Gra o spadek - ebook
Gra o spadek - ebook
„Gra o spadek” - bestsellerowa klasyczna powieść Ellen Raskin, nagrodzona prestiżowym Medalem Newbery’ego, po raz pierwszy w Polsce!
Niezwykle pomysłowa tytułowa zagadka wciąga w swoją orbitę szesnaście osób, zaproszonych na odczyt testamentu Samuela W. Westinga. Mogą one zostać milionerami, o ile poradzą sobie z przebiegłą i niebezpieczną rozgrywką ekscentrycznego starszego pana, której towarzyszą burza śnieżna, włamania i podkładanie bomb…
Ellen Raskin uwikłała nadzwyczajny zestaw postaci w fabułę pełną łamigłówek, gry słów i humoru, intryg oraz napięcia.
Emilia Kiereś to pierwsza polska tłumaczka, która zmierzyła się z tym z pozoru nieprzetłumaczalnym tekstem, który od lat, nieprzerwanie, pojawia się we wszystkich znaczących zestawieniach najlepszych książek dla dzieci wszech czasów.
Ellen Raskin urodziła się w Milwaukee w stanie Wisconsin, a jej dzieciństwo przypadło na czasy Wielkiego Kryzysu. Napisała kilka powieści, m.in. Grę o spadek nagrodzoną Medalem Newbery’ego, Figgs&Phantoms wyróżnioną honorową nagrodą Newbery’ego, The Tatooed Potato and Other Clues oraz The Mysterious Disappearance of Leon (I Mean Noel). Napisała i zilustrowała też wiele książek obrazkowych. Zmarła w wieku 56 lat, 8 sierpnia 1984 w Nowym Jorku.
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67157-85-8 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
WIEŻE ZACHODZĄCEGO SŁOŃCA
Słońce znika za horyzontem na zachodzie (wie to prawie każdy), tymczasem Wieże Zachodzącego Słońca były zwrócone ku wschodowi. Osobliwe!
Wieże Zachodzącego Słońca zwrócone ku wschodowi nie były zresztą wieżami, tylko lśniącym, przeszklonym apartamentowcem. Stał on samotnie na brzegu jeziora Michigan, wysoki na cztery piętra. Cztery puste piętra.
Aż tu pewnego dnia (był to akurat czwarty lipca), chłopiec na posyłki, o wyjątkowo niepospolitej powierzchowności, objechał całe miasto, by dostarczyć listy adresowane do wybranych przyszłych lokatorów. Pod każdym listem widniał podpis: Barney Northrup.
Chłopiec na posyłki miał sześćdziesiąt dwa lata, a osoba o nazwisku Barney Northrup nie istniała.
* * *
Szczęśliwy Wybrańcze Losu!
Oto ono: mieszkanie, o jakim zawsze marzyłeś, z czynszem, na który Cię stać, w najnowszym, niezwykle luksusowym budynku nad jeziorem Michigan:
WIEŻE ZACHODZĄCEGO SŁOŃCA
– okna panoramiczne we wszystkich pokojach;
– odźwierny w liberii, sprzątanie w cenie;
– centralna klimatyzacja, szybka winda;
– wyjątkowa lokalizacja w pobliżu najlepszych szkół;
– itd., itd.
Trzeba to zobaczyć na własne oczy, żeby uwierzyć. Jednakże te niewiarygodnie eleganckie mieszkania można obejrzeć tylko po wcześniejszym umówieniu wizyty. Spiesz się więc, bo zostało ich zaledwie kilka!!! Zadzwoń natychmiast pod numer 276-7474 i skorzystaj z oferty, jaka trafia się raz w życiu.
Uniżony sługa,
Barney Northrup
PS Wynajmuję także lokale idealne na:
– gabinet lekarski w holu;
– kafeterię z wejściem od strony parkingu;
– wysokiej klasy restaurację na ostatnim piętrze.
* * *
Doręczono sześć takich listów, tylko sześć. Ustalono sześć terminów i Barney Northrup oprowadzał po Wieżach Zachodzącego Słońca jedną wycieczkę po drugiej, rodzinę po rodzinie, nawijając o tym i owym.
– Proszę spojrzeć na okna. To lustra weneckie – wyjaśnił Barney Northrup. – Możecie państwo przez nie wyglądać, ale nikt z zewnątrz państwa nie zobaczy.
Państwo Wexlerowie (była to pierwsza rodzina umówiona na spotkanie tego dnia) spojrzeli w górę. Oślepił ich blask porannego słońca, które odbijało się w fasadzie.
– Zwróćcie państwo uwagę na żyrandole. Są kryształowe! – poinformował Barney Northrup, przygładzając czarny wąsik i poprawiając malowany ręcznie krawat przed lustrzaną ścianą w holu. – A wykładzina? Gruba na siedem centymetrów!
– Zachwycające! – uznała pani Wexler i kurczowo ścisnęła ramię męża, bo jej wysokie szpilki zachwiały się w mięsistym pluszu.
Zanim drzwi windy się otworzyły, ona także zdążyła z zadowoleniem spojrzeć w lustro.
– Macie państwo prawdziwe szczęście – oznajmił Barney Northrup. – Zostało tylko jedno mieszkanie, ale pokochacie je państwo. Jest państwu przeznaczone. – Otworzył drzwi do lokalu C2. – No i jak? Zapiera dech?
Pani Wexler głośno nabrała powietrza; istotnie, apartament zapierał dech. Dwie ściany salonu były przeszklone od podłogi do sufitu. Obchodząc całe mieszkanie w ślad za Barneyem Northrupem, kobieta wznosiła okrzyki pełne zachwytu.
Wlokący się za nią mąż był mniej entuzjastyczny.
– A to co, sypialnia czy szafa? – spytał Jake Wexler, zajrzawszy do ostatniego pomieszczenia.
– Oczywiście, że sypialnia – odparła jego żona.
– Wygląda jak szafa.
