Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Gra o wszystko. tom 3 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
29 sierpnia 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Gra o wszystko. tom 3 - ebook

„Emojcenie zabijają. ale czasem mogną nas pchnąć ku śmierci".

Co czterdzieści sekund jeden człowiek na świecie popełnia samobójstwo. W Polsce życie odbiera sobie średnio piętnaście osób dziennie. Przed Bożym Narodzeniem liczba samobójstw wzrasta, co wydaje się potwierdzać dochodzenie prowadzone przez poznańską policję. Pierwsza ofiara zostaje znaleziona z żołądkiem wypełnionym jedzeniem do granic możliwości, druga spoczywa w wannie wypełnionej do połowy wodą…

Do Poznania zostaje skierowana policjantka Urszula Zielińska, która ma utworzyć komórkę do badania zabójstw z „Archiwum X”. Jej pierwszą sprawą jest morderstwo dziewięcioletniej dziewczynki, którego sprawcy nigdy nie zatrzymano. Zostaje jednak wciągnięta w bieżące śledztwo dotyczące fali teatralnie zainscenizowanych samobójstw. Sytuacja się komplikuje, gdy jedynym wspólnym ogniwem łączącym ostatnie ofiary okazuje się ich terapeutka i jej przyjaciółka – Aleksandra Wilk.

Czy ukryte pragnienia mogą prowadzić do brutalnej zbrodni? Czy z zamkniętej przeszłości można usłyszeć krzyk błagający o pomoc? Czy sprawiedliwość jest silniejsza od upływającego czasu?

„Gra o wszystko” sięga po najbrudniejsze chwyty i perwersyjnie obnaża brutalnie popełniane zbrodnie.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-272-7707-7
Rozmiar pliku: 1,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ 1

Wto­rek

Biały ob­rus. Świeczki. Sztućce. Szkło. Jej oczy przy­jęły to wszystko jako za­po­wiedź nie­zwy­kle uda­nego wie­czoru. Żo­łą­dek przy­po­mi­nał o swoim ist­nie­niu de­li­kat­nym ssa­niem.

W ta­kiej opra­wie nie li­czyło się na­wet to, co bę­dzie ja­dła. Ka­ta­rzyna sie­działa przy per­fek­cyj­nie przy­go­to­wa­nym stole i za­sta­na­wiała się, jak po­winna użyć tych wszyst­kich dziw­nych sztuć­ców. Po le­wej stro­nie ta­le­rza le­żały trzy wi­delce, po pra­wej ko­lejny – po­dej­rza­nie mały – oraz łyżka do zupy, ły­żeczka i trzy noże.

Pewna była je­dy­nie prze­zna­cze­nia wi­del­czyka le­żą­cego sa­mot­nie nad ta­le­rzem.

– Mam na­dzieję, że spodoba się pani na­sze menu de­gu­sta­cyjne. Na po­czą­tek pro­po­nuję kre­wetki ty­gry­sie z ma­słem kla­ro­wa­nym, oliwą, czosn­kiem i na­tką pie­truszki.

Na stole po­ja­wił się ta­lerz z owo­cami mo­rza, po nim krem z cu­ki­nii z oliwą ba­zy­liową, a na­stęp­nie sa­łatka z pie­czo­nym ko­zim se­rem, su­szo­nymi po­mi­do­rami i pra­żo­nymi orze­chami wło­skimi.

– Nie sma­ko­wało pani? – do­py­ty­wał dys­kret­nie kel­ner, wska­zu­jąc na nie­do­je­dzone resztki sa­łatki.

– Wręcz prze­ciw­nie! Wszystko jest prze­pyszne. I tak pięk­nie po­dane, że trudno się temu oprzeć. Ale wie pan, oczy chcą, a żo­łą­dek…

– Na­le­gam jed­nak, żeby zja­dła pani to, co ma na ta­le­rzu.

– Chcia­ła­bym zo­sta­wić so­bie jesz­cze tro­chę miej­sca na da­nie główne i de­ser.

– Spo­koj­nie, je­stem pe­wien, że znaj­dzie pani miej­sce.

Kel­ner pod­szedł do niej z boku. Jedną rękę trzy­mał scho­waną za sie­bie, drugą do­tknął jej brzu­cha.

– Przy­tyło się pani od ostat­niej wi­zyty u nas, prawda?

– Yyy… – za­wa­hała się. Nie była pewna, czy po­winna od­po­wie­dzieć zgod­nie z prawdą. – Rze­czy­wi­ście. – Kiw­nęła głową. – Pięć ki­lo­gra­mów w mie­siąc…

– No pięk­nie. Gra­tu­luję. Je­stem pod wra­że­niem!

Za­chwyt w oczach kel­nera spra­wił, że ero­tyczne na­pię­cie, które czuła od chwili, kiedy spoj­rzała na za­sta­wiony stół, wzro­sło kil­ka­krot­nie. Uwiel­biała to uczu­cie. Na­krę­cała się za­wsze, kiedy ob­ser­wo­wała, że jej krą­gło­ści bu­dzą po­żą­da­nie męż­czyzn. Że do­dat­kowe ki­lo­gramy sta­no­wią afro­dy­zjak, a oponka wy­le­wa­jąca się spod ob­ci­słej ko­szuli spra­wia, że fa­ceci z tru­dem opa­no­wują swoje sam­cze in­stynkty.

