Gra pozorów - ebook
Gra pozorów - ebook
Kryminał obyczajowy, przy którym zapomnisz o całym świecie. Brawurowa intryga wciąga bardziej niż niejeden serial!
Milanówkiem wstrząsa wieść o zaginięciu autorki bestsellerowych kryminałów Moniki Bułat. Kobieta oznajmia, że niebawem ukaże się jej nowa książka, po czym… zapada się pod ziemię. Zrozpaczona agentka pisarki zadanie odnalezienia swej najważniejszej klientki zleca Gai Stawskiej z kobiecej Agencji Detektywistycznej Czajka. Tropy, jak w najlepszej powieści, prowadzą w różnych kierunkach. Porwanie? Sprytny chwyt marketingowy? A może… morderstwo?
Gaja, Klara i Matylda, próbując odnaleźć pisarkę, po raz kolejny wchodzą w drogę miejscowemu komendantowi policji. Między nim a właścicielką Czajki lecą iskry. Na domiar złego nad detektywkami zbierają się czarne chmury. Matylda próbuje sobie poradzić z nowym współpracownikiem, Klara – z rodzicami, którzy koniecznie chcą poznać jej narzeczonego, tyle że ten… nie istnieje. A Gaja, poza problemami z dorastającą córką, musi się zmierzyć z tajemnicą przeszłości swojej rodziny, która coraz częściej zaprząta jej myśli.
Katarzyna Gacek – pisarka i scenarzystka, z wykształcenia psycholożka. Mistrzyni cosy crime. Ukończyła kurs detektywistyczny, pracowała w agencji, mieszka w małym miasteczku pod Warszawą. Jej powieść W jak morderstwo została zekranizowana (do obejrzenia na Netfliksie).
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-6709-1 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mężczyzna wsiadł do pociągu w Skierniewicach. Wybrał miejsce przy oknie, przodem do kierunku jazdy, i zbliżył twarz do szyby. Na dworze świeciło słońce, niebo osiągnęło błękit jak z wakacyjnej pocztówki, a drzewa i krzewy zaczynały się zielenić. Nie mógł się napatrzeć. Nie przypuszczał, że zwykła podróż koleją podmiejską może mu sprawić tyle radości.
Choć przecież ta podróż nie była zwykła. Z wielu względów.
Kiedy pociąg minął Grodzisk Mazowiecki, mężczyzna podniósł się z siedzenia i podszedł do drzwi. Wyczekiwał niecierpliwie momentu, kiedy zobaczy napis „Milanówek” i postawi stopy na betonowym peronie. Ostatni raz był tutaj wiele lat temu, z Klaudyną. Wyciągnęła go którejś niedzieli na lody, ale wcale nie smakowały aż tak, żeby było warto wydawać dodatkową kasę na bilety.
Pociąg zaczął hamować i mężczyzna musiał się przytrzymać uchwytu. Jakaś kobieta na widok jego dłoni, zaciśniętej na metalowym pręcie, obrzuciła go zaniepokojonym spojrzeniem i na wszelki wypadek cofnęła się o pół kroku. Zabawne, jak te pięć niepozornych kropek wytatuowanych między kciukiem a palcem wskazującym działało na ludzi.
Pomimo słońca na dworze było dość chłodno. Kiedy rześkie wiosenne powietrze wypełniło jego płuca, poczuł ekstazę. Marzył o tej chwili przez tak długi czas, że teraz, kiedy nareszcie nadeszła, wydawała mu się nierealna.
Zbiegł po schodach w ciemną czeluść podziemnego przejścia i po chwili wynurzył się po drugiej stronie torów. Trasę do celu sprawdzał w internecie tyle razy, że mógłby ją pokonać z zamkniętymi oczami. Ruszył w lewo, minął spożywczy i restaurację, a kiedy za papierniczym skręcił w prawo, jego oczom ukazała się wieża kościoła. Uznał to za dobry znak. Potem jeszcze dziesięć minut szybkiego marszu i znalazł się przed dużą, nowoczesną willą o wielkich oknach, jakby stworzonych do śledzenia tego, co dzieje się w środku. Ale mężczyzna nie zamierzał podglądać. Przynajmniej nie dziś. Chciał tylko nacieszyć oczy tym widokiem i ocenić, jak bardzo bezbronne jest to miejsce.
Zbliżył się do płotu i chwycił za pręty. Były dość cienkie, zakończone ozdobnymi elementami – nic, czego nie dałoby się przeciąć przy użyciu odpowiednich narzędzi. Albo po prostu przeskoczyć.
Na koniec obrzucił spojrzeniem trawnik. Jak się nazywają te liliowe kwiatki, których tu pełno? Przez chwilę nie mógł sobie przypomnieć, aż w końcu w jego głowie pojawiło się odległe skojarzenie ze szkolną wycieczką w Tatry i łąką porośniętą właśnie tymi, no… krokusami!
– Krokusy, krokusy – powtórzył kilka razy półgłosem. Ta nazwa bardzo mu się za chwilę przyda.
Mógłby stać tutaj naprawdę długo, ale wiedział, że mieszkańcy takich miejscowości jak Milanówek uważnie przyglądają się obcym. Zwłaszcza tym kręcącym się pod bramami wypasionych willi. Zawrócił więc i niespiesznym krokiem ruszył z powrotem w kierunku centrum.
Było jeszcze jedno miejsce, które chciał odwiedzić.
Poczta.
Kobieta, która stała przed nim w kolejce, pachniała jak jego babka. Zapach jej perfum: ciężki, słodkawy, egzotyczny, był jedyną miłą rzeczą z dzieciństwa, jaką pamiętał. Kilka razy wciągnął głęboko powietrze, żeby poczuć tę samą błogość, co kiedyś, ale gdy sobie przypomniał, z jakiego powodu babka zerwała z nim kontakt, aż zacisnął pięści ze złości.
Dobrze zrobił, że tu przyjechał. Bez dwóch zdań.
Kiedy nadeszła jego kolej, podał siedzącej w okienku kasjerce kartkę pocztową, którą wziął ze stojaka obok – podzielona na dziewięć pól, każde ze zdjęciem innej willi, i z kolorowym napisem „Pozdrowienia z Milanówka” najbardziej pasowała do jego planu.
– Cztery pięćdziesiąt – usłyszał.
– I znaczek do tego.
– To będzie osiem złotych dziesięć groszy.
Wyłowił z kieszeni drobne. Potrzebował portfela i jeszcze kilku przedmiotów codziennego użytku, ułatwiających życie, ale wszystko w swoim czasie.
