- W empik go
Gość z zaświatów - ebook
Gość z zaświatów - ebook
"Gość z zaświatów" autorstwa Herberta George’a Wellsa to fascynująca opowieść o zderzeniu dwóch światów – ludzkiego i nadprzyrodzonego. Pewnego wieczoru mieszkańcy Sidderford stają się świadkami niecodziennego zjawiska – tajemniczego meteoru, który przynosi na Ziemię niezwykłego gościa. Anioł, którego obecność budzi skrajne emocje, zmaga się z nieufnością miejscowych. Wells, jeden z ojców science fiction, tworzy wciągającą historię pełną refleksji, idealną dla fanów literatury fantastycznej i klasycznych opowieści o nieznanym.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7639-741-2 |
Rozmiar pliku: | 164 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Było już dobrze po północy, gdy kilku mieszkańców wioski Sidderton i pewna liczba rolników z osad sąsiednich ujrzała olśniewającą smugę światła po nad bagnami Sidderfordzkiemi. W samem Sidderford nikt nie zauważył tego szczególnego zjawiska, a stało się tak dla tej prostej przyczyny, że w Sidderford sypiają o tej porze wszyscy. W ciągu dnia wiatr dął ciągle w jednym kierunku, a podlatujące w górę, lub sunące chwilami ponad samą ziemią, jaskółki mięszały się dla oka w jedną grupę z opadającymi liściami, którym ten powiew nadawał wszelkie pozory życia. Słońce zaszło tego wieczora za krwawy obłok, a księżyc wcale nie był widzialny. W tym właśnie wielkim mroku, zabłysł meteor — bo jakież inne ciało rzucić mogło w przelocie ten świetlny snop promieni, — ale meteor ów nie odznaczał się blaskiem jednostajnym — owszem, ciągłość jego i kształt przerywały niby błyskawice łukowate. Zresztą, jak każde tej natury zjawisko, trwało to chwilę zaledwie, a potem cień nocny wydawał się bardziej jeszcze nieprzeniknionym. Czasopismo „Przyroda” odebrało mnóstwo listów opisujących ten fenomen i opublikowało je in extenso, poprawiwszy tu i owdzie dla większej między sobą zgodności w szczegółach, a nadto nieomieszkało dołączyć illustracyj, które, przyznać należy, przez wszystkich świadków naocznych uznane zostały za niepodobne zupełnie do tego obrazu, który zatrzymała ich pamięć. Zresztą, ktoby chciał dziś jeszcze oglądać te odbicia, niechaj się postara o rzeczonego wydawnictwa wolumin CCLX, a tam na stronie 42 znajdzie rzekomą Sidderfordzkiego meteoru podobiznę.
Jak powiedziano wyżej, nikt tej światłości nie oglądał w Sidderford, ale Anna, małżonka miejscowego gospodarza Hookera Durgan, którą tej nocy dręczyła uporczywa bezsenność, przebąkiwała kumoszkom z rana, że widziała na ścianie, przy której stoi jej łóżko, odbicie czegoś podobnego bardzo do płomienistego języka. Pewną była także, że słyszała szum nader osobliwy, zapewne ten sam, o którym już po jej opowieści, mówiła sąsiadkom matka Amaury. I ona słyszała szum, a nawet, gdyby tego od niej zażądano, gotowa była zaprzysiądz. A potem, to już coraz więcej znajdowało się w Sidderford takich, których uszu doszedł jakiś odgłos zbliżony bardzo do dziecięcego chorału, albo do jakichś akordów, wygrywanych na kilku razem arfach. Ale cóż, kiedy to wszystko razem trwało tyle zaledwie, co odemknięcie i zamknięcie drzwi, a zarówno przedtem, jak potem, rozlegał się tylko świst wiatru, który w Sidderford szczególnie nieprzyjemnie odbija od skał, otaczających bagnisko. Tym razem takie to było jakieś żałosne, że matka Amaury miała wielką ochotę rozpłakać się.