– Och, Jake, to mieszkanie jest dla nas idealne, po prostu idealne! – gruchała błagalnie Gracja Wexler. Trzecia sypialnia rzeczywiście była nieco mała, ale nada się w sam raz dla Żółwika. – Pomyśl tylko, jak by to było mieć gabinet w holu, Jake! Nie musiałbyś dojeżdżać do pracy i z pracy, nie musiałbyś już strzyc trawnika ani odgarniać śniegu!
– Pozwolę sobie przypomnieć – wtrącił Barney Northrup – że czynsz tutaj jest niższy niż koszty utrzymania państwa obecnego domu.
„Skąd on to może wiedzieć?” – zastanowił się Jake.
Gracja stanęła przed oknem we frontowej ścianie. Za ulicą, za drzewami, leżało spokojne i lśniące jezioro Michigan. Widok na jezioro! Niech no tylko jej tak zwane przyjaciółki mieszkające w luksusowych domach zobaczą to miejsce. Koniecznie trzeba zmienić obicie mebli; nie, kupi nowe meble – pokryte beżowym aksamitem. I sprawi sobie papeterię z błękitnego papieru czerpanego; u góry arkusza będzie wydrukowane zawijasowatą czcionką jej nazwisko i elegancki adres: Gracja Windsor Wexler, Wieże Zachodzącego Słońca nad Brzegiem Jeziora.
* * *
Nie każdy z przyszłych lokatorów był równie zachwycony jak Gracja Windsor Wexler. Sydelle Pulaski, która przybyła późnym popołudniem, podniósłszy wzrok, ujrzała w przeszklonej fasadzie Wież Zachodzącego Słońca jedynie mgliste, zniekształcone odbicia wierzchołków drzew i przepływające chmury.
– Ma pani prawdziwe szczęście – powiedział Barney Northrup po raz szósty i ostatni. – Zostało tylko jedno mieszkanie, ale pokocha je pani. Jest pani przeznaczone. – Otworzył drzwi kawalerki w tylnej części budynku. – No i jak? Zapiera dech?
– Nieszczególnie – odparła Sydelle Pulaski, mrugając w promieniach letniego słońca, które zachodziło za parkingiem. Przez tyle lat marzyła o własnym mieszkaniu, i oto było: w eleganckim budynku pełnym bogaczy. Ale ona chciała mieć widok na jezioro.
– Mieszkania od frontu są już zajęte – wyjaśnił Barney Northrup. – Poza tym pensja sekretarki nie wystarczyłaby na opłatę czynszu. Proszę mi wierzyć, tutaj ma pani zapewnione te same luksusy za jedną trzecią ceny.
Przynajmniej widok z bocznego okna był ładny.
– Czy jest pan pewien, że nikt nie może tu zajrzeć z zewnątrz? – spytała Sydelle Pulaski.
– Całkowicie – zapewnił Barney Northrup, podążając wzrokiem za jej spojrzeniem. Patrzyła na posiadłość położoną na północnym klifie. – To jest stary dom Westingów, od piętnastu lat nikt w nim nie mieszka.
– Hm, muszę się jeszcze namyślić.
– W kolejce czeka dwadzieścia osób, które błagają mnie o to mieszkanie – powiedział Barney Northrup, szczerząc wystające zęby i kłamiąc jak z nut. – Wóz albo przewóz.
– Biorę je.
Niezależnie od tego, kim lub czym jeszcze był Barney Northrup, z pewnością okazał się doskonałym pośrednikiem. W jeden dzień wynajął wszystkie mieszkania w Wieżach Zachodzącego Słońca osobom, których nazwiska widniały już na skrzynkach na listy we wnęce holu:
GABINET LEKARSKI: dr Wexler
HOL: Kafeteria Theodorakisa
B1: F. Baumbach
B2: Theodorakis
C1: S. Pulaski
C2: Wexlerowie
D1: D.J. Eden
D2: Kim
E: Ho Leng Kim – Restauracja
Co to byli za ludzie, ci starannie dobrani lokatorzy? Były to matki, ojcowie i dzieci. Krawcowa, sekretarka, wynalazca, lekarz, sędzia. Ach, no i jedno z nich było bukmacherem, jedno włamywaczem, jedno zamachowcem – a jedno: pomyłką. Barney Northrup wynajął jedno mieszkanie niewłaściwej osobie.2
DUCHY ALBO COŚ JESZCZE GORSZEGO
Pierwszego września wybrańcy losu (i jedna pomyłka) wprowadzili się do apartamentowca. Wzdłuż północnej ściany budynku ustawiono druciane ogrodzenie. Znak na nim ostrzegał:
PRZEJŚCIA NIE MA! Posesja Westingów
Świeżo wybrukowany podjazd skręcał gwałtownie i znów zawracał, żeby nie przekroczyć granicy hrabstwa. Wieże Zachodzącego Słońca stały na samym skraju miasta.
Drugiego września odbyło się wielkie otwarcie restauracji Jamesa Ho Leng Kima, specjalizującej się w prawdziwej kuchni chińskiej. Przyszły zaledwie trzy osoby. Rzeczywiście, lokalizacja była wyjątkowa, zbyt wyjątkowa dla pana Kima. A jednak tańsza kafeteria, która otworzyła się przy parkingu, stale wydawała śniadania, lunche i obiady lokatorom zamawiającym posiłki z dostawą do mieszkań i robotnikom z pobliskiego Westingtown.
Wieże Zachodzącego Słońca były zacisznym, dobrze utrzymanym budynkiem i ludzie, którzy tam zamieszkali, wydawali się zadowoleni (nie licząc narzekającego pana Kima). Sąsiedzi pozdrawiali się uprzejmym „dzień dobry” i „do widzenia” albo posyłali sobie przyjazne uśmiechy; ze swoimi drobnymi kłopotami zmagali się za zamkniętymi drzwiami mieszkań.
Poważne kłopoty dopiero nadchodziły.
* * *
Październik miał się ku końcowi. Zeschłe liście miotane zimnym, przenikliwym wiatrem siekły po kostkach czworo ludzi zebranych na podjeździe przed Wieżami Zachodzącego Słońca, ale żadne z nich nawet nie zadrżało. Na to było jeszcze za wcześnie.
