- W empik go
Gospodyni domu śmierci - ebook
Gospodyni domu śmierci - ebook
Prawdziwa historia wielkiego oszustwa, żerowania na krzywdzie i morderstwa
Gdy detektywi z Sacramento otrzymali zadanie zbadania sprawy zniknięcia pewnego mężczyzny, zaczęli od jego ostatniego adresu zamieszkania. Właścicielka domu opieki dla osób starszych, Dorothea Puente, była starszą panią, która opiekowała się bezpańskimi kotami, a pod swój dach często przyjmowała bezdomnych.
Przeszukanie pensjonatu pani Puente nie wykazało niczego niepokojącego, ale jeden z gości przypomniał sobie kilka niezwykłych incydentów. Opowiadał o dołach wykopywanych w ogrodzie i zasypywanych nocą. Zdarzało się też, że goście Dorothei nagle chorowali i znikali, a nawiązanie z nimi kontaktu okazywało się niemożliwe. Zeznania świadka były na tyle niepokojące, że śledczy wrócili do pensjonatu z łopatami w dłoniach i nakazem przeszukania.
Czy marnowali czas, ścigając uroczą starszą panią o gołębim sercu, czy też zbliżali się do zabójcy, który wykorzystywał najbardziej bezbronnych członków lokalnej społeczności?
Odpowiedź była pogrzebana pod pensjonatem.
Czy wydawałabym własne pieniądze,
żeby ich tuczyć, skoro zamierzałam ich zabić?
DOROTHEA PUENTE
Uwaga: Książka zawiera opisowe relacje dotyczące aktów przemocy i mordów. Czytelnikom szczególnie wrażliwym na tego typu treści nie zaleca się lektury tej pozycji.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8032-985-0 |
Rozmiar pliku: | 2,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kiedy Peggy po raz pierwszy pojawiła się w domu przy F Street, nie miała pojęcia, czego powinna się spodziewać. Zazwyczaj pensjonaty w Sacramento, które chciały przyjmować osoby bezdomne i uzależnione, wyglądały jak na dzień przed wyburzeniem – tak jakby gospodarze tych slumsów podejmowali ostatnią jeszcze próbę wyciśnięcia z chylącego się ku upadkowi domostwa kilku dolarów, zanim wszystko zostanie zrównane z ziemią pod budowę galerii handlowej.
F Street była spokojną częścią przedmieścia. Na chodnikach bawiły się dzieciaki, jeżdżąc w tę i z powrotem na rowerkach albo sprzedając produkty, z których najbardziej odurzająca wydawała się lemoniada. Kiedy więc Peggy zatrzymała się przed wskazanym numerem, musiała raz jeszcze sprawdzić, czy na pewno dobrze trafiła.
Dom przy 1426 F Street okazał się dwupiętrowym budynkiem w stylu wiktoriańskim, dumnie górującym nad zadbanym ogrodem. Pomalowana farbą fasada była niemal tak nieskazitelna jak trawnik – tak idealna, że Peggy poczuła ukłucie wyrzutów sumienia na myśl, w jakim stanie znajduje się jej własny, dość dobrze utrzymany dom.
Coś w tym obrazku jej się jednak nie zgadzało – nie wyczuwało się tu atmosfery rozpaczy, żadnych oznak, że to ostatni przystanek na drodze do mogiły. Pensjonaty takie jak ten wymagały znacznie większych nakładów finansowych niż te żałosne dotacje od państwa na zakwaterowanie życiowych przegrywów. Ten budynek mógłby uchodzić za prywatny dom opieki, hotel, a nawet coś jeszcze lepszego. Dopiero kiedy podeszło się bliżej, wszystkie puzzle zaczynały układać się w całość.
W ogrodzie między grządkami, prężąc muskuły, pracował potężny, wytatuowany i wyglądający dość przerażająco mężczyzna. Istniało tylko jedno miejsce, w którym człowiek mógł tak bardzo rozbudować klatkę piersiową: więzienie. Teraz więc dziwnie było patrzeć, jak ostrożnie sadzi delikatne roślinki ogromnymi, upstrzonymi bliznami dłońmi. Kiedy Peggy go mijała, niespiesznie skinął głową, usiłując nie patrzeć na jej nogi, pomimo że znajdowały się na wysokości jego wzroku. Były więzień, który zamierzał pozostać na wolności; ktoś, kto doświadczył w życiu pasma niepowodzeń, a teraz dostał drugą szansę od osoby prowadzącej ten pensjonat.
Drzwi otworzyły się, zanim Peggy zdążyła zapukać. Z miejsca odrzucił ją zapach alkoholu, jakim powiało od stojącego w progu mężczyzny. Był niższy od niej, miał na sobie czyste, ale potwornie znoszone ubranie, a białka jego oczu przybrały żółtawy odcień sugerujący problemy z wątrobą. Oboje zamarli zaskoczeni, po czym mężczyzna ryknął przez ramię:
– Pani D., ktoś do pani!
Peggy pamiętała, jak weszła wtedy do środka i ogarnął ją podziw. Natychmiast zaczęła chłonąć obrazy i dźwięki. Dom był wypełniony muzyką. W rogu pokoju gościnnego stał gramofon, a z obracającej się na nim płyty niosły się dźwięki hiszpańskiej piosenki i płynęły dalej, na zewnątrz, przez frontowe drzwi. W salonie panowała luźna atmosfera i chociaż żaden z mieszkańców nie wyglądał, jakby spożywał alkohol, wszyscy zdawali się cieszyć swoim towarzystwem. Przy stoliku kawowym grano w karty, a w wykuszu okna siedziały pogrążone w rozmowie dwie starsze kobiety. Na kwiecistej sofie rozparł się mężczyzna i wpatrując się w przestrzeń przed sobą, wystukiwał stopą rytm płynącej z głośnika melodii. Wydawało się, że wszyscy tu czują się swobodnie i mogą być sobą. Jednocześnie u każdego z nich dało się dostrzec jakiś poważny problem: ciałem jednej z kobiet co pewien czas wstrząsały drgawki, mężczyzna w rogu pomrukiwał. W „normalnym” środowisku tacy ludzie zostaliby wykluczeni. Tutaj wyglądali kwitnąco. Samo wnętrze również było zadbane – nawet jeśli wystrój wydawał się trochę staromodny, a z kuchni dochodził zapach domowego posiłku rodem z Meksyku. Mieszkańcy przypominali raczej patchworkową rodzinę, a nie grupę uzależnionych, chorych psychicznie i wykolejonych osób stłoczonych w jednym pomieszczeniu. Tu było jak w domu.
Wszystko wydarzyło się ponad rok temu, ale dziś, kiedy w drzwiach stanęła Dorothea i zademonstrowała swój szeroki, bezzębny uśmiech, Peggy poczuła, że równie dobrze mogło to być wczoraj.
