- promocja
- W empik go
Gra Luizy - ebook
Gra Luizy - ebook
Rodzicielska miłość.
Nienawiść.
Walka o uczucie i władzę.
Luiza lubi mieć kontrolę. Nie tylko nad swoim życiem. Nad życiem każdego, kto pojawia się w jej otoczeniu. Sprytnie manipuluje ludźmi, z łatwością rozstawia ich po kątach i konsekwentnie dąży do obranego celu.
Jak daleko jest w stanie się posunąć? Czy prowadzenie wielkiego biznesu może zbliżyć ojca do powracającej po latach córki? Czy ojciec i córka muszą rywalizować o uwagę tego samego mężczyzny? Wreszcie – jak wiele prawd na swój temat musimy ukrywać w obawie przed światem? Gra Luizy to niezwykłe połączenie powieści obyczajowej z elementami thrillera, które hipnotyzuje i wciąga bez ostrzeżenia.
Anna Robak-Reczek - z urodzenia Dolnoślązaczka, od ponad dwudziestu lat mieszka w Warszawie. Absolwentka Wydziału Radia i Telewizji w Katowicach. Debiutowała poezją w miesięczniku „Literatura”, najbliższa jest jej jednak proza. Wygrała pierwszą edycję Empik Go STORY, a Grą Luizy otwiera zupełnie nowy rozdział w swoim literackim życiu.
Gra Luizy to historia, która podbiła serca słuchaczy w formie słuchowiska z gwiazdorską obsadą (Aleksandra Linda, Bogusław Linda i Dawid Ogrodnik). Anna Robak-Reczek wygrała konkurs Empik Go STORY na najlepszy scenariusz słuchowiska, a Empik GO i Wydawnictwo W.A.B. zdecydowali, że ta historia musi ukazać się również w formie książki – to pierwszy taki projekt na rodzimym rynku wydawniczym.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-9286-0 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W końcu wrócił spojrzeniem do pokoju i zatrzymał je na szpitalnej szafce, która stała przy łóżku chorej jak wartownik. Westchnął lub może bardziej próbował złapać powietrze. W sali było duszno. I za jasno. Za cicho. Zapach szpitala nie dawał się zignorować. Witold po raz kolejny przeciągnął palcami po kołnierzyku. Urządzenia, do których podłączono jego byłą żonę, wydawały z siebie ciche, rytmiczne odgłosy, brzmiące niemal sennie.
– Możesz mi przynieść kawy? – Cichy głos Luizy wyrwał go z zamyślenia.
Jego córka, nawet gdy mówiła szeptem, brzmiała zaczepnie.
– Możesz sama po nią pójść. – Pozwolił, żeby rozdrażnienie, które poczuł, było słyszalne w jego głosie.
Luiza nie zamierzała się tym przejmować.
– Mogę, ale poprosiłam ciebie – powiedziała. – Czy to dziwne, że dziecko prosi ojca o pomoc?
– Masz prawie trzydzieści lat i to raczej ty powinnaś zaproponować przyniesienie mi kawy.
– Dwadzieścia sześć – sprostowała z naciskiem. Po chwili dodała: – Jak już będziemy w Polsce, to ustalimy, kto, co i komu powinien robić.
Wiedziała, jak w jednej chwili wyprowadzić go z równowagi.
– Ty serio wybierasz się ze mną do Polski? – zapytał zimno.
Luiza siedziała na niewygodnym szpitalnym krześle z nogą założoną na nogę i kiwała stopą obutą w czerwoną szpilkę.
– Jak tylko pochowamy moją drogą mamusię – odparła, posyłając mu pogodny uśmiech.
Nie spuszczali z siebie wzroku.
– Ona jeszcze żyje.
– Właśnie widzę. – Luiza westchnęła.
Założyła splecione dłonie na kolano i przesunęła wzrokiem po leżącej. Wychudłe, zniszczone przez chorobę ciało zajmowało sam środek łóżka. Pożółkła skóra rąk okrywała wystające kości. Głowa wydawała się nienaturalnie duża, pozbawiona włosów czaszka połyskiwała woskowo. Witold ledwie zerknął w stronę łóżka i wrócił spojrzeniem do córki.
– To może jeszcze potrwać kilka tygodni – zauważył.
Luiza nie odrywała wzroku od matki.
– Ale po co? – spytała niemal łagodnie.
Gdyby jej nie znał, mógłby pomyśleć, że to naprawdę filozoficzna zaduma. Może nawet współczucie.
– Po co to ma się ciągnąć jeszcze przez tygodnie? – kontynuowała spokojnie swoją myśl Luiza. – Jej już tu nie ma.
– Czasem łapie chwile przytomności – zaoponował.
– Nie bardzo. Ale jak to się skończy, jadę z tobą. – Przeniosła spojrzenie z matki na Witolda.
– Nie mam już wobec ciebie żadnych obowiązków – stwierdził.
Luiza nadąsała się.
– Serca też do mnie nie masz.
– Dziwisz się? – odpowiedział szybko.