I oto jest wiązanka wiadomości, które powtarzano z pewnymi warjantami po wiosce następnego ranka. Czy zaś między tą legendą niewieścią, która krążyła przez parę dni po chatach, a faktem, który czytelnik znajdzie poniżej, była łączność jakakolwiek, za to nie śmielibyśmy poręczać.
Co do tego faktu samego, o którym wspomnieliśmy, to tak się miały rzeczy: Sandy Bright, wioskowy zegarmistrz, powracał do domu, niosąc na plecach ćwierć połcia słoniny, otrzymanego od rzeźnika Spinnera w zamian za dostarczony mu zegar ścienny. Była noc bardzo ciemna; niepomiernie go też przeraziło zasłyszane nagle trzepotanie w górze jakichś skrzydeł, a wraz z tem doszło uszu jego coś, niby płacz, niby jęk niewieści. Okropne było to wszystko razem. Bright był człowiekiem nerwowym, można sobie tedy wystawić jego przerażenie, gdy biedak, spojrzawszy w górę, ujrzał, mimo ciemności, olbrzymiego jakiegoś ptaka, którego skrzydła zataczały wielkie kręgi po nad koronami cedrów, wznoszących się nad pagórkiem przydrożnym. Wydało mu się, że to ptaszysko zaczyna się opuszczać wprost na niego, co rozważywszy naprędce, wziął nogi zapas i drapnął przed siebie, pozostawiając na Boską Opatrzność słoninę swoją, bo niby nie ułatwiała mu ona wcale ucieczki, a on naprawdę chciał uciec od tego dziwu całego choćby na skręcenie karku. Nie długo biegł w ten sposób, gdyż dzięki ciemnościom nieprzeniknionym, potknąwszy się o jakiś korzeń, runął jak długi głową naprzód, i pozostał tak już bez ruchu, albowiem wyraźnem dlań było, że z tego nieszczęścia nogi nie wyratują go z pewnością. Zaczął sobie tedy przypominać pierwsze wyrazy „Ojcze nasz,” ale, że jakoś nie miał tego w ciągłem użyciu, zrozumiał, że i na to nie było co rachować. „Panie w ręce Twoje” — zaledwie wybełkotały jego usta, gdy to straszydło niewiadomego gatunku i pochodzenia zaczęło się coraz bliżej opuszczać ku niemu; on wydał już tylko ostatni krzyk, ale naraz licho, czy się przeraziło tym jego głosem, czy też z jakiegoś innego powodu odleciało sobie het, ku Sidderford, i wzbiwszy się na chwilę po nad wieżę kościelną, przepadło widać we mgłach, które się zawsze unoszą nad moczarami tej doliny.
Leżał tak biedny Bright na żołądku bez ruchu, sam nawet nie wiedział jak długo, a ochłonąwszy powoli z przerażenia, uniósł nieco głowę, aby zobaczyć, gdzie się podziała poczwara. Potem dźwigając się na kolana, zaczął dziękować Opatrzności za swoje cudowne prawdziwie ocalenie. Kiedy już zmocniał na tyle, że go nogi mogły utrzymać, obejrzawszy się nalewo i naprawo, azali nie czycha na niego nieprzyjaciel, zwrócił się ku domowi, spowiadając się z grzechów całego żywota, bo to sobie naprędce wyrozumiał, że chyba przy tak pobożnem zajęciu złe nie znajdzie do niego przystępu zbyt łatwego. Zanim się dobił wioski, rozwidniło się należycie, a on każdemu, kogo spotkał na drodze, opowiadał o swoim przypadku, co znowu przez wszystkich, którzy go znali, uważanem było jako bezpośrednie następstwo domyślnych libacyi, przy dopełnionej zamiennej tranzakcyi zegara na słoninę. Jak było wistocie — trudno wiedzieć — to wszakże pewna, że od tej nocy zmienił się Sandy Bright do niepoznania. Nietylko, że doświadczał teraz pobożnego dreszczu na widok butelki, zawierającej w sobie tak cenioną niegdyś Whisky, ale nawet zarzucił handel srebrnemi biżuterjami, który mu spore przynosił zyski, a to niby z racyi, że to przedsiębiorstwo prowadzone bez konsensu, bądź co bądź, oszukiwało skarb. Słonina pozostała na drodze, jak twierdzi kronika Sidderfordzka, dostała się do prawego właściciela dzięki temu, że ją kramarz wędrowny, idący z Port-burdock, przywiózł ze sobą.