– Panna Peggy! Zapraszam do środka, zaparzę pani kawy. Tyle czasu minęło. Przyjechała pani zobaczyć się z Bertem?
Przebywanie w obecności Dorothei Puente było niczym wpadanie w babcine objęcia. Peggy doskonale rozumiała, dlaczego tak łatwo przychodziło owej kobiecie opanowywanie wszystkich napięć, jakich doświadczali jej goście. Już sama jej obecność przynosiła ukojenie. Staruszka wierzyła tak głęboko w każdego napotkanego człowieka, że zawieść ją zdawało się niemal przestępstwem.
– Eee... Nie, nie dzisiaj. Przyjechałam odwiedzić pana Alvaro Montoyę.
– Tak, Alvaro to Bert. W sumie nie wiem dlaczego. Chodźmy do kuchni. Dziś tam pomaga.
Na taborecie przy stole siedział Bert i łuskał groch, mrucząc coś do siebie po hiszpańsku. Mógłby zachowywać się zupełnie inaczej, dominować, ale tak jak Dorothea emanował spokojem. Peggy wiedziała, że jego pomruki są objawem schizofrenii – głosów, które słyszał tylko on; głosów, na które czuł się zmuszony odpowiedzieć z powodu mylnie rozumianej uprzejmości. Ale nie był to jedyny problem Berta. Nie rozwinął się tak jak inni – z zewnątrz wyglądał jak dorosły mężczyzna, natomiast w środku, za głęboko osadzonymi oczami, kryło się niemal dziecko. Jego schizofrenia stała się dla pracowników socjalnych powodem do niepokoju. W ich opinii wydawał się zbyt nieprzewidywalny, by móc bezpiecznie mieszkać z innymi jemu podobnymi dorosłymi. Tymczasem jego niepełnosprawność sprawiała, że nie był w stanie funkcjonować w zbyt skomplikowanym i niebezpiecznym świecie oddziałów psychiatrycznych oraz ustawianego leczenia. Znalazłszy się gdzieś pomiędzy tymi dwoma filarami opieki społecznej, uszedł uwadze systemu i trafił na ulicę. A tam natknęła się na niego jakaś wolontariuszka.
Wtedy Peggy spotkała Berta po raz pierwszy osobiście – wszystkie inne informacje o nim dotarły do niej z raportów i rozmów w pokoju socjalnym. Zdawał się całkowicie łagodnym olbrzymem – tak przynajmniej starano się jej wmówić – chociaż było więcej niż prawdopodobne, że mężczyzna podporządkowywał się tylko ze względu na jej autorytet.
– Alvaro? – odezwała się teraz Peggy.
Nie podniósł wzroku znad miski i dalej zaciekle dyskutował pod nosem, wyrzucając z siebie jednostajny potok hiszpańskich słów z portorykańskim akcentem, zbyt szybkim, by ktokolwiek mógł go zrozumieć.
– Bert? – spróbowała ponownie.
Uniósł gwałtownie głowę, a ona czekała cierpliwie, aż skupi na niej spojrzenie. Chwilę później jego twarz rozjaśnił błogi uśmiech, a ona wypuściła powietrze, dopiero sobie uświadamiając, że instynktownie wstrzymywała oddech.
– Cześć – powiedział Bert.
Peggy usadowiła się na taborecie obok niego, starając się, by jej ruchy były powolne i przewidywalne.
– Jak się masz? – spytała.
Nawet kiedy rozmawiali, jego ręce wciąż się poruszały, z mechaniczną precyzją łuskając groch.
– Pomagam dziś mamie w kuchni – odparł.
– To taki kochany chłopiec. – Dorothea uśmiechnęła się, ponownie ukazując bezzębne dziąsła, co sprawiło, że jej twarz wyglądała teraz mniej przyjemnie. – Tyle mi pomaga w domu. Nie wiem, co bym zrobiła, jeśliby kiedyś nas opuścił.
Pozostałe pytania Peggy brzmiały rutynowo, natomiast odpowiedzi, jakich udzielał Bert, wciąż zaskakiwały. Mężczyzna wykazywał prawdziwą świadomość swoich ograniczeń, a to było coś, czego nigdy nie ogarniał, zanim nie trafił pod czułą opiekę Dorothei. Zajęła się nim kompleksowo – nie tylko wypełniała mu czas i napełniała jego żołądek. Jego wnioski o zasiłki z opieki społecznej zostały napisane od nowa, tak by na pewno otrzymał wszelkie wsparcie, do jakiego miał prawo, a Dorothea zarządzała tym w jego imieniu, umożliwiając mu korzystanie z pieniędzy i jednocześnie pilnując, by nie robił tego lekkomyślnie i nie kupował nic szkodliwego. Dla mieszkańców F Street alkohol był oficjalnie zakazany, a bez niego łatwiej dało się zapanować chociażby nad objawami schizofrenii. Według Peggy regularne spożywanie trunków stanowiło główny problem Berta, kiedy przebywał na ulicy. Teraz, w domu Dorothei, wydawał się tak spokojny i opanowany, że Peggy zastanawiała się, czy mogliby pomóc mu rozpocząć ponowne leczenie, tak by całkiem zapanował nad głosami szepczącymi w jego głowie.
W trakcie wizyty Peggy, Peggy nie potrafiła ukryć entuzjazmu. Chciała uściskać Dorotheę za wszystko, co ta kobieta zrobiła – czyli to, czego nie mogła dokonać przez lata, a może i dekady, cała rzesza pracowników i opiekunów socjalnych.
Kiedy już zakończyła wywiad, przeniosły się z Dorotheą do salonu, gdzie wybrzmiewały dźwięki gramofonu – tego samego co rok wcześniej.
– To nie do wiary, jak bardzo odmieniła pani życie tego człowieka – powiedziała podekscytowana Peggy. – To wykracza poza pracę charytatywną, jaką pani dotychczas wykonywała... Pani nie tylko go gości; pani uczy go także, jak żyć i radzić sobie w świecie. On nie nazywa pani mamą z powodu jakichś urojeń ani przekonania, że jest pani jego prawdziwym rodzicem. Pani po prostu tego człowieka adoptowała!
– Ach, to nic takiego. Opiekuję się wszystkimi moimi przyjaciółmi w tym domu. Bert po prostu potrzebuje trochę więcej uwagi niż inni – odparła Dorothea z udawanym zakłopotaniem.
Peggy rozejrzała się po pustym pokoju i odrobinę zmarszczyła brwi.
– A gdzie się dziś podziali pozostali rezydenci? Zawsze, kiedy tu przychodziłam, spędzali czas wspólnie w salonie.