Odszedł od okienka. Pod ścianą stał stolik dla interesantów, z którego na plastikowej sprężynce smętnie zwisał długopis, tak jakby z nudów próbował popełnić samobójstwo. Mężczyzna chwycił go, położył kartkę na blacie i zaczął pisać. Tekst nie był długi: „Serdeczne pozdrowienia dla wielbicielki krokusów”. W_ _podpisie: „Lech Głowacki”_._
Zaadresował: Monika Banach, ul. Cicha 5, przykleił znaczek, podszedł do stojącej w kącie skrzynki pocztowej i wsunął kartkę w szparę do połowy. Stał tak, delektując się chwilą, po czym popchnął kartkę.
Wpadła do środka z cichym szelestem. Uśmiechnął się. To była bardzo udana wyprawa.ROZDZIAŁ 1
Dziś w cyklu „Sąsiedzi znani – nieznani” odwiedzimy mieszkankę naszego miasta, panią Monikę Banach, jedną z najpopularniejszych autorek kryminałów. Pani Monika ma na koncie wiele prestiżowych nagród, a jej książki okupują listy bestsellerów, nie tylko w Polsce.
REDAKCJA: Pani Moniko, przede wszystkim bardzo dziękuję, że zgodziła się pani udzielić wywiadu naszemu skromnemu biuletynowi. Pierwsze pytanie, jakie chciałam zadać, brzmi następująco: czy już jako dziecko marzyła pani o tym, żeby zostać pisarką?
MONIKA BANACH: Nie, zdecydowanie nie. W dzieciństwie chciałam zostać mistrzynią olimpijską, wszystko jedno w jakiej dyscyplinie. Kochałam sport, pisanie było ostatnie na mojej liście zainteresowań. W liceum trafiła mi się bardzo kiepska nauczycielka polskiego, która w dodatku mnie nie lubiła i z uporem powtarzała, że nie zdam matury. Mam przekorną naturę, dlatego postanowiłam, że zrobię jej na złość i zdam na piątkę. Zaczęłam więcej czytać i więcej pisać, żeby wyrobić sobie styl. I choć nie do końca mi się udało, bo z polskiego dostałam na maturze dwie czwórki, przy okazji odkryłam, że pisanie nieźle mi wychodzi. Potem skończyłam socjologię i poszłam na podyplomowe studia dziennikarskie. Zaczęłam pisać najpierw w lokalnej prasie, później w ogólnopolskiej. Szukałam ciekawych, trudnych tematów. To był wyjątkowy okres w moim życiu. Dynamiczny, pełen energii, ideałów.
Nie brakuje pani dzisiaj tej dziennikarskiej dynamiki?
Czasami bardzo. Zresztą pewne nawyki, rytuały weszły mi w krew. Przede wszystkim do każdej książki robię bardzo staranną dokumentację. I nie mam tu na myśli tylko internetu. Jeżdżę w miejsca ważne dla akcji, przeprowadzam wywiady. Lubię zaczepiać ludzi, zadawać im pytania, słuchać ich. No i wszystko nagrywam. Właściwie każdą ważniejszą rozmowę, nie tylko te zawodowe.
Potwierdzam! Kiedy tu weszłam, spytała mnie pani, czy może nagrać nasz wywiad, i teraz przed nami leżą dwa dyktafony, mój i pani.
Niektórzy uważają to za dziwactwo, ale pracując jako dziennikarka, przekonałam się, jak wiele rzeczy nawet w zwykłej rozmowie nam umyka, ile znaczeń się zaciera. Bardzo lubię do takich nagrań wracać, przesłuchiwać je, czasami po kilka razy, znajdować ukryte znaczenia. Ale też nie ukrywam, że często korzystam z nich przy pisaniu dialogów w książkach. W ogóle moje życie składa się z rytuałów. Mam swoje bardzo silne przyzwyczajenia, swój rytm. Bez tego nie napisałabym nawet linijki.
A to by była dla nas, czytelników, niepowetowana strata. Nie ma chyba w Polsce miłośnika kryminałów, który by nie słyszał o serii z komisarz Polą Berg. Ukazało się już dziewięć tomów, i właśnie skończyła pani pisać kolejny. Czego możemy się spodziewać w dziesiątej części?
W tym momencie muszę sprostować. To nie będzie kolejny tom serii o Poli. To będzie pierwszy tom zupełnie nowego cyklu.
Jestem w szoku… Czyli żegnamy komisarz Berg?
No cóż, chyba tak… Po prostu poczułam, że już między mną a Polą nie iskrzy, że potrzebuję nowego wyzwania, nowego otwarcia. Dlatego wymyśliłam zupełnie nowy cykl z nową bohaterką. Oryginalną, ciekawą, magnetyczną. No i nie będzie policjantką, ale profilerką. Właściwie to wszystko, co mogę na tym etapie zdradzić. Poszczególne karty będziemy odkrywać stopniowo, aż do premiery.
Której możemy się spodziewać…
Latem. Prawdopodobnie w połowie czerwca.
I jest pani zadowolona z efektu?
O tak, bardzo. Uważam nieskromnie, że to najlepsza ze wszystkich książek, które do tej pory napisałam. Zresztą nie tylko ja jestem z niej zadowolona. Wszystko wskazuje na to, że z książki powstanie serial. Właśnie zaczynamy prace scenariuszowe.
Fantastyczne wieści! Pani Moniko, gratuluję! Ekranizacja to wielki sukces!
Tak, myślę, że będzie wspaniale zobaczyć na żywo bohaterów, którzy do tej pory mieszkali tylko w mojej wyobraźni. I oczywiście mam nadzieję, że ekranizacja przełoży się na popularność tytułu.
No właśnie, tytuł! Czy już wiadomo, jaki będzie?
_Gra pozorów_. Bo właśnie o tym jest ta książka. O pozorach, które staramy się zachować na nasz własny użytek i na użytek innych. Z wygodnictwa, z tchórzostwa. O uczciwości i zdradzie, o wierności i zemście. I zadośćuczynieniu.
A kilka słów o bohaterce?
Powiem tak: nowa bohaterka jest zaskakująco podobna do mnie. Wcześniej bardzo się starałam, żeby Pola Berg miała ze mną jak najmniej wspólnego. Ale ponieważ tę nową serię postanowiłam pisać w pierwszej osobie, w naturalny sposób zaczęłam obdarzać bohaterkę swoimi własnymi cechami. Jest pewna siebie, waleczna i – tak jak ja – uparta. Jeżeli weźmie na siebie jakieś zadanie, to z całą pewnością je zrealizuje. I, tak jak ja, łatwo nie wybacza.