Był jeszcze inny człowiek, który opowiadał o nieznanym olbrzymim ptaku, mianowicie dependent prokuratora z Ippding Hangar, który jako zwolennik rannych wycieczek, wyszedł dla przyjrzenia się wschodowi słońca. Zrazu myślał i on, że to orzeł — wielkiego rozumie się gatunku — unosi się w błękitach. Wzbił się ów ptak w górę na niebywałą wysokość tak, że nie większym się przez chwilę wydawał od zwyczajnego wróbla, a następnie zakreśliwszy wielką krzywiznę w kierunku Port-burdock, zapadł gdzieś za lasami należącymi do Siddermorton-Park. Ten twór szczególny wydawał się większym od człowieka. Nadzwyczajnem było i to także w oczach pana dependenta, że gdy ptak obniżył się do pewnego poziomu, na rozpostarte skrzydła jego padły promienie słońca, a wtedy odbiły one w sobie blask jutrzenki załamaniem światła wszystkich naraz barw. Zdumiony tem człowiek pozostał na drodze długi czas, zanim przyszedł do zupełnej przytomności.
Jeden z robotników rolnych, idących tego ranka w pole, spostrzegł także owego sępa, orła, czy jak go tam nazwać, jak się wznosił po nad korony buków, ale koloru jego skrzydeł nie rozróżnił wcale, natomiast zastanawiało go to, że nogi skrzydlatej poczwary nie przypominały w niczem nóg żadnego ze znanych gatunków ornitologicznych; były owszem bardzo podobne do ludzkich, zarówno kształtem, jak barwą, zbliżoną do cielistej, a nadto cały wogóle korpus jego przypominał kształt człowieka. Przerzynał on powietrze z nadzwyczajną szybkością w kierunku skośnym niby strzała, i rozwiał się w przestrzeni.
Takie były trzy różne wersye o nadzwyczajnym okazie ptasiego rodu.
Niepodobna żądać od człowieka naszej epoki, aby, ujrzawszy jakąś istotę dotąd przez nikogo nie widzianą — istotę w połowie ludzką, w połowie skrzydlatą, zamknął w sobie taką tajemnicę i nie podzielił się nią z nikim. Młody dependent wyspowiadał się też przed matką i siostrami zaraz przy śniadaniu tego dnia; na mieście zakomunikował to, co oglądały jego oczy, kowalowi z Hamerpond, którego spotkał idąc do biura, a czas w samem biurze zeszedł mu szczęśliwie na dzieleniu się z kolegami wrażeniem, wyniesionem z wczesnej wycieczki, podczas gdy do stosu akt procedury, oddanych do kopjowania, nie zajrzał nawet żaden z tych ludzi młodych. Ze swojej strony nie tracił czasu i Sandy Bright, który opowiedział o tem panu Ickyll, ani ów rolnik, który także widział dziwotwór skrzydlaty i zaraportować musiał o wszystkiem wikaremu z Siddermorton.
— Ci ludzie tutejsi nie odznaczają się wyobraźnią — mówił do siebie wikary, wysłuchawszy relacyi — owszem są nadzwyczaj pozytywni i trzeźwi. Ciekawym bardzo, co też jest prawdą w tem wszystkiem.II. POLOWANIE.