– Do matki też nie miałeś, co?
Witold spojrzał przelotnie na umierającą. Kiedyś była pogodną, ambitną młodą kobietą, której umysł szczerze podziwiał. Jej inteligencja była nieustannym wyzwaniem, które na początku bardzo go bawiło. Potem już tylko męczyło. Teraz czuł wobec niej przede wszystkim współczucie. W umieraniu wydawała mu się przeraźliwie samotna.
– To, co było między nami, nie jest twoją sprawą – odparł.
– Raczej, kurwa, jest. Rozwód rodziców zawsze jest sprawą dziecka.
Usłyszeli energiczne kroki na korytarzu i po chwili w drzwiach sali pojawił się pielęgniarz. Luiza w jednej chwili zmieniła wyraz twarzy i obdarzyła mężczyznę smutnym półuśmiechem. Pielęgniarz podszedł do łóżka chorej i oszczędnymi ruchami poprawił jej prześcieradło, przesunął nieco bliżej kroplówkę. Mówił przy tym do niej półgłosem. Witolda irytowała ta paplanina. Wszystko go irytowało. Kiedy pielęgniarz poinformował go mimochodem, że lekarz chciał zamienić z nim słówko, skorzystał z okazji, żeby wyjść z pokoju chociaż na chwilę. Nikt nie czuje się dobrze w towarzystwie osób, które skrzywdził.
– Jak będziesz wracał, przynieś kawę. Proszę. – Głos córki złapał go w progu.
Luiza odprowadziła go wzrokiem, a potem przeniosła spojrzenie na pielęgniarza. Sprawiał wrażenie naprawdę miłego faceta. Od takich trzymała się z daleka.
– You’re so kind to my mother – powiedziała łagodnie. – Really appreciate that.
Mężczyzna zerknął przez ramię i podziękował krótko, po czym wrócił do sprawdzania urządzeń. Przyciszył coś przy jednym z nich, przy innym tylko spojrzał na wyświetlacz. Rzucił krótkie pożegnanie i wyszedł.
Luiza przez chwilę nie ruszała się z krzesła. Zapatrzyła się na kroplówkę, z której w żyły matki sączył się koktajl leków. Kropla po kropli płynął spokój, sen, wielki odlot. Zabawne, że kobieta, która unikała nawet środków na przeziębienie, w samej końcówce życia nadrabiała za wszystkie lata. Mawiała, że mamy nie chorują, i była tego najlepszym przykładem. Zawsze na posterunku, teraz skazana była na odpoczynek. Luiza podniosła się z krzesła i podeszła do łóżka. Dotknęła leżącej spokojnie dłoni, ale skóra chorej była nieprzyjemna, zabrała więc palce. Jakby kopiując ruchy pielęgniarza, przystanęła przy kroplówce. Stuknęła paznokciami w zbiornik z płynem, musnęła zaworek i żyłkę ciągnącą się do wenflonu wbitego między kciukiem a palcem wskazującym. Skrzywiła się. W pokoju panowała taka cisza, że słychać było ocierające się o siebie gałęzie.
Lekarz nie miał dla Witolda dobrych wieści, ale też nikt się już ich nie spodziewał. Coraz większe dawki leków przynosiły coraz krótsze okresy ulgi. Lekarze z dnia na dzień mieli coraz mniejsze możliwości. Słowo „śmierć” nie padło z niczyich ust, ale i tak wisiało w powietrzu. Rozłożone ręce i wyrażająca troskę mina mówiły więcej niż wszystkie fachowe terminy. Witold przyjął je i podziękował lekarzowi, który zamknąwszy trudny temat, ruszył do innych swoich zadań. Takich, które dają większą satysfakcję niż czuwanie przy umierających.
Nagły krzyk poniósł się szpitalnym korytarzem. Zadziałał jak przycisk „akcja!”. Zatupały buty, znikąd pojawił się pielęgniarz. Zaraz za nim do pokoju, na progu którego pomocy wzywała Luiza, wpadł lekarz. Witold pobiegł za nimi. Medycy przypadli do łóżka leżącej na nim już bez życia kobiety. Przerzucali się nerwowymi półsłówkami, pielęgniarz ostukiwał nieprzydatne aparaty. Luiza przyglądała się temu, trzymając się oparcia krzesła, jakby miała upaść.
– Co się stało? – zapytał Witold.
Córka zerknęła na niego.
– Umarła.
– Akurat jak wyszedłem? – Chłód w jego głosie wskazywał, że nie ufa spokojowi, z jakim przekazywała mu nowinę.
– Oni tak robią, nie słyszałeś? Wykorzystują okienko i odchodzą – wyjaśniła.
Nie odezwał się. Po chwili przyjęli kondolencje od lekarza i pielęgniarza, którzy niedługo potem opuścili pokój, dając bliskim chwilę na pożegnanie. Luiza i Witold stanęli po dwóch stronach łóżka, na którym nie było już osoby, a jedynie pusta powłoka po kimś, kto kiedyś był ciepłym, zabawnym człowiekiem. Luiza przeniosła wzrok z ciała swojej matki na mężczyznę, który był jej ojcem. Właśnie zaczął się nowy etap jej życia.