Wie­działa, że gdyby nie kon­wen­cja re­stau­ra­cji, kel­ner rzu­ciłby się na nią i zdarł z niej ubra­nie. Przy­jem­ność pły­nąca z ugnia­ta­nia na­giego brzu­cha jest prze­cież nie­współ­mier­nie więk­sza od do­ty­ka­nia go przez ma­te­riał.

Do­póki nie za­częła tyć, nie wie­działa, że wiel­bi­cieli ko­biet w roz­mia­rze XXL jest aż tylu. My­ślała, że prze­wa­żają fani ra­chi­tycz­nych mo­de­lek i nie­doj­rza­łych kształ­tów. Im była więk­sza, tym moc­niej do­cie­rało do niej, że stwier­dze­nie „ko­cha­nego ciała ni­gdy dość” to nie ba­nalna uprzej­mość, lecz pra­wi­dło­wość. I że wielu męż­czyzn na żony wy­biera chu­dziny, ale roz­ko­szy szuka u praw­dzi­wych ko­biet. Ta­kich z mięk­kimi biu­stami i sze­ro­kimi bio­drami.

– Cud­nie wy­gląda pani z tymi do­dat­ko­wymi ki­lo­gra­mami!

Nie mo­gła po­zo­stać obo­jętna na ta­kie kom­ple­menty. Do­ja­dła sa­łatkę, pa­trząc kel­ne­rowi w oczy.

– Dzię­kuję – szep­nęła, od­su­wa­jąc od sie­bie pu­sty ta­lerz.

– A nie mó­wi­łem, że się zmie­ści? W ta­kim ra­zie już bie­gnę po da­nie główne. Pap­par­delle z po­lę­dwicą wo­łową, czer­wo­nym pe­sto, li­śćmi szpi­naku i par­me­za­nem, a wszystko to w de­li­kat­nym so­sie śmie­ta­no­wym. Na pewno się pani nie oprze.

Nie za­mie­rzała. Lu­biła się ob­że­rać. Do­pro­wa­dzać się do stanu, w któ­rym nie miała siły ru­szyć się z krze­sła. Za­my­kała wtedy oczy i wręcz czuła, jak po­karmy, które wła­śnie do­star­czyła or­ga­ni­zmowi, prze­kształ­cają się w tłuszcz.

Pap­par­delle wy­glą­dało obłęd­nie, cho­ciaż jego ilość nie miała nic wspól­nego z por­cjami de­gu­sta­cyj­nymi. W nor­mal­nej sy­tu­acji wy­star­czy­łoby dla trzy­oso­bo­wej ro­dziny.

– Pro­szę się nie przy­glą­dać, tylko jeść – upo­mniał kel­ner.

Od­po­wie­działa uśmie­chem i wpa­ko­wała do ust wi­de­lec pe­łen dłu­gich, sze­ro­kich wstą­żek. Kom­po­zy­cja sma­ków spra­wiła, że chciała do­świad­czyć jej jesz­cze raz. A po­tem ko­lejny i ko­lejny, ale w pew­nym mo­men­cie po­czuła od­ruch wy­miotny.

– Coś nie tak? – Kel­ner stał nad nią i ob­ser­wo­wał każdy kęs.

– Nie, wszystko w po­rządku. Może zro­bię so­bie małą prze­rwę? Już nie mogę…

– Przy­kro mi, ale prze­rwa nie wcho­dzi w grę. Za kwa­drans musi pani zwol­nić sto­lik, a czeka na pa­nią jesz­cze de­ser i po­łowa dru­giego da­nia.

– To może od razu przejdźmy do de­seru? – Odło­żyła wi­de­lec.

– Wy­klu­czone! Musi pani to zjeść. Nie chce pani zro­bić przy­kro­ści ku­cha­rzowi, prawda? – Spoj­rzał na nią tak wy­mow­nie, że nie była mu w sta­nie od­mó­wić.

Była już pełna. Ab­so­lut­nie pełna.

– Wy­gląda pani tak sek­sow­nie, gdy wciąga te wstążki do ust. Po­wiem szcze­rze, że będę na­le­gał na częst­sze pani wi­zyty u nas, bo ten wi­dok nie­zwy­kle mnie pod­nieca.

Ją pod­nie­cało jego za­an­ga­żo­wa­nie. Na­wi­nęła na wi­de­lec ko­lejną por­cję ma­ka­ronu, ale za­nim wło­żyła ją do ust, po­sta­no­wiła spraw­dzić, czy kel­ner może dać z sie­bie coś wię­cej.