Wikary z Siddermorton, wioski położonej w środku samym ziem, należących, do państwa Siddermouth, był z zawodu duchownym, a z powołania ornitologiem. Tego rodzaju amatorstwo, podobnie jak botanika, starożytność, albo studya w dziedzinie folklorystyki, są nieuniknione prawie dla człowieka oświeconego, żyjącego w bezżeństwie. Pracował ten duchowny i nad geometryą również, i rzucał nawet w tej nauce nieprawdopobne swoje pomysły, które drukował od czasu do czasu miesięcznik „Educational Times;” wszelako ornitologia stanowiła w nim namiętność pryncypalną. Na listach ptactwa przelotnego figurowały już dwa gatunki, łączone z jego własnem nazwiskiem, więc to ostatnie bardzo było cenionem na łamach organu specyalnego, wychodzącego p. t.: Zoologist. Przypuszczamy mimo to, że dotąd mogli o niem ludzie zapomnieć, bo o jakichże to znakomitościach nie zapomina się w naszych czasach! A że nazajutrz po zjawieniu się bajecznego ptaka ten i ów przyniósł mu wiadomość i o zjawisku świetlnem i o ukazaniu się skrzydlatego gościa, nie łącząc ze sobą bynajmniej obu faktów, więc przypomniał sobie wikary z Siddermorton, że posiada przecież na miejscu dwóch antagonistów w dziedzinie poszukiwań naukowych. Grally, ten sam, o którym wiemy, że posłał już wiadomość o meteorze do czasopisma „Nature” i ozdobił go własnoręczną illustracyą, i drugi, niejaki Borland, handlarz artykułów należących do działu historyi naturalnej, a zarazem właściciel laboratoryum morskiego w Portburdock. Borland! — powtórzył sobie tego dnia po kilkakroć z pewną goryczą wikary — Borland dobrzeby zrobił, gdyby się ograniczył do badań nad swojemi brzuchonogiemi, ale jemu przytem zachciewa się być taxidermistą i korzysta ze swego zamieszkiwania na wybrzeżu morskiem, aby mieć z pierwszej ręki to, co najrzadsze.
Każdy, komu nie obca jest namiętność wszelkich kollekcyonerów, zrozumie łatwo, że obaj ci ludzie od tego dnia nie mieli zaznać jednej chwili spokoju.
Wikary, wszedłszy do biblioteki, rzucił okiem na dzieło Sandera p. t.: „Ptaki W. Brytanii” i otworzył książkę na stronie, która mieściła między innemi i to objaśnienie: „Jedyny specimen bretoński, jaki znamy, mieści się w zbiorze wielebnego K. Hilyer, wikarego w Siddermorton.”
— W każdym razie nie wszyscy znowu mogą o sobie przeczytać wzmiankę podobną — pomyślał z uczuciem zadowolenia wikary.
Wydobył zegarek — była druga z południa. Właśnie tylko co był ukończył swój lunch i zabierał się do zwykłej siesty. Bo zresztą niepodobna prawie było myśleć o wyjściu w tej chwili z domu, w dzień tak skwarny, jak dzisiejszy, a na samo przypuszczenie czegoś podobnego, doświadczył nasz ornitolog nieprzyjemnego uczucia głównie w okolicy ciemienia, a bodaj że i w organizmie całym. Tak! wyjście z domu byłoby dziwnym nonsensem, ale to nie przeszkadza, aby taki Gally nie włóczył się w tej chwili właśnie po całej okolicy, no, a proszę sobie wystawić, że ten człowiek jak na złość spotka się z tym ptakiem, bo dlaczego niema się spotkać?
Spojrzał na broń myśliwską, stojącą w kącie pokoju i przyszło mu na myśl, że opowiadano między innemi o nogach tego ptaka, które miały barwę ludzkiej skóry, i o jego skrzydłach mieniących się wszystkiemi barwami tęczy. Instynktownie i odruchowo chwycił dubeltówkę i przewiesił ją sobie przez ramię.
Przyszło mu jednak niebawem do głowy, że niezawadziłoby może wymknąć się przez oszklone drzwi, wychodzące na werendę, bo by się tym sposobem zabezpieczył przeciw kontrolującej każdy krok jego gospodyni. Jużciż te jego polowania były przedmiotem niechętnych komentarzy ludzkich — to prawda, no, ale co tam myśleć o dogodzeniu wszystkim! Zaledwie wyszedł — ujrzał, że żona proboszcza i jej dwie córki wychodzą do ogrodu z rakietami tennnisowemi. Małżonka jego zwierzchnika w hierarchii kościelnej była to kobieta dosyć samowolna, która grała zwykle w tennisa w jego alei, zrywała bez usprawiedliwienia się jego róże, zwalczała go w sporach teologicznych, a nadewszystko pozwalała sobie nicować jego postępowanie w całej parafii. A więc z jednej i z drugiej strony groziło niebezpieczeństwo i doprawdy, jeżeli tylko ten ptak nie jest czemś tak nieznanem w nauce...