*
W lataniu najprzyjemniejsze jest to, że samolot jest zawieszony nie tylko w przestrzeni, lecz także w czasie. W tym bezczasie dobrze układa się myśli. Bez telefonów, bez wiadomości domagających się natychmiastowej reakcji. Dobre jest też perwersyjne oddanie się w cudze ręce, pod opiekę fachowców: lekarzy, taksówkarzy, pilotów.
– Czy chcą państwo koce? – zapytała stewardesa.
– Poproszę. – Luiza wyciągnęła rękę. – O której dokładnie będziemy lądować?
– Pięć minut przed południem lokalnego czasu – padła precyzyjna odpowiedź.
Luiza rozkładała właśnie na kolanach kocyk z logo LOT-u. Zaśmiała się.
– Aż tak dokładnie? – spytała.
– Kapitan lubi punktualność. – Stewardesa uśmiechnęła się bardziej do swoich myśli niż do pasażerów. – Pan nie chce koca?
Witold podziękował i stewardesa przesunęła się do przodu. Latanie było przyjemne, tak sądzili i Witold, i Luiza. Ale dla Witolda ten konkretny lot był trudny.
– Jeszcze raz – powiedział twardo. – Mieszkasz u mnie tylko czasowo. Znajdujesz pracę, jakąkolwiek, i się wyprowadzasz. Nie umiem mieszkać z kimś.
Luiza parsknęła. Zawinęła się w koc i poprawiła nadmuchiwaną poduszkę, która nie chciała się dobrze ułożyć.
– Kochający, kurwa, tatuś – stwierdziła. – Nie widziałeś mnie przez ostatnie cztery lata. Nie tęskniłeś?
– Mniej więcej tak jak ty za mną.
Uśmiechnęła się i zagapiła w chmury przepływające za oknem. Miała czyste, szlachetne rysy twarzy, wspaniały profil. Głowa osadzona na długiej szyi, smukła dłoń, którą oparła na poduszce – w wyglądzie Luizy trudno było znaleźć skazę.
– Rodzice mają pewne obowiązki – powiedziała pouczająco, nie odrywając wzroku od widoku za szybą. – Myślałeś, że jak będziesz płacić alimenty, to wystarczy?
– Miałem obowiązki. – Spokojna odpowiedź Witolda wywołała szybkie skrzywienie ust Luizy. – Wypełniłem je z nawiązką. Kto cię wyciągnął najpierw z tego poprawczaka? A potem z pudła? Płacił odszkodowania? Płacił za terapię?
Każdy punkt wyliczanki zaznaczał stuknięciem czubkami palców o oparcie fotela. Luiza nie odrywała wzroku od chmur.
– Kasa, kasa, kasa. Bardzo czule – skwitowała.
– Ty chcesz mówić mi o uczuciach?
Wzruszyła ramionami.
– Mogę o pieniądzach – stwierdziła, odwracając się do ojca. – Też chcę je mieć. Myślałam, że po mamie zostanie coś więcej. A tu marne grosze, nawet dom nie był do końca spłacony.
Scena, którą urządziła Luiza, gdy dowiedziała się, jaki jest stan odziedziczonych finansów, należała do tych widowiskowych. Zarzuciła świeżo pożegnanej matce nieodpowiedzialność, egoizm, celowe działanie na szkodę własnego dziecka. Teczka z perfekcyjnie uporządkowanymi papierami, które nie pozostawiały żadnych wątpliwości, przeleciała przez cały salon. W ślad za nią poleciały inwektywy, jakich nie powstydziliby się najtwardsi rodacy z Jackowa. Luiza uspokoiła się, co prawda, dosyć szybko, ale gorycz miała pozostać z nią na dłużej. Traktowała to jak grę, w której matka wygrała. A Luiza nie cierpiała przegrywać.
– Leczenie w Stanach to kosztowna zabawa. – Tłumaczenie Witolda już wcześniej nie trafiało do córki.
– Przecież wiem. I co z tego? Ale ile mi zostało? Na drobne wydatki.
Była w tym spora przesada, ale nie chodziło o prawdę, lecz o poczucie krzywdy.
– Będziesz przecież mieszkać u mnie, jeść u mnie. – Witold z trudem hamował irytację. Czuł się tak, jakby znów musiał tłumaczyć coś dwulatce.
– Zapłacisz też za moją terapię w Polsce? Znalazłam już kogoś. Moja terapeutka mi znalazła.
– Szkoda, że te terapie nie działają. – Witold westchnął. – Ale już przywykłem. Zapłacę.
Luiza uśmiechnęła się krzywo.
– Nie muszą działać, wystarczy, że są pożyteczne – oznajmiła.
– Kto ma z nich pożytek? Poza terapeutami.