– To bardzo smutne, ale wielu z nich poszło dalej. – Dorothea westchnęła. – Niektórzy odchodzą bez słowa i wracają na ulicę. A niektórzy przenoszą się do innego miasta, zdobywają nową pracę, realizują nowe marzenia. Cieszę się ich szczęściem, tym, że idą do przodu, ale tęsknię za nimi.
– To tylko świadectwo niezwykłej pracy, jaką tu pani wykonuje. To, że tak wielu z nich jest w stanie podnieść się i zacząć odbudowywać własne życie. Powinna być pani dumna – stwierdziła Peggy, pochylając się i poufale ściskając pomarszczoną dłoń Dorothei.
– Ach, to nic takiego – powtórzyła starsza pani. – Chciałabym móc robić jeszcze więcej, by wesprzeć w tym miasteczku wszystkich, którzy mają kłopoty. Może... – zaczęła i urwała w pół zdania.
– Tak?
Za grubymi szkłami okularów oczy Dorothei wydawały się ogromne.
– A może... Może mogłaby mi pani tu przysłać więcej osób, które potrzebują mojej pomocy? W tym domu jest tyle wolnych łóżek, a na ulicach tak wielu ludzi, którzy nie mają gdzie spać.
Peggy poczuła, że serce jej rośnie. Ta kobieta nie chciała niczego innego, jak tylko zaprosić pod swój dach bezdomnych, chorych psychicznie i uzależnionych. Ludzi, których reszta świata skazała już na śmierć.
– Obiecuję pani, że po powrocie opiszę w raporcie, jak dobrze zaaklimatyzował się tutaj Alvaro. Będzie pani miała więcej zgłoszeń, niż jest pani w stanie przyjąć. Osobiście zarekomenduję to miejsce wszystkim w moim wydziale – odparła z entuzjazmem Peggy.
Dorothea znów się uśmiechnęła.
– Dziękuję. To bardzo miło z pani strony.
Wymieniły uprzejmości i podpisały jakieś papiery. Zanim Peggy się zorientowała, zmierzała już z powrotem do drzwi, gotowa ponownie zanurzyć się w ciemnym, ponurym świecie, który był jej powołaniem i w którym pomagała funkcjonować innym. Od jej ostatniej wizyty ogród znów się zmienił. Byli więźniowie, których tak chętnie zatrudniała Dorothea, zabrali się do pracy i przekształcili go, a nawet posadzili nowe drzewo przy skrzynce na listy. Wszędzie, gdzie Peggy spojrzała, leżały górki świeżo przekopanej ziemi. Ogród podobał jej się już wcześniej i podejrzewała, że Dorothea wprowadza kolejne zmiany tylko po to, by miesiąc w miesiąc móc płacić swoim ogrodnikom. To niewiarygodne, jak bardzo była szczodra.
Z szerokim uśmiechem, który zagościł na jej twarzy po raz pierwszy od wielu dni, Peggy wsiadła do samochodu. Postanowiła, że znajdzie wielu chętnych na miejsca oferowane przez Dorotheę. Że zrobi wszystko, aby jak najwięcej ludzi zostało obdarowanych dobrocią tej staruszki.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------O Autorze
Ryan Green pisze kryminały oparte na prawdziwych wydarzeniach. Zbliża się do czterdziestki i mieszka w angielskim hrabstwie Herefordshire z żoną, trójką dzieci i dwoma psami. Poza pisaniem i spędzaniem czasu z rodziną lubi spacery, czytanie i windsurfing.
Od dawna fascynuje się historią, psychologią i opowieściami o prawdziwych zbrodniach. W 2015 roku nareszcie sam zabrał się do pisania i wydał swoją pierwszą książkę o najbardziej znanym seryjnym mordercy z Wielkiej Brytanii, Haroldzie Shipmanie.
Od tamtego czasu Green napisał ponad dwadzieścia książek o mniej znanych przestępcach, przedstawiając ich historie z nietypowej perspektywy zabójcy. W jego powieściach czytelnik znajdzie jedne z najbardziej przerażających scen, jakie można spotkać w gatunku true crime.Także jako e-book i audiobook.
.
Wstęp
(fragment książki Ryana Greena pt. Kobieta kanibal,
w przekładzie Moniki Bąk)
Kathy niczego nie pragnęła bardziej, niż być kochaną, tak jak ona sama kochała.
Po krótkiej szamotaninie David znów był na niej, a z każdym jego ruchem czuła skapujący z niego pot. Cały ten ciężar, ta mechaniczna nieuchronność każdego pchnięcia i każdego stęknięcia były niczym jazda na mechanicznym byku, z tą różnicą, że to ona próbowała zrzucić jego, a nie odwrotnie.
Czy David ją kochał? Wiedziała tylko, że ona kocha jego. Nie leżałaby tutaj z nogami wygiętymi pod dziwnym kątem, z obolałym kroczem i wnętrznościami kipiącymi od taniego piwska i nieznośnym bólem od tarcia, gdyby go nie kochała. Próbowała spojrzeć mu w oczy, zobaczyć w ich głębi odbicie swojej miłości, ale on gapił się tylko w poduszkę tępym i obojętnym wzrokiem, z szeroko otwartymi ustami i nagromadzoną w kącikach śliną, która zbierała się na jego trzydniowym zaroście. Z tej pustej twarzy nie dało się wyczytać żadnych odpowiedzi, na pewno nie po długim wieczorze spędzonym w pubie.
David nie kochał jej tak, jak jej ojciec kochał matkę – w ostrych słowach i porywczych pięściach. To wiedziała na pewno. David nie był skory do użycia pięści – nawet jeśli jakiś dureń akurat na nie zasłużył. A w stosunku do niej był tak miękki, że czasem czuła się z tym niezręcznie. Tak miękki, że mogła w niego wetknąć palce, jakby jego skóra była wierzchnią warstwą puddingu.
David nie kochał jej tak, jak kochały ją małe zwierzątka, które ratowała z pobocza drogi i przywracała do zdrowia. Okazywały jej bezwarunkowe uwielbienie, ale i lęk – podobne do tych, które można czuć w obliczu bóstwa. David nie był tak posłuszny i płochliwy jak zwierzę. Oczywiście miał w sobie trochę zwierzęcej natury, jednak ujawniała się ona tylko w miejscach takich jak to, gdzie wydawane przez niego odgłosy godowe, te stęki i pomruki były niejako akceptowalne.
Kathy nie wiedziała nawet, czy był w ogóle zdolny do miłości przez te opary gorzały, jakie roztaczał wokół siebie każdego dnia. Kiedy podjechał po nią dziś rano motocyklem, jego oddech był już tak intensywny, że dałoby się nim zdzierać farbę. Musiał spędzić całą noc na piciu z kumplami. „To ostatnia noc wolności” – powiedział. Wolności. Tak jakby Kathy była dla niego jakimś więzieniem, w którym chciano go zamknąć. Tak jakby miała kiedykolwiek powstrzymywać go przed robieniem czegoś, czego chciał, zamiast mu w tym pomagać.
