- W empik go
Gra - ebook
Gra - ebook
Jack London rozumiał boks jak mało kto. W młodości sam stawał w ringu a w jego opowieściach drzemie coś więcej, niż niewielkie jedynie ziarnko prawdy. Są pełne życia i świadomości osobliwej samotności, jaką w ringu i poza nim czują bokserzy.
"Gra" Jacka Londona ukazuje zderzenie świata boksu i kuszących nagród pieniężnych ze stabilnością małżeńskiego pożycia u młodego człowieka, którego celem jest wyrwanie siebie i rodziny z biedy, obdarzonego determinacją i wiarą w to, że w jego pięściach drzemie siła, aby przenieść byt własny i byt swoich najbliższych na wyższy poziom.
Świat boksu brutalnie zderza się z kruchym światem miłości. Twarde ciosy żelaznych pięści z kruchością niewieściego serca, które pragnie delikatności i stabilności, zaś młody utalentowany bokser, Joe, postanawia stoczyć jeszcze jedną ostatnią walkę na oczach całego miasta i swojej ukochanej.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65185-65-5 |
Rozmiar pliku: | 106 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wybrzmiał gong. Wydawało się, że walczyli już pół godziny, choć z tego, co powiedział jej Joe, wiedziała, że to były tylko trzy minuty. Z hukiem gongu sekundanci Joego wskoczyli przez liny i przygotowali mu w narożniku miejsce na błogosławioną minutę odpoczynku. Jeden z mężczyzn kucnął na podłodze między jego wyciągniętymi stopami, podniósł je i opierając na swoich kolanach zaczął je energicznie masować. Joe siedział na stołku w rogu, mocno przechylony do tyłu, z głową odchyloną i rękami wyciągniętymi na linach, aby łatwiej rozszerzyć klatkę piersiową. Z szeroko otwartymi ustami oddychał powietrzem wiejącym z ręczników, którymi wachlowało go dwóch sekundantów, słuchając jednocześnie rad jeszcze innego, który mówił mu do ucha niskim głosem i jednocześnie gąbką przecierał mu twarz, ramiona i klatkę piersiową.
Ledwie to wszystko zrobiono (zdawało jej się, że trwało to nie więcej niż kilka sekund), gdy rozległ się gong. Sekundanci przemknęli przez liny ze swoimi przyborami, a Joe i Ponta ruszyli na siebie na sam środek ringu. Genevieve nie miała pojęcia, że minuta może trwać tak krótko. Przez chwilę czuła, że ten odpoczynek został przerwany, i podejrzewała nie wiadomo co.
Ponta rzucił się na niego z prawej i z lewej strony, dziko, jak zawsze, i chociaż Joe blokował ciosy, ich siła była tak duża, że odrzuciło go o kilka kroków do tyłu. Ponta pognał za nim jak tygrys. W mimowolnym wysiłku, by utrzymać równowagę, Joe odsłonił się, wyrzucając jedno ramię i podnosząc głowę spod chroniących go barków. Ponta zaatakował tak szybko, że straszliwy cios sięgnął jego szczęki. Pochylił się do przodu, ale wykonał unik, a pięść Ponty ominęła tył jego głowy. Gdy wrócił do pionu, lewa pięść Ponty zaatakowała go prostym ciosem, który mógłby sprawić, że runąłby na liny. Ponownie, z szybkością o ułamek czasu szybszą niż Ponta, uchylił się do przodu. Pięść Ponty musnęła tylną część barku i poszybowała w powietrze. Prawą ręką Ponta wykonał prosty cios i powtórzył go, lecz Joe schował się w bezpiecznym klinczu.
Genevieve westchnęła z ulgą, jej napięte ciało rozluźniło się i ogarnęło ją rozprężenie. Tłum wiwatował szaleńczo. Silverstein stał na nogach, krzyczał, gestykulował, zupełnie zaabsorbowany. Nawet pan Clausen wykrzykiwał coś entuzjastycznie z całego tchu do ucha najbliższego sąsiada.