– Przydają się. Gdyby ktoś pytał – Luiza wyciągnęła palec w górę – widać, że staram się ogarnąć moje życie i stać się odpowiedzialnym członkiem reszty, jakże zdrowego, społeczeństwa.
Wyglądała na zadowoloną z siebie.
– I uważasz, że powinno mi na tym zależeć?
Obróciła się gwałtownie w stronę ojca.
– Nie wiem, które z was coś spierdoliło w genach, ale córeczka z psychopatią to wasze dzieło. Sama sobie tego nie zrobiłam.
Luiza nie miała problemów z mówieniem o swojej przypadłości. Od dnia, w którym usłyszała od psychiatry, kim jest i co się kryje za pojemnymi określeniami „osobowość socjopatyczna i psychopatyczna”, miała dość czasu, by się z tym oswoić. Kiedy było to dla niej wygodne, rzucała innym tę diagnozę w twarz, prowokując do reakcji.
– Można by pomyśleć, że się nią szczycisz. – W głosie Witolda brzmiała przygana.
– Trochę tak. – Dla Luizy karcący ton nie miał żadnego znaczenia. – Zajebistym to się trzeba urodzić, wiesz, jak to mówią.
– Dla ciebie to wymówka, żebyś mogła być po prostu wredna.
– Może mam to po tobie? Mama była inna.
– Dziwię się, że z tobą wytrzymała i nie zwariowała.
– Mówiła, że nikt jej nie obiecywał, że będzie łatwo mnie kochać. – Luiza uśmiechnęła się. – Ładnie, nie?
Kiedyś się zastanawiał, czy z umiejętnością bezwarunkowej akceptacji i miłości trzeba się urodzić, czy można się jej nauczyć. Dlaczego jedni mają ją w sobie, a inni zawsze będą stawiali warunki, zresztą niemożliwe do spełnienia? Świat mógłby być sympatyczniejszym miejscem, gdyby dało się to zaprogramować. Albo, jeśli to kwestia chemii w ludzkich umysłach, wyrównać odpowiednimi tabletkami.
– Święta kobieta – odparł z przekonaniem.
Mógł powiedzieć o swojej byłej żonie sporo nieprzyjemnych rzeczy, ale w ostatecznym rozrachunku to on był tym złym.
– Nie bardzo, ale czasami potrafiła odpuścić i wyluzować – stwierdziła Luiza.
– Jakoś się dogadywałyście.
– Nie martw się, my też się dogadamy.
– Wyprowadzisz się tak prędko, jak tylko to będzie możliwe – padła szybka i stanowcza odpowiedź.
– Zobaczy się.
Na dłuższą chwilę zamilkła. Znów odwróciła głowę w stronę okna. Szum silników działał usypiająco i wydawało się, że ojciec i córka zasną.
– Znajdź mi męża – powiedziała nagle Luiza. – Tak bogatego jak ty.
Zsunęła buty i podwinęła nogi pod siebie. Zakutana w koc, wygodnie oparta, prawie zrelaksowana. Mówiła zupełnie poważnie. To nie był nowy pomysł, ale po raz pierwszy został wypowiedziany na głos. Takie rozwiązanie wydawało się najlepsze. Luiza była pewna, że urodziła się, by być bogatą. Ponieważ jak na razie nie udało jej się zdobyć fortuny własnym wysiłkiem i nic tego nie zapowiadało, takie rozwiązanie wydawało się najbardziej sensowne.
– Serio? – W pytaniu Witolda kryło się powątpiewanie, ale i cień nadziei.
– Serio. To niezła opcja, nie uważasz? – Otworzyła szeroko oczy. – Znajdziesz mi bogatego męża, tatusiu?
– Zastanowię się, kogo aż tak bardzo nie lubię, żeby go oddać w twoje ręce.
Był zaskoczony, ale jego mózg już zaczynał kalkulować. Niemal widać było, jak uruchomił się i rozkręcił, przechodząc w tryb planowania i realizacji.
– Na pewno masz kilku kandydatów. Ty nikogo nie lubisz.
Cios za cios, można się było tego spodziewać. Luiza oparła głowę na poduszce i wydawała się zatopiona we własnych myślach. Jej twarz odbijała się w okienku, za którym było już całkiem ciemno. Przyglądała się sobie, a właściwie swojemu niewyraźnemu hologramowi. Rzeczywistość i jej cień. Nierealny, ale świetnie nadający się do prezentowania światu. Awatar, który może osiągać to, co będzie dobre dla rzeczywistej osoby. Luiza drgnęła, gdy usłyszała głos swojego ojca:
– Nie wydaje cię się, że to smutne? – spytał Witold. – Kobiety walczyły o niezależność. O to, żeby móc pracować. A ty z tego rezygnujesz? – Wpatrywał się w córkę z autentycznym zainteresowaniem.
– Walczyły po to, żebym mogła wybrać, jak chcę żyć – odpowiedziała stanowczo. Po chwili dodała: – Zastanawiam się, czy nie przejść na islam.
– Tak? – zapytał rozbawiony.