Zwalisty i barczysty mężczyzna w liberii odźwiernego, stojący na szeroko rozstawionych nogach, z pięściami wspartymi o biodra, był to Sandy McSouthers. Dwaj szczupli, wysportowani licealiści, osłaniający oczy przed kłującym zimnem, to Theo Theodorakis i Doug Kim. Niski żylasty mężczyzna, który wskazywał palcem dom na klifie, to Rudy Amfield, sześćdziesięciodwuletni chłopiec na posyłki.
Stali zwróceni na północ. Usta mieli rozdziawione jak ludzkie posągi zastygłe w chwili, w której dokonały wielkiego odkrycia. Stali tak, dopóki na podjazd nie wjechała z rozpędem Żółwik Wexler na rowerze, z warkoczem powiewającym za nią jak ogon latawca.
– Patrzcie! Patrzcie, dym! Dym leci z komina w domu Westingów!
Ale oni już to widzieli. Myślała, że na co tak patrzą?
Żółwik oparła się na kierownicy, z trudem łapiąc oddech. (Wieże Zachodzącego Słońca leżały w pobliżu najlepszych szkół, tak jak zapewniał Barney Northrup, ale gimnazjum było położone sześć i pół kilometra stąd).
– Myślicie... Myślicie, że Westing tam jest?
– Niee – odparł Rudy Amfield, podstarzały chłopiec na posyłki. – Od lat nikt go nie widział. Mówią, że mieszka na prywatnej wyspie na morzach południowych; ale większość gada, że on nie żyje. I to od dawna. Mówią, że jego trup został w tym wielkim starym domu. Podobno leży rozciągnięty na wspaniałym orientalnym dywanie, ciało odchodzi od jego podłych kości, robaki pełzają w oczodołach i wyłażą przez dziurki w nosie. – Chłopiec na posyłki zakończył opis makabrycznych szczegółów piskliwym „he, he, he”.
Teraz ktoś zadrżał. To była Żółwik.
– Dobrze mu tak – powiedział Sandy. Odźwierny, choć zazwyczaj wesoły, często gorzko się uskarżał, że zwolniono go z papierni Westinga po dwudziestu latach pracy. – Ale ktoś tam musi być. To znaczy ktoś żywy. – Odsunął z czoła czapkę zdobioną złotym sznurem i, zmrużywszy oczy, popatrzył na dom przez okulary w drucianych oprawkach, jak gdyby oczekiwał, że wijący się dym napisze odpowiedź w jesiennym powietrzu. – Może to znowu tamte dzieciaki? Nie, niemożliwe.
– Jakie dzieciaki? – chciała wiedzieć trójka dzieciaków.
– No, tych dwóch nieszczęśników z Westingtown.
– Jakich nieszczęśników? – Trzy głowy obróciły się najpierw w stronę odźwiernego, potem w stronę chłopca na posyłki. Doug Kim uchylił się przed smagającym warkoczem Żółwika. Wystarczyło tylko dotknąć tego jej cennego warkocza, nawet przypadkiem, a już kopała człowieka po goleniach, paskudny bachor. Doug nie mógł ryzykować urazu nóg, nie teraz, kiedy zbliżały się wielkie zawody. Mistrz bieżni zaczął truchtać w miejscu.
– Potworne, to było potworne – powiedział Rudy Amfield i wzdrygnął się tak, że rozpięte paski skórzanej czapki pilotki rozhuśtały się wzdłuż jego podłużnej, chudej twarzy. – Jak się dobrze zastanowić, to się wydarzyło w wieczór dokładnie rok temu. W Halloween.
– Co się wydarzyło? – spytał niecierpliwie Theo Theodorakis. Spóźniał się już do pracy w kafeterii.
– Powiedz im, Rudy – zachęcił Sandy.
Chłopiec na posyłki pogładził szpakowatą szczecinę porastającą szpiczasty podbródek.
– Wszystko zaczęło się chyba od zakładu; ktoś założył się z nimi o dolara, że nie wytrzymają pięciu minut w tej upiornej posiadłości. O jednego nędznego dolara! Ledwo biedne dzieciaki przeszły przez oszklone drzwi z tej strony domu Westingów, już wypadły na zewnątrz, jak gdyby ścigał je jakiś duch. Duch albo coś jeszcze gorszego.
Coś jeszcze gorszego? Żółwik aż zapomniała o pulsującym bólu zęba. Theo Theodorakis i Doug Kim, starsi i bardziej doświadczeni, wymienili mrugnięcia, ale zostali, żeby usłyszeć dalszy ciąg opowieści.
– Jeden chłopak wybiegł jak wariat, wrzeszczał wniebogłosy. Umilkł dopiero, kiedy spadł na skały u podnóża klifu. Drugi do dzisiaj powtarza tylko dwa słowa. Coś o krwi.
Sandy pospieszył mu z pomocą:
– Krwawy potok.
Rudy Amfield ze smutkiem pokiwał głową.
– Tak, biedny chłopiec. Siedzi w domu wariatów i powtarza w kółko: „krwawy potok, krwawy potok”, i wbija przerażony wzrok we własne dłonie. Widzicie, kiedy wybiegł z domu Westingów, jego ręce ociekały ciepłą, czerwoną krwią.
Teraz zadrżeli wszyscy troje.
– Biedny dzieciak – westchnął odźwierny. – Tyle bólu i cierpienia przez zakład o jednego dolara.
– Podnieście stawkę do dwóch dolarów za każdą minutę, którą tam wytrzymam, a piszę się na to – oświadczyła Żółwik.
* * *
Ktoś podglądał grupkę zebraną na podjeździe.
Piętnastoletni Chris Theodorakis obserwował z frontowego okna mieszkania B2, jak jego brat Theo wymienia uścisk dłoni (to musiał być jakiś zakład!) z chudą dziewczynką z warkoczem, po czym pędzi do holu. O tej porze w rodzinnej kafeterii będzie ruch; jego brat już od trzydziestu minut powinien stać przy barze. Chris spojrzał na zegar ścienny. Jeszcze dwie godziny, zanim Theo przyniesie obiad. Wtedy będzie można mu powiedzieć o tym utykającym człowieku.