Wybrał złe mniejsze i wyszedł przez główne drzwi mieszkania.
Gdyby nie kollekcyonerzy, Anglja byłaby ziemią pełną ptaków najrzadszych, motyli barw zachwycających, kwiatów osobliwych i wszelkiego rodzaju ciekawych tworów. Szczęściem, że zbieracze nasi nie dopuszczają do tego, bo i zabijają sami ile tylko mogą, i wyręczają się w tem dziele ludźmi klas niższych, których kuszą cenami szalonemi tak, że ci z najczystszem sumieniem mordują wszystko, co wedle nich stanowi ekscentryczność w jakimkolwiek rodzaju. Dzięki stałej gorliwości na tej drodze mogą sobie kolekcyonerzy powinszować, że wytępili radykalnie seciny rzadkich roślin, ptaków i owadów. A wszystko to spełniało się w imieniu i dla dobra nauki, pod hasłem rozumie się zatarcia różnic indywidualnych, bo tak, jak niepożądanym jest w świecie umysłowym wszelki objaw oryginalnego myślenia, tak samo odstąpienie od modły pewnej w stworzeniu nie zasługuje na protekcyę. Ztąd wniosek prosty, że im gatunek jest rzadszym, tem usilniej starać się należy o to, aby zniknął z oblicza ziem jak najrychlej.
Można też już dzisiaj przebiedz wzdłuż i wszerz Anglję całą w porze letniej i spotkać zaledwie 8 do 10 gatunków kwiatków rosnących w stanie dzikim, około tuzina gatunków ptaków i owadów, i nie być narażonym na żadną niespodziankę, jakiej zwykle bywa powodem kwiat osobliwszy, ptak, lub owad jaskrawo odskakujący kształtem lub barwą, od normy. Po za tą nazwą wszystko już jest skolekcyonowane i skatalogowane, i tu dopiero przedstawia się jasno nasz obowiązek wdzięczności dla pracowników, gdy nas ci widokiem swoich zbiorów pouczyć próbują. Ich kamforową wonią przesycone szufladki, ich oszklone pudelka i gablotki i ich tomy poprzekładane bibułą, są niczem więcej jak cmentarzyskami tego wszystkiego, co było pięknem i rzadkiem, — są symbolami tryumfu, próżniactwa moralnie stosowanego nad rozkoszami życia, chociaż to wszystko — jakeś sobie zapewne pomyślał Czytelniku — niema najmniejszej wspólności z naszym fantazyjnym ptakiem.
Jest na moczarach Suddertonu takie jedno miejsce, gdzie woda szczególnie błyszczy, obramowana dokoła mchem szmaragdowym. Z jednej strony rosną tu srebrnokore buki, których zieleń żywa niezmiernie wiele zyskuje na odbiciu od posępnej zieleni sosen. Tam to właśnie przed skwarem południowym chciał szukać sobie schronienia nasz wikary, któremu osobliwie ciężyła dzisiaj jego dubeltówka nabita szrutem średnim, przeznaczonym dla tego jakiegoś tam ptaka. Szedł krokiem ciężkim, ocierając ręką wolną swoje zroszone potem czoło, gdy myśliwskie jego oko dostrzegło w grupie buków jakieś stworzenie żyjące — żyjące, bo różnobarwne było i zmieniało ciągle miejsce. Twarz wikarego ożywiła się, chwycił broń w obie ręce i stanął, jak skamieniały, ale tam wśród buków zrobiło się nagle spokojnie — nic się nie poruszało teraz. Już przychodziło na myśl księżynie, że musiał go wzrok omylić, gdy nagle, o jakieś 20 może yardów odległości wzbił się w górę jakiś twór różnobarwny, i przecinając powietrze swojemi skrzydły, unosił się w przestrzeń. Ani miał, czasu dosyć aby rozróżnić kontury chociażby tego mieszkańca przestworzy powietrznych, ani się zastanowić co czyni i dlaczego czyni, ale ot tak poprostu odruchem, do którego dochodzą przez praktykę strzelcy, zmierzył i wypalił...