Klincz został przerwany i walka toczyła się dalej. Joe blokował, cofał się i balansował ciałem po ringu, unikając ciosów i jakoś przeżywając tę kumulację ataków. Rzadko kiedy sam wyprowadzał ciosy, gdyż Ponta był bystry i potrafił zarówno bronić się, jak i atakować, podczas gdy Joe nie miał szans wobec ogromnej witalności swego przeciwnika. Jego cała nadzieja polegała na tym, że Ponta w końcu się zmęczy.
Ale Genevieve zaczynała się zastanawiać, dlaczego jej kochanek nie walczy. Ogarnął ją gniew. Chciała zobaczyć, jak mści się na tej bestii, która tak go prześladowała w ringu. Akurat wtedy, gdy zaczęła się niecierpliwić, nadarzyła się okazja i Joe uderzył pięścią w usta Ponty. Był to oszałamiający cios. Widziała, jak głowa Ponty cofa się z szarpnięciem, a na jego wargach szybko pojawia się krew. Ten cios i wielki krzyk publiczności rozwścieczyły go. Rzucił się do przodu jak dziki. Wściekłość jego poprzednich napaści była niczym w porównaniu z furią tej jednej. I nie było już dla Joego więcej okazji do wyprowadzenia kolejnego ciosu. Był teraz zbyt zajęty przetrwaniem burzy, którą wywołał, blokowaniem, zasłanianiem się i chowaniem w bezpieczne i dające wytchnienie klincze.
Ale klincz wcale nie gwarantował bezpieczeństwa i wytchnienia. Każda jego chwila wymagała intensywnej czujności, podczas gdy wydostanie się z niego było jeszcze bardziej niebezpieczne. Genevieve zauważyła, z lekkim rozbawieniem, ciekawy sposób, w jaki Joe przytulał swoje ciało do ciała Ponty w czasie klinczu; ale nie zdawała sobie sprawy, dlaczego to robi, aż do momentu gdy w jednym z takich klinczów, zanim to przytulenie mogło być wykonane, pięść Ponty wystrzeliła prosto w powietrze i tylko o włos ominęła podbródek Joego. W kolejnym i późniejszym klinczu, kiedy już się nieco rozluźniła i westchnęła z ulgą widząc go bezpiecznie wtulonego w Pontę, którego podbródek utknął nad ramieniem Joego, jego przeciwnik uwolnił prawą rękę i zadał straszliwy cios w dół na niewielką część pleców. Tłum jęknął z przerażenia, a Joe szybko zablokował ramiona przeciwnika, aby zapobiec powtórzeniu ciosu.
Wybił gong i po krótkiej chwili odpoczynku znów ruszyli do walki – w narożniku Joego, bo Ponta doskoczył do niego całej siły. W miejscu, gdzie padł cios zadany nad nerkami, biała skóra stała się jaskrawoczerwona. Ta plama koloru, wielkości rękawicy, zafascynowała i przestraszyła Genevieve tak, że ledwo mogła oderwać od niej wzrok. Niezwłocznie, w następnym klinczu, cios został powtórzony, ale potem Joemu zwykle udawało się odepchnąć wierzchem rękawicy twarz Ponty i w ten sposób przytrzymać jego głowę odchyloną do tyłu. To uniemożliwiało zadanie ciosu, ale jeszcze trzy razy, zanim runda dobiegła końca, Ponta dokonał tej sztuczki, za każdym razem uderzając w tę samą wrażliwą część ciała.