Zabrzmiało to odrobinę… złowieszczo. Rozumiem, że lepiej mieć w pani przyjaciela, nie wroga?
Zdecydowanie. (_śmiech_)
Aż mi ciarki przeszły po plecach. A czy pani, pisząc o zbrodni, też czasami odczuwa lęk?
Nie boję się świata, który stwarzam w książkach fabularnych, bo doskonale wiem, że jest owocem mojej wyobraźni. Natomiast pracując jako dziennikarka, wiele razy zbliżałam się do prawdziwego zła, dotykałam go, czułam, jaki ma na mnie wpływ. I to rzeczywiście pozostawiło pewne lęki. I jakąś taką głęboko ukrytą obawę, że ono cały czas krąży gdzieś dookoła i kiedyś w jakiś sposób powróci… __ Bardzo nie lubię tego uczucia.
A co panią odpręża? Książka? Film? Spacer?
Najbardziej chyba książki. Bardzo dużo czytam. Głównie kryminały i reportaże. Czasami zdarza mi się sięgnąć po jakiś ciekawy obyczaj. Natomiast od romansów i od miłości staram się trzymać z daleka. Nie lubię cukru. Cukier powoduje próchnicę.
Ma pani jakiegoś ulubionego autora? Autorkę?
Może panią zaskoczę, ale moja ulubiona autorka to Agatha Christie.
Dlaczego ten wybór miałby zaskakiwać?
Wiele razy słyszałam opinię, że Christie trąci myszką. Oczywiście, jest odrobinę staroświecka. Opowiada o odległych czasach, używa momentami archaicznego języka. A jednak uważam, że intrygi, które wymyślała, do dziś nie mają sobie równych. Była nie tylko geniuszem pióra, ale i intelektu. Lubię się bawić myślą, że gdyby okoliczności ułożyły się odpowiednio, mogłaby zostać geniuszem zbrodni. Podziwiam ją również za to, że była silną, pomysłową kobietą. Staram się brać z niej przykład.
Odniosła pani niebywały sukces w bardzo krótkim czasie. Jakieś rady dla początkujących pisarzy?
Ufajcie tylko sobie. Swojej pracy, swojemu wysiłkowi, swojemu wyczuciu. Branża wydawnicza to dżungla. Sukces potrafi omamić, a jego brak frustruje. Jeżeli nie będziecie trzymać przed sobą kompasu swoich pragnień, umiejętności i co najważniejsze – uczciwości – zgubicie się natychmiast.
Jeszcze ostatnie pytanie. Czego powinnam pani życzyć?
Mam pewien plan, na którym wyjątkowo mi zależy. Proszę trzymać kciuki, żeby udało mi się go zrealizować.
Bardzo pani dziękuję za rozmowę, a państwa zapraszam do naszej milanowskiej księgarni, w której są dostępne wszystkie tomy serii z Polą Berg i w której już niedługo pojawi się najnowsza książka Moniki Banach – _Gra pozorów_. Z autorką, mieszkanką Milanówka, rozmawiała dla państwa Matylda Żukowska.ROZDZIAŁ 2
Matylda zamknęła biuletyn. „Świetny ten wywiad”, pomyślała, szczerze zaskoczona. A wcale nie łatwo było go przeprowadzić. Monika Banach, choć w mediach społecznościowych sprawiała wrażenie sympatycznej i otwartej, na żywo okazała się osobą oficjalną, spiętą i niezbyt chętną do współpracy. Zwłaszcza z kimś, kto reprezentował skromną, lokalną gazetkę. Matylda była pewna, że gdyby pojawiła się w domu autorki jako dziennikarka jakiegoś uznanego miesięcznika lub portalu internetowego, zostałaby potraktowana inaczej. Ale wywiadu dla biuletynu wydawanego przez urząd miasta nikt nie traktował poważnie. Nawet Matylda, zadając pytania, czuła wyrzuty sumienia, że zajmuje czas słynnej autorce. A to z pewnością w przełamaniu lodów nie pomagało. Tym bardziej była zdziwiona, że na papierze ich rozmowa wyszła tak dobrze, tak ciekawie, tak dynamicznie.
Podeszła do okna, żeby sprawdzić, czy w stojącym na parapecie czajniku jest woda. Może zdąży jeszcze wypić kawę przed wyjściem na spotkanie z Banach? Niestety, czajnik okazał się pusty, a na wyprawę do łazienki, żeby go napełnić, nie miała już czasu.
Przysunęła twarz do szyby i wyjrzała przez okno. Pokój, w którym urzędowała, znajdował się na pierwszym piętrze budynku ratusza i miała stąd doskonały widok na niewielki plac, rozciągający się między urzędem a ogrodzeniem pobliskiego kościoła.
Choć początek kwietnia był w tym roku chłodny i ciągle zdarzały się przymrozki, wiosna zaczęła na dobre dopominać się o swoje. Trawniki zdążyły się zazielenić, na precyzyjnie wytyczonych klombach zakwitły pierwsze tulipany, z betonowych donic wylewały się błękitno-żółte bratki, a pąki zajmującej środek placu magnolii tak nabrzmiały, że lada dzień można się było spodziewać różowej eksplozji.
Matylda uwielbiała ten czas jaskrawych i czystych kolorów, kiedy energia przyrody udziela się również ludziom, wprawiając ich w lepszy nastrój i mobilizując do działania. Wywiad z Banach był właśnie wynikiem takiej mobilizacji. Odkąd kilka tygodni temu dyrektorka miejscowej biblioteki przekazała jej informację, że autorka kończy pisać nową książkę, Matylda poczuła, że tej okazji nie wolno przegapić. Jednak dopiero pojawienie się w powietrzu ciepłego powiewu optymizmu sprawiło, że odważyła się doprowadzić sprawę do końca.
Jako kierowniczka i jedyna pracownica Zespołu do spraw Komunikacji Społecznej Matylda miała sporo obowiązków, ale lokalna gazetka była jej oczkiem w głowie. Kiedy zaczynała się zajmować pisemkiem, liczyło ono zaledwie cztery strony i zawierało wyłącznie suche sprawozdania, zestawienia budżetowe i ogłoszenia lokalne. Dziś objętość gazety wzrosła dwukrotnie, nakład również. Stało się tak, ponieważ Matylda do nudnej, urzędowej zawartości biuletynu zaczęła dorzucać elementy mniej oficjalne, takie jak przepisy kulinarne czy przegląd policyjnych interwencji na terenie miasta, zwany kryminałkami. A ostatnio dodatkową atrakcją stały się wywiady. Pierwszy z nich, bolesna i poruszająca rozmowa z matką zamordowanej w Milanówku nastolatki, spotkał się z tak ogromnym zainteresowaniem czytelników, że trzeba było zamówić dodruk. Matylda liczyła, że wywiad z Banach, jedną z najpopularniejszych pisarek kryminałów w Polsce, wzbudzi zainteresowanie jeszcze większe.