Za kogo on się, do cholery, uważał, że miał czelność mówić o niej, jakby była jakąś karą, a nie jedyną dobrą rzeczą, jaka go spotkała w tym jego marnym, gównianym życiu? Jak on śmie robić sobie z niej żarty? Kathy zaczęła miotać się pod nim i drapać paznokciami jego plecy. Odpychała go z całej siły, próbując zrzucić z siebie tego parszywego sukinsyna, ale był tak nachlany, że pewnie nawet tego nie czuł. Wydawał z siebie jedynie ciche jęki aprobaty.
Jej chaotyczne ruchy i próby odepchnięcia go zdawały się przynosić odwrotny efekt – sprawiał wrażenie jeszcze bardziej zadowolonego. Może tylko tak potrafił okazać jej miłość – z tymi ogromnymi, muskularnymi łapskami na jej biodrach i rozpostartych na poduszkach włosach. Może to wystarczyło: takie chwile całkowitego uwielbienia w zamian za to, by rozsunęła nogi? Matka zawsze jej powtarzała, że aby uszczęśliwić mężczyznę, trzeba na poczekaniu spełniać jego zachcianki. To była chyba jedyna dobra rada, jakiej ta stara jędza udzieliła komukolwiek. Kathy była na tyle twarda, by z niej skorzystać. Na tyle twarda, by stawić czoła wszystkiemu.
Dowodziła tego każdego dnia pracy w rzeźni. Mężczyźni bledli, widząc po raz pierwszy krew i wnętrzności, ale Kathy czuła się tam jak ryba w wodzie. Jej noże, jej cenne noże przecinały martwe mięso niczym rekiny tnące wodną toń – gładko i precyzyjnie, a jej pewna ręka nigdy nie zbaczała z zamierzonego kursu. Pracownicy mogli trochę obawiać się jej impertynencji, ale jeszcze bardziej bali się tych noży. Na każdą sprzeczkę czy ciętą uwagę pod swoim adresem Kathy odpowiadała groźbą użycia noża i nikt dotąd nie miał jaj, by się jej przeciwstawić. Jeśliby to od niej zależało, nosiłaby te noże wszędzie, chociaż pięść sprawdzała się równie dobrze, gdy w pubie jakieś kobiety lub – częściej – mężczyźni pomawiali ją lub jej męża.
Jej mąż. Warto było. By być kochaną, po raz pierwszy w życiu być prawdziwie kochaną. Zdecydowanie warto było leżeć pod nim i udawać, że ta kropla jego potu nie piecze niczym kwas. Udawać, że jest się tak miękką, jak potrzebował, by była. Tak miękka, jak miękki był on pod tą maską twardziela, którą zakładał, by robić wrażenie na ludziach.
Mając już trochę jego krwi pod paznokciami, Kathy przestała drapać. Mogła to dla niego zrobić – kochała go i, koniec końców, nie było aż tak źle. Uznała nawet, że może jej być przyjemnie, jeśli nie tkwiła akurat w pułapce swoich myśli. Zazdrościła Davidowi, że tak łatwo mu to przychodziło, zazdrościła tego, że był w stanie zamknąć oczy, być w swoim ciele i po prostu odczuwać, zamiast spędzać cały czas w kabinie pogłosowej własnych wspomnień. Raz po raz przypominała sobie uszczypliwą uwagę jednej z jego kuzynek o tym, że wzięli ślub cywilny i że wcale nie było zaskoczeniem to, iż panna młoda nie wystąpiła w bieli.
Gdyby tylko Kathy miała wtedy przy sobie swoje noże, natychmiast pomalowałaby sukienkę tej zdziry na czerwono. Ale zamiast tego pozwoliła Davidowi porwać się w obrotach na prowizoryczny parkiet w barze, gdzie zatańczyli swój pierwszy małżeński taniec. Jej mąż był tak pijany, że deptał jej po palcach i wybuchał tym swoim głupkowatym, aroganckim śmiechem za każdym razem, gdy ona nadeptywała w odwecie na jego stopy. Wyciągnęła ręce i ujęła w dłonie jego twarz. Czuła, że płonie. Zabrała go na piętro.
Z zamkniętymi oczami, stękając z wysiłku, gotów był rzucić ją natychmiast na łóżko i iść na całość. Z każdym pchnięciem wezgłowie stukało o ścianę, a wiszące na haku nad łóżkiem noże Kathy pobrzękiwały w akompaniamencie dla ich miłosnego aktu.
Tego wieczoru wypiła z Davidem ładnych parę piw. Jej także wolno dziś było świętować – nie wszystko kręciło się wokół niego. Tu nie chodziło tylko o to, by znów zaciągnął jej osiemnastoletni zadek do łóżka, postękał na niej, po czym triumfująco poszedł śmieszkować sobie na ten temat ze swoimi durnymi przyjaciółmi. Tu chodziło o to, że to ona tego chciała. Kathy powtarzała to sobie za każdym razem, kiedy David wchodził w nią z impetem, za każdym razem, kiedy wydawało jej się, że rozedrze ją na pół. Tego właśnie chciała. Chciała mieć męża. Chciała mieć dzieci, ustatkować się i zrobić wszystko, jak należy – osiągnąć to, czego nigdy nie udało się osiągnąć jej zjebanym rodzicom. Chciała tego wszystkiego. Chciała być kochana.
Gdyby ta miłość płonęła choć trochę, Kathy dałaby się jej poparzyć. Na świecie istniały o wiele gorsze nieszczęścia niż to, że w nocy jest ci ciepło i że bezpiecznie wtulasz się w duże, silne ciało. Chciała tego. Chciała tego, odkąd była już na tyle duża, by wiedzieć, czym dla kobiety może być mężczyzna. Sporo prawdy było w tym, że nie mogłaby uczciwie włożyć białej sukni ślubnej, ponieważ ganiała za tą miłością, odkąd dorosła do tego, by biegać. Chłopaki w szkole częściej poznawali się z jej pięściami, niż dostawali się pod jej bluzkę, ale kładła to na karb złych wzorców, jakie wyniosła z domu. Za przykładem taty robiła użytek ze swoich pięści, a za przykładem mamy – ze swoich piersi.
Teraz miała już dość lat, by móc samodzielnie odróżnić dobro od zła. Dość, by wiedzieć, że schematy, jakie przekazali jej rodzice, nie wiodą do niczego innego jak cierpienie i samotność. Może szkolne lata zszargały jej reputację, ale próbowała oczyścić swoje imię i nie zawahałaby się podnieść ręki, jeśli ktokolwiek wyrażałby się o niej źle. David nie był bynajmniej jej pierwszym mężczyzną, ale był pierwszym, przy którym czuła, że może mu zaufać. Pierwszym, któremu oddała się w całości, nie próbując – kiedy tylko opadały ubrania – chować się w świecie swoich myśli, tak jak to bywało wtedy, gdy była małą dziewczynką.