Odpowiedział na ten strzał jakiś rozdzierający głos — jak gdyby ludzki, bo to już musiał rozeznać wikary, pomimo, że był tego dnia jak gdyby zahypnotyzowany, a tym czasem ta ofiara postrzału zrobiła w powietrzu kilka ruchów daremnych, a następnie szybko, jak przedmiot martwy a ciężki, zaczęła spadać ku ziemi. Wreszcie upadła.
Ktoby teraz spojrzał na wikarego, dostrzegłby narazie tylko przerażenie niezmierne w jego twarzy, pokrytej siną bladością. Jakże bo nie miał ten nieszczęśliwy człowiek skamienieć tak ze strachu, kiedy ten, do którego tak dobrze zmierzył, nie był najwyraźniej ptakiem żadnym, broń Boże, ale poprostu stworzeniem ludzkiem o twarzy młodej, pięknej — twarzy niedającego się wyrazić wdzięku. Z po za pleców wystawały tej szczególnej istocie skrzydła, te skrzydła, o których opowiadano, że się mienią wszystkiemi barwami tęczy, a zresztą przybraną ona była w rodzaj tuniki paljowego koloru, sięgającej nieco powyżej kolan.
No, i tego człowieka, bo co to było mówić próżno dla usprawiedliwienia samego siebie — tego człowieka, mniejsza o to: uskrzydlonego czy nieuskrzydlonego, zabił on, ksiądz z powołania, jak to najwymowniej świadczył dymek, dobywający się jeszcze z jednej lufy strzelby. Okropne było to wszystko!
Należało jednak coś przedsiewziąść koniecznie, bo ta istota szczególna żyła dotąd, a miał tego wikary dowód oczywisty, gdyż się w tej chwili wsparła na łokciu i poczęła rozglądać dokoła ze zdziwieniem wielkiem w rysach pobladłych.
— To nie człowiek, to anioł, prawdziwy anioł! — krzyknął tym razem wikary, nie mogąc opanować swego zdumienia.
Ten wykrzyknik zwrócił na wikarego oczy jego ofiary, która zmierzywszy swego prześladowcę wzrokiem od stóp do głowy, w czystej angielskiej mowie odezwała się:
— A więc to człowiek, człowiek bezskrzydły, przytem ubrany w czarne suknie, zabawnego kroju. — Ani chybi, tylko musiałem się dostać do Krainy Snów! A to dopiero dziwne!III. WIKARY I JEGO ZDOBYCZ MYŚLIWSKA.
Są niezaprzeczenie pewne hipotezy wprost niedopuszczalne tak, że najmizerniejsza nawet inteligencya nie odważy się ich zaryzykować, i tego spodziewamy się też po miesięczniku takim, jak „Athenaeum,” gdyby przypadkiem krytyka jego pokusiła się o sprawozdanie z awantury, zaszłej w Siddermorton. Jakoż to, co dotąd nie przedstawia się wbrew przeciwnem zdrowemu rozsądkowi w całym poprzednim rozdziale, to chyba jedne tylko paprocie, zaściełające wybrzeża bagnisk, owe buki rozłożyste, użyczające im cieniu, wreszcie sam wikary i jego fuzya. Ale co się tyczy tworu Bożego, który wystrzał tej fuzyi miał zranić, tego ptaka-człowieka, a jakby chciały zapewne niektóre zapaleńsze wyobraźnie — tego anioła, to już rzecz zupełnie odmienna. Takiem też będzie w danej sprawie zdanie każdego czytelnika, choćby uczuciowego, byle prawo — i prostomyślnego; tak się zapatrywał na położenie i sam nasz wikary, tylko, że w danej chwili nie formułował sobie tego jeszcze jak należy. Był wzruszony, upał dokuczał mu potężnie, więc nie kwapił się wcale z rozwiązaniem łamigłówek.