Wcześniej tego popołudnia Chris śledził jaskółczaka modrego (Progne subis), który przeleciał nad polem jeżyn, między dębami, aż do czerwonego klonu na wzgórzu. Ptak odfrunął, ale coś innego przykuło uwagę chłopca. Ktoś (nie mógł stwierdzić, czy mężczyzna, czy kobieta) wyłonił się z cienia na trawniku, otworzył przeszklone drzwi i wszedł do domu Westingów. Ten ktoś utykał. Kilka minut później z komina uniósł się dym.
Chris znów wyjrzał przez boczne okno i przypatrzył się domowi na klifie. Oszklone drzwi były zamknięte; ciężkie story zasłaniały wszystkie siedemnaście okien, które tylekroć już liczył.
Tutaj, w Wieżach Zachodzącego Słońca, przy tych specjalnych szybach, zasłony nie były potrzebne. Chris mógł wyglądać na zewnątrz, ale nikt nie mógł zajrzeć do środka. W takim razie dlaczego czasami miał uczucie, że ktoś go obserwuje? Kto mógłby to robić? Bóg? A jeśli tak, to dlaczego on, Chris, był taki?
Lornetka opadła na kolana chłopca. Jego głowa wykręciła się nagle w bok, a ciało skuliło się w napadzie gwałtownych skurczów. „Odpręż się, Theo wkrótce przyjdzie. Odpręż się, już niedługo bernikle będą przelatywały w kluczu na południe. Bernikle kanadyjskie (Branta canadensis). Odpręż się. Odpręż się i patrz, jak wiatr splątuje dym i zwiewa go w kierunku Westingtown”.3
LOKATORZY I ICH SPRAWY
Wyżej, w mieszkaniu C2, Angela Wexler stała na pufie tak nieruchomo i z twarzą tak piękną i pozbawioną wyrazu, jak manekin wystawowy. Jej bladoniebieskie oczy bez mrugnięcia wpatrywały się w jezioro.
– Obróć się, skarbie – poleciła Flora Baumbach, krawcowa, która mieszkała i pracowała w mniejszym lokum na pierwszym piętrze.
Angela powoli wykonała ćwierćobrót.
– A!
Przestraszona cichym okrzykiem Flora Baumbach wypuściła szpilkę z krótkich, grubych palców i niemal połknęła pozostałe trzy, które trzymała w ustach.
– Proszę, niech pani będzie ostrożna! Moja Angela ma niezwykle delikatną skórę.
Gracja Windsor Wexler, usadowiona na beżowej aksamitnej kanapie, nadzorowała przymiarkę ślubnej sukni swojej córki. Nad nią, oprawione w ramki, wisiały dwadzieścia cztery ilustracje botaniczne, które dobrała i rozmieściła na ścianie z największym smakiem i staraniem. Mogłaby zostać dekoratorką wnętrz, i to niezłą, gdyby nie wywierano na nią nacisków i nie nakłaniano do rezygnacji z tego pomysłu.
– Pani Baumbach mnie nie ukłuła – powiedziała spokojnie Angela. – Po prostu się zdziwiłam, że z komina domu Westingów się dymi.
Flora Baumbach, która z powolną uważnością obchodziła ją na czworakach, przerwała poszukiwania upuszczonej szpilki i spojrzała spod prostej, siwiejącej grzywki.
Pani Wexler odstawiła filiżankę na stolik kawowy wykonany z drewna wyrzuconego przez morze i wyciągnęła szyję, żeby widzieć lepiej.
– Widocznie mamy nowych sąsiadów. Będę musiała tam podjechać z prezentem powitalnym. Może potrzebują porady co do urządzenia wnętrza?
– Hej, patrzcie! Dymi się z domu Westingów! – Żółwik znów się spóźniła z tą wiadomością.
– Ach, to ty. – Pani Wexler zawsze zdawała się zaskoczona widokiem swojej drugiej córki, tak niepodobnej do złotowłosej Angeli o twarzy anioła.
Flora Baumbach, która właśnie zamierzała wstać z odnalezioną szpilką, znów szybko opadła na czworaki, chroniąc obolałe golenie w grubej wykładzinie. Wczoraj w holu pociągnęła Żółwika za warkocz.
– Rudy Amfield mówi, że cuchnący trup starego Westinga rozkłada się na orientalnym dywanie!
– Och, jej! – wykrzyknęła Flora Baumbach, a pani Wexler z irytacją kląsnęła językiem, wydając odgłos zbliżony do „czak”.
Żółwik zdecydowała się nie ciągnąć tej strasznej opowieści, choć matki i tak nie obchodziło, czy jej młodsza córka spadnie z klifu albo skończy jako zupełna wariatka.
– Pani Baumbach, czy mogłaby pani obrębić mój strój czarownicy? Potrzebuję go dziś wieczorem.
Pani Wexler powiedziała:
– Czy nie widzisz, że jest zajęta suknią ślubną Angeli? I czy musisz nosić takie głupie przebrania? Doprawdy, Żółwiku, nie wiem, dlaczego tak usilnie się oszpecasz.
– To przebranie nie jest głupsze niż suknia ślubna – odpaliła Żółwik. – Poza tym nikt już nie bierze ślubów, a jeśli tak, to nie w takich głupich sukniach. – Była bliska furii. – A zresztą kto chciałby wychodzić za tego zarozumiałego, przemądrzałego doktora Dentona z twarzą jak ptasie mleczko...?
– Dość tego pyskowania! – Pani Wexler zerwała się na równe nogi, z ręką gotową do wymierzenia ciosu; zamiast tego jednak wyprostowała ramkę z ilustracją botaniczną, przyklepała swoje modne uczesanie w kolorze miodu i znów usiadła. Jeszcze nigdy nie uderzyła Żółwika, ale pewnego dnia... Poza tym były w obecności obcej osoby. – Doktor Deere jest wspaniałym młodym człowiekiem – wyjaśniła przez wzgląd na Florę Baumbach.
Krawcowa uprzejmie się uśmiechnęła.
– Angela będzie niebawem Angelą Deere. Czy to nie wspaniałe nazwisko?
Krawcowa przytaknęła.
– No i będziemy mieli dwóch lekarzy w rodzinie. A ty dokąd?