David rozpędzał się. Miał zaciśnięte powieki, pomimo że Kathy trzymała jego twarz w dłoniach i całowała go z taką namiętnością, że sama była nią zaskoczona. Pobrzękiwanie noży nad ich głowami przypominało dźwięk dzwonków u sań. Mężczyzna oddychał nierówno, a Kathy, pomimo bólu, w pewnym momencie poczuła tlącą się gdzieś w środku niej iskierkę pożądania. Nie pragnęła tylko tego. Pragnęła jego.
Pragnęła go już wtedy, kiedy oboje, zataczając się, dotarli tego wieczoru do domu. Pragnęła go, kiedy wziął ją na ręce, przeniósł przez próg, zamykając kopniakiem drzwi, po czym rzucił na łóżko. Dopóki nie zdarł z niej sukienki i nie wlazł na nią po raz pierwszy, była mocno podekscytowana – tak bardzo go chciała, że wyginała się w łuk przy każdym dotknięciu. Ale kiedy już w niej był, znów wycofała się do swojego świata. Każde stęknięcie odbijało się echem w ciemnej jamie jej umysłu, by powrócić jeszcze głośniejsze, w towarzystwie licznych złych wspomnień.
Kiedy kochali się po raz pierwszy, ugryzła go w wargę, a on nazwał ją suką, ale nie przestawał. Tak jak nie przestawali wszyscy inni, bez względu na to, jak bardzo skamlała czy wrzeszczała. Teraz przestała już go gryźć. Dawne instynkty obronne nie były już tak silne. Naprawdę miękła.
Tej nocy, kiedy skonsumowali swoje małżeństwo, nie dała mu nic ostrzejszego niż pocałunki, a on nie dał jej nic delikatniejszego niż to miarowe, mechaniczne, takie samo jak zawsze łomotanie. Cokolwiek by nie robiła, zawsze kończyło się tak samo.
Dziesięć minut po pierwszym podejściu przywarła do niego ustami i szeroko się uśmiechając, rozpoczęła rundę drugą. Wiedziała, czego mąż oczekuje od żony. Wiedziała, że musi pozwolić mu na wszystko i udawać, że jej się to podoba. Tyle przynajmniej się nauczyła. Jeśli to miał być właśnie jego sposób na okazywanie miłości, to dokładnie tego chciała. Każdej pełnej bólu i ociekającej potem chwili.
Za trzecim razem wlazła na niego, kiedy tylko skończył, i zaczęła się wić. Dotykała swoją gładką skórą jego szorstkiej, owłosionej klatki piersiowej, rozsmarowując obecny na ich ciałach pot i rozbudzając w Davidzie nową namiętność. To należało do niej. Ta noc była tylko dla nich dwojga i Kathy za żadne skarby nie pozwoli jej się skończyć. On nie może jej odrzucić. Nigdy nie może jej odrzucić. Wszystko, czego pragnęła, to jego miłość. Odrzucenie nie mogło mieć miejsca. To byłoby jak zdrada. Teraz wystarczyło przesunąć się po nim ze trzy razy w górę i w dół, by znów stał się gotowy.
Koniec był już bliski. Poczuła, jak David się napręża. Czuła te gwałtowne pchnięcia coraz mocniej, głębiej, wolniej. Kiedy skończył, wypuścił z siebie powietrze niczym balon, po czym stoczył się z niej i wysapał:
– Zabijesz mnie, kobieto, jak tak dalej pójdzie, przysięgam.
Kathy leżała tak przez dłuższą chwilę, pozwalając, by chłód powoli wnikał w jej ciało. Między nogami wciąż czuła ból, ale teraz była w tym jakaś słodycz, jakaś tęsknota. Znów wspięła się na niego, z postanowieniem, że ten raz nie będzie tylko dla niego. Będzie dla nich obojga. Niech i ona poczuje to coś, co czuł on, kiedy się kochali. Będzie spełniona, tak jak spełnione muszą być inne dziewczyny ze swoimi ukochanymi. Poczuje wszystko to, co dobre, ale i to, co złe.
Pocałowała Davida w kłujący policzek. Oddychał płytko, wypuszczając powietrze, które szczypało ją w oczy. Miał zamknięte powieki, ale nie były one zaciśnięte tak jak wcześniej, w porywie chwili. Jego twarz była teraz rozluźniona, nawet bardziej niż zazwyczaj, kiedy pił piwo. Kathy wspięła się na niego i zaczęła niezdarnie poruszać, czując kłopotliwą wilgoć na styku ich ciał. Próbowała wszystko zaaranżować, ale David miękko i niezgrabnie przelewał się w jej ramionach, jak nigdy dotąd. Wydała z siebie cichy pomruk i szturchnęła go, próbując znów uruchomić tę maszynę.
Śmiejąc się lubieżnie, pochyliła się, by go pocałować, ale przestała, kiedy znów wydał z siebie jeden z tych zwierzęcych odgłosów. Nie było to zupełnie stęknięcie, ale i nie oddech. Jego brwi opadły. Usłyszała znajomy dźwięk – najpierw jedno chrapnięcie, potem kolejne. Ten drań zasnął. To była jej noc, a on ją właśnie przesypiał. Nie był z nią. Zamknął oczy i ją zostawił. Opuścił ją. To była ich noc poślubna, a on, do kurwy nędzy, ją zostawił.
Wyswobodziła spod niego ręce i tym razem chwyciła go za szerokie barki.
– Kochanie, obudź się.
Użyła całej swojej niemałej siły, by go podnieść, po czym opuściła go z powrotem na materac, ale nawet się nie poruszył. Potrząsnęła nim. Wymierzyła mu policzek. Walnęła go pięścią w ramię.
– Obudź się, ty gnido! – zawołała.
David nadal nie reagował, a ona wciąż była pozostawiona sama sobie. Przesunęła dłońmi w górę, po jego masywnych ramionach, po linii obojczyka, zostawiając ślady na chłodzonej potem skórze.
– Davidzie, obudź się. Obudź się! To moja noc poślubna! Obudź się, ty nędzna gnido!
Od pracy z użyciem narzędzi palce Kathy były szorstkie i silne jak u mężczyzny, a kiedy zacisnęła je na gardle Davida, kierowała nią okropna złość zrodzona z czystego, ślepego gniewu. Zmiażdżyła tym uściskiem jego tchawicę, a wtedy on nagle otworzył oczy. Jednak było już za późno. Nie było już jego zarumienionej, pięknej panny młodej, a w jej miejsce wśliznęła się inna Kathy – taka, której nie znał. Z twarzą wykrzywioną we wściekłym grymasie i z dłońmi zaciśniętymi na jego gardle.