Ale twarz Luizy była całkiem poważna, a przynajmniej nie widać było na niej śladu kpiny.
– Wiesz dlaczego? – zaczęła tłumaczyć. – Bo oni mają obowiązek zapewnić żonie dobre życie. Na takim samym poziomie, na jakim żyje mąż. Rozumiesz? I tam nikt by mnie nie potępiał i nie kazał pracować. Znasz jakichś wolnych, bogatych muzułmanów?
Skąd ona brała takie pomysły?
– Nie, raczej nie. Ale już żałuję.
Luiza westchnęła i z powrotem zaczęła się wygodnie mościć na swoim siedzeniu. Światła zostały już przygaszone, silniki szumiały uspokajająco.
– Wiesz – mruknęła – mąż to rozwiązanie tymczasowe. W końcu umrzesz i odziedziczę te twoje pieniądze.
*
Z tarasu Pałacu Kultury nie widziała wszystkich zmian, które zaszły w jej rodzinnym mieście, odkąd zamieszkała z matką w Stanach. Kiedy była dzieckiem, wydawało jej się swojskie i przyjazne, jak plac zabaw na ich strzeżonym osiedlu. Potem, podczas nielicznych, krótkich wizyt u ojca, nie zdołała się w Warszawie rozpatrzyć i na nowo się z nią zaprzyjaźnić. Teraz poznawała ją z innej, dorosłej perspektywy. Nie żeby było szczególnie dużo do poznawania, ale próbowała znaleźć miejsca, które zniwelowałyby nudę pierwszych dni po przylocie z Chicago. Dom ojca, a teraz i jej, stał w cichej uliczce w odległej dzielnicy za Wilanowem. Było z niego blisko nad Wisłę, ale daleko gdziekolwiek indziej. Potrzebowała samochodu. Oraz prawa jazdy. W internecie znalazła zasady egzaminu, ale wydały jej się absurdalne. Nie widziała się w roli kursantki. Była pewna, że znajdzie sposób, żeby to ominąć. Pewne rzeczy były w tym kraju niezmienne, a pieniądze wciąż stanowiły uniwersalny środek zaradczy na wiele codziennych uciążliwości.
Popatrzyła w kierunku domu, ale nie dało się zobaczyć zbyt wiele. Horyzont zanurzony był w szarobrązowej zawiesinie pyłów. Podobny kolor miała rzeka, przynajmniej wtedy, kiedy poszła na nią spojrzeć podczas pierwszego spaceru po okolicy, w której przyszło jej zamieszkać. Nie była zachwycona otoczeniem. Ojciec wybrał to miejsce ze względu na spokój i odległość posesji od sąsiadów, a to zupełnie odbiegało od jej potrzeb. W ich dzielnicy przeważały rodziny z małymi dziećmi. Słychać było rosyjski i ukraiński opiekunek oraz angielski szanownych państwa domu, a także zadziwiająco elegancką polszczyznę dzieci. Rowerzyści, rolkarze i biegacze oddawali się sportom w idealnie dobranych strojach, ozdobieni kosztownymi przyrządami liczącymi, kroki, oddechy i uderzenia serca. Czasami u boku eleganckich sportowców biegały doskonale wychowane psy. Luiza zakładała, że ten pastelowy świat też musiał mieć jakieś ciemniejsze, bardziej interesujące ją strony, ale jeszcze nie znalazła do nich drogi.
Z perspektywy trzydziestego piętra Pałacu Kultury miasto leżało u jej stóp. Westchnęła i oderwała się od kamiennego parapetu. Starając się nie połamać obcasów na nierównej posadzce, powoli poszła do wyjścia, zastanawiając się nad kolejnymi krokami. Wiedziała jedno – do Stanów powrotu nie było. Trzeba zacząć urządzać się na miejscu.
*
Gabinet wyglądał, jakby jego właścicielka naoglądała się zbyt dużo amerykańskich seriali. Podobno kilka lat spędziła w Bostonie, co mogło tłumaczyć zamiłowanie do przerośniętych skórzanych foteli i obecność dwóch nobliwie wyglądających szafek bibliotecznych z książkami w skórzanych oprawach. Miało być elegancko i poważnie, ale coś poszło nie tak. Nie pasowały tu ani szklany stolik, ani biurko na rachitycznych nóżkach.
Luizie udało się znaleźć wygodną pozycję, ale żeby sięgnąć po wodę, musiała się wychylać ze swojego siedziska jak z głębi jakiejś muszli. Może o to chodziło? Żeby czuć się jak w przytulnym uścisku? W gabinecie panowała też głęboka cisza, w której każdy pojawiający się dźwięk zdawał się mieć dodatkowe znaczenie.