Żółwik była już przy drzwiach wejściowych.
– Idę na dół powiedzieć tacie o dymie w domu Westingów.
– Wracaj natychmiast. Wiesz, że popołudniami twój ojciec operuje. Lepiej idź do swojego pokoju i popracuj nad raportami giełdowymi czy co tam zwykle robisz.
– Też mi pokój, jest za mały nawet na szafę.
– Ja obrębię twój strój czarownicy, Żółwiku – zaproponowała Angela.
Pani Wexler spojrzała rozpromieniona na swoje doskonałe dziecko obleczone w biel.
– Istny anioł!
* * *
Strój pani Good był czarny, jej cera matowo biała. Biła od niej powaga. A właściwie surowość. Surowość i szlachetna powaga. Nikt by nie odgadł, że pod tą niezłomną fasadą truchlała ze strachu, w czasie gdy doktor Wexler usuwał jej odcisk.
Spoglądanie w dół na kształtną różową czaszkę, prześwitującą spod rzednących brązowych włosów podiatry, nie łagodziło jej obaw. Cicho nucąc pieśń religijną, wbiła wzrok w okno wychodzące na północ.
– Dym!
– Uwaga! – Jake Wexler niemal odciął jej mały palec razem z odciskiem.
Nieświadoma niedoszłej amputacji, sprzątaczka wpatrywała się w dom Westingów.
– Proszę usiąść prosto... – zaczął Jake, ale pacjentka go nie słyszała. Kiedyś musiała być przystojną kobietą, ale życie nie obeszło się z nią łaskawie. Spłowiałe włosy, upięte w ciasny kok na chudym karku, polśniewały rudozłoto. Miała piękny profil, który szpeciła tylko wysunięta, zaciśnięta szczęka. No, dobrze, trzeba działać dalej, piątek był dla doktora Wexlera pracowitym dniem. Musiał jeszcze zatelefonować w kilka miejsc. – Proszę usiąść prosto, pani Good. Już prawie skończyłem.
– Słucham?
Jake znów delikatnie umieścił jej stopę na podnóżku.
– Widzę, że uderzyła się pani w goleń.
– Słucham? – Na sekundę ich spojrzenia się spotkały; potem pani Good odwróciła wzrok. Jako istota nieśmiała (albo pełna poczucia winy), mówiąc, odwracała twarz. – Pańska córka, Żółwik, mnie kopnęła – wymamrotała, znów wpatrzona w dom na klifie. – Tak się dzieje, kiedy w domu zaniedbuje się religię. Sandy twierdzi, że tam jest trup Westinga, że rozkłada się na orientalnym dywanie, ale ja w to nie wierzę. Jeśli naprawdę nie żyje, smaży się w piekle. Wszyscy jesteśmy grzesznikami.
* * *
– Co to ma znaczyć: jego trup rozkłada się na orientalnym dywanie, jakimś perskim, a może chińskim?! – Pan Kim dołączył do syna przy przeszklonej bocznej ścianie restauracji na czwartym piętrze. – I dlaczego marnujesz cenny czas na wysłuchiwanie opowieści jakiegoś podstarzałego chłopca na posyłki z wybujałą wyobraźnią, zamiast się uczyć? – To nie było pytanie. Ojciec Douga nigdy nie zadawał pytań. – Nie wzruszaj ramionami, siadaj do nauki.
– Jasne, tato.
Doug przemknął przez kuchnię; nie warto było tłumaczyć, że jutro nie ma lekcji, tylko trening na bieżni. Zbiegł tylnymi schodami. Bez względu na to, jakie by miał usprawiedliwienie, ojciec i tak powiedziałby: „siadaj do nauki”. Doug dotarł do mieszkania Kimów w tylnej części budynku, położył się na gołej podłodze i dwadzieścia razy powtórzył: „siadaj do nauki”, odliczając w ten sposób dwadzieścia brzuszków.
W porze obiadu oczekiwano tylko dwojga gości (restauracja Ho Leng Kima mogła pomieścić ich setkę). Pan Kim zatrzasnął książkę rezerwacji, przycisnął dłoń do obfitego brzucha, który znów go bolał, odwinął z papierka tabliczkę czekolady i pochłonął ją pospiesznie, by kwas nie zdążył wytrawić kolejnego wrzodu. A więc Westing wrócił do domu. Cóż, tym razem nie wykpi się tak łatwo, nie ma mowy.
Drobna, subtelna kobieta w długim białym fartuchu stała w milczeniu przy oknie restauracji, wychodzącym na wschód. Wpatrywała się tęsknie w nieskończoną szarą dal, jak gdyby daleko, daleko, na drugim brzegu jeziora Michigan leżały Chiny.
* * *
Sandy McSouthers zasalutował, kiedy bordowy mercedes zawrócił na krętym podjeździe i zatrzymał się przed wejściem. Odźwierny otworzył drzwi samochodu z uprzejmościami zarezerwowanymi wyłącznie dla sędzi D.J. Eden.
– Proszę spojrzeć, pani sędzio. W domu Westingów dymi się z komina.
Wysoka czarnoskóra kobieta w dopasowanej garsonce, z krótko ostrzyżonymi włosami muśniętymi siwizną, wysunęła się zza kierownicy, wręczyła odźwiernemu kluczyki i bez zainteresowania rzuciła spojrzenie na dom na wzgórzu.
– Mówią, że nikogo tam nie ma, tylko trup starego Westinga rozkłada się na orientalnym dywanie – doniósł Sandy, wyjmując z bagażnika wypchaną aktówkę. – Wierzy pani w duchy, pani sędzio?
– Z pewnością istnieje bardziej racjonalne wytłumaczenie.
– Oczywiście, ma pani rację, pani sędzio. – Sandy otworzył ciężkie oszklone drzwi i depcząc sędzi po piętach, podążył za nią przez hol. – Powtarzałem tylko, co mówił Rudy Amfield.
– Rudy Amfield jest głupcem, jeśli nie wręcz szaleńcem.