Kolejny odpoczynek i kolejna runda minęły bez dalszych obrażeń Joego i bez widocznego spadku sił u Ponty. Ale na początku piątej rundy, Joe, złapany w narożniku, zrobił jakby unik do klinczu. Tuż przed jego wykonaniem i dokładnie w momencie, gdy Ponta był gotowy własnym ciałem na przyjęcie wtulonego w niego ciała Joego, ten cofnął się zwinnie i uderzył pięściami w niechroniony brzuch przeciwnika. Były to piorunujące ciosy, cztery, z prawej i lewej strony, ciężkie, bo Ponta zaskomlał od nich i zataczał się do tyłu, na wpół opuszczając ręce, a jego ramiona opadały do przodu i do środka, jakby miał się zachwiać i upaść. Bystry wzrok Joego dostrzegł tę szansę i naraz uderzył prosto w usta Ponty, natychmiast wykonując z pół zamachu, pół haka, w szczękę. Jednak chybił, uderzając w policzek i odrzucając Pontę na bok.
Cała sala stała, krzycząc. Genevieve słyszała mężczyzn wołających: – Już go ma! Już go ma! – i wydawało się jej, że to początek końca. Euforia zapanowała także nad nią – czułość i subtelność zniknęły, cieszyła się z każdego miażdżącego ciosu, który zadawał jej ukochany.
Ale z witalnością Ponty trzeba było się jeszcze liczyć. Znów jak tygrys ruszył za Joem, zaś Joe podążył za nim. Wykonał kolejny pół zamach, pół hak, na szczękę Ponty, a Ponta, który już odzyskał rozum i siły, uchylił się. Pięść Joego przeleciała przez puste powietrze, a impet ciosu był tak wielki, że poniósł go w bok, w półobrocie. Wtedy Ponta wymierzył lewy sierpowy. Jego rękawica wylądowała na niechronionej szyi Joego. Genevieve zobaczyła, jak ręce jej kochanka opadają na boki, a jego ciało unosi się, cofa i opada bezwładnie na podłogę. Sędzia, pochylając się nad nim, zaczął odliczać sekundy, podkreślając upływ każdej z nich machnięciem prawej ręki w dół.
Publiczność zastygła jak śmierć. Ponta częściowo odwrócił się w stronę widowni, by otrzymać należną mu aprobatę, lecz spotkała go ta chłodna, cmentarna cisza. Szybko wzbierał w nim gniew. To było niesprawiedliwe. Oklaskiwany był wyłącznie jego przeciwnik – jeśli zadał cios i jeśli uniknął ciosu, zaś on, Ponta, który od początku zdominował walkę, nie otrzymał ani jednego okrzyku wiwatu.
Jego oczy błyszczały, gdy zebrał się w sobie i podszedł do leżącego na ziemi przeciwnika. Przykucnął obok niego, z prawą ręką wyciągniętą do tyłu i gotową do zadania miażdżącego ciosu, gdy tylko Joe zacznie się podnosić. Sędzia, wciąż pochylony i liczący prawą ręką, lewą odepchnął Pontę. Ten, nachyliwszy się, krążył wokół, a sędzia licząc, krążył wraz z nim odpychając go i trzymając się między nim a leżącym.
– Cztery – pięć – sześć – liczenie trwało dalej, a Joe, przewracając się na twarz, słabo się wiercił, by podciągnąć się na kolana i uklęknąć. To udało mu się zrobić, opierając się na jednym kolanie i przyłożywszy ręce do podłogi po obu stronach, z drugą nogą ugiętą pod nim, aby pomóc mu się podnieść.
– Liczymy, liczymy! –rozległo się kilkanaście głosów z widowni.
– Na miłość boską, czas leci! – zawołał ostrzegawczo jeden z sekundantów Joe'go z krawędzi ringu. Genevieve rzuciła na niego szybkie spojrzenie i zobaczyła twarz młodego człowieka, ściągniętą i białą, jego usta nieświadomie poruszały się, gdy liczył razem z sędzią.
– Siedem – osiem – dziewięć – tak upływały sekundy.
