- promocja
- W empik go
Gothikana - ebook
Gothikana - ebook
W tym miejscu nawet miłość ma swoją mroczną stronę
Corvina Clemm jest córką schizofreniczki. Przyzwyczajona do bycia wyrzutkiem dziewczyna nigdy nie przyznała się nikomu, że również słyszy głosy. Gdy w wieku dwudziestu jeden lat zostaje przyjęta na Uniwersytet Verenmore, wykorzystuje szansę i rozpoczyna życie na nowo. Uczelnia mieści się w majestatycznym gotyckim zamku otoczonym lasem. Trafiają tu studenci pozbawieni bliskich, bez wsparcia finansowego. Ale zachwycające miejsce skrywa mrożące krew w żyłach tajemnice.
Vad Deverell to młody profesor, o którym krążą niepokojące plotki. Wszyscy ostrzegają przed nim Corvinę, jednak już od pierwszego spotkania między uczennicą a wykładowcą pojawia się elektryzujące przyciąganie, które może sprowadzić na nią wielkie niebezpieczeństwo.
Od prawie wieku w zamku dochodzi do niewyjaśnionych zaginięć i śmierci. Wydaje się, że Vad jest jedyną osobą znającą tajemnice zamku. Jakie sekrety skrywa mężczyzna?
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8321-143-5 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
VAD
Czy istnieje coś bardziej przerażającego niż ślepa starucha z oczami bez tęczówek, która znienacka chwyta cię za ramię w noc pełni księżyca?
Stara Zelda w przeszłości była gospodynią w sierocińcu, w którym teraz mieszkał Vad i inni chłopcy.
Kiedy oślepła, zarządcy pozwolili jej zostać, co zdaniem Vada było błędem.
Ponieważ wiedziała różne rzeczy, których nie powinna wiedzieć, znała przyszłość i sekrety chłopców, których przecież nawet nie mogła zobaczyć.
Tydzień wcześniej przewidziała, że Reed utonie w stawie. Wiedziała o Torze i o tym, że jego skóra płonie od wewnątrz, choć on sam nigdy o tym nikomu nie powiedział. Przepowiedziała również, że najlepszy przyjaciel Vada pewnego dnia nażre się płomieni, cokolwiek by to nie znaczyło, a przecież Fury śmiertelnie bał się ognia. Stara Zelda budziła strach, więc Vad starał się jej unikać. Dlatego wcale się nie ucieszył, kiedy podczas odbywającego się w niewielkim ogrodzie przyjęcia urodzinowego jednego z chłopców na oczach wszystkich chwyciła go za ramię.
Palce jej wiotkiej, pomarszczonej ręki zacisnęły się na jego ramieniu z zaskakującą siłą.
– Do zamku, do którego nikt nie przybywa – wygłosiła drżącym głosem, z twarzą pooraną głębokimi zmarszczkami, wpatrując się upiornie w Vada swoimi zbielałymi oczami – ty, chłopcze, przybędziesz.
Fury zaśmiał się cicho.
– Dlaczego miałby udać się do jakiegoś zamku, Zeldo? A poza tym Vad w zamku…? O ile wiem, jego rodzinka nie śmierdzi groszem.
– Czeka go wiele – wyjaśniła stara Zelda. – Fioletowe oczy. Znajdziesz fioletowe oczy.
Ajax, inny chłopiec w wieku Vada, wybuchnął gromkim śmiechem.
– Fioletowe oczy? Nikt nie ma fioletowych oczu, Zeldo! Chyba że jakiś dziwoląg.
– Może znajdzie również człowieka z trzema nogami – wykrzyknął inny chłopiec i zachichotał jak dziewczyna.
– Albo dziewczynę z rogami! – podchwycił inny.
Siedmioletni Vad aż poczerwieniał ze złości. Był wściekły na Zeldę, że osacza go w ten sposób oraz naraża na docinki ze strony kumpli, plotąc, co jej ślina na język przyniesie.
Podczas gdy koledzy pokładali się ze śmiechu, Zelda mocniej ścisnęła go za ramię.
– Pamiętaj o tym, chłopcze. Jeśli zapomnisz, wielu ludzi zginie.KILKA LAT PÓŹNIEJ
CORVINA
Czerń.
Jest nieobecnością koloru, strażniczką ciemności, otchłanią tajemnic.
Była w jej włosach, w ubraniach mamy, w bezmiarze nieba wokół nich.
Kochała czerń.