D.J. Eden szybkim krokiem weszła do windy. Nie powinna była tego mówić, nie ona, nie pierwsza czarnoskóra, pierwsza kobieta wybrana na urząd sędziego stanowego. Była zmęczona po całym dniu rozpraw i tyle. A może nie?
Zatem Sam Westing w końcu wrócił do domu. Cóż, mogłaby sprzedać samochód, wziąć kredyt, spłacić dług – w gotówce. Ale czy przyjąłby pieniądze?
– Proszę nikomu nie powtarzać, co mówiłam o Rudym Amfieldzie, panie McSouthers.
– Niech się pani nie martwi, pani sędzio. – Odźwierny odprowadził ją pod drzwi mieszkania D1. – Wszystko, co od pani usłyszę, pozostaje ściśle tajne.
I tak było w rzeczywistości. D.J. Eden dawała najwyższe napiwki w Wieżach Zachodzącego Słońca.
* * *
– Widziałem kog-g-g... – Chris Thedorakis był zbyt poruszony, żeby wykrztusić bratu nowinę. Jedna ręka odgięła mu się w bok i założyła za głowę. Głupia ręka.
Theo przykucnął obok wózka inwalidzkiego.
– Słuchaj, Chris, opowiem ci o tym nawiedzonym zamku na wzgórzu. – Jego głos był kojący i zwiastował tajemnicę. – Ktoś tam jest, Chris, ale nikogo tam nie ma, tylko bogaty pan Westing, a on nie żyje. Jest tak martwy jak rozdeptany chrabąszcz i rozkłada się na pogryzionym przez mole orientalnym dywanie.
Chris odprężył się, jak zawsze kiedy brat coś mu opowiadał. Theo umiał wymyślać różne historie.
– Robaki wpełzają do czaszki umarlaka i wyłażą z powrotem, włażą mu do uszu i z nich wychodzą, wypełzają przez dziurki w nosie, przez usta, włażą i wyłażą przez wszystkie jego otwory.
Chris się roześmiał, a potem szybko zapanował nad twarzą. Powinien wyglądać na przestraszonego.
Theo przysunął się bliżej.
– A wysoko nad gnijącym trupem podzwania kryształowy żyrandol. Podzwania i migocze, chociaż żaden podmuch powietrza nie przepływa przez ten ponury grobowiec salonu.
Ponury grobowiec salonu. „Theo będzie kiedyś dobrym pisarzem” – pomyślał Chris. Nie chciał psuć tej wspaniałej, przerażającej halloweenowej opowieści, mówiąc bratu o prawdziwym człowieku, który tam jest, o tym utykającym człowieku.
Siedział więc cicho, w rozluźnionej pozie, i słuchał o duchach, upiorach i krwawym potoku i uśmiechał się do brata ze szczerym zachwytem.
„Co za uśmiech! Pogromca serc niewieścich” – mówiła zawsze Sydelle Pulaski, lokatorka spod C1. Ale nikt nigdy nie zwracał uwagi na Sydelle Pulaski.
* * *
Sydelle Pulaski wygramoliła się z taksówki, najszerszą częścią naprzód. Nie była otyła, jedynie biodrzasta, z winy wielu lat przesiedzianych za biurkiem sekretarki. Czy naprawdę nie istniał elegancki sposób na wydostanie się z samochodu?! Zielone okulary wysadzane brylancikami zjechały z jej mięsistego nosa, kiedy mocowała się z wysokim trójkątnym pakunkiem i wypchaną torbą na zakupy. Gdyby tylko ten leniwy taksówkarz zechciał jej pomóc!
Ale nie, nie za taki napiwek. Taksówkarz zatrzasnął tylne drzwi i pognał krętym podjazdem, niemal wjeżdżając w mercedesa, którego Sandy odstawiał właśnie na parking.
Przynajmniej odźwierny, którego nigdy nie było na miejscu, zostawił drzwi otwarte na oścież. Nie żeby kiedykolwiek jej pomógł albo ją dostrzegł, nic z tych rzeczy.
Nikt jej nigdy nie dostrzegał. Sydelle Pulaski poczłapała przez hol. Mogłaby dźwigać w tej paczce karabin snajperski, a nikt by tego nie zauważył. Wprowadziła się do Wież Zachodzącego Słońca z nadzieją, że pozna tu eleganckie towarzystwo, tymczasem nikt nie zaprosił jej nawet na herbatę. Nikt nie poświęcił jej ani odrobiny uwagi, poza tym biednym chłopcem, którego uśmiech mógł podbić serce, i poza tym rozwydrzonym dziewuszyskiem z warkoczem – jeszcze pożałuje, że kopnęła Sydelle w goleń.
Żonglując ładunkiem, podzwaniając kolczykami i brzęcząc bransoletką, Sydelle Pulaski otworzyła liczne zamki mieszkania C1 i zaryglowała za sobą drzwi. Gdyby ludzie jej słuchali i ryglowali drzwi, byłoby mniej włamań w okolicy. Ale nikt jej nie słuchał. Nikogo nie obchodziła.
Wyłożyła zawartość torby na stół nakryty ceratą: sześć puszek emalii, rozcieńczalnik do farb i pędzle. Odwinęła z papieru wysoki pakunek i oparła o ścianę cztery drewniane kule inwalidzkie. Słońce zachodziło za parkingiem, ale Sydelle Pulaski nie wyjrzała przez tylne okno. Przez boczne okno było widać dym, wznoszący się z domu Westingów, jednak Sydelle Pulaski go nie spostrzegła.
– Nikt nigdy nie zauważa Sydelle Pulaski – wymamrotała pod nosem. – Ale teraz to się zmieni. Teraz to się zmieni.4
TRUP
Halloweenowy księżyc był w pełni. Żółwik Wexler wyglądała w każdym calu jak czarownica – nie licząc może cofniętego podbródka. Jej ciemne włosy rozpuszczone pod szpiczastym kapeluszem powiewały dziko na wietrze, na małym garbatym nosie tkwiła przyklejona sztuczna brodawka. Dziewczynka żałowała, że nie może polecieć do domu Westingów na miotle, tylko musi wdrapywać się po skałach na czworakach, i to z całym tym ładunkiem. Kieszenie dżinsów pod długą czarną peleryną miała wypchane artykułami pierwszej potrzeby na czas niebezpiecznego nocnego czuwania.