Wybrzmiała dziewiąta, ale wtedy sędzia ostatni raz odepchnął Pontę i Joe podniósł się na nogi, skulony, zasłonięty, słaby, ale wyglądał w porządku, zupełnie w porządku. Ponta rzucił się na niego z ogromną siłą, wyprowadzając cios hakiem i prosty. Joe zablokował dwa z nich, uniknął trzeciego, uchylił się przed czwartym, a następnie został zepchnięty do narożnika przez huragan ciosów. Było widać, że bardzo osłabł. Chwiejnie trzymał się na nogach, zataczał się w przód i w tył. Jego plecy opierały się o liny. Nie mógł już dalej się cofnąć. Ponta zatrzymał się, jakby chciał się podwójnie upewnić, potem zrobił zwód lewą i uderzył z całej siły prawą ręką. Ale Joe uchylił się, złapał go w klinczu i na chwilę się uratował.
Ponta walczył gorączkowo, aby się uwolnić. Chciał wykończyć przeciwnika, który już i tak był mocno zraniony. Ale Joe trzymał się kurczowo, opierając się każdemu wysiłkowi rywala, tak długo, jak udawało mu się utrzymać swój chwyt, potem zaraz łapiąc przeciwnika na nowo, aby jeszcze trochę przetrzymać. – Rozejście! – wykrzyknął sędzia, ale Joe kurczowo trzymał się przeciwnika. – Odepchnij go! Dlaczego, do cholery, tego nie zrobisz? – Ponta sapał na sędziego. Ponownie ten ostatni nakazał przerwę. Joe odmówił, pozostając, jak dobrze wiedział, w granicach swoich praw. Z każdą chwilą klinczu wracały mu siły, mózg się oczyszczał, pajęczyny znikały sprzed oczu. To był sam początek rundy, a on musi jakoś przetrwać, niemal trzy pozostałe minuty.
Sędzia chwycił każdego z nich za ramię i rozdzielił ich gwałtownie, przechodząc szybko między nimi i odrzucając ich do tyłu, aby zrobić czystą przerwę. Ponta rzucił się na Joego jak dzikie zwierzę, które atakuje swoją ofiarę. Ale Joe zasłonił się, zablokował i wpadł w klincz. Ponownie Ponta próbował się uwolnić, Joe trzymał się go mocno, a sędzia rozdzielił ich. I zaraz znów Joe uniknął obrażeń i znalazł się w klinczu.
Genevieve zdała sobie sprawę, że w klinczu nie był bity – dlaczego więc sędzia nie pozwolił mu pozostawać w klinczu? To było okrutne. W tych chwilach nienawidziła genialnego Eddy’ego Jonesa i częściowo podniosła się z krzesła, z dłońmi zaciśniętymi ze złości, paznokcie jej wrzynały się w dłonie aż do bólu. Reszta rundy, trzy długie minuty, była ciągiem klinczów i przerw. Ponta ani razu nie zdołał zadać przeciwnikowi ostatecznego ciosu. A Ponta był jak szalony, wściekły z powodu swojej bezsilności wobec bezradnego i niemal już pokonanego przeciwnika. Jeden cios, tylko jeden cios, a on nie mógł go zadać! Doświadczenie ringowe i chłód Joego uratowały go. Z zachwianą świadomością i drżącym ciałem, trzymał się kurczowo i ostał się, podczas gdy stopniowo wracało w nim życie i zalewało go nowymi siłami. Raz, w swojej pasji, nie mogąc go trafić, Ponta zrobił coś, jakby chciał go podnieść i rzucić na podłogę.
– Dlaczego go nie ugryziesz? – wykrzyknął drwiąco Silverstein.
Wtedy cała sala wyrwała się z bezruchu, a widownia, uwolniona od niepokoju o swojego ulubieńca, roześmiała się z wrzawą, która miała w sobie nutę histerii. Nawet Genevieve poczuła, że w tej uwadze było coś nieodparcie zabawnego, a ulga publiczności udzieliła się jej, a mimo to czuła się chora i zemdlona, i była przepełniona przerażeniem tym, co dotąd zobaczył i co widziała teraz.