Dzieciaki w miasteczku bały się czerni, zarówno tej kryjącej się pod postacią cieni pod ich łóżkami, jak i niekończącej się nocy, która na wiele godzin zapadała nad miasteczkiem. To rodzice wpoili im ten strach. Nauczyli je również, że należy się bać jej matki – tej dziwnej kobiety z dziwnymi oczami, która mieszkała na skraju miasteczka, tuż pod lasem. Niektórzy szeptali, że jest czarownicą uprawiającą czarną magię. Inni uważali ją za wariatkę.
Mała Corvina słyszała te wszystkie pogłoski, ale wiedziała, że są wyssane z palca. Mama nie była ani czarownicą, ani wariatką. Była po prostu… jej mamą. Tyle że nie lubiła ludzi. Corvina zresztą również nie lubiła ludzi i nie było w tym nic dziwnego, bo większość ludzi w miasteczku nie była szczególnie sympatyczna.
Nie dalej jak wczoraj Corvina widziała, jak jej rówieśniczka obrzucała kamieniami kruka szukającego na ziemi gałązek do budowy gniazda. Corvina to wiedziała, ponieważ znała tego kruka.
W lesie nie było wielu kruków, ale te, które zostały, znały zarówno ją, jak i jej mamę. I nie miało to nic wspólnego z magią.
Jak daleko sięgała pamięcią, matka każdego ranka zabierała ją na polanę znajdującą się kilka minut od ich niewielkiej chatki, żeby nakarmić kruki. Kiedy mama miała lepszy dzień, rozmawiała z Corviną i właśnie jednego z takich dni wyjaśniła, że kruki to inteligentne, lojalne istoty, w których zamieszkują duchy ich przodków, obserwujące je w ciągu dnia z nieba. Tak samo jak gwiazdy w nocy.
Obie potrzebowały takich opiekunów, i matka, i córka.
Mama nie mówiła wiele, ale słyszała głosy, które opowiadały jej różne rzeczy. Powiedziały jej, żeby unikać ludzi, żeby po tym incydencie w szkole zabrać z niej Corvinę i uczyć ją w domu, żeby trzymać ją z dala od wszystkich. Mama powiedziała jej, że nie powinna wałęsać się po okolicy, bo ją zabiorą. Nie powinna również do nikogo się odzywać, bo też ją zabiorą.
Corvina nie chciała odchodzić.
Kochała mamę. Mamę, która pachniała szałwią, świeżą trawą i kadzidłem. Mamę, która uprawiała warzywa i przyrządzała z nich smaczne posiłki. Mamę, która raz w miesiącu zabierała Corvinę do miasteczka – choć szczerze nienawidziła tych wypraw – żeby dziewczynka mogła wybrać w bibliotece książki, które ma ochotę przeczytać.
Przez większość czasu mama w ogóle się nie odzywała, chyba że uczyła Corvinę albo szeptem porozumiewała się z głosami. Corvina również zazwyczaj milczała. Wiedziała jednak, że jest otoczona miłością. Po prostu jej mama była, jaka była.
Kiedy tak maszerowała w blasku księżyca na swoich małych nóżkach obok mamy w stronę polany – była to Pełnia Atramentowego Księżyca, która zdarza się raz na pięć lat, Corvina urodziła się w noc takiej pełni – uśmiechnęła się do siebie. Mama po raz pierwszy od bardzo dawna była szczęśliwa, a to wystarczało, żeby i Corvina była szczęśliwa. Niosąc w rękach świece i kadzidełka, które zrobiła mama, karty tarota, których czytania ją uczyła, oraz kryształy, które zamierzały naładować księżycową energią, dziesięcioletnia Corvina dzielnie kroczyła w ciemności, w której czuła się swojsko i bezpiecznie.
Jeśli jej matka była wariatką, to może i ona nią była.
W końcu czasem też słyszała głosy.1
CORVINA
Corvina nigdy nie słyszała o Uniwersytecie w Verenmore. Oczywiście trzeba wziąć poprawkę na to, że nie słyszała o wielu powszechnie znanych rzeczach, do czego przyczynił się sposób, w jaki została wychowana. Wszystko wskazywało jednak na to, że o tej uczelni nie słyszał również nikt inny.
Trzymała w rękach list, który dostała kilka tygodni wcześniej – list napisany wiecznym piórem na zbrązowiałym, grubym papierze pachnącym jak stare książki, które tak kochała – i po raz kolejny uważnie studiowała jego treść.
Szanowna Panno Clemm!