Zniknął nawet głos jego Kathy. Ten głos tutaj przypominał bardziej warczenie psa niż dźwięk wydawany przez człowieka:
– Na zawsze popamiętasz tę nauczkę, gnido!
.
Także jako e-book i audiobook.
.
Błyskawiczna akcja
(fragment książki Ryana Greena pt. Zabójczo przystojny
w przekładzie Aleksandry Brożek-Sali)
Autostrada prowadząca przez stan Georgia ginęła pod kołami samochodu Paula. Niekończący się pas czarnego asfaltu za nim przechodził do historii. Paul nigdy nie oglądał się za siebie, nie musiał, nie chciał. Ekscytowało go to, co było dopiero przed nim – prawie wszystko mogło się jeszcze wydarzyć. Mógł zostać, kimkolwiek zechce, robić to, na co będzie mieć ochotę. Rzeczy, które pozostawił za sobą w chmurze pyłu, mogły go tylko zranić, tymczasem przed nim była hedonistyczna radość, tak wielka, że nawet nie potrafił sobie jej wyobrazić.
Wszystkie czekające go przyjemności bledły jednak w porównaniu z radością tej chwili. Samochód, otwarta droga, wolność. Nieskończona wolność. Żadnych zamkniętych drzwi ani zakratowanych okien. Nikt nie wyszczekiwał rozkazów, nie mówił mu, kiedy może oddychać, kiedy może się wysrać. Mury runęły, a on żył tak, jak powinien. Miasta i domy to nie był jego świat. Nie zamierzał udawać, że nigdy ich nie potrzebował, ale czuł się sobą tylko tutaj, w drodze. Na wielkim pustkowiu, pod niebem, którego błękitu nie przesłoniłaby nawet jedna chmura, i gdzie nie spowalniałby go żaden samochód.
Mógł stąd pokonać trasę z jednego wybrzeża na drugie. Przemieszczając się kolejnymi drogami, z miasta do miasta, ze stanu do stanu, wszystko w mgnieniu oka. Świat stał przed nim otworem, a jeśli to oznaczało, że będzie musiał wbić w niego nóż, by od czasu do czasu wyciągnąć to, co dobre, nie miał nic przeciwko temu.
Obecnym samochodem poruszał się od czasu powrotu do Macon. Auta pojawiały się i znikały prawie tak szybko jak paliwo w baku. Kiedy potrzebował nowego, zawsze miał duży wybór. Był przekonany, że nawet jeśli właściciele nadal korzystali z pojazdu, ich ubezpieczenie pokryje szkodę. Tak naprawdę nie robił nikomu krzywdy, pożyczając sobie auto. W końcu i tak je odzyskają. Albo kupią sobie zupełnie nowe. Był jak wróżka zębuszka, zastępował stare i niechciane czymś lepszym. Kto by się gniewał na wróżkę zębuszkę?
To nie był samochód jego marzeń, ale jeździł, więc nie należało narzekać. Kiedy do niego wsiadł, bak był pełny, a Paul uznał, że nikomu nie będzie smutno, jeśli go pożyczy. Właściciel i tak nie zamierzał już nim jeździć. Po prostu sterczałby w tym miejscu, dopóki nie zlicytowano by go na aukcji temu, kto zechciałby sypnąć gotówką. Paul nigdy nie miał grosza przy duszy, ale nie potrzebował pieniędzy, unikając problemów po swojemu. Jasne, musiał często zmieniać samochody, lecz to było dla niego dobre. Nowe doświadczenia wzbogacały smak jego życia, wyjątkowo pikantnego w tym roku.
Otworzył okno i owiało go gorące powietrze ostatnich upalnych dni tej jesieni. Było cieplej, niż bywa w Georgii; najwyraźniej przez cały czas kierował się na południe. Zdezorientowany, nawet nie wiedział, czy przekroczył już granicę stanu. Rzut oka na rozmazany pas zieleni po bokach drogi nie na wiele się zdał. Jeszcze trochę i powinien zobaczyć jakiś znak drogowy, może znajome słowo lub nazwę. Tak naprawdę nie miało dla niego znaczenia, dokąd jedzie. Wszędzie było podobnie. Czuł, że dopóki będzie mieć samochód i drogę, będzie zadowolony.
Gdyby był kimś innym, prawdopodobnie zastanowiłby się, dokąd chce jechać. Jednak był sobą i chciał jechać tam, dokąd zaprowadzi go droga. Sporządzanie planów nie miało sensu – planując, ludzie z własnej woli zamykali się w więzieniu. Nawet gdy byli wolni, pakowali się do klatek i wyrzucali klucz. Małżeństwo, praca, dom i inne bajery. Nie chciał tego. Nie potrzebował żadnej z tych rzeczy. Miłość nie była prawdziwa. Stabilizacja to iluzja. Pracę można stracić, podobnie jak dach nad głową. Wystarczy powiedzieć niewłaściwą rzecz w niewłaściwym momencie i wszystko rozsypie się jak domek z kart. Dlaczego miałby przez całe życie słuchać głosu policjanta w swojej głowie, który pouczał go, jak ma postępować, aby się nie wyłamać? Nie potrzebował tego.
Minął znak drogowy. Biały tekst na zieleni ciągnącej się aż po horyzont. Był na Florydzie. Georgia została daleko w tyle. Oba stany były w porządku. Oba oferowały różne możliwości.
Chrzanić życie w klatce od ósmej do szesnastej. Dawanie dzieciom buziaka i płacenie rachunków na czas. Miał wszystko, czego potrzebował. Mógł udać się wszędzie i nigdzie nie musiał być. Zero ludzi i ich pustej gadki, tylko on i warkot silnika. Niczego więcej nie potrzebował. Tylko tego pragnął. Tylko o to zawsze walczył. O swój amerykański sen.
Migotanie czerwonych i niebieskich świateł w lusterku wstecznym rozwiało te marzenia. Odległy dźwięk syreny przedarł się przez płynny ryk silnika, a Paul zacisnął zęby.
Spokojną medytację drogi przerwał mu skok adrenaliny. Paul wszędzie, dokąd się udawał, popełniał przestępstwa, a przez ten samochód łatwiej go było zidentyfikować – widząc miganie koguta, jak najbardziej miał podstawy, by przygotować się do walki lub ucieczki. Na co dzień raczej nie myślał racjonalnie. Wspominanie ciągu wydarzeń, które doprowadziły go do miejsca, w którym się znalazł, było jak wkładanie dłoni do słoika pełnego potłuczonego szkła w poszukiwaniu ciastka leżącego na samym dnie. Mimo tego znów to zrobił. Prześledził drogę wstecz do ostatniego razu, kiedy kogoś dorwał, kiedy złapał kogoś za gardło i mocno zacisnął dłonie. Krążył myślami wokół tamtego zdarzenia, po czym wrócił do teraźniejszości i samochodu, którym jechał.