Terapeutka polecona przez lekarkę z Chicago nie miała w sobie zbyt wiele ciepła. Sprawiała za to wrażenie niezwykle skupionej i była doskonale przygotowana. Miała krótką, praktyczną fryzurę i ani grama makijażu. Wyglądała na niewiele ponad czterdzieści lat, ale równie dobrze mogła mieć więcej. Proste spodnie, koszulowa bluzka bez udziwnień i zawiązany nieco niedbale kolorowy szalik. Neutralny strój, bardziej kamuflaż niż wyraz osobowości. Szybko przeszły przez wstępne pytania. Odrywała wzrok od Luizy jedynie wtedy, gdy notowała coś w trzymanym na kolanach opasłym notesie.
– Żyję z tym piętnem od szesnastego roku życia – mówiła Luiza. – Prawie dziesięć lat. Dorastałam ze świadomością, że jestem potworem. Wie pani, co robi z nami popkultura?
– To musiało być trudne – zauważyła terapeutka, skłaniając lekko głowę. Spokojny, wyważony ton nie zdradzał ani cienia emocji.
Luiza pozwoliła sobie na okazanie odrobiny wzburzenia.
– To jest trudne! – powiedziała. – Nad nami nikt się nie lituje. – Wzięła głęboki wdech i pociągnęła temat dalej: – Depresja? Proszę bardzo, pochylamy się z troską. Schizofrenia, a nie, przepraszam, choroba afektywna dwubiegunowa? Oczywiście, jesteśmy z wami, trzymajcie się. Autystycy też mają całkiem dobry PR. Sami geniusze, Dustin Hoffman w Rain Manie, słodki jak mops. A nam opinię robi Hannibal Lecter.
Luiza zakładała, że skoro cały świat jest przeciwko niej, to ma pełne prawo odpłacać mu tym samym. Ludzie sami sobie byli winni, ustawiając się na pozycji jej wrogów. Kto mógł na tym wyjść gorzej? Zakładała, że starczy jej inteligencji i umiejętności, żeby być górą. Mówiąc, zaczęła gestykulować i wyprostowała się w fotelu. Teraz opadła na miękkie oparcie, które poddało się z lekkim skrzypnięciem skóry. Cisza w gabinecie przez chwilę gęstniała. Kobiety patrzyły na siebie nad błyszczącym blatem stoliczka. Milczenie przerwała terapeutka.
– W historii, którą przesłała mi doktor Greco, jest zapisany pobyt w domu poprawczym, a potem mamy prawie półroczną przerwę w pani historii.
Doktor Greco, zdaniem Luizy, była świetna. Miała w nosie większość swoich pacjentów, o ile płacili regularnie za każdą godzinę spędzaną w jej gabinecie. Prowadziła wspaniałą dokumentację, w której opisywała sukcesy swoich podopiecznych nawet wtedy, gdy były one niewielkie. Doskonałe papiery, jeśli trzeba było pokazać coś na przykład policji. Doktor Greco dbała o pozory. Często zachowywała się jak nadaktywna cheerleaderka. Porzuciwszy więc myśl o skuteczności terapii, Luiza podjęła grę w posłuszną pacjentkę. Obie były bardzo zadowolone. Miała nadzieję, że polecona specjalistka z Polski będzie tego samego typu.
Pod uważnym spojrzeniem terapeutki Luiza wychyliła się ze swojego fotela, sięgnęła po szklankę, upiła łyk wody i pieczołowicie odstawiła naczynie na to samo miejsce. Skóra zaskrzypiała znacząco.
– W tym, jak to pani nazwała, domu poprawczym byłam tylko trzy miesiące – zaczęła powoli Luiza. – Potem wróciłam do mamy. To dzięki niej tak szybko postawiono diagnozę, chodziła ze mną do lekarzy tak długo, aż któryś wpadł na pomysł, że to może być psychopatia. I klik, klik, wszystko wskoczyło na swoje miejsce.
Terapeutka przyjęła uśmiech pacjentki kolejnym lekkim skinieniem głowy.
– Terapia została nakazana przez sąd – zauważyła. Szybkie spojrzenie w papiery było jedynie dla porządku. Dokumentację przejrzała bardzo dokładnie, gdy tylko ją dostała.
– Tak.
– To była terapia grupowa, jak widzę – powiedziała terapeutka. – Bez efektów. Skomentuje to pani?
Uśmiech znów przemknął przez twarz pacjentki. Potem jej twarz przybrała nieco zatroskany wyraz.
– Terapeuta był strasznie nieprofesjonalny – zaczęła mówić, dobierając starannie słowa. – Przepraszam, wiem, może mi pani nie wierzyć, wiem, solidarność zawodowa. Ale on naprawdę nie był przygotowany do prowadzenia takich osób jak ja. Kurczę! Słyszę, jak to brzmi. – Luiza zmarszczyła brwi, z jej postawy zaczęła przebijać frustracja. Nerwowo zakręciła się w fotelu.
W notatkach po drugiej stronie stolika pojawił się niewielki znaczek.
– Terapia grupowa się nie sprawdziła, ale nie przestała pani szukać pomocy.
– Mama się uparła. – Luiza wzruszyła ramionami. – Znała jednego psychiatrę i on ją przekonał, że to się da ogarnąć.
Kolejny zbędny rzut oka w notatki.