Pragnę zaproponować Pani miejsce na renomowanym Uniwersytecie w Verenmore. Od ponad stu lat zapraszamy na naszą uczelnię młode osoby, które znalazły się w trudnych okolicznościach życiowych. Pani kandydatura została nam zasugerowana przez Instytut Psychiatrii „Poranna Gwiazda”.
Pragniemy zaoferować Pani stypendium pokrywające wszystkie koszty studiów licencjackich w Verenmore. Zdobycie tytułu licencjata umożliwi Pani kontynuowanie edukacji oraz otworzy przed Panią wiele drzwi. Wierzymy, że ze względu na Pani dotychczasowe wyniki w nauce oraz osobiste doświadczenia doskonale się Pani odnajdzie na naszej uczelni.
Rozumiemy, że to dla Pani trudny czas, musimy jednak prosić o szybkie podjęcie decyzji. Odpowiedź należy przesłać na adres zwrotny. Jeśli nie otrzymamy jej w ciągu sześćdziesięciu dni, oferta wygaśnie.
Z niecierpliwością czekamy na wiadomość.
Z wyrazami szacunku,
Kaylin Cross, Specjalistka ds. Rekrutacji
Uniwersytet w Verenmore
Corvina jeszcze nigdy nie otrzymała listu, a tym bardziej tak dziwacznego!
Bo ta wiadomość była naprawdę przedziwna.
Miała dwadzieścia jeden lat, uczyła się w domu i przez całe życie była izolowana od świata przez matkę. Dlaczego jakiś uniwersytet chciałby mieć w gronie studentów osobę w jej wieku, na dodatek kształconą w tak niekonwencjonalny sposób? Poza tym kto jeszcze wysyła ręcznie pisane listy?
Co ciekawe, uczelnia była zupełnie nieznana. Próbowała się czegoś na jej temat dowiedzieć: pytała dyrektora wspomnianej w liście placówki i szperała w internecie, korzystając z komputera w lokalnej bibliotece, ale nikt nic nie wiedział. Verenmore istniało wyłącznie na mapie, a i na niej było zaledwie punkcikiem, niewielkim miasteczkiem w dolinie u podnóża góry Mount Verenmore. Tylko tyle.
Szkoła była usytuowana na szczycie góry, na którą mieszkańcy miasteczka zazwyczaj nie mieli wstępu. Corvina dowiedziała się tego od kierowcy – bardzo sympatycznego mężczyzny o imieniu Larry – kiedy taksówka wspinała się po zboczu wzniesienia.
– Niewielu miejscowych miało okazję poznać zamek od środka. – Z ust Larry’ego płynął nieprzerwany potok informacji, podczas gdy jego niewielki, czarny samochodzik pokonywał kolejne zakręty wznoszącej się pod niewielkim kątem drogi. Corvina natknęła się na niego tuż pod dworcem. Wcześniej potrzebowała aż dwóch pociągów – jednego z Ashburn i kolejnego z Tenebrae – i dwunastu godzin, żeby dostać się do Verenmore.
Larry był tak zaskoczony, kiedy podała mu cel swojej podróży, że aż się przeżegnał przed włączeniem silnika.
– A dlaczego? – chciała wiedzieć Corvina, wpatrując się w malejące w oddali miasteczko, aż jego widok całkowicie zasłoniła bujna zieleń. Nie była przyzwyczajona do prowadzenia rozmów, ale musiała się jak najwięcej dowiedzieć na temat szkoły, której studentką zdecydowała się zostać. Nie żeby miała wiele innych propozycji…
Życie w niewielkiej chatce, w której się wychowała, robienie biżuterii i świec oraz zarobkowanie czytaniem kart tarota stało się monotonne – szczególnie że w miasteczku wszyscy z wyjątkiem starej bibliotekarki traktowali ją nad wyraz podejrzliwie. List z ofertą podjęcia studiów był jak znak od wszechświata, a mama zawsze jej powtarzała, że takich znaków nie należy ignorować. Corvina chciała się przekonać, jak to jest uczyć się w prawdziwej szkole, prowadzić życie towarzyskie, zgłębiać wiedzę w otoczeniu rówieśników i zaprzyjaźnić się z ludźmi, którzy nie znają jej przeszłości. Rozpocząć nowy rozdział i napisać go całkowicie po swojemu. Była w tym jakaś sprzeczność, bo choć Corvina lubiła samotność, to była też obserwatorką. Gdy tylko miała ku temu okazję, uwielbiała przyglądać się ludziom.