Doug Kim już dotarł na szczyt klifu i zajął pozycję za klonem na trawniku. (Mistrz bieżni został wybrany na kontrolera czasu, bo biegał najszybciej w całym stanie Wisconsin). Nareszcie pojawiła się Żółwik. Najwyższa pora. Doug, dygocząc, stał po kolana w wilgotnych liściach, które na pewno nie służyły mięśniom jego nóg; teraz umieścił kciuk na przycisku stopera.
Żółwik zmrużyła oczy i spojrzała w czerń rozpościerającą się za oszklonymi drzwiami. Były otwarte, jak gdyby ktoś albo jakieś „coś” spodziewało się jej przyjścia. Nie ma czegoś takiego jak duchy; poza tym po prostu należy mówić do nich przyjaznym tonem. (Duchy, podobnie jak psy, wiedzą, kiedy człowiek ich się boi). „Duchy albo coś jeszcze gorszego” – powiedział Rudy Amfield. Cóż, nawet to „coś jeszcze gorszego” nie mogło skrzywdzić Żółwika Wexler. Jej serce i uczynki były czyste; kopała po goleniach jedynie w samoobronie, więc nie można było tego uznać za jakiekolwiek przewinienie. Nie bała się; wcale się nie bała.
– No dalej! – ponaglił ją Doug zza drzewa.
Przy stawce dwa dolary za minutę, tych dwadzieścia pięć minut w domu Westingów zapewni jej prenumeratę „The Wall Street Journal”. Mogła tu zostać przez całą noc. Była na to przygotowana. Żółwik sprawdziła kieszenie: dwie kanapki, piersiówka Sandy’ego napełniona oranżadą, latarka, srebrny krzyżyk matki, żeby odstraszyć wampiry. Zapach sztucznej brodawki na nosie (została nasączona perfumami Angeli, na wypadek gdyby Żółwik została zamknięta z cuchnącym trupem) zatykał nozdrza lepką słodyczą. Dziewczynka nabrała w płuca chłodnego wieczornego powietrza i wzdrygnęła się z bólu. Bała się dentystów, a nie żadnych duchów i... „nie myśl o krwawym potoku, myśl o dwóch dolarach za każdą minutę. Teraz: jeden, dwa, trzy, trzy i pół, START!”.
Doug spojrzał na stoper. Minęło dziewięć minut.
Dziesięć minut.
Jedenaście minut.
Nagle przeraźliwy krzyk – krzyk dziewczynki – przeszył noc. Doug nie wiedział, czy powinien wbiec do środka, czy to tylko jeden z kawałów tego bachora. Kolejny krzyk, nieco bliżej.
– I-I-I-i-i-i-i-i-i-i! – Żółwik, z peleryną uniesioną i zebraną wysoko wokół talii, wystrzeliła z domu Westingów. – I-i-i-i-i-i-i!
* * *
Żółwik zobaczyła trupa w domu Westingów, ale nie rozkładał się na orientalnym dywanie. Nieboszczyk spoczywał w łożu z baldachimem.
Pulsujący szept: „On broczy, on broczy...!” (a może: „Warkoczyk, warkoczyk...!” – cokolwiek to było, było przerażające) zwabił ją do sypialni na piętrze i...
Może to był sen.
Nie, niemożliwe: wszystko ją bolało po tym, jak spadła ze schodów.
Księżyc się schował, okno było ciemne. Żółwik leżała w wąskim łóżku we własnym wąskim pokoju, czekając (ciemno, wciąż ciemno!) i czekając. Wreszcie opieszały poranek wypełzł zza klifu i oświetlił dom Westingów, dom szeptów, dom śmierci. Dwa dolary razy dwanaście minut równa się dwadzieścia cztery dolary.
Łup! Poranna gazeta uderzyła w drzwi wejściowe. Żółwik na palcach przeszła przez uśpione mieszkanie, żeby ją podnieść, i wróciła do łóżka. Z pierwszej strony gazety wpatrywał się w nią nieboszczyk. Jego twarz na zdjęciu była młodsza, krótka bródka ciemniejsza, ale bez najmniejszych wątpliwości – to był on.
SAM WESTING ZNALEZIONY MARTWY
Znaleziony? Nikt nie wiedział o ułożonym w łóżku trupie, nikt poza Dougiem, a on jej nie uwierzył. Więc kto znalazł ciało? Ten, kto szeptał?
Samuel W. Westing, tajemniczy przemysłowiec, który trzynaście lat temu zniknął bez śladu, minionej nocy został odnaleziony martwy w swojej posiadłości w Westingtown. Miał sześćdziesiąt pięć lat.
Sam Westing, jedyne dziecko imigrantów, osierocony w wieku dwunastu lat, ciężko pracujący samouk, zaoszczędził pieniądze ze swoich robotniczych zarobków i kupił małą papiernię. Na tym skromnym fundamencie wzniósł ogromny Zakład Produkcji Papieru „Westing” i założył miasto Westingtown, mające pomieścić tysiące robotników oraz ich rodziny. Wartość jego majątku szacuje się na ponad dwieście milionów dolarów.
Żółwik przeczytała to jeszcze raz: dwieście milionów dolarów. O rany!
Pytany o tajemnicę swojego sukcesu, przemysłowiec odpowiadał zawsze: „Porządne życie, ciężka praca i fair play”. Westing sam dawał dobry przykład: nie pił, nie palił i unikał hazardu. Był jednak zapalonym graczem i mistrzem szachowym.
Żółwik odwiedziła pokój gier w domu Westingów. To tam wybrała kij bilardowy i wzięła go ze sobą na piętro jako broń.
Sam Westing, który był wielkim patriotą, słynął z urządzanych przez siebie obchodów Dnia Niepodległości każdego czwartego lipca. Przebrany za Bena Franklina albo za skromnego dobosza, zawsze grał jakąś rolę w starannie przygotowanych inscenizacjach, do których pisał scenariusze i które reżyserował. Być może najlepiej zapamiętano jego zaskakujący występ w roli Betsy Ross.