– Zaczęła pani terapię indywidualną.
– Jak zaczęłam spotykać się z terapeutą sama, od razu było lepiej. Trafiłam do doktorki Greco. – Tym razem uśmiech na twarzy pacjentki był szerszy i utrzymał się dłużej.
– Ale nie skończyły się pani problemy z prawem?
Uśmiech zniknął.
– Nie skończyły, to był dopiero początek drogi – wyjaśniła. – Lubię, kiedy coś się dzieje. Wtedy nie umiałam jeszcze siebie kontrolować i czasami przeginałam.
– Kradzieże, pobicia, narkotyki. – Głos wymieniający kolejne przestępstwa i wykroczenia był kompletnie neutralny, jakby terapeutka odczytywała listę zakupów.
– W papierach to zawsze brzmi bardzo poważnie – zbyła to Luiza. – Młodzieńcze jazdy i brawura. Terapia dawała efekty. Uczyłam się panować nad sobą, ale jeszcze dużo przede mną. Dlatego tu jestem. Wciąż potrzebuję pomocy.
Patrzyły na siebie, jedna z ufnością, druga z wyrazem profesjonalnego zainteresowania na twarzy. Żadna nie spuszczała wzroku.
– Czyli ma pani wrażenie, że teraz lepiej panuje nad tą potrzebą mocnych wrażeń?
– Oczywiście.
*
W knajpie bawiło się kilkadziesiąt osób, muzyka była głośna, piwo drogie, ale i tak lało się strumieniami. Obecni w barze ludzie spływali do jednego punktu jak przez lejek. W centrum znajdował się dwuosobowy stolik, przy którym siedzieli młody facet z rozwichrzoną burzą ciemnych włosów i szczupła młoda kobieta. Dziewczyna była z tych, które zwracają uwagę nawet w beznadziejnej koszulce poplamionej piwem i z mokrymi plamami potu pod pachami. I nie, wcale nie chodziło o to, że była hałaśliwa i pijana. Włosy związała w byle jaki węzeł na karku, ale pojedyncze pasma zwisały jej wokół twarzy. Co było w niej takiego, że nawet w takim stanie przyciągała uwagę?
– Nie pierdol, tylko lej! – krzyknęła.
Na pewno nie subtelny język.
– Masz dość – powiedział siedzący naprzeciwko niej gość.
Ich stolik był zachlapany alkoholem, sokiem i wodą. Młoda kobieta uderzyła w niego otwartą dłonią.
– Boisz się. Przegrasz – stwierdziła zaczepnie.
– Za stary jestem na takie podpuchy. – Jej kompan się zaśmiał.
Bez słowa wzięła stojącą na stoliku butelkę wódki i nalała do dwóch kieliszków, rozchlapując sporo na boki.
– Pijemy – zarządziła, podnosząc swój kieliszek. W jej głosie zabrzmiało coś, co przypominało groźbę.
– Jak sobie chcesz. – Mężczyzna uniósł kieliszek w geście minitoastu i wlał w siebie zawartość.
Dziewczyna zrobiła to samo. Stojący wokół stolika ludzie zaklaskali, rozległy się też pojedyncze gwizdy. Widać było, że kibice są podzieleni, ale to dziewczyna miała za sobą większą część publiczności.
– A teraz dajemy sobie buzi i idziemy do domu. Remis? – Chłopak wyciągnął do niej rękę ponad szklankami.
Dziewczyna skrzyżowała ręce na piersi.
– Przegrałeś – oznajmiła stanowczo. – Stawiasz wszystkim.
To wywołało aplauz, z tupaniem, oklaskami i pokrzykiwaniem.
– Odpuść sobie, Luiza. – Mężczyzna zaczął się odsuwać od stolika razem z krzesłem. – Było fajnie, ale kończymy.
Dziewczyna też odsunęła się od stolika. Jej twarz była teraz wykrzywiona w grymasie prawdziwej złości.
– Przegrałeś! Ja wygrałam! – krzyknęła.
– Skarbie, odpuść. – Uśmiechnął się do niej tak przyjaźnie, jak pozwalał mu stan, w którym się znajdował.
Dziewczyna uderzyła pięścią w stolik. Zabrzęczało szkło, a część publiczności zaczęła odchodzić. Konkurs picia był fajny, awantura w barze – niekoniecznie. Luiza zauważyła ten ruch.
– Ej, pozwolicie na to? – zwróciła się bezpośrednio do swoich kibiców. – Nie chce wam postawić.
Jeden ze stojących bliżej chłopaków wzruszył ramionami.
– Spoko, obejdzie się – powiedział i zaczął się przeciskać na bezpieczne tyły.
Furia Luizy podniosła ją z krzesła, które zakołysało się na dwóch nogach, a potem upadło.
– Nie! Wygrałam i on ma wam postawić – upierała się, a jej głos, mimo solidnej dawki alkoholu, zabrzmiał zimno i nieprzyjemnie.
– On już nic nie zdoła postawić – spróbowała rozładować atmosferę jedna z dziewczyn.