– Nie mam pojęcia. – Kierowca wzruszył szczupłymi ramionami ukrytymi pod cienką beżową kurtką. – Ludzie plotą różne rzeczy na temat tego miejsca. Mówią, że zamek jest nawiedzony.
Corvina prychnęła. Szczerze w to wątpiła. Doświadczenie podpowiadało jej, że stare miejsca i przedmioty często z czasem dorabiały się łatek „nawiedzonych”. Ale – nigdy nie mów nigdy.
– A jest? To znaczy nawiedzony? – zapytała, próbując wyciągnąć od kierowcy, jak najwięcej się da o tajemniczym uniwersytecie.
Kierowca zerknął na nią w lusterku wstecznym, po czym ponownie skupił się na drodze.
– Panienka zostaje w zamku na dłużej czy tylko kogoś odwiedza?
– Zostaję na dłużej – wyjaśniła, spoglądając na list, po czym włożyła go do brązowej, skórzanej torebki, która należała niegdyś do jej babci. Była to jedyna rzecz, którą dostała od kogokolwiek poza swoją matką.
– Niech panienka na siebie uważa. – Taksówkarz skupił się na drodze, bo zbocze robiło się coraz bardziej strome. – Nie wiem, czy to miejsce jest nawiedzone, ale na pewno coś z nim jest nie tak.
Po tym stwierdzeniu zapadła cisza. Corvina nieznacznie opuściła szybę i wpatrywała się w niezwykłe, naturalne piękno góry. Ten widok nie przypominał niczego, co dotąd miała okazję w życiu oglądać. Tam, skąd pochodziła, lasy były bardziej żółte, a w powietrzu unosiła się wilgoć.
Zimne, suche powietrze rozwiewało ciemne kosmyki jej włosów, które wymknęły się z warkocza kłosa, a Corvina napawała wzrok głęboką, ciemną zielenią bujnie porastającą okolicę. Miasteczko wydawało się teraz zaledwie polanką w samym środku tego gąszczu. Przez uchyloną szybę sączył się zapach nieznanej jej roślinności, a niebo było blade i zachmurzone.
Z głośników cichutko płynęła muzyka, ale kiedy wspięli się wyżej, rozległy się trzaski. Corvina spojrzała na radio, a kierowca westchnął.
– Za każdym razem to samo – poskarżył się. – Mają tu kiepski zasięg.
Corvina zmarszczyła brwi.
– W takim razie w jaki sposób szkoła kontaktuje się ze światem?
Taksówkarz wzruszył ramionami.
– Mają chłopaka, którego w razie potrzeby posyłają do miasteczka. Wysyła listy, sprawdza różne rzeczy w internecie, takie tam.
– A to jest jedyna droga, którą można dostać się do zamku? – Zwykle nie była taka rozmowna, nie wiedziała jednak, czy to kwestia jej charakteru, czy raczej po prostu brakowało osoby, z którą mogłaby rozmawiać. Całe dotychczasowe życie spędziła, mieszkając na skraju niewielkiego miasteczka, Skarsdale, jak wyrzutek. Czasem przez wiele dni nie słyszała ludzkiego głosu.
– Taaa – przytaknął kierowca, biorąc ostry zakręt. Corvina złapała uchwyt nad drzwiami, żeby spaść z siedzenia. Kiedy po raz pierwszy wsiadła do samochodu, natychmiast ogarnęła ją klaustrofobia. Do miasteczka zawsze chodziła z mamą piechotą. Widywała samochody, ale nigdy żadnym nie podróżowała, aż do dnia, kiedy przyjechali ludzie z Instytutu. Na szczęście lęk przed małą, zamkniętą przestrzenią był do opanowania, pod warunkiem że do środka wpadało świeże powietrze.
– Czy jeszcze o czymś powinnam wiedzieć, jeśli chodzi o ten zamek? – zapytała, kiedy minęli następny zakręt. Mgła przed przednią szybą gęstniała, w miarę jak pięli się wyżej, powietrze stawało się coraz świeższe i coraz lżejsze.
Kierowca się zawahał, niepewnie zerknął w jej dziwne, fioletowe oczy – odziedziczyła je po mamie – w lusterku wstecznym.
– Krążą plotki, panienko. Sam nie wiem, ile jest w nich prawdy.
Kolejny zakręt.
Corvina wyjrzała przez okno, wdychając rześkie, chłodne powietrze. Zdała sobie sprawę, że widok, który podziwiała zaledwie chwilę temu, zniknął zakryty oparami gęstej, białej mgły. Niektórych by to przeraziło, ale na Corvinę widok miękkich, puchatych kłębów zawsze działał kojąco.