– Ale ja już nie mogę. – Odło­żyła wi­de­lec na ta­lerz i do­tknęła swo­jego brzu­cha. Świa­do­mie dą­żyła do tego, by pod­krę­cić jesz­cze tro­chę i tak już wręcz nie­zno­śne pod­nie­ce­nie. – Nie dam rady wmu­sić w sie­bie ko­lej­nej por­cji.

– To tylko po­zory! Je­stem prze­ko­nany, że da pani radę! Za ku­cha­rza, za mnie, za sie­bie, za mi­łość. Jesz­cze cztery kęsy, hm?

Za­pro­te­sto­wała de­li­kat­nie, tak żeby go nie ura­zić. Chciała, żeby na nią na­pie­rał, żeby zmu­szał i do­ma­gał się po­słu­szeń­stwa. Nie mógł od­pusz­czać!

Wie­działa, że jest na gra­nicy ob­żar­stwa. Po­chło­nięte już da­nia do­star­czyły jej wiele przy­jem­no­ści, ale to, co na nią cze­kało, miało spra­wić, że przy­jem­ność przej­dzie w eks­tazę.

– Dwa. Za mnie i za pana.

– I za mi­łość – do­po­wie­dział.

Zro­biła, o co pro­sił. Kiedy wło­żyła do ust ostat­nią, trze­cią por­cję ma­ka­ronu, po­czuła, że prze­kro­czyła gra­nicę. Jej brzuch za chwilę miał pęk­nąć. Nie mar­twiła się tym jed­nak – prze­cież po­woli do­zna­wała speł­nie­nia. Wra­że­nie po­tę­go­wało za­an­ga­żo­wa­nie kel­nera.

– Tak nie może być! Za dużo zo­stało. Pro­szę zjeść jesz­cze tro­chę.

– Nie mogę, na­prawdę nie mogę. Przejdźmy do de­seru.

Z nie­ukry­wa­nym nie­za­do­wo­le­niem za­brał ta­lerz i wró­cił z ko­lej­nym.

– Tort wę­gier­ski.

– Uwiel­biam! – za­re­ago­wała en­tu­zja­stycz­nie, bo wi­dok cia­sta wy­krze­sał z niej nowe po­kłady ape­tytu.

Kru­cha war­stwa cze­ko­lady roz­pa­dała się pod na­po­rem jej zę­bów, bisz­kopt roz­pły­wał się w ustach, a kwa­śna wi­śnia nie tylko przy­jem­nie rów­no­wa­żyła słodki smak kremu, ale rów­nież po­zo­sta­wiała po­smak do­brego, moc­nego al­ko­holu.

Pierw­szy kęs spra­wił, że za­pra­gnęła ko­lej­nego. Mniej wię­cej przy czwar­tym po­czuła, że na­stępny za­koń­czy się wy­mio­tami. Do­sko­nale wie­działa, kiedy może prze­su­wać gra­nicę, a kiedy do­cho­dzi do muru.

– Na dziś wy­star­czy.

– Nie zja­dła pani wszyst­kiego.

– Wiem, ale nie je­stem w sta­nie wci­snąć w sie­bie nic wię­cej.

– Na­le­gam! Tort wę­gier­ski naj­szyb­ciej wcho­dzi w uda.

Pró­bo­wała. Wsu­nęła do ust ko­lejny ka­wa­łek słod­ko­ści, pró­bu­jąc so­bie wy­obra­zić, jak tłu­sty krem prze­miesz­cza się do ud i uwy­pu­kla cel­lu­lit. Na­stęp­nie umysł pod­su­nął ob­raz męż­czy­zny, który gła­dzi jej nogi, za­chwy­ca­jąc się, że ma skórę jak z plu­szu.

Nie­stety nie­wiele to dało. Od­ruch wy­miotny był zbyt silny. Za­trzy­mała go, ale mu­siała wy­pluć tort.

– Je­śli miała pani to w ustach, pro­szę to te­raz zjeść.

– Prze­stań! Za­bierz to ode mnie!

– Da pani radę!

– Nie, za­bierz to! Już mi nie­do­brze, nie mogę na to pa­trzeć!

– Jesz­cze je­den kęs…

– Prze­stań, pro­szę. Ko­niec za­bawy. Mo­żesz wyjść z roli.

– Prze­cież to nie jest za­bawa.

– Stop. Pro­szę cię, prze­cież nie je­ste­śmy w pie­przo­nej re­stau­ra­cji, tylko u mnie w miesz­ka­niu. Prze­pra­szam, je­śli ze­psu­łam ci za­bawę. Je­śli skoń­czy­łam za szybko… Na­stęp­nym ra­zem po­sta­ram się być bar­dziej głodna.

– Na­stęp­nym ra­zem? Nie bę­dzie na­stęp­nego razu.

***

Ur­szula Zi­miń­ska za­trzy­mała się przed drzwiami, wzięła kilka głę­bo­kich od­de­chów i za­pu­kała.

– Wejść! – Głos Wal­de­mara Ba­ra­niaka, na­czel­nika wy­działu kry­mi­nal­nego, brzmiał jak zwy­kle. Czyli od­py­cha­jąco.