Atmosfera, w jakiej przeprowadzała rozmowę, nie była najlepsza. No ale jaka mogła być, skoro Monika Banach już na początku oświadczyła, że gdyby nie osobista interwencja burmistrza, nie znalazłaby dla Matyldy czasu. Na pytania odpowiadała niechętnie, co chwila sprawdzała godzinę na telefonie, no i ten jej dyktafon… Matylda jeszcze nigdy z taką sytuacją się nie spotkała. To, że sama nagrywała ich rozmowę, było oczywiste – musiała ją potem spisać. Ale kiedy Banach wyjęła własny dyktafon i położyła go na stole, Matylda poczuła się zdezorientowana. Nawet tłumaczenie, że to nawyk, który pozostał autorce po pracy reporterki, niewiele zmieniło.
Biorąc pod uwagę wszystkie te niesprzyjające okoliczności, wywiad wyszedł zaskakująco dobrze. Matyldzie podczas redagowania udało się tak podkręcić tekst, że uzyskała efekt lekkiej, inteligentnej konwersacji, i była z tego naprawdę dumna.
A teraz nadszedł czas, żeby się tą dumą podzielić z czytelnikami.
Oraz z Moniką Banach.
Matylda sprawdziła godzinę i nagle zaczęło jej się spieszyć. Chwyciła ze stosu gazetkę, a po chwili namysłu dobrała jeszcze dwie. Nie sądziła, że pisarka będzie się chciała chwalić ich wywiadem na prawo i lewo, ale biuletyn był tak cienki i skromny, że wręczanie jednego egzemplarza zakrawało na żart. Następnie narzuciła kurtkę i wybiegła z pokoju, czując, jak stres w charakterystyczny sposób ściska jej żołądek. „Co będzie, jeśli Banach coś się nie spodoba?”, myślała, zbiegając po wyłożonych czerwonym chodnikiem schodach ratusza. Sam wywiad pisarka oczywiście wcześniej dostała do autoryzacji, ale pozostało jeszcze tyle elementów, do których mogła się przyczepić… Łamanie tekstu, jakość zdjęć, nawet papier. A Matyldzie dawno na niczym tak nie zależało, jak na tym, żeby Monika Banach ją pochwaliła.
– No „Twój Styl” to to nie jest… – Banach wzięła biuletyn do ręki i przyglądała mu się, wyraźnie rozczarowana. – Jaki macie nakład?
– Wydrukowaliśmy tysiąc egzemplarzy – odpowiedziała cicho Matylda.
Wchodząc tutaj, miała nadzieję, że ta liczba zrobi na pisarce wrażenie. Teraz, wypowiadając słowo „tysiąc”, poczuła się jak idiotka.
– Liczba zer bardzo… lokalna – zauważyła z przekąsem pisarka.
Matylda przełknęła nerwowo ślinę.
– Z reguły nasza gazetka rozchodzi się mniej więcej w pięciuset egzemplarzach, ale założyłam, że wywiad z panią przyciągnie więcej czytelników. A gdyby cały nakład się rozszedł, dodrukujemy.
– No dobrze. Zobaczmy, jak to wygląda w środku…
Matylda, z minuty na minutę coraz bardziej zestresowana, przygryzła wargi. Najchętniej by się stąd ulotniła. Zwłaszcza że stały w holu, więc do drzwi nie miałaby daleko.
Podczas gdy Banach przeglądała artykuł, Matylda dyskretnie się jej przyglądała. Według Wikipedii pisarka miała czterdzieści dwa lata, ale wyglądała zdecydowanie młodziej. Między innymi z powodu niskiego wzrostu i drobnej, dziecięcej budowy. Miała szczupłe, umięśnione ciało, za co odpowiedzialne były albo dobre geny, albo sport. Ciemne, półdługie włosy zebrane w kucyk odsłaniały ładną, wyrazistą twarz o wystających kościach policzkowych. Gdyby nie odrobinę zbyt wąskie i sprawiające wrażenie zaciętych usta, Monika Banach byłaby pięknością.
– Proszę pani, pies drapie od tarasu. Wpuścić?
Nie wiadomo skąd w holu pojawiła się wysoka, postawna kobieta w czarnych legginsach i luźnym T-shircie, z mopem w ręku. Od jej ciemnych, zebranych w ciasny kok włosów odcinało się jedno charakterystyczne, siwe pasmo. Matylda odniosła wrażenie, że gdzieś już tę kobietę widziała.
Banach milczała, najwyraźniej nie wiedząc, co odpowiedzieć.
– Futrynę zniszczy – ponagliła ją kobieta.
– Trudno, niech go pani wpuści w takim razie – westchnęła pisarka. – Co to był za idiotyczny pomysł z tym psem…
Minutę później do holu wpadł beżowy szczeniak i zaczął obskakiwać Banach.
– Idź sobie! – odgoniła go.
Psiak natychmiast przeniósł swoją uwagę na Matyldę, więc nachyliła się i podrapała go za uchem. W odpowiedzi na tę czułość szczeniak przewrócił się na plecy, pokazując różowy brzuch.
– Przesłodki! – zachwyciła się. – Jaka to rasa?
– Labrador.
– A jak ma na imię?
Pisarka sięgnęła po leżącą na półce pod lustrem książeczkę zdrowia.
– Bruno – przeczytała. – Ale jakoś nie reaguje. – A widząc zdziwioną minę Matyldy, wyjaśniła: – Dopiero co go przywiozłam. Jeszcze… nie nawiązaliśmy więzi.
Ciszę, która zapadła, przerwało popiskiwanie szczeniaka.
– Wygląda, jakby… – zaczęła Matylda, i w tym momencie piesek przykucnął na środku pomieszczenia i wyprodukował imponującą kałużę.
– Nie rozumiem – jęknęła Banach. – Przecież przed chwilą był na dworze… Pani Nino! – krzyknęła w kierunku salonu. – Pani tu pozwoli z tym mopem!
Matylda poczuła się jeszcze bardziej niezręcznie.
– To ja już pójdę – oznajmiła.
Pisarka jej oświadczenie powitała z ulgą.
– Nie będę pani zatrzymywać.
Podeszły do drzwi. Matylda położyła rękę na klamce.