Uśmiechając się nieznacznie, poczekała, aż taksówkarz bezpiecznie minie zakręt, po czym zachęciła go, żeby mówił dalej:
– Jakie plotki?
– Dziwne sprawy. – Kierowca postanowił uchylić rąbka tajemnicy. Mówił teraz z cięższym akcentem, zapewne pod wpływem emocji. – Ludzie popełniający samobójstwa lub ginący bez śladu, takie tam. Ale nie wiem, na ile temu wierzyć. Miejscowi mogą wejść na zamek, tylko kiedy mają tam coś do roboty. Zrobić porządki albo coś dostarczyć. Ale to właśnie powiedziała mi mama, a ona usłyszała to od swojej mamy. Ludzie na zamku tracą rozum.
Co za przedziwna plotka! Choć przecież nie musiało w niej być ani krzty prawdy, jak to w plotce. Ludzie w miasteczku mogli ją po prostu wymyślić dla zabawy albo żeby mieć pretekst i trzymać się z daleka od tego dziwnego miejsca. To mogło być zwykłe ludzkie bajanie. Albo i nie… Corvina zamierzała zachować otwarty umysł. Kto jak kto, ale akurat ona dobrze wiedziała, jak fałszywe plotki mogą wpłynąć na czyjeś życie. Zanim całkowicie pogrążyła się we wspomnieniach, minęli kolejny zakręt i nagle zza mgły wyłonił się niewyraźny zarys ogromnej żelaznej bramy.
Serce Corviny gwałtownie zabiło, dziewczyna pochyliła się naprzód i mrużąc oczy, przypatrywała się rysującemu się przed nią kształtowi.
Brama była wysoka. Jednym bokiem przylegała do góry, a z drugiej jej strony gwałtownie opadało w dół zbocze kończące się w dolinie poniżej. Nie było sposobu, żeby ją sforsować, nie narażając przy tym życia. Corvinę przeszedł zimny dreszcz na widok tak surowych środków bezpieczeństwa. A może to przez chłód panujący pod szarym niebem?
Kierowca zatrzymał się i odsunął szybę. Ze stróżówki wyłonił się strażnik w brązowym mundurze z podkładką do pisania w ręku i podszedł do samochodu.
– Nazwisko? – zwrócił się do Corviny groźnym tonem.
– Corvina Clemm – odpowiedziała cicho, uważnie przypatrując się mężczyźnie. Miał jasne włosy i okropne, podkręcone na końcach wąsy oraz zaskakująco życzliwe brązowe oczy, zupełnie niepasujące do jego tonu. Wyglądał groźnie, ale wyczuwała w nim człowieka dobrego z natury. Nie wiedziała, jak to się dzieje, ale zawsze potrafiła wyczuć człowieka, którego spotykała po raz pierwszy – matka powtarzała, że ma dobrą intuicję. Poczuła się lepiej na myśl, że pierwsza osoba, którą spotkała w tym nowym dla siebie świecie, jest dobra.
Patrzyła, jak mężczyzna uważnie przegląda listę, aż wreszcie jego wzrok się zatrzymał.
– Z kim jest pani umówiona, panno Clemm?
– Z Kaylin Cross z administracji – wyjaśniła Corvina. Kiedy wysłała list, w którym potwierdziła chęć studiowania na Uniwersytecie w Verenmore, Kaylin w odpowiedzi wysłała jej dokładne instrukcje, jak dojechać na miejsce oraz co ze sobą wziąć. Corvina wiedziała, że będzie dzielić pokój z dziewczyną ze swojego roku i że książki dostanie pod koniec tygodnia. Najważniejsze było dla niej jednak, że to nowy początek, na dodatek w miejscu, w którym nikt jej nie zna i nikt nie wie o jej przeszłości. Miała szansę zrobić ze swoim życiem coś dobrego, może nawet się z kimś zaprzyjaźnić, a jeśli szczęście jej dopisze – a wszechświat okaże przychylność – spotkać chłopaka, tak jak to się dzieje w powieściach.
Wąsaty strażnik skinął głową, wyrywając ją z zamyślenia, po czym podniósł dłoń, pewnie dając znać koledze w stróżówce. Olbrzymie wrota powoli się otworzyły, skrzypiąc, jakby jakiś niezadowolony potwór budził się ze snu.
– Witamy w Verenmore, panno Clemm! – powiedział strażnik, po czym przeniósł wzrok na kierowcę. – Pięć minut, Larry.