Po widowiskach przychodził czas na zabawę i ucztowanie, a o zachodzie słońca pan Westing przebierał się za Wuja Sama i odpalał fajerwerki z trawnika przed domem. Spektakularny pokaz pirotechniczny był widoczny z odległości niemal pięćdziesięciu kilometrów.
Fajerwerki! Więc to znajdowało się w skrzyniach opieczętowanych napisami: „Uwaga! Materiały łatwopalne”, ustawionych w składziku na parterze. Ależ by to był „pokaz pirotechniczny”, gdyby eksplodowały wszystkie naraz!
Późniejsze życie króla papieru zostało naznaczone tragedią. Jego jedyna córka, Violet, utonęła w przeddzień swojego ślubu, dwa lata później zaś niepocieszona żona opuściła go na zawsze. Chociaż pan Westing dostał rozwód, nigdy nie ożenił się ponownie.
Pięć lat później został pozwany przez pewnego wynalazcę o naruszenie praw patentowych do jednorazowych papierowych pieluch. W drodze do sądu Samuel Westing i towarzyszący mu przyjaciel, doktor Sidney Bein, cudem uszli z życiem z wypadku samochodowego. Obaj mężczyźni z licznymi urazami trafili do szpitala. Po tym zdarzeniu Bein podjął praktykę medyczną w Westingtown oraz objął posadę koronera, Westing zaś usunął się z życia publicznego.
Krążyły plotki, nigdy niepotwierdzone, że zarządzał potężnym Zakładem Produkcji Papieru „Westing” z prywatnej wyspy na morzach południowych. Jego nazwisko wciąż figuruje pod pozycją „prezes zarządu”.
„Jesteśmy równie zaskoczeni jak pan, i głęboko zasmuceni” – oświadczył rzecznik Juliana R. Eastmana, prezesa i dyrektora generalnego korporacji, kiedy poinformowano go, że ciało Westinga odnaleziono w domu nad jeziorem. Doktor Bein stwierdził: „To tragiczny koniec tragicznego życia. Sam Westing był prawdziwie wielkim i ważnym człowiekiem”.
Zaplanowano prywatną ceremonię pogrzebową. Wykonawca testamentu Westinga oświadczył, że zgodnie z wolą zmarłego prosi, by zamiast przynosić kwiaty, przekazać datki na rzecz Związku Niewidomych Kręglarzy.
Żółwik obróciła stronę gazety, ale to było wszystko. To było wszystko?
Żadnej wzmianki o tym, w jaki sposób znaleziono ciało.
Żadnej wzmianki o stojącej na nocnym stoliku kopercie, na której drżąca ręka nabazgrała: Jeśli zostanę odnaleziony martwy w łóżku. Żółwik przesuwała się właśnie wzdłuż brzegu łoża z baldachimem, odczytując te słowa w promieniu światła z latarki, kiedy poczuła dotyk dłoni, woskowej, martwej dłoni, która spoczywała na czerwono-biało-niebieskiej narzucie. Wrzeszcząc, ujrzała twarz okoloną siwą brodą. Pamiętała, jak biegła, jak potknęła się o kij bilardowy i spadła ze schodów, zgniatając piersiówkę Sandy’ego i gubiąc wszystko inne.
Żadnej wzmianki ani o dwóch podejrzanych kanapkach z masłem orzechowym i dżemem na terenie posiadłości, ani o latarce, ani o srebrnym krzyżyku na łańcuszku.
Żadnej wzmianki o podejrzanych osobnikach; żadnej wzmianki o tym, by ktoś widział czarownicę; żadnej wzmianki o śladach butów sprinterskich i tenisówek w rozmiarze trzydzieści siedem.
No cóż, nie miała się czego bać (poza tym, że zgubiła krzyżyk matki). Stary pan Westing prawdopodobnie umarł na atak serca albo na zapalenie płuc – w domu były przeciągi.
Żółwik schowała złożoną gazetę do szuflady biurka, spojrzawszy w lustro policzyła siniaki (siedem), ubrała się i wyruszyła na poszukiwanie czterech osób, które wiedziały, że minionej nocy była w domu Westingów. Doug Kim, Theo Theodorakis, Rudy Amfield i Sandy. Byli jej winni dwadzieścia cztery dolary.
* * *
W południe sześćdziesięciodwuletni chłopiec na posyłki wyruszył w trasę. Musiał doręczyć szesnaście listów od E.M. Oystera, prawnika. Rudy Amfield wiedział, co się w nich znajduje, bo jeden był zaadresowany do niego:
Jako wskazany beneficjent majątku Samuela W. Westinga jest pan zobowiązany stawić się w południowej bibliotece domu Westingów jutro o godzinie 16:00 na otwarcie i ogłoszenie testamentu.
– To znaczy, że stary Westing zostawił pani jakieś pieniądze – wyjaśnił Rudy, podsuwając pokwitowanie Gracji Windsor Wexler. – Proszę jeszcze podpisać w tym miejscu. Jak to, co to znaczy „stanowisko”? To znaczy stanowisko, na przykład wykonywany zawód. Większość pokwitowań ma tę rubryczkę, żeby właściwy list na pewno trafił do właściwej osoby.
Gracja Windsor Wexler napisała: gospodyni domowa, przekreśliła, napisała: dekoratorka wnętrz, przekreśliła i napisała: dziedziczka. Następnie chciała wiedzieć:
– Kto jeszcze? Ilu? Ile pieniędzy?
– Nie mogę nic powiedzieć.
Pozostali spadkobiercy byli zbyt zdumieni nieoczekiwanym zapisem, żeby zawracać doręczycielowi głowę pytaniami. Pani Kim podpisała się X, a mąż wpisał za nią jej nazwisko i stanowisko. Theo chciał podpisać pokwitowanie w imieniu swojego brata, ale Chris się uparł, że zrobi to sam. Powoli, z wielkim wysiłkiem, napisał: Christos Theodorakis, obserwator ptaków.
Zanim słońce skryło się za parkingiem przy Wieżach Zachodzącego Słońca, Rudy Amfield, chłopiec na posyłki, zakończył trasę.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------