– Ugryź go, ugryź go! – krzyczały głosy z widowni, która na dobre wróciła do życia. – Odgryź mu ucho, Ponta! Tylko w ten sposób możesz go pokonać! Zjedz mnie, zjedz mnie! Och, dlaczego mnie nie zjesz?
To źle podziałało na Pontę. Pod wpływem reakcji sali się bardziej szalony niż kiedykolwiek, i jeszcze bardziej bezsilny. Dyszał i jęczał, marnując swoje siły przez zbyt duży wysiłek, tracąc rozsądek i kontrolę i daremnie próbując zrekompensować tę stratę nadmiarem wysiłku fizycznego. Znał tylko ślepe pragnienie zniszczenia, potrząsał Joem w klinczu jak terier szczura, naprężał się i walczył o uwolnienie ciała i ramion, ale Joe cały czas spokojnie trzymał się go i trzymał. Sędzia pracował mężnie i sprawiedliwie, aby ich rozdzielić. Pot spływał mu po twarzy. Trzeba było całej jego siły, aby rozdzielić te przylegające do siebie ciała, i nie prędzej je rozdzielił, niż Joe wpadał bez szwanku w kolejny uścisk i praca musiała być wykonana od nowa. Na próżno Ponta, gdy się uwolnił, próbował uniknąć chwytających go ramion i oplatającego go ciała. Nie mógł się odsunąć. Musiał się zbliżyć, żeby uderzyć, a Joe za każdym razem go przechytrzał i łapał w ramiona.
A Genevieve, przykucnięta w małej garderobie i podglądająca to wszystko przez niewielki wizjer, też była zdezorientowana. Była stroną zainteresowaną w tym, co wydawało się walką na śmierć i życie – czyż jednym z walczących nie był jej Joe? „Gra” nie była dla niej zrozumiała. Jej powab był poza nią. Dla niej stanowiła ona większą tajemnicę niż kiedykolwiek. Nie mogła pojąć jej mocy. Co rozkosznego może być dla Jogo w tym brutalnym kłębieniu się i naprężeniu ciał, tych zaciętych uściskach, coraz ostrzejszych ciosach i strasznych bólach? Z pewnością ona, Genevieve, miała do zaoferowania więcej niż to wszystko – mogąc dać mu wytchnienie, zadowolenie i słodką, spokojną radość. Jej oferta w walce o jego serce i duszę była delikatniejsza i bardziej hojna niż oferta Gry, a jednak on zwlekał i trzymając obie w ramionach, odwracał głowę od jednej, by nasłuchiwać syreniego zewu drugiej, którego nie mogła zrozumieć.
Wybiło uderzenie gongu. Runda zakończyła się w narożniku Ponty. Młody sekundant o białej twarzy przeszedł przez liny z pierwszym ułamkiem dźwięku. Chwycił Joego w swoje ramiona, podtrzymał go i ruszył z nim przez ring do jego narożnika. Jego sekundanci pracowali nad nim wściekle, masując jego nogi, klepiąc brzuch, rozkładając nogi i stopy szeroko, tak, by jak najłatwiej było mu oddychać. Po raz pierwszy Genevieve zobaczyła, jak mężczyzna oddycha brzuchem, przeponą, która unosiła się i opadała z każdym oddechem o wiele bardziej, niż jej piersi unosiły się i opadały po tym, jak zmęczyła się biegnąc za wozem. Ostry zapach amoniaku gryzł ją w nozdrza, docierał do niej z nasączonej gąbki, z której wdychał ogniste opary oczyszczające jego mózg. Przepłukał usta i gardło, ssał pokrojoną cytrynę, a ręczniki wachlowały go jak szalone, wtłaczając tlen do jego płuc, aby oczyścić krew i posłać ją z powrotem ożywioną do walki, która miała dopiero nadejść. Jego rozgrzane ciało zostało nasączone gąbką i oblane wodą, a butelki z wodą opróżniano przy jego głowie dołem do góry.