Bo zważcie tylko czytelnicy sami: Dotąd nigdy nie próbował ten duchowny sam ze sobą nawet roztrząsać tego zagadnienia, azali wogóle anioł był dopuszczalnym lub nie. W danych warunkach zgodził się niejako na jego istnienie, i bądź co bądź, złe się stało; zresztą łatwo to sądzić i krytykować innych, ale niechajby na miejscu tego biedaka znalazło się samo chociażby „Atheneum.” Idziesz sobie oto poprostu na polowanie, strzelasz, przytrafia ci się nieszczęście zranienia kogoś bez potrzeby — przecież to samo przez się zupełnie jest wystarczające, aby człowieka pozbawić drygu, a tu dowiadujesz się, że tym zranionym jest ni mniej ni więcej, tylko anioł, który pokrzywiwszy się trochę — mniej w każdym razie o wiele, niżby to uczynił w analogicznem położeniu człowiek — siada sobie na ziemi i rozpoczyna z tobą rozmowę.
Żeby on to jeszcze zaczął chociaż od jakiegoś usprawiedliwienia własnej obecności — ale nie — ani mu to w głowie postało. Opatruje cię od stóp do głów, i w połowie do siebie, w połowie do tego, kogo przed sobą widzi, zaczyna gawędzić w ten sens: Człowiek! najwyraźniej człowiek! człowiek w ubraniu głupiuteńkiem, pozbawiony zupełnie upierzenia w dodatku. Tak jest!... to musi być ta Kraina Snów, o której...
Przecież takiemu trzeba coś odpowiedzieć, jeśli ktoś wogóle niema zamiaru odwrócić się od niego plecami, albo, co byłoby o wiele radykalniejszem, wpakować mu w głowę pozostały w drugiej lufie nabój, a to z uwagi na przewidywane różnice w opinjach. Ponieważ zaś wikaremu żadna z ostatnich alternatyw do głowy nie przyszła, więc nie pozostało nic, jak wdać się w oną rozmowę:
— „Kraina Snów” — powiadasz! Ależ to chyba tak nazwaćby można sfery, z których gościu, przybywasz!
— Nie zdaje mi się...
Ale w tem miejscu przerwał mu wikary, bo istotnie było coś ważniejszego do zrobienia, więc odezwał się:
— Twoje skrzydło krwawi; zanim się więc wdamy w jakąkolwiek dysputę, lepiej będzie zająć się opatrzeniem rany. Doprawdy, że ubolewam nad moim pośpiechem...
Anioł dotknął ręką skrzydła i doświadczył bolesnego dreszczu, a przedewszystkiem, jak się zdawało, nadzwyczajnego zdziwienia; wikary dopomógł mu do powstania z ziemi, a następnie zaczął troskliwie oglądać obrażenia. Ograniczały się one głównie do miejsca, w którem z kości łopatkowej wyrastało skrzydło prawe, gdyż lewe nie ucierpiało prawie wcale, oprócz utraty kilku piór i bardzo nieznacznego naruszenia tego wyrostka nierozwiniętego, któremu anatomia nadaje nazwę: ala spuria. Za to kość ramienia prawego poszwankowała mocno. Wikary oczyścił krew i owiązał kość chustką białą, a z wierzchu fularem, który jego gospodyni zawsze mu przezornie wkładała w kieszeń.
— Obawiałbym się — mówił, po dokonaniu opatrunku, z wyraźnym ambarasem biedny wikary — obawiałbym się, że użytku ze skrzydeł swoich nie będziesz pan mógł robić przez pewien czas.
— To jest jakieś dziwne uczucie, którego doświadczam teraz — odpowiedział opatrywany.
— Jakie uczucie? — to, którego doznajesz gdy dotykam kości? Naturalnie! to jest ból...
— Jak się nazywa?
— Ból.
— Nazywacie to bólem!.. No, to mnie się ten ból wcale niepodoba. A czy ta rzecz często trafia się..............