Udało się. Nawet mężczyzna, którego dotyczył żart, zaśmiał się z innymi. Ale dowcip zupełnie nie trafił do Luizy. Nie potrafiła opanować wściekłości. Jednym ruchem zrzuciła ze stolika butelki, kieliszki, szklanki. Chwilę później była już przy rywalu. Złapała go za koszulkę i wycedziła przez zęby:
– Wygrałam, kurwa.
Mężczyzna już się nie uśmiechał. Patrzył z góry na dziewczynę, która jeszcze godzinę temu wydała mu się najzajebistszą laską w mieście. Teraz jej twarz była wykrzywiona, spocona, a piękne, wyraziste oczy nabiegły krwią. Spróbował oderwać od siebie jej ręce.
– Dobra, spoko – powiedział.
Złapał ją mocno za dłonie i próbował rozewrzeć palce. W tym momencie błyskawicznie ugryzła go w rękę.
– Ja pierdolę! – wrzasnął i uderzył ją z całej siły.
Udało mu się oderwać furiatkę od siebie. Wpadła na stolik i osunęła się na podłogę. Korzystając z jej oszołomienia, odskoczył poza zasięg jej wierzgających nóg. Na ręce pojawiły się krople krwi. Wytarł je w koszulkę.
– Co za pojebana baba!
Luiza niezdarnie próbowała zebrać się z podłogi. Zobaczyła przed sobą wyciągniętą dłoń. Chwyciła ją i podniosła się do pionu.
– Koniec sceny, bohaterowie są zmęczeni. Pani wychodzi – powiedział mężczyzna, który pomógł jej wstać.
Ludzie posłuchali go i po chwili wokół nich zrobiło się pusto. Mężczyzna podniósł przewrócone krzesło i zdjął z oparcia skórzaną kurtkę. Podał ją Luizie.
– Stoisz? – zapytał z uśmiechem.
Miał dość delikatne rysy, ale w jego uśmiechu było coś, co wskazywało, że przywykł do tego, że ludzie go słuchają. Luiza kiwnęła głową, próbując trafić ręką w rękaw. Przytrzymał jej kurtkę.
– Zamówię ci taksówkę – powiedział. Nie mówił głośno, ale nawet w otaczającym ich hałasie słychać było każde słowo.
– Dam radę. – Furia powoli opadała.
Nie słuchał jej. Wyjął telefon i przez chwilę poświęcał mu całą uwagę. Luiza w tym czasie zdołała doprowadzić się do porządku. Mężczyzna oderwał się od ekranu.
– Szofer Krystian będzie za dwie minuty – poinformował. – Trochę poszalałaś.
– Ciężki dzień. – Luiza czuła, że powoli wraca do siebie, nie licząc tego, że była pijana. – Kto ty jesteś?
Wyciągnął do niej rękę.
– Maniek. – Uścisnęli sobie dłonie. – Nie musiałaś go gryźć.
– Luiza. Nie zna się na żartach.
Maniek przyłożył dłoń do serca i pokłonił się tyleż dwornie, co ironicznie.
– Mnie się podoba twoje poczucie humoru.
Obsługa baru zaczęła się krzątać przy porządkowaniu bałaganu. Nie zaszczycając ich ani jednym spojrzeniem, Luiza obróciła się i ruszyła w kierunku wyjścia.
– Dzięki. Miło spotkać kogoś wesołego w tym smutnawym mieście.
Maniek podążył za nią.
– Miasto nie jest smutne, jeśli wiesz, gdzie zajrzeć. Gdybyś szukała towarzystwa, odezwij się do mnie – powiedział.
– Chciałbyś.
Otworzyła drzwi mocnym uderzeniem. Noc przywitała ją chłodem. Resztki złości wyparowały. Dopiero teraz przyjrzała mu się uważniej. Mógł być w jej wieku albo niewiele starszy. Za nonszalancją jego stroju kryła się kosztowna jakość. Wyglądał jak ktoś, kto doskonale czuje się w swojej skórze i prawdopodobnie w większości miejsc na świecie jest u siebie.
– No, chciałbym, tu masz wizytówkę. – Wcisnął jej do ręki mały kartonik.
Odruchowo wsunęła ją do tylnej kieszeni spodni. Jej towarzysz wyjął z kieszeni kurtki paczkę papierosów w miękkim opakowaniu. Wzrokiem zapytał Luizę, czy chce, a kiedy pokręciła głową, wydobył z niej pojedynczego papierosa. W ulicę wjechała taksówka. Maniek wskazał na nią ręką.
– Powóz zajechał – oznajmił.
Uśmiechnęła się do niego. Spocone ciało wystawione na zimno zaczęło dygotać.
– Dzięki, rycerzu. Chcesz całusa?
– Następnym razem – powiedział i otworzył przed nią drzwi taksówki.
Pomachała mu przez szybę. Ukłonił się nisko w odpowiedzi. Była pewna, że właśnie spotkała człowieka, którego szukała.