Był jej prze­ło­żo­nym, a ich re­la­cje od czasu roz­wią­za­nia za­gadki za­bój­stwa słyn­nej ak­torki znaj­do­wały się na polu mi­no­wym ozna­czo­nym na­pi­sem: „ZA­WIE­SZE­NIE BRONI”. Każdy nie­roz­ważny ruch mógł do­pro­wa­dzić do eks­plo­zji.

Zda­wała so­bie sprawę, że musi być ostrożna. Nie tylko tu­taj, w jego ga­bi­ne­cie, ale także poza ko­mendą, gdzie pró­bo­wała zna­leźć funk­cjo­na­riuszki ma­jące po­móc jej po­zba­wić Ba­ra­niaka sta­no­wi­ska. Po­ru­szała się de­li­kat­nie i nie zo­sta­wiała za sobą śla­dów, ale wie­działa, że pro­wa­dzi nie­bez­pieczną grę.

– Po­dobno mia­łam się sta­wić?

– Tak. – Ode­rwał wzrok od ekranu kom­pu­tera i spoj­rzał na nią z wyż­szo­ścią. – Zi­miń­ska, mam dla cie­bie do­bre wie­ści. Je­dziesz do Po­zna­nia.

– Słu­cham?

– Zo­sta­łaś od­de­le­go­wana.

– Co?!

Przed rzu­ce­niem się na Ba­ra­niaka po­wstrzy­my­wała ją je­dy­nie myśl, że nie po­winna dać się spro­wo­ko­wać. Swę­działy ją jed­nak ręce i ję­zyk. Zro­bi­łaby nie­mal wszystko, żeby tylko jej do­tknął. A póź­niej roz­wa­li­łaby mu nos. Z przy­jem­no­ścią i wiel­kim za­an­ga­żo­wa­niem.

– Przy­szedł roz­kaz o od­de­le­go­wa­niu.

– Ro­zu­miem. I oczy­wi­ście nie ma to nic wspól­nego z…

– Skończ! – prze­rwał jej. – Mó­wi­łem już, że twoje za­cho­wa­nie zrzu­ci­łem na karb pro­ble­mów hor­mo­nal­nych. Dawno za­po­mnia­łem o tym, że pró­bo­wa­łaś mnie szan­ta­żo­wać, więc dla­czego miał­bym się na to­bie mścić? Taki już je­stem. – Za­re­cho­tał. – Wy­ba­czam lu­dziom błędy. Mo­żesz to przy­jąć do wia­do­mo­ści lub nie. Te­raz jed­nak pro­po­no­wał­bym sku­pić się na Po­zna­niu.

– Szcze­góły.

– Pół roku w po­znań­skim wy­dziale kry­mi­nal­nym. To nie kara, jak pró­bu­jesz so­bie wma­wiać, ale wy­róż­nie­nie. Je­steś im po­trzebna. Mu­sisz za­jąć się ważną sprawą, do któ­rej masz naj­lep­sze kwa­li­fi­ka­cje.

– Ro­zu­miem, że na ca­łym kon­ty­nen­cie nie ma ni­kogo in­nego, kto mógłby to zro­bić?

– Też mnie to dziwi, ale wi­docz­nie ko­men­dant wo­je­wódzki uznał, że nie.

– Kiedy za­czy­nam?

– Ju­tro rano.

– Że co?!

Po­dał jej kartkę. Spoj­rzała na datę wid­nie­jącą w pra­wym gór­nym rogu.

– Prze­cież ten roz­kaz jest z li­sto­pada!

– Tak? Co za pech, mu­siał się za­po­dziać gdzieś na biurku mo­jej se­kre­tarki…

Flaga z na­pi­sem: „ZA­WIE­SZE­NIE BRONI” znik­nęła z pola mi­no­wego, a trium­fu­jący uśmiech Ba­ra­niaka in­for­mo­wał, że wy­ko­rzy­stał ten czas, aby przy­go­to­wać się do wojny – krót­kiej i ob­li­czo­nej na wy­nisz­cze­nie prze­ciw­nika.

***

Re­nata Trze­ciak cze­kała na osiem­na­stą trzy­dzie­ści. Chciała jak naj­szyb­ciej opu­ścić szpi­tal, sta­nąć na przy­stanku au­to­bu­so­wym wśród lu­dzi, któ­rzy jej nie za­uwa­żają, roz­piąć kurtkę i po­zwo­lić, żeby wraz ze spad­kiem tem­pe­ra­tury ciała opa­dło z niej na­pię­cie.

– Cześć! – W po­koju pie­lę­gnia­rek po­ja­wiła się Alina. Była opa­tu­lona sza­li­kiem, czapkę miała na­cią­gniętą po same brwi i cała była ob­sy­pana śnie­giem. – Cho­lera, jak sy­pie. Na mie­ście oczy­wi­ście wszystko stoi.