– Dziękuję, że się pani pofatygowała z tym biuletynem – powiedziała Banach zaskakująco życzliwym tonem. – Abstrahując od medium, to bardzo się pani ten wywiad udał. Przekażę egzemplarz mojej agentce, może wykorzystamy ten tekst promocyjnie.
Matylda poczuła, że na policzki wypełza jej rumieniec.
– Będę zaszczycona – odpowiedziała.
Otworzyła drzwi, a szczeniak przemknął jej między nogami i wypadł na zewnątrz.
– Bruno! Wracaj – krzyknęła za nim, ale nie zareagował.
Banach lekceważąco machnęła ręką.
– Niech pani zostawi. Tylko proszę uważać, żeby nie uciekł na ulicę, bo wtedy byłby kłopot.
Matylda ruszyła w stronę furtki. Pas trawnika ciągnący się wzdłuż ścieżki był aż fioletowy od krokusów. „Długo nie pociągną”, pomyślała sceptycznie. Mały labrador i kwiaty w ogrodzie to nie było fortunne połączenie.
Monika Banach patrzyła przez chwilę z ulgą za odchodzącą dziennikarką. Czy może raczej urzędniczką? Nie przepadała za obcymi, a dzisiaj miały się u niej pojawić jeszcze dwie takie osoby. Do których wizyty powinna się w dodatku przygotować.
– Pani Nino, idę do siebie! – krzyknęła w kierunku salonu.
Architekt, projektując dom, zaproponował, żeby gabinet ulokować na piętrze, blisko sypialni, jednak Monika zdecydowała, że powinien się znajdować jak najdalej od niej. Oddzielenie życia prywatnego od pracy, przestrzeni do wypoczynku od miejsca, w którym pisze, z każdym upływającym rokiem i z każdą kolejną napisaną książką okazywało się coraz bardziej potrzebne.
Kiedy usiadła do komputera, żeby przygotować dla swoich dzisiejszych gości streszczenie książki, jej wzrok padł na kartkę pocztową przypiętą do tablicy korkowej wiszącej nad biurkiem. Kartka przyszła kilka dni temu i sprawiła, że lęk, o którym wspominała w wywiadzie dla biuletynu, nasilił się i zagęścił.
Już od jakiegoś czasu kalendarz uświadamiał jej, że beztroski okres niedługo się skończy, a kartka pocztowa była dowodem na to, że się nie mylił. Przeszło jej nawet przez głowę, żeby pójść na policję, ale przestraszyła się, że zbagatelizują sprawę, a ją samą uznają za przewrażliwioną histeryczkę. A na to, jako pisarka kryminałów, nie mogła sobie pozwolić.
Więc postanowiła, że sama sobie poradzi.
Ale pojawienie się w skrzynce na listy niepozornej kartki pocztowej miało jeszcze jeden skutek: przypomniało jej o wydarzeniach sprzed lat i uświadomiło, że trzeba wyrównywać rachunki. Zawsze.
I teraz właśnie to zamierzała zrobić.
_Gra pozorów_ skończona.
Gra pozorów rozpoczęta.ROZDZIAŁ 3
Kot był szczupły i zwinny. I rudy, więc kiedy posuwał się w górę po pniu brzozy, wyglądał z daleka jak wiewiórka. Nagle tuż obok niego przeleciała sroka i wylądowała na gałęzi pół metra nad czworonogiem. Gaja, która od kwadransa tkwiła w samochodzie przed hotelem Hetman i zaczynała się już nudzić, sięgnęła po lornetkę. Jej podstawowe narzędzie pracy znowu przez chwilę posłuży temu, do czego przeznaczone było pierwotnie – obserwacji ptaków.
Kot zatrzymał się mniej więcej w połowie pnia.
Sroka wychyliła się, spojrzała w dół i zaskrzeczała mu prosto w nos, głośno i irytująco. Kot zamachał gwałtownie ogonem, co oznaczało, że musi być naprawdę wściekły. Czemu trudno się było dziwić – dźwięki, które wydawała z siebie sroka, brzmiały jak wyjątkowo złośliwy rechot. W dodatku znajdowała się tak blisko, że gdyby chciała, mogłaby pociągnąć kota za wąsy.
Kocur przesunął się kilka centymetrów w górę. Gaja pomyślała, że jeszcze chwila, a ze sroki zostaną biało-czarne strzępy, kiedy nagle ptak jakby się zreflektował i przefrunął na gałąź pół metra wyżej.
Gdyby kot potrafił mówić, puściłby w tym momencie jakąś soczystą wiązankę. Zamiast tego machnął tylko ogonem z jeszcze większą złością i zaczął się wspinać, nie spuszczając wzroku z ptaka. Sytuacja się powtórzyła: sroka odczekała, aż kot się zbliży, następnie nachyliła się do niego, zaskrzeczała i… przeleciała na wyższą gałąź. Kot oczywiście ruszył za nią, a Gaja zrozumiała, że to, co się właśnie dzieje na jej oczach, nie jest przypadkowe.
Nic, kompletnie nic nie stało na przeszkodzie, żeby sroka odleciała na inne drzewo; rosło ich kilka w pobliżu. Zamiast tego specjalnie wabiła kota coraz wyżej i wyżej, aż na wątły i chwiejny czubek brzozy. Gaja patrzyła, zafascynowana, jak czworonóg bez żadnej refleksji pcha się tam, skąd za chwilę nie będzie już miał odwrotu.
„Co za spryciula z tej sroki”, pomyślała, kręcąc głową z uznaniem.
Choć zajmowała się obserwowaniem ptaków już od wielu lat i miała na koncie kilkaset gatunków, pospolite sroki darzyła szczególną sympatią. Były zadziorne i hałaśliwe, przylgnęła też do nich opinia wszędobylskich złodziejek, jednak Gaja ceniła je za inteligencję, odwagę i charakter oraz – co ujmowało ją najbardziej – zdolność do przeżywania żałoby. Nigdy jeszcze nie była świadkiem takiej ceremonii, ale czytała, że sroki swoim martwym towarzyszom wyprawiają coś w rodzaju pogrzebu. Gaja, która swoją wielką żałobę w jakimś sensie przeżywała do dzisiaj, umiała to docenić.
Tymczasem sytuacja na drzewie uległa zmianie. Ptak widocznie uznał, że zwabił już kota wystarczająco wysoko, bo wzbił się w powietrze i opadł, a mijając zwierzę, dziobnął je w ogon. W tym momencie, nie wiadomo skąd, pojawiła się druga sroka i teraz we dwie, głośno skrzecząc, zaczęły atakować biednego, zdezorientowanego czworonoga, który w starciu na tej wysokości nie miał z nimi żadnych szans. Szorując korę pazurami, zaczął się zsuwać z drzewa, a sroki zintensyfikowały atak. Mniej więcej pięć metrów nad ziemią kot oderwał się od pnia i poszybował w dół. Gaja, zafascynowana, patrzyła, jak leci, koziołkując w powietrzu, i w ostatniej chwili, tuż nad ziemią, obraca się i bezpiecznie ląduje na czterech łapach.