– Masz to jak w banku, Oak. – Taksówkarz skinął głową, ponownie odpalając silnik.
Corvina podniosła wzrok na wysoką bramę z kutego żelaza, kiedy ją mijali, tym samym oficjalnie wkraczając na terytorium uniwersytetu. Lekki ucisk w żołądku zamienił się w gwałtowne skurcze, gdy wysunęła głowę przez okno i wreszcie zobaczyła zamek stojący dumnie na szczycie góry. Im bliżej byli, tym większy się wydawał. Nazwanie tego kompleksu budynków zamkiem było dużym niedopowiedzeniem. To było monstrum – wielkie i oszałamiająco pięknie skonstruowane, ale monstrum.
Samochód przystanął przed wysokimi drewnianymi drzwiami, a Larry wyskoczył na zewnątrz, żeby pomóc z bagażem. Corvina chwyciła torebkę i również pospiesznie wysiadła. Wygrzebała z niej pieniądze, podczas gdy Larry uprzejmie postawił jej walizkę oraz mniejszą torbę na wyłożonej kocimi łbami dróżce prowadzącej do drzwi.
– Dalej nie jestem mile widziany, panienko – wyjaśnił Larry, chowając do kieszeni pieniądze, które mu podała.
– Dziękuję. – Skinęła na pożegnanie głową, a on lekko się do niej uśmiechnął, wskoczył szybko do auta i wrzucił wsteczny. Corvina przyglądała się, jak mężczyzna pospiesznie odjeżdża i znika za zakrętem, kierując się w stronę bramy.
– Jakby myśleli, że ich zjemy żywcem albo coś w tym stylu. – Rozległ się za nią kobiecy, lekko drwiący głosik. Corvina odwróciła się i zobaczyła piękną, zielonooką dziewczynę z burzą króciutkich, białych włosów i szerokim uśmiechem na ustach. Dziewczyna miała ze sobą jaskraworóżową walizkę.
– Boże, co to ma być, w życiu nie widziałam takich oczu! – Gwizdnęła, a wzrok Corviny powędrował w stronę metalowego kolczyka w jej brwi. – Sorki, to miał być komplement. A tak w ogóle to jestem Jade.
Corvina od razu ją polubiła.
– Corvina – przedstawiła się. Wydało jej się, że jej głos brzmi chrapliwie w porównaniu z kobiecym, melodyjnym głosem Jade.
– Fajne imię. Pierwszy rok? – zapytała Jade, siadając na walizce. Z dżinsowych szortów wystawały krótkie, blade nogi. Corvina zastanawiała się, czy nowej koleżance nie jest zimno.
– Tak. A ty? – zapytała, bawiąc się bransoletką, której nigdy nie zdejmowała. Dobrze wiedziała, jak się prezentuje w oczach nowo poznanej dziewczyny. Niska i szczupła, o lekko skośnych fioletowych oczach oraz muśniętej słońcem skórze, choć już nie spędzała na słońcu wiele czasu, z kolczykiem w nosie i z długimi czarnymi włosami splecionymi w warkocz kłos, który sięgał aż do pasa, ubrana w luźne czarne spodnie i cienki fioletowy sweterek.
Jade zachichotała.
– Prawdopodobnie. Rok temu byłam na pierwszym roku, ale dałam nogę, a teraz poszłam po rozum do głowy i jestem z powrotem. Wydaje mi się, że będę musiała powtarzać rok. Nie mają tu wielu zasad, ale te, które mają… Powiedzieć, że ich bezwzględnie przestrzegają, to nic nie powiedzieć!
Corvina uśmiechnęła się pod nosem. Ta dziewczyna w ciągu minuty zdołała wyrzucić z siebie więcej słów, niż Corvina miała okazję wypowiedzieć w ciągu całego roku.
– Ten zamek to czyste szaleństwo. Chyba nigdy do niego nie przywyknę! Czekaj tylko, aż wejdziesz do środka, jest jeszcze większy, niż się wydaje z zewnątrz. Nie jesteś za bardzo rozmowna, co? – zapytała Jade, przypatrując się Corvinie zmrużonymi oczami.
Corvina potrząsnęła głową. Przyjemnie jej się słuchało paplaniny tej zdecydowanie młodszej dziewczyny. Zresztą nawet gdyby chciała coś dodać, szczerze wątpiła, czy udałoby jej się wtrącić choć słówko.