– Na­resz­cie je­steś! – Re­nata po­de­rwała się z krze­sła. Po­ja­wie­nie się pie­lę­gniarki z ko­lej­nej zmiany ozna­czało, że wresz­cie mo­gła za­koń­czyć naj­gor­szy dy­żur w swoim ży­ciu.

Pra­co­wała w szpi­talu od ośmiu lat. Do­zna­wała róż­nych upo­ko­rzeń, była obecna przy zgo­nach, wy­słu­chi­wała obelg i sta­rała się, żeby to wszystko po niej spły­wało. Dzi­siaj coś jed­nak w niej pę­kło.

Kiedy ner­wowo zbie­rała swoje rze­czy, spoj­rzała na po­kój pie­lę­gnia­rek. Za­równo sprzęty, ściany, jak i ko­le­żanki po fa­chu bu­dziły w niej od­razę.

– Cie­kawe, czy śnieg utrzyma się do week­endu. Ma­rzy mi się wyj­ście z dzie­cia­kami na sanki. Sły­sza­łam, że ten przy­stojny dok­to­rek z kar­dio­lo­gii wy­je­chał na narty. – Mal­wina, sa­motna matka, nie spie­szyła się ani do domu, ani do dzieci. Sie­działa na krze­śle i oglą­dała pa­znok­cie, de­mon­stru­jąc go­to­wość do plot­ko­wa­nia.

– To zde­cy­duj się, czy ma­rzą ci się sanki, czy narty z dok­tor­kiem.

– Oj, Alinka, Alinka, spójrz mi w oczy i po­wiedz, że gdyby cię za­pro­sił, to­byś od­mó­wiła.

Re­nata nie chciała słu­chać tych głu­pot. Już się prze­brała, mu­siała tylko wło­żyć kurtkę i po­że­gnać się z ko­le­żan­kami.

– Spie­szysz się? – za­gad­nęła ją Alina.

– A co cię to in­te­re­suje? – burk­nęła.

– Rany, wy­lu­zuj! Tylko za­py­ta­łam. Co cię ugry­zło?

Nie zdą­żyła zde­cy­do­wać, czy wra­cać my­ślami do mi­ja­ją­cego dnia, czy może dać so­bie spo­kój. Alina już pró­bo­wała do­py­tać po­zo­stałe pie­lę­gniarki, o co cho­dzi.

– Mnie nie py­taj. – Mal­wina wzru­szyła ra­mio­nami. – Ja do­piero przy­szłam.

– Re­nata, co jest?

– Ciężki dzień.

– Od­dzia­łowa?

– Nie. Wszystko jest bez sensu. – Re­nata ska­pi­tu­lo­wała, czu­jąc, jak do oczu na­pły­wają jej łzy. Na­gro­ma­dze­nie pro­ble­mów w ży­ciu pry­wat­nym spra­wiło, że prze­stała pa­no­wać nad swo­imi re­ak­cjami. Tym ra­zem nie miała do­kąd uciec. W po­koju sie­działy ko­le­żanki. Gdyby z niego wy­szła, mo­głaby na­tknąć się na spa­ce­ru­ją­cych po ko­ry­ta­rzu pa­cjen­tów lub ich bli­skich. Nie chciała wzbu­dzać sen­sa­cji. Mu­siała opa­no­wać łzy.

– Re­nata?

– Co ci mam po­wie­dzieć? – Spoj­rzała ko­le­żance w pro­sto w oczy. – Jedna wielka ma­sa­kra! Wszystko za sprawą tej cho­ler­nej baby z ósemki.

– W ósemce leży te­raz ta „hra­bina”, Ilona Drze­wiecka – do­po­wie­działa Mal­wina.

– Aha, ta, co ze trzy mie­siące była nie­przy­tomna. Co dziś wy­kom­bi­no­wała?

– Znowu zro­biła jazdę.

– Bo? Nie do­stała obiadu na czas?

– Nie. Oznaj­miła mi, że chce roz­ma­wiać z po­li­cją, i to wła­śnie ja mam ją we­zwać. Za­częła się wy­dzie­rać, że mam to zro­bić, cza­isz?

– Ale po co po­li­cja? Żeby prze­pro­wa­dzić do­cho­dze­nie w spra­wie cią­głych opóź­nień firmy ca­te­rin­go­wej?

– Nie, żeby od­po­wied­nie służby wy­ja­śniły, jak do­szło do wy­padku, który, cy­tuję: „Na pewno nie był wy­pad­kiem, lecz próbą za­bój­stwa”.

– Te­raz chce zgło­sić? Cho­ciaż z tego, co pa­mię­tam, jak przy­jęto ją na od­dział, to po­ja­wiła się kwe­stia za­wia­do­mie­nia po­li­cji o ewen­tu­al­nym po­bi­ciu, ale ja­koś nikt się tym nie za­jął. Może dla­tego, że mąż pa­cjentki i or­dy­na­tor w nie­jedną par­tyjkę squ­asha grali…

Alina wy­glą­dała na roz­ba­wioną, jed­nak Re­na­cie wcale nie było do śmie­chu. Naj­pierw w miarę grzecz­nie, a póź­niej – praw­do­po­dob­nie zbyt ner­wowo – sta­rała się wy­bić pa­cjentce z głowy ten po­mysł. Sku­tek był opła­kany, nie­po­ro­zu­mie­nie w bły­ska­wicz­nym tem­pie uro­sło do rangi pro­blemu, któ­rym obar­czony zo­stał or­dy­na­tor. I wcale mu się to nie spodo­bało.