Pewnie go szukali. Po sprawdzeniu tablic rejestracyjnych będzie jasne, że auto zostało skradzione. Ścigano go. I w końcu namierzono. Z twarzą wykrzywioną w grymasie, który wyglądał jak uśmiech, docisnął pedał gazu aż do podłogi. Warkot silnika zmienił się w ryk, ale Paul nie słyszał go, bo jeszcze głośniej waliło mu serce.
Rozpoczął się pościg.
Rozmyta zieleń za bocznymi szybami zmieniła się w smugę; przednia szyba pochłonęła drogę i sięgnęła horyzontu. Szybciej. Szybciej. Światła nadal migały w lusterku wstecznym, ale Paul nie miał czasu na nie spojrzeć. Musiał patrzeć przed siebie, przewidywać pojawienie się kolejnego zakrętu – przy tej prędkości nie mogło być mowy o pomyłce. Bez wahania, bez rozmyślania, bez zastanawiania się. Mózg podłączony do kół. Nie ma miejsca na strach, nie ma miejsca na poczucie winy, jest tylko droga. Zawsze niosła mu ratunek i wiedział, że zrobi to również teraz. Poświęcił się, oddał wszystko, czym był – dla drogi. Nadszedł czas, aby mu się odwdzięczyła za jego oddanie. Nie miał w zwyczaju się modlić, ale gdyby było inaczej, jego bogiem byłaby ciągnąca się przez wieczność linia czarnego asfaltu. Byłby Najwyższym Kapłanem Autostrady.
Co sprawiłoby, że policjant i tak pędziłby jak Diabeł – ten, który chciał odebrać mu sakrament drogi, który chciał go zamknąć i wyrzucić kluczyki do auta. Te psy nie miały pojęcia, czego się dopuszczają, jaką wolność próbują odebrać innym, jeżdżąc tam i z powrotem, wciąż tymi samymi ulicami. Nigdy niczego nie odkrywali, nigdy się nie rozwijali – zawsze robili to samo, dzień po dniu, aż do przejścia na emeryturę lub do momentu śmierci. Z punktu widzenia Paula policja była najgorszą rzeczą, jaką ten świat miał do zaoferowania.
Diabeł deptał mu po piętach.
Jechał dalej. Gdy skręcał z głównej drogi na pobocze, rozległ się pisk opon. Ruszył na przełaj, przez podmokły las i otwarte pola. Opony starego samochodu nie były przystosowane do tego zadania, ale Paula nie obchodziło, czy je zniszczy. Korzystał z niego tylko tymczasowo – wszystko było tymczasowe. Później znajdzie nowe auto, nową nagrodę, nowe miejsce docelowe. Te cholerne światła nadal migały. Dystans się zmniejszał. Policjanci zbliżali się coraz bardziej.
Czuł na karku oddech Diabła.
Gwałtownie skręcił, wjeżdżając na kolejne skrzyżowanie, wcisnął sprzęgło, hamulec, pedał gazu i znów ruszył. Pył wzbił się w powietrze, gdy opuszczał pobocze, tył pojazdu otarł się o roślinność. Auto wpadło w lekki poślizg, ale odzyskał nad nim kontrolę. Potem znowu ruszył przed siebie.
Policjanci zwalniali na zakrętach; byli zmuszeni jechać tak, jakby chcieli przeżyć ten pościg. Paul niekoniecznie. Nie musiał. Wierzył, że droga go ochroni.
Ufał, że kiedy skręci, samochód zabierze go w bezpieczne miejsce. Czuł, że chociaż licznik paliwa miga, wskazując rezerwę, pod maską jest wystarczająco dużo mocy, która pomoże mu cieszyć się wolnością.
Po powrocie na autostradę znów rozwinął skrzydła. Puścił sprzęgło, bez wahania wcisnął pedał gazu i wyrwał do przodu. Radiowóz wyjechał za nim, zdecydowanie za wcześnie, i Paul zdał sobie sprawę, że nie ucieknie. Ten stary samochód dobrze mu służył do jeżdżenia po okolicy, ale nie był stworzony do pościgów. Za mało koni mechanicznych. Nie mógł osiągnąć prędkości, której Paul potrzebował, aby zwiększyć dystans na prostej trasie. I tak musiał dać się złapać, teraz lub później. Nigdy nie wzdragał się przed robieniem tego, co musiał, nie tchórzył. Wręcz przeciwnie. Zawsze był zbyt uparty, rzucał się w wir zbyt wcześnie, zbyt szybko chciał działać. To sprawiało, że wolniejsi ludzie czuli się niekomfortowo. Dawno, dawno temu w pewnej więziennej celi, kiedy zaczęła się jakaś bójka, to on był tą osobą, która pierwsza przystąpiła do ataku. Widział to jeden z więźniów. Podobno takie zachowanie jest typowe dla żołnierzy, bojowników, dzieci, które zaatakowano na ulicy o jeden raz za dużo. Niewielki bufor czasu między myślą a działaniem został zniszczony przez rzeczy, które widzieli i których doświadczyli. To pozwalało im świetnie działać w kryzysie, ale pakowało ich w kłopoty wszędzie indziej. Dlatego życie Paula było serią skoków od jednego kryzysu do drugiego. Dlatego nie czuł się żywy, choć nie był bliski śmierci. Kiedy pędził autostradą, kierując się coraz bardziej na południe, a radiowóz zbliżał się w lusterku, czuł w sobie więcej życia niż przez te wszystkie tygodnie krążenia bez celu. Krew pulsowała mu w żyłach.
Nie było już sensu uciekać, ale wciąż jechał, pozwalając psu się zbliżyć, pozwalając mu poczuć, że na to zasłużył. W końcu, kiedy wydawało się, że silnik zaraz wypali dziurę w karoserii i wypadnie na jezdnię, wcisnął pedał hamulca i zjechał na trawiasty skraj drogi.
Zrobił to tak nagle, że gliniarz prawie go wyprzedził – gwałtownie zahamował i skręcił kierownicą, wykonując powolne półkola na obu pasach. Światła wciąż migały, a syrena wyła.
Paul spojrzał na policjanta bez odrobiny strachu na twarzy; nie bał się Diabła. Diabeł był jego przeciwnikiem. Dla odmiany gliniarz był zlany potem, ręce mu się trzęsły, gdy nieporadnie przesunął dłonią w okolicach klamry od pasa, a potem wygramolił się, by stanąć na środku drogi, ciężko dysząc.