W tym momencie drzwiczki samochodu od strony pasażera otworzyły się gwałtownie i na przednim siedzeniu obok Gai wylądowała śliczna ruda dziewczyna, z kręconymi włosami upiętymi w kok i ze skórzanym plecakiem na ramieniu. Ani najzwyklejsze, luźne dżinsy, ani czarna, zbyt obszerna kurtka nie potrafiły ukryć tego, jak bardzo jest atrakcyjna.
– Jedź! – krzyknęła do Gai, zsuwając się z fotela na podłogę. – Zwiewamy!
Zadanie, które Klara otrzymała od szefowej, wydawało się banalne: miała ustalić, czy pewna młoda kobieta bierze udział w dwudniowym szkoleniu, prowadzonym przez niejakiego Jarosława Nowocienia, szefa pionu zarządzania ryzykiem jednego z większych polskich banków. Jeśli tak, powinna wynająć pokój w hotelu i sprawdzić, czy tych dwoje spędzi noc razem, czy osobno.
Nowocień, mąż i ojciec dwójki dzieci, ostatnio coraz rzadziej bywał w domu. Prawie każdy weekend spędzał w podwarszawskim hotelu Hetman, a to na szkoleniach, a to na spotkaniach integracyjnych, przynajmniej takie oficjalne powody podawał. Kiedy w dodatku zaczął pilnować swojego telefonu komórkowego niczym oka w głowie, żona postanowiła skorzystać z usług agencji detektywistycznej. Nie miała żadnych dowodów, a jedynie intuicję oraz wiedzę, że zmiana zachowania jej męża zbiegła się w czasie z zatrudnieniem w jego dziale nowej, atrakcyjnej pracownicy. I właśnie sprawdzenie relacji łączącej tych dwoje zleciła agencji Czajka.
Po tygodniu obserwacji (na koncie agencji pojawi się dzięki temu całkiem konkretna sumka) mogły z prawie stuprocentową pewnością stwierdzić, że Nowocienia z nową pracownicą nic nie łączy. Nigdy nie wychodzili z pracy razem, nie spotykali się na mieście, a na terenie banku prawie się ze sobą nie kontaktowali. Klara, która w interpretacji mowy ciała była naprawdę dobra i której kilka razy udało się ich podejrzeć idących obok siebie przez bankowy hol albo rozmawiających ze sobą na korytarzu, orzekła autorytatywnie, że Nowocień traktuje kobietę wyłącznie jak koleżankę, nic więcej.
Dzisiaj, ostatniego dnia pracy nad sprawą, zamierzały postawić kropkę nad i, czyli przypilnować mężczyzny na szkoleniu wyjazdowym, które miało się odbyć w tym samym hotelu co zwykle.
Jedną z zalet Klary, którą wykorzystywała w tej pracy beztrosko i szczodrze, była jej niebywała pewność siebie, dzięki której każde kłamstwo przychodziło jej w tak naturalny sposób, że nikomu nawet by przez myśl nie przeszło, że to, co słyszy, z prawdą ma niewiele wspólnego.
Tym razem zamierzała swoje umiejętności przetestować na recepcjonistce.
Żeby jak najmniej rzucać się w oczy, Klara ubrała się dzisiaj skromnie i przeciętnie – nic obcisłego, nic jaskrawego – a rude włosy zebrała w ciasny, belferski koczek. W takim wydaniu od biedy mogła odgrywać rolę, jaką sobie zaplanowała.
Najpierw przez kilka minut ostentacyjnie kręciła się po holu z telefonem przy uchu, udając, że próbuje się do kogoś dodzwonić. W końcu, po kilku „nieudanych próbach” podeszła do lady recepcji.
– Dzień dobry… – odchrząknęła. – Czy może mi pani pomóc?
Recepcjonistka – bardzo ładna i bardzo zgrabna młoda osoba, ze złotą plakietką „RECEPCJA Jola” przypiętą do białej bluzki – obrzuciła Klarę uważnym spojrzeniem.
– Postaram się, oczywiście – uśmiechnęła się z profesjonalną wprawą.
Klara oparła się łokciami o ladę i nachyliła do dziewczyny.
– No więc, pani Jolu… – zaczęła. – Umówiłam się tutaj z moją znajomą, miała być u was na szkoleniu. Przyjechałam specjalnie, żeby coś od niej odebrać, tylko że ona nie odbiera komórki.
Recepcjonistka zrobiła współczującą minę.
– Bardzo mi przykro – powiedziała. – Może po prostu siedzi w sali konferencyjnej i ma wyłączony telefon? – Rzuciła okiem na monitor. – Wykład kończy się za pół godziny.
Klara pokiwała głową.
– To jest oczywiście jakaś opcja – przyznała. – Ale czy byłaby pani taka miła i sprawdziła, czy ona tu w ogóle jest? Żebym nie czekała bez sensu.
Recepcjonistka zawahała się.
– Bardzo proszę… – Klara uśmiechnęła się błagalnie. – Na pewno bank podał pani listę uczestników…
– Dobrze – zgodziła się Jola. – Poproszę nazwisko tej pani.
I przysunęła sobie klawiaturę komputera.
– Dorota Wysocka – powiedziała szybko Klara.
Recepcjonistka wpisała nazwisko do systemu.
– Nie, nie ma jej – stwierdziła. – Bardzo mi przykro.
Prawdę mówiąc, właśnie takiej odpowiedzi Klara się spodziewała. Banalna robota. Jeżeli Wysocka nie bierze udziału w szkoleniu, to znaczy, że Nowocień nie ma z nią romansu. Kochankę ściągnąłby tutaj na sto procent.
Podziękowała grzecznie recepcjonistce i już miała odejść, kiedy nagle poczuła intensywny zapach męskich perfum. Dziwnie znajomy. W tym momencie tuż obok niej przy ladzie pojawił się Nowocień we własnej, świetnie ubranej i bardzo przystojnej osobie. Oparł się łokciami o czarny, błyszczący blat i nachylił do recepcjonistki.
– Dzień dobry, pani Jolu – powiedział, a Klara zamarła.
Bo w głosie mężczyzny wyczuła coś, co była w stanie rozpoznać na pięć kilometrów pod wiatr – pożądanie.