– I dobrze! – Jade skinęła głową. – Chcesz zostać moją współlokatorką? Jestem trochę wścibska, ale zazwyczaj miła. I mogę ci sprzedawać wszystkie pikantne ploteczki…
Boże, ta dziewczyna była niesamowita! Corvina nigdy jeszcze nie spotkała osoby, która traktowałaby ją tak… zwyczajnie. Uśmiechnęła się.
– Brzmi kusząco.
– Niech to, masz zabójczy uśmiech, Corvino! – Jade uśmiechnęła się od ucha do ucha. – Czy mogę cię nazywać Cor? Nie masz nic przeciwko, co?
Corvina wzruszyła ramionami. Sama nie wiedziała, jak się z tym czuje. Zawsze nazywano ją Corviną, ale w końcu rozpoczynała teraz nowy rozdział. Może mogła stać się kimś innym, kimś bardziej beztroskim i wyluzowanym.
– Jasne, że nie.
W tym momencie otworzyły się drzwi i stanęła w nich kobieta na oko niewiele młodsza od matki Corviny. Miała krótkie rude włosy i była ubrana w elegancką beżową sukienkę, w której bardzo ładnie wyglądała.
– Ach, Jade… – powitała nową koleżankę. – Dobrze, że już jesteś, Corvino – zwróciła się do niej takim samym tonem. – Jestem Kaylin Cross. – Podeszła z wyciągniętą ręką. Corvina ją uścisnęła, jednak kiedy ich palce się zetknęły, poczuła nieprzyjemne mrowienie.
Kaylin odsunęła dłoń i kontynuowała bez chwili przerwy:
– Mów mi Kaylin. Zajmuję się w Verenmore rekrutacją. Od teraz kontaktuj się ze mną w każdej sprawie. Gdybyś miała jakiś problem, mój gabinet znajduje się w części dla administracji. – Wskazała ogromny budynek, z którego właśnie wyszła. – Znajdziesz mnie tutaj codziennie od dziewiątej do piętnastej. Jade… – Obrzuciła drugą dziewczynę surowym spojrzeniem. – Tym razem nie uciekaj. Będziecie dzielić pokój. Weźcie bagaże, porozmawiamy po drodze.
Kaylin nie traciła czasu. Corvina złapała rączkę walizki na kółkach i podążyła za maszerującą szybko przed siebie, ani na chwilę nieprzestającą mówić Kaylin. Zobaczyła, że Jade robi to samo. Dziewczęta podążyły za kobietą w głąb kampusu. Jade miała rację. Był ogromny.
Między budynkami kompleksu zamkowego znajdowały się starannie wypielęgnowane ogrody, w niektórych uwijali się młodzi ludzie. Liczne wieże były zwieńczone pełnymi wdzięku iglicami. Kamiennym murom lekkości dodawały równomiernie rozłożone okna zakończone łukami oraz oplatające je rośliny pnące, niektóre obsypane różami. Wysoko na murach tkwiły gargulce, maskując rynny swoimi groteskowymi grymasami. Szczyt każdej wieży był pokryty kamieniem w odcieniu głębokiego błękitu, który kontrastował z jasnym brązem reszty budynku.
To wszystko po prostu zapierało dech w piersiach.
Corvina w życiu nie widziała czegoś takiego. Książki, które czytała, a w których pojawiały się zamki, zazwyczaj były romansami historycznymi pozbawionymi ilustracji. Opisane w nich zamki mogła sobie jedynie wyobrazić, a teraz rzeczywistość znacznie przerosła jej fantazję.
– Nasza uczelnia jest raczej niewielka – zaczęła Kaylin. Skręciła za róg i poprowadziła dziewczęta w prawo. Jade i Corvina ciągnęły za sobą walizki, których kółka terkotały głośno na wyłożonej kocimi łbami ścieżce.
Po lewej przed wieżą siedziała grupa chłopców, którzy na ich widok natychmiast przerwali rozmowę.
Corvina poczuła, że się rumieni pod obstrzałem męskich spojrzeń.
Ogarnęła ją wrodzona nieśmiałość.
Tak naprawdę nigdy nie miała kontaktu z mężczyznami – nie licząc lekarzy – chociaż uwielbiała o nich czytać. Już wiele lat temu zaczęła przemycać romanse z biblioteki, czytała je w nocy, kiedy matka położyła się spać. Matka, nawet kiedy nie spała rzadko odzywała się do Corviny, jeśli nie liczyć wspólnych lekcji. Dlatego dziewczynka nauczyła się szukać schronienia w książkach, szczególnie tych opowiadających o mężczyznach – ludziach, zmiennokształtnych lub kosmitach – którzy zakochiwali się bez pamięci i brali w posiadanie swoje kobiety, ich ciała i dusze. Taką właśnie literaturę czytała z zapartym tchem.