Taka była różnica między Paulem a jego przeciwnikiem. Przeciwnik znał słabość; przeciwnik nie wierzył w drogę.
Paul opuścił szybę i z uśmiechem, który uważał za najbardziej rozbrajający ze swoich uśmiechów, napotkał lustrzane spojrzenie Diabła, w którym dostrzegł własne odbicie.
– W czym problem, panie władzo?
To była gra. Zupełnie jakby policjant nie musiał go gonić przez spory kawałek Florydy, jakby prowadzili towarzyską pogawędkę, jakby byli po tej samej stronie, jakby nastąpiła tylko drobna pomyłka. Zdarza się, czasem człowiek zrobi jakiś błąd w dokumentach albo nieznacznie przekroczy prędkość. Cóż, każdemu może się to przytrafić. Fakt, że gliniarz się trząsł, z trudem tłumiąc wściekłość, nie miał znaczenia. Dopóki trzymał się scenariusza, istniało wyjście z tej sytuacji. Zawsze istniało jakieś rozwiązanie.
Nie usłyszał grzecznej prośby o prawo jazdy i rejestrację, tylko szczekliwe żądanie, by wysiadł z samochodu. Okej, nie miał za bardzo alternatywnego wyjścia. Nie było innego sposobu, by z tego wybrnąć, nie dało się cofnąć czasu. Może powinien był zatrzymać się przed pościgiem, jeszcze na autostradzie. Wysiadając z pojazdu i z przesadną ostrożnością zamykając za sobą drzwi, otrząsnął się, tłumiąc ten zdradziecki cichy głos z tyłu głowy. Nie chciał być na głównej drodze, gdzie nigdy nie wiadomo, kiedy ktoś nadjedzie. Zawsze lepiej sobie radził na peryferiach – niezauważony.
Przeciwnik mówił, wysuwał kolejne żądania, krzyczał, wrzeszczał, tracąc panowanie nad sobą. To było dobre. To go osłabiło. Zdezorientowało go. Paul miał szansę wykorzystać tę sytuację. Policjant krzyczał teraz coś o odwróceniu się, położeniu rąk na samochodzie, rozstawieniu nóg. Paul przekrzywił głowę na bok, jakby nie słyszał dobrze, jakby nie rozumiał, co się do niego mówi. Zresztą, naprawdę nie słyszał. Jak zawsze skupiał się nie na słowach, tylko na czynach. Dziwił się, że większość ludzi nie robi tego, co mogłaby robić. To były drobne, pospolite rzeczy, takie jak jazda środkiem drogi, kiedy nikogo nie było w pobliżu, ale też ważniejsze kwestie, na przykład ignorowanie tego, co ktoś do ciebie mówi. Albo branie rzeczy bez pytania. To było największe więzienie ze wszystkich, ta pułapka w ludzkich głowach, która sprawiała, że godzili się na to, co uważali, że powinni robić, zamiast robić to, co im się podoba. Zupełnie jakby istniało nieskończenie szerokie pole, ale wszyscy i tak szli tą samą błotnistą ścieżką, gęsiego jeden za drugim, zamiast swobodnie biec.
Jeśli się czegoś chciało, można było to wziąć. Jeśli się czegoś potrzebowało, można było to mieć. Czasami ktoś później narzekał, ale wtedy wystarczyło iść dalej i znaleźć inne miejsce. Droga była odpowiedzią na pytanie o konsekwencje. Droga była odpowiedzią na wszystkie jego kłopoty.
Tak więc, gdyby podążał ścieżką wytyczoną dla ludzi nudnych i ponurych, przebieg następnych kilku minut byłby przewidywalny. Policjant krzyczałby na niego, aż zabrakłoby mu tchu. Odczytałby mu jego prawa, zatrzymał go, dość bezceremonialnie wepchnął na tylne siedzenie radiowozu i odwiózł do aresztu. Paul stanąłby przed sądem, niewątpliwie został skazany i zamknięty w jakiejś głębokiej, ciemnej dziurze, gdzie droga będzie tylko odległym wspomnieniem, a jego życie potoczyłoby się nowym torem, bez możliwości zmiany kierunku. Wszyscy wiedzieli, że właśnie to należało zrobić, kiedy zatrzymali cię gliniarze. Policjant wiedział, że masz to zrobić. Działał według tego samego scenariusza co zawsze.
Myślał, że jego mała odznaka i mały pistolet mają jakąś wartość. Myślał, że tylko dlatego, że coś nigdy wcześniej się nie wydarzyło, nigdy nie nastąpi. Wszyscy zamknięci w swoich więzieniach, postępujący zgodnie ze swoimi scenariuszami, absolutnie nic nie rozumiejąc. Czasami Paul nie mógł uwierzyć, że tylko on przejrzał to kłamstwo.
Nikt nigdy nie podszedł zupełnie swobodnie do gliniarza, kiedy ten go strofował. Nikt nigdy nie zignorował wykrzykiwanych ostrzeżeń, gdy policjant sięgał po broń. Nikt nigdy nie wyciągnął pistoletu z kabury szybciej niż funkcjonariusz.
Przeciwnik zdawał się nie rozumieć, co się dzieje. Byli poza scenariuszem, znajdowali się na tym rozległym, nieznanym, niebezpiecznym terytorium, poza sytuacjami, które przydarzyły mu się wcześniej, a on po prostu nie mógł sobie z tym poradzić. Jego umysł się zamknął, tak jak u każdego normalnego człowieka, gdy ten został skonfrontowany z sytuacją, na którą był zupełnie nieprzygotowany. U każdego normalnego człowieka, ale nie u Paula. Był inaczej zbudowany. Był podłączony do życia poza murami więzienia społecznego. Był wolnym człowiekiem i to czyniło go potężnym. Tańczył wśród wiszących na sznurkach marionetek. Stanął obok torów, podczas gdy pociąg, który miał go zmiażdżyć, przejeżdżał obok.
Pociąg, którym był Paul, przejechał dokładnie nad przeciwnikiem. Zabrał policjanta z powrotem do radiowozu i zakuł go w kajdanki na przednim siedzeniu, chwycił kluczyki i przeszedł na miejsce kierowcy. Teraz to był jego samochód. Nikt nie powiąże go z tym, co zrobił w Georgii. Zrzucił z siebie kolejny ciężar.
Nie wierzył w siłę policjantów. Nie postępował zgodnie z ich scenariuszami i nie przestrzegał ich ograniczeń. Ale to nie znaczyło, że nie mógł ich wykorzystać. Tutaj każdy, kto zobaczy nadjeżdżający radiowóz z migającymi światłami, zatrzyma się jak posłuszna mała owieczka, którą przecież jest. A Paul będzie mógł wybrać sobie każdy samochód, jaki zobaczy.
Nadszedł czas na przejażdżkę, a droga mu ją zapewni.
.