„O ja pierniczę…”, pomyślała, przenosząc wzrok na dziewczynę. I jeżeli mogła mieć wcześniej jakieś wątpliwości co do poziomu zażyłości tych dwojga, natychmiast się ich pozbyła – policzki recepcjonistki, jej szyja, a nawet dekolt pokryły się rumieńcem tak intensywnym, jakby ktoś polał ją koncentratem czerwonego barszczu.
– Dzień dobry, panie Jarku – odpowiedziała dziewczyna. – Miło znów pana u nas widzieć.
Wydawałoby się, że zapadła cisza, jednak Klara, oglądająca z ogromnym zainteresowaniem ulotki reklamowe wyłożone na blacie, dałaby głowę, że w powietrzu między tymi dwojgiem zachodzą gwałtowne wyładowania elektryczne.
– Jaki pokój ma pani dla mnie tym razem? – odezwał się po dłuższej chwili Nowocień.
Recepcjonistka z uśmiechem podała mu kartę.
– Numer siedem. Tu obok, na parterze.
– Nie wiem, czy trafię.
Dziewczyna zarumieniła się, o ile to możliwe, jeszcze bardziej.
– W takim razie pokażę panu.
Wyszła zza lady i skierowała się w stronę hotelowego lobby. Nowocień szedł za nią, nie spuszczając wzroku z jej bioder. Klara wyciągnęła z kieszeni telefon, włączyła aparat i zachowując bezpieczny dystans, ruszyła za nimi.
Minęli wejście do restauracji i na siłownię, po czym recepcjonistka skręciła w prawo, w korytarz. Klara zatrzymała się, przygotowała komórkę, a potem wychyliła się ostrożnie zza rogu…
Tak jak się spodziewała, Nowocień nie wytrzymał i zabrał się do całowania, jeszcze zanim weszli do pokoju. „No jednak idiota”, pomyślała Klara, pstrykając zdjęcia, jedno za drugim.
Właśnie robiła zbliżenie na jego dłoń, przesuwającą się po udzie kobiety, kiedy w kieszeni marynarki mężczyzny zadzwonił telefon. Nowocień niechętnie oderwał się od kochanki i sięgnął po aparat. Niestety, podnosząc go do ucha, spojrzał w kierunku wylotu korytarza i stojącej tam z komórką w dłoni Klary…ROZDZIAŁ 4
Gaja nacisnęła gaz i potężny czerwony land rover wyskoczył do przodu jak dźgnięty ostrogą koń.
Kiedy mijały wejście do hotelu, ze środka wypadł wyraźnie wkurzony Nowocień i zaczął się nerwowo rozglądać. Omiótł wściekłym wzrokiem przejeżdżające auto, ale skulonej na podłodze Klary nie zauważył.
– Już – oznajmiła Gaja, skręcając z hotelowego podjazdu na szosę.
Klara wciągnęła się z powrotem na miejsce i umościła na fotelu, a potem sięgnęła ręką do głowy i odpięła klamrę przytrzymującą kok. Długie, gęste włosy dziewczyny rozsypały się rudą burzą, zmieniając jej wygląd nie do poznania.
– Co to było? – spytała Gaja lodowatym tonem.
Posiadanie własnej agencji detektywistycznej miało mnóstwo plusów i tylko jeden minus. Tym minusem była Klara. Niesforna, przesadnie pewna siebie była modelka, za którą, gdziekolwiek się pojawiła, oglądało się dziewięćdziesiąt dziewięć procent męskiej populacji. Choć pracowały ze sobą dopiero kilka tygodni, zdążyła już odwalić kilka takich numerów, że na ich wspomnienie Gai dłonie same zaciskały się w pięści. Dlatego teraz, choć Gaja nie miała pojęcia, co się stało, nagła ewakuacja sugerowała jedno – że Klara zawaliła.
– Zorientował się – odpowiedziała nieuważnie dziewczyna, szukając czegoś w plecaku.
– Jakim cudem? Przecież miałaś tylko sprawdzić, czy ta jego pracownica będzie na szkoleniu! Żadnego rzucania się w oczy! Żadnego, kurde, kontaktu!
Klara wyciągnęła z plecaka paczkę wafelków familijnych i otworzyła ją zdecydowanym szarpnięciem. Chmura białych okruszków wystrzeliła w powietrze i opadła na deskę rozdzielczą auta. Nie poprawiło to Gai humoru.
– Jak dobrze, że nie masz samochodu – zauważyła z przekąsem. – Wolę nie myśleć, jaki tam byłby syf. Sprzątnij to – dodała stanowczo.
Klara przewróciła oczami jak zawsze, kiedy Gaja wydawała jej polecenia, nabrała powietrza i mocno dmuchnęła, dzięki czemu słodki pył zniknął z deski rozdzielczej, roznosząc się po całym wnętrzu.
– Jezu, Klara! – Gaja zaczynała być naprawdę zła.
– Oj dobra, przecież nic się nie stało.
Dziewczyna wyjęła z paczki wafelka i pochłonęła go dwoma chrupnięciami.
– Jestem głodna – wyjaśniła trochę niewyraźnie.
– Mów, co tam się stało – warknęła Gaja.
To było już ich czwarte zlecenie, właściwie piąte, licząc sprawę Nikodema Peszka, która zrobiła im w Milanówku taką reklamę, że do ich agencji zaczęły się pielgrzymki klientek, głównie okolicznych żon, podejrzewających swoich mężów o zdradę.
Z nawału zleceń Gaja wybrała na początek kilka najprostszych. Uznała bowiem, że po tym, jak zlecenie od Peszka pociągnęło je na głębokie, mętne i kompletnie nieznane wody poszukiwania mordercy młodej dziewczyny, warto zrobić kilka kroków wstecz i zacząć się uczyć zawodu detektywa w bardziej komfortowych warunkach niż sprawa zabójstwa.
I szło im nawet nieźle, jeśli nie liczyć nieustannych spięć z Klarą, której podejścia do pracy nie można było nazwać ani ambitnym, ani sumiennym.
Poprawka. Szło im nieźle do teraz.
– No powiedz coś! – Gaja uderzyła pięścią w kierownicę. – Dlaczego cię gonił?
Klara chrupnęła kolejnego wafelka.
– Bo go przyłapałam na obściskiwaniu się z recepcjonistką – wyjaśniła.
Gaja zahamowała tak ostro, że żółta skoda jadąca za nimi o mało nie wpakowała im się w tył.
– Z recepcjonistką? – powtórzyła z niedowierzaniem.