Corvina tego pragnęła. Chciała do kogoś należeć, chciała być kochana i absolutnie adorowana niezależnie od tego, jaką przeszłość miała za sobą. Pragnęła tego całym sercem. Bywały dni, kiedy wydawało jej się, że umrze z tej nieposkromionej tęsknoty. Jej duszę rozdzierał przenikliwy ból, tak bardzo, bardzo tego pragnęła…! Wiedziała jednak, że książki, które czyta, to fikcja, a szanse, że akurat ją spotka coś choćby w przybliżeniu podobnego do opisywanych w nich zdarzeń, są bliskie zeru.
A jednak wzięła się w garść, otrząsnęła się z tych myśli i posłała przypatrującym się im chłopcom coś w rodzaju uśmiechu.
Nowy początek, nowa ja.
– W Verenmore mamy około dwóch tysięcy studentów – powiedziała Kaylin tonem jasno wskazującym, że już niezliczoną ilość razy przekazywała tę informację nowo przybyłym. – Uniwersytet liczy sobie ponad sto pięćdziesiąt lat. Powstał, aby kształcić i umożliwiać rozwinięcie skrzydeł zdolnym młodym ludziom, których z różnych powodów nie stać na zdobycie wykształcenia w tradycyjny sposób. Sytuacja każdego z naszych studentów jest w jakiś sposób nietypowa. Pomagamy im finansowo. Na szczęście w zarządzie zasiadają wpływowe osobistości, więc finanse nie są problemem. Niektórzy z członków zarządu sami są absolwentami naszej uczelni. Część z nich to wykładowcy. Nie jesteśmy snobistyczni, ale starannie dobieramy studentów. Ty też jesteś teraz częścią tej elitarnej społeczności.
Kaylin mówiła, a Corvina w tym czasie naliczyła aż cztery wieże.
Przystanęły przy piątej, położonej najbardziej z tyłu, a Kaylin zwróciła się do dziewcząt:
– Skoro Jade już wie, gdzie znajduje się wasz pokój, pozwolę sobie was tutaj zostawić. Proszę, Corvino, oto pakiet powitalny, znajdziesz w nim mapę, rozkład zajęć oraz nazwiska profesorów, z którymi będziesz mieć zajęcia w tym semestrze. Jeśli będziesz czegoś potrzebować, zapraszam do siebie. Witamy w Verenmore!
Z tymi słowy odwróciła się i podążyła z powrotem tą samą drogą.
– Dobrze wyglądasz, Jade! – krzyknął jasnowłosy przystojniak z niebieskimi oczami okupujący z przyjaciółmi stopnie innej wieży. – Nie sądziłem, że cię tu jeszcze zobaczę po tym, jak dałaś nogę!
Corvina zauważyła, że Jade zaciska zęby, pokazując chłopakowi środkowy palec z pomalowanym na jasnoróżowy kolor paznokietkiem.
– Dupek – wymamrotała Jade pod nosem. – Chodźmy już, co?
Corvina skinęła głową. Nie miała pojęcia, dlaczego dziewczyna stąd uciekła, ale jak na razie była dla niej miła i została jej pierwszą koleżanką. Corvina nie chciała, żeby czuła się niezręcznie.
– Hej, Fioletowa! – zawołał ten sam chłopak, kiedy Corvina ruszyła przed siebie, najwyraźniej mając na myśli albo jej jedyne w swoim rodzaju oczy, albo kolor swetra. Zawahała się na progu, niepewna, czy powinna się odwracać. Jednak jak okiem sięgnąć w pobliżu nie było nic innego, co można by nazwać fioletowym.
To raczej kiepski pomysł, by ignorować ludzi już w pierwszym dniu.
Z westchnieniem odwróciła głowę i zobaczyła, że chłopak kpiąco się do niej uśmiecha.
– Lepiej na nią uważaj. – Wskazał Jade.
Corvina uniosła brwi, zastanawiając się, co łączy chłopaka z jej nową koleżanką. Właśnie robiła krok do przodu, kiedy jego głos zabrzmiał ponownie, a słowa przecięły suche powietrze i sprawiły, że znieruchomiała.
– Jej poprzednia współlokatorka rzuciła się z wieży. Dlatego lepiej na siebie uważaj, kiedy z nią jesteś.