– Co za de­bilka… Chyba też bym przy­chy­liła się do wer­sji o za­bój­stwie. Nie uwie­rzę, że jest ktoś, w kim ta baba nie bu­dzi mor­der­czych in­stynk­tów. A tak w ogóle, to co ona się tak na­gle obu­dziła? Od kiedy tu leży? Miała chyba wy­star­cza­jąco dużo czasu, żeby za­wia­do­mić po­li­cję.

– Od sierp­nia. Po­ja­wiła się u nas jako ofiara wy­padku sa­mo­cho­do­wego, stan ciężki, długo była nie­przy­tomna. Od trzech ty­go­dni do­cho­dzi do sie­bie. Wszystko wska­zuje na to, że lada dzień bę­dzie mo­gła wyjść do domu.

– Może wła­śnie to ją prze­raża, co? Po­wrót do domu. Do­maga się uwagi? Nie przej­muj się.

– Ła­two ci po­wie­dzieć. Na­wet or­dy­na­tor do­stał zjebkę. Jak my­ślisz, na kim się wy­żył? Na do­da­tek Fi­lip się wy­pro­wa­dził, matka ob­wi­nia mnie za to, że je­stem starą panną, Drze­wiecka za znę­ca­nie się nad nią, a or­dy­na­tor… Mam dość! – Gło­śno wy­pu­ściła po­wie­trze przez usta i za­kryła twarz dłońmi.

– Re­nata, prze­stań! To tylko głu­pia baba. Prze­cież ma te­le­fon, mo­gła sama za­dzwo­nić po po­li­cję.

– Tłu­ma­czyła, że nie może, bo ją szpie­gują, pod­słu­chują i w ogóle. I że to, co się jej przy­da­rzyło w sierp­niu, to nie był wy­pa­dek. Że ktoś chciał ją za­bić i ona na­dal czuje się za­gro­żona.

Sy­gnał dźwię­kowy prze­rwał im roz­mowę, oznaj­mia­jąc, że któ­ryś z pa­cjen­tów po­trze­buje po­mocy. Mal­wina spoj­rzała na ta­blicę i jęk­nęła:

– O rany, to z ósemki. Która do niej pój­dzie?

***

– Pani Alek­san­dro, wi­działa to pani? Na każ­dej wy­sta­wie skle­po­wej stra­szą te okropne świą­teczne de­ko­ra­cje! Gwiaz­dory, bombki, cho­inki, pre­zenty. Do świąt jesz­cze pra­wie dwa­dzie­ścia dni, a od co naj­mniej dwóch ty­go­dni świat za­lewa fala świą­tecz­nej ra­do­ści!

Wi­dzia­łam. Nie po­wie­dzia­ła­bym jed­nak, że stra­szą. Nie mam do nich aż tak emo­cjo­nal­nego sto­sunku. Chwi­lami je­stem im na­wet wdzięczna, bo po­ma­gają mi do­strzec, że czas pły­nie, na­wet je­śli pró­buję go lek­ce­wa­żyć.

Wła­ści­wie każdą wolną chwilę spę­dzam w ga­bi­ne­cie. Klien­tów – na szczę­ście! – nie bra­kuje. Przy­cho­dzą i opo­wia­dają o swo­ich pro­ble­mach, dzięki czemu mnie jest ła­twiej za­po­mi­nać o swo­ich. Lub cho­ciaż pró­bo­wać za­po­mi­nać.

Ja­kich pro­ble­mach? Chcia­ła­bym się ro­ze­śmiać i stwier­dzić, że żad­nych. Prze­cież psy­cho­log nie ma prawa mieć pro­ble­mów. Nie może mieć wąt­pli­wo­ści. Nie może nie ra­dzić so­bie z emo­cjami lub ży­ciem. Prze­cież teo­re­tycz­nie wie o ży­ciu wszystko. Tak, teo­re­tycz­nie. Za­sto­so­wa­nie wie­dzy w prak­tyce jest trudne. To, że je­stem psy­cho­lo­giem, nie ozna­cza, że je­stem też ro­bo­tem do ana­li­zo­wa­nia po­trzeb i emo­cji.

Pro­blemy? Na­dal mam dach nad głową, dzieci są zdrowe, mam za co żyć, a dzięki nie­malże dwu­dzie­sto­go­dzin­nym dy­żu­rom w ga­bi­ne­cie na kon­cie przy­bywa pie­nię­dzy.