– Jeśli nie zjedziesz z pasa, to zaraz ktoś w nas przywali – zwróciła jej uwagę Klara. – Tak, z dziewczyną o imieniu Jola, pracującą w recepcji.
Gaja ruszyła, a Klara szybko streściła jej całe zajście. Kiedy skończyła, Gaja zrozumiała, że nie powinna się na Klarę wściekać, tylko jej podziękować.
– Zdjęcia masz?
– Mnóstwo.
Klara podsunęła Gai telefon pod nos. Charakter relacji widocznych na fotografiach osób nie pozostawiał żadnych wątpliwości.
– Trafiony, zatopiony. – W głosie Klary zabrzmiała duma. – Super, nie?
– Tak, oczywiście.
Gaja wiedziała, że również powinna się cieszyć, ale – nie potrafiła. Sukces agencji był bowiem w tym wypadku czyjąś osobistą porażką. Udowodniona zdrada pociągała za sobą konsekwencje, najczęściej druzgoczące. Gaja przerobiła to zresztą na własnej skórze.
– Zamykamy zlecenie – zdecydowała. – Na jutro rano chcę mieć raport. Wyślemy i bierzemy następne.
Jednocześnie uświadomiła sobie, jak blisko były wpadki. Gdyby Klara podeszła do recepcji dziesięć minut wcześniej lub pięć minut później, w raporcie dla klientki napisałyby, że Nowocień jest czysty. Jego żona przyjęłaby zapewne tę informację z radością i ulgą i, być może, romans jej męża rozszedłby się po kościach bez żadnych konsekwencji… Była też druga możliwość – nieświadoma sytuacji kobieta zostałaby nagle skonfrontowana z rzeczywistością rozwodu, a nie mając w ręku żadnej broni, przegrałaby z kretesem.
Gaja nie mogła nie pomyśleć w tym momencie o sobie. Co by się stało, gdyby nie odkryła romansu Artura? Czy ich małżeństwo by przetrwało? A może odszedłby do Olgi pomimo wszystko? Na co dzień starała się tego nie analizować, za dużo napięć w jej ciele się wtedy pojawiało. Ale za każdym razem, kiedy musiała się skonfrontować z historią zdrady kolejnej klientki, ten ból powracał.
Założyła agencję, żeby pomagać kobietom i – no cóż – mścić się w ich imieniu. Myślała, że demaskując niewiernych mężów, w jakiś symboliczny sposób weźmie odwet na Arturze i że da jej to poczucie siły i satysfakcji, a okazało się, że dostała w pakiecie masochistyczny ból rozdrapywanych ran.
– Znowu myślisz o szanownym małżonku? – Klarze nie można było odmówić spostrzegawczości. – Chcesz o tym pogadać?
Gaja uśmiechnęła się sztucznie.
– Nie, no coś ty. Poradzę sobie. Jestem samowystarczalna.
– Czasami samowystarczalność nie wystarcza – zauważyła Klara sentencjonalnie. – À propos! Co z Pawłem?
„No właśnie. Co z Pawłem?” Gaja nie bardzo potrafiła odpowiedzieć na to pytanie. Paweł, jej pierwsza wielka miłość. Jej pierwszy mężczyzna i pierwszy miłosny zawód, który właśnie ponownie pojawił się w jej życiu po dwudziestu trzech latach. Ale czy w nim zostanie? Na to pytanie na razie ani ona, ani on nie znali odpowiedzi.
– Nic. A co ma być?
Klara parsknęła, a okruszki wafelków wystrzeliły z jej ust niczym biały proszek z gaśnicy.
– Tak. Pewnie. Nic.
– Daj spokój. To zwykła znajomość.
– Żebyś ty siebie teraz widziała…
– Następnym razem będziesz biegła za samochodem. Dokąd cię zawieźć?
– Do Milanówka. Mam u Nika motocykl. I chyba zostanę tam na noc.
– A laptop? Laptop masz?
– Dżizas… Napiszę ci ten raport, nie napinaj się tak. Będziesz miała na rano.
Oprócz kolejki klientów kolejnym efektem tego, że udało im się rozwiązać sprawę morderstwa nastolatki, był romans Klary. Choć Gai wydawało się to absurdalne, Klara zaczęła sypiać z Nikodemem Peszkiem, nauczycielem podejrzanym o zabójstwo, którego w spektakularny sposób oczyściły z zarzutów. Nowy związek, co sama zainteresowana lubiła podkreślać, był jak na jej standardy wyjątkowo trwały, bo ciągnął się już od kilku tygodni. Kiedyś w przypływie szczerości Klara wyznała, że Nikodem to pierwszy facet w jej życiu, który ma ideały, i to ją w nim fascynuje najbardziej.
– Czyli co? Ósma? Dziewiąta?
– Miałam raczej na myśli dwunastą – rzuciła beztrosko Klara.
Gaja musiała się przy Klarze bardzo pilnować, żeby nie wzdychać. Westchnienie było oznaką słabości, a Gaja nie zamierzała dawać Klarze takiej satysfakcji, choć przecież okazji do wzdychania miała co niemiara. Bo ich relacja wyglądała tak, że Klara szła przez suchy las, wzniecając pożary, a Gaja biegła za nią z wiadrem wody, usiłując je gasić. I to, że angażując Klarę do pracy, Gaja miała tego pełną świadomość, niewiele jej teraz pomagało.
– Dziesiąta, ani minuty później – oświadczyła stanowczo. – A jak już mi go wyślesz, przyjdź do biura, wybierzemy kolejną sprawę.
– Kolejną nudną sprawę… – poprawiła ją ruda.
– Hej, o co ci chodzi?
– One są wszystkie na jedno kopyto. – Klara wzruszyła ramionami. – Nie żebym się żaliła, ale jednak morderstwo to morderstwo, a nie jakaś tam głupia zdrada.
– Prywatnym agencjom detektywistycznym nie zleca się spraw o morderstwo – uświadomiła ją Gaja.
– Nasza pierwsza sprawa była sprawą o morderstwo – odparowała Klara.
Najgorsze było to, że Gaja zgadzała się z nią całkowicie. Śledzenie niewiernych mężów składało się głównie z godzin spędzonych w aucie zaparkowanym pod domem domniemanej kochanki przeplatanych godzinami spędzonymi w samochodzie zaparkowanym pod hotelem, przeplatanych godzinami spędzonymi w samochodzie zaparkowanym pod biurem…
Gaja nie przypuszczała, że nawet ją zacznie to tak szybko nużyć.
„Przydałoby się nam jakieś urozmaicenie”, pomyślała.
Oczywiście w złą godzinę.