– Jaki jest pana sto­su­nek do świąt? – do­py­tuję, bo sły­szę, że klient za­milkł. Ja­sno­nie­bie­ska ja­ski­nia zwie­rzeń do­brze działa na tych wszyst­kich, któ­rzy przy­cho­dzą dzie­lić się ze mną swo­imi tro­skami. A może to ja na nich tak dzia­łam? Nie­ważne.

– Bez­na­dziejny.

– Ro­zu­miem. Bez­na­dziejny. A gdyby miał pan po­wie­dzieć coś wię­cej?

– Wku­rzają mnie ci wszy­scy lu­dzie, któ­rzy pró­bują na­rzu­cić in­nym swoją ra­dość i ocze­ki­wa­nie. Wku­rzają mnie ci, któ­rzy ule­gają tej świą­tecz­nej hi­ste­rii. Do­pa­so­wują się do reszty, by uda­wać, że też cze­kają. Że jest na co.

– A nie ma?

– Mam czter­dzie­ści pięć lat i za sobą co naj­mniej czter­dzie­ści świąt Bo­żego Na­ro­dze­nia, które pa­mię­tam. Za­pyta pani, czy się róż­niły? Tak. Te z od­le­głej prze­szło­ści nio­sły ze sobą ma­gię. Na coś się cze­kało, było coś nie­zwy­kłego w tych dniach. Ro­dzice sie­dzieli przy stole, roz­ma­wiali i się śmiali, a ja ba­wi­łem się no­wymi za­baw­kami.

– Ro­zu­miem. Jak się wtedy pan czuł?

– Jak… wy­róż­niony? Tak, to do­bre słowo. Bo Gwiaz­dor do­kład­nie wie­dział, co chciał­bym do­stać, i wła­śnie to mi do­star­czył.

– Aż w końcu do­tarło do pana, że Gwiaz­dor nie ist­nieje?

Pod­czas ta­kich se­sji za­sta­na­wiam się, czy li­te­ra­tura i filmy nie przy­no­szą lu­dziom wię­cej złego niż do­brego. Ow­szem, cza­sem dają na­dzieję, roz­śmie­szają i pod­trzy­mują na du­chu. Ale z dru­giej strony ide­ali­zują przy­jaźń, mi­łość i inne kon­takty mię­dzy­ludz­kie. Po­ka­zują baj­kową wi­zję świata. Na­rzu­cają my­śle­nie, że je­śli nie je­steś szczę­śliwy, to mu­sisz zmie­nić całe swoje ży­cie, bo praw­dziwe szczę­ście gdzieś tam na cie­bie czeka.

A póź­niej ga­bi­nety są pełne za­gu­bio­nych klien­tów, prze­ko­na­nych, że mu­szą do­ko­nać re­wo­lu­cji w swoim ży­ciu. Chcą rzu­cić pracę, zmie­nić part­nera, wy­je­chać do Du­baju czy na Is­lan­dię, by od­na­leźć mi­łość lub sens ży­cia. A pod ko­niec te­ra­pii są nie­zmier­nie roz­cza­ro­wani, że szczę­ście wy­maga od nich nie od­wagi i re­wo­lu­cji, a cier­pli­wo­ści, de­ter­mi­na­cji i po­świę­ceń. Że cza­sem sama zmiana spo­sobu ko­mu­ni­ka­cji z naj­bliż­szymi po­pra­wia ja­kość ży­cia.

I cho­ciaż brzmi to ba­nal­nie, w prak­tyce oka­zuje się, że o wiele ła­twiej by­łoby trza­snąć drzwiami, sprze­dać cały do­by­tek i po­le­cieć na ten drugi ko­niec świata, niż zmie­nić przy­zwy­cza­je­nia. Swoje i swo­jego part­nera. Ła­twiej, niż na­uczyć się za­uwa­żać, że znowu wcho­dzi się na te same ślepe ścieżki ko­mu­ni­ka­cji.

– Kiedy się do­wie­dzia­łem, że Gwiaz­dor nie ist­nieje? W szkole pod­sta­wo­wej, ale to na­wet nie był ten mo­ment, kiedy ma­gia znik­nęła. Bo wtedy jesz­cze ży­łem na­dzieją, że ma­gię da się od­two­rzyć. Że zbu­duję swoją ro­dzinę, że po­ja­wią się dzieci, że to dla nich bę­dziemy z żoną każ­dego roku od­gry­wać całe to świą­teczne przed­sta­wie­nie.

– Po­ja­wiły się dzieci. I co da­lej?

– I wiel­kie gówno! Te za­kupy, ko­lejki, kłót­nie o sprzą­ta­nie, po­ma­ga­nie, pa­ko­wa­nie pre­zen­tów… Przy tym wszyst­kim trudno o ma­gię!

– Ale to jed­nak czas, kiedy można usiąść i po­być z bli­skimi.

– I w tym chyba tkwi pro­blem, pani Alek­san­dro. Można. A na­wet trzeba. Za­trzy­mać się, do­znać wy­jąt­ko­wo­ści tej chwili. Spo­strzec, że ma się cu­downe ży­cie, wspa­niałą ko­bietę u boku, mniej lub bar­dziej zdolne dzieci. I sa­mo­chód przed blo­kiem.

– I my­śli pan, że lu­dzie tak ro­bią?

– Ro­bią. – Ro­ze­śmiał się gło­śno. – Sia­dają do stołu. Wpie­przają grzy­bową, kar­pia, po­py­chają to wszystko ma­kieł­kami i mają na­dzieję, że ja­koś do­trwają do końca wi­gi­lij­nej wie­cze­rzy. W tych bia­łych ko­szul­kach ze zbyt cia­snymi koł­nie­rzy­kami, z uśmie­chami, które po­wo­dują ból mię­śni. Ga­dają o po­go­dzie, po­li­tyce i są­sia­dach, byle unik­nąć zbyt oso­bi­stych te­ma­tów. A po­tem kładą się spać, po­cie­sza­jąc się, że jesz­cze tylko dwa dni i wrócą do pracy.

– Uni­kają bli­sko­ści. Jak pan my­śli, dla­czego?

– Nie wiem. Ale wiem, że mu­szę… Nie, nie mu­szę, po pro­stu chcę… – Pa­trzy na mnie z na­dzieją. – Chcę to zmie­nić.

Za­uwa­żam, że sama de­kla­ra­cja przy­nio­sła mu ulgę. Jego twarz roz­luź­nia się, ale na krótko.

Za­raz po tym klient marsz­czy czoło i prze­ma­wia ni­skim, jakby nie swoim gło­sem:

– Po pro­stu mam dość ży­cia w kłam­stwie…

***

– Prze­stań! Pro­szę, nie wy­głu­piaj się.

Ka­ta­rzyna mio­tała się jak zwie­rzę zła­pane w si­dła. Pró­bo­wała od­zy­skać kon­trolę nad sy­tu­acją. Krzy­kiem, uśmie­chem, prośbą. Nie ro­biła mię­dzy nimi przerw, przez co wszyst­kie wy­ra­żane przez nią emo­cje zle­wały się w cuch­nący stra­chem beł­kot.

– Wi­dzisz na mo­jej twa­rzy uśmiech?

– Nie.

– No wła­śnie.

Po­zo­stało cze­ka­nie na ciąg dal­szy. Dla niego klu­czowe były od­po­wie­dzi na py­ta­nia: jak da­leko jest w sta­nie się po­su­nąć, żeby prze­stał? Co zrobi, co po­wie, żeby go za­do­wo­lić? Na co się zgo­dzi, żeby tylko po­czuł się speł­niony i wy­szedł?

Wrzu­cił do blen­dera resztki tortu wę­gier­skiego i ma­ka­ronu. Do­lał odro­binę wody, wci­snął po­krywkę i uru­cho­mił sprzęt. Sil­nik bły­ska­wicz­nie wszedł na wy­so­kie ob­roty i za­czął wy­da­wać z sie­bie zło­wiesz­czy war­kot.

– Co ro­bisz? Prze­stań! Sły­szysz? Prze­stań! Idź już! Chcę, że­byś so­bie po­szedł! To moje miesz­ka­nie! Wy­no­cha!

Nie re­ago­wał na jej krzyki. Dzia­łał sys­te­ma­tycz­nie i zde­cy­do­wa­nie. Wszystko za­pla­no­wał od A do Z. Roz­pi­sał na kartce, na­uczył się tego na pa­mięć, a te­raz re­ali­zo­wał punkt po punk­cie.

Się­gnął do torby, wy­jął zgłęb­nik, strzy­kawki i rę­ka­wiczki.

– Co ro­bisz? Co to jest? Pra­cu­jesz w szpi­talu? Na Boga, co ci się stało? Ode­zwij się! Prze­pra­szam, je­śli ze­psu­łam ci za­bawę! Je­śli skoń­czy­łam za szybko! Je­śli bę­dziesz chciał, to na­stęp­nym ra­zem po­ba­wimy się w szpi­tal, po­sta­ram się być bar­dziej głodna!

– Mó­wi­łaś, że lu­bisz się ob­że­rać. Że tu­cze­nie sie­bie spra­wia ci mnó­stwo przy­jem­no­ści…

– Tak, tak, wszystko się zga­dza!

Pod­szedł do stołu i przez chwilę przy­glą­dał się, jak zde­ner­wo­wana ko­bieta pró­buje wstać. Próba unie­sie­nia się z krze­sła skoń­czyła się jed­nak nie­po­wo­dze­niem. Była zbyt ob­je­dzona i zbyt gruba, żeby dzia­łać ener­gicz­nie. To on miał prze­wagę. Kon­tro­lo­wał sy­tu­ację. Był szyb­szy.

Do­sko­czył do niej i do­ci­snął jej ob­le­śne ciało do krze­sła.

– Jesz­cze nie skoń­czy­łaś jeść – wy­ce­dził przez zęby. Chciał, żeby w końcu zro­zu­miała, że on wie, co robi. I że skoń­czy do­piero wtedy, gdy do­trze do ostat­niego punktu swo­jego planu.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: