Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Gra w yote - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
Wrzesień 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
36,90

Gra w yote - ebook

Wyrzucony z Akademii Teatralnej student wpada w falę ostatniego w Polsce poboru. Przekorę artysty sąd wojskowy kwituje zesłaniem do kompanii karnej.

Jednostka, która ma żołnierzy resocjalizować, okazuje się zagłębiem przekrętów i wypaczeń. Najbardziej nieprzystosowani mogą dać się złamać… Albo współpracować.

Drużyna rusza na wojnę z dowódcą i kapralami. Konflikt przeradza się w podważenie zasad, które odnoszą się do czegoś znacznie ważniejszego niż służba wojskowa i gdy przychodzi „wolność”, okazuje się, że życie poza zasiekami kompanii jest takim samym więzieniem.

Poza armią zostaje tylko marzenie szaleńca. Wyruszyć tam, gdzie gubi się nawet Google Maps, i stworzyć królestwo, w którym wolność będzie prawem. Tylko jak wyraża się cenę wolności i czym jest naprawdę, gdy każdy rozumie ją inaczej?

Zaczyna się gra, w której zdobyć można wszystko, stracić zaś znacznie więcej.

„Gra w Yoté” to powieść nawiązująca tempem akcji do „Psów wojny”, psychologią do „Władcy much”, a gęstą atmosferą do „Jądra ciemności”.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-65904-22-5
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Cytaty

Powiem panu jedno,
człowiek wolny
jest nieprzewidywalny.
Nie tylko dla innych.
Przede wszystkim dla siebie.

Wiesław Myśliwski
„Traktat o łuskaniu fasoli”

This Contract between me and you persuing witnesseth
in the name of God — Amen and so forth.
(One) That me and you will settle this matter together:
i.e., to be Kings of Kafiristan.

Rudyard Kipling
„The Man Who Would Be King”

Los astros tienen la libertad de su órbita.

Nemer ibn el Barud
„Monosílabos”Część pierwsza - Kom­pa­nia kar­na

1.

Kil­ka lat temu. Ta­try pol­skie

Po­wi­nie­nem był zro­bić jej zdję­cie. Tam­te­go dnia, gdy nie­bo ru­nę­ło nam na gło­wy, jak­by sa­me­go Boga rzu­ci­ła ko­bie­ta, po­wi­nie­nem był zro­bić jej zdję­cie. Miał­bym wte­dy pew­ność, że ist­nia­ła. Wie­le razy po­tem za­sta­na­wia­łem się, czy wszyst­ko to nie wy­szło­by zu­peł­nie ina­czej, gdy­bym miał w kie­sze­ni jed­ną z tych spło­wia­łych fo­to­gra­fii o wy­tar­tych li­niach za­gięć. Może bym ją zna­lazł, a może po pro­stu pa­trzył na nie i od­ko­chał się, w mia­rę jak tra­ci­ło­by ko­lo­ry. Może bym nie uciekł.

Ale nie zro­bi­łem zdję­cia.

Nie grzmia­ło, nie bły­ska­ły pio­ru­ny, po pro­stu z nie­bo­skło­nu ru­nął oce­an wody. Wo­kół było zie­lo­no i pu­sto. Wszy­scy daw­no ucie­kli do schro­ni­ska.

Zo­sta­li­śmy tyl­ko my dwo­je, Lena i ja.

I gdy za­czę­ła się ule­wa, sta­li­śmy tak sami, na środ­ku ka­mie­ni­ste­go szla­ku, i pa­trzy­li­śmy so­bie w oczy. Cie­ka­wość i ką­ci­ki ust drżą­ce nie­pew­no­ścią. Ni­g­dy nie za­po­mnia­łem jej oczu. Nie były ko­lo­rem, były re­flek­sem, ciem­ny brąz nie prze­sta­wał iskrzyć – cały świat pło­nął w jej tę­czów­kach.

Zrzu­ci­li­śmy ple­ca­ki, kurt­ki, na­wet buty, i w sa­mych pod­ko­szul­kach, mo­krych i le­pią­cych się do na­szych ciał, bie­ga­li­śmy do­oko­ła Czar­ne­go Sta­wu, po mięk­kiej tra­wie, któ­ra pach­nia­ła ży­ciem. Śmia­li­śmy się gło­śno i krzy­cze­li­śmy ile sił w płu­cach, za­chły­śnię­ci chwi­lą i pięk­nem ota­cza­ją­cych nas gór. Bo­sy­mi sto­pa­mi śli­zga­li­śmy się na mchu i ka­mie­niach, ska­ka­li­śmy i prze­wra­ca­li­śmy się.

A po­tem ona zmar­z­ła i ucie­kła pod drze­wo. Sku­lo­na tar­ła dłoń­mi na­gie ra­mio­na. Drża­ła. Deszcz spły­wał po jej po­licz­kach jak łzy, gdy mru­ży­ła po­wie­ki.

Sta­ną­łem na po­lan­ce, roz­ło­ży­łem ręce. Uśmiech­ną­łem się, jak uśmie­cha się dziec­ko, gdy za­pra­sza do za­ba­wy. Szep­ną­łem, ale na tyle gło­śno, żeby mój głos nie zlał się z szu­mem desz­czu: „Tańcz­my”.

Pa­mię­tam każ­dą kro­plę, któ­ra ze­śli­znę­ła się z jej kasz­ta­no­wych wło­sów na moją twarz, i to, jak przy­le­pia­ły się do niej, gdy by­li­śmy bli­żej, i cie­pło jej od­de­chu, i to, jak mię­kły mi ko­la­na, gdy uda­wa­ła bez­rad­ny uśmiech. Wszyst­ko było pro­ste. Ist­nie­li­śmy tyl­ko my, prze­mo­czo­ne ubra­nia na na­szych cia­łach i fa­scy­na­cja, któ­rej nie dało się po­rów­nać z ni­czym in­nym.

Czu­łem, że ni­g­dy już nie będę cały bez niej, a prze­cież spo­tka­łem ją dzień wcze­śniej, przez przy­pa­dek.

Po­tem wró­ci­li­śmy do schro­ni­ska. Spę­dzi­li­śmy w nim noc, któ­rej szcze­gó­ły zo­sta­wię dla sie­bie.

I choć tam­to wspo­mnie­nie mia­ło mi to­wa­rzy­szyć do koń­ca ży­cia, było ono po­cząt­kiem hi­sto­rii, któ­rej fi­na­łu nikt nie zdo­łał­by prze­wi­dzieć.

2.

Nie uchy­la­łem się przed woj­skiem. Nie są­dzi­łem, że będę mu­siał. Spo­dzie­wa­łem się ty­po­we­go sce­na­riu­sza: stu­dia, kil­ka kur­sów wa­ka­cyj­nych i czer­wo­na pie­cząt­ka na pa­pier­ku z prze­nie­sie­niem do re­zer­wy. Do WKU sze­dłem bez stra­chu.

Mie­siąc póź­niej już o ar­mii nie pa­mię­ta­łem. Eg­za­min i ży­cio­wa rola wbi­ja­ne­go w de­skę gwoź­dzia prze­nio­sła mnie do kra­iny ma­rzeń; sen roz­po­czął wpis „przy­ję­ty” na li­ście kan­dy­da­tów do Aka­de­mi Te­atral­nej imie­nia Alek­san­dra Ze­lwe­ro­wi­cza w War­sza­wie. Lęk przed mun­du­rem był tyl­ko opa­rem rze­czy­wi­sto­ści, któ­ra już mnie nie ogra­ni­cza­ła.

Do­pó­ki nie obu­dził mnie ko­lej­ny wpis, „skre­ślo­ny z li­sty stu­den­tów”, za­my­ka­jąc ma­rze­nia w jed­nym nie­peł­nym se­me­strze.

List z po­wo­ła­niem przy­szedł do domu ra­zem z de­cy­zją rek­to­ra i czy­ta­jąc go, czu­łem pul­su­ją­cy w skro­niach ból, a na ję­zy­ku pie­cze­nie ta­ba­sco po wście­kłych psach – mo­ty­wu prze­wod­nie­go im­pre­zy na osło­dę smut­ków. Czu­łem się, jak­bym do­stał opis roli za­li­cze­nio­wej.

W mo­jej pa­mię­ci dzwon kaca nie­mal bez­po­śred­nio prze­szedł w stu­kot kół po­cią­gu do jed­nost­ki. Nad­cho­dził wio­sen­ny po­bór.

Za­ła­pa­łem się do bry­ga­dy wspar­cia ja­kie­goś­tam – nie­waż­ne, nie za­ba­wi­łem w niej dłu­go.

W ar­mii mi się nie po­do­ba­ło.

Nie cho­dzi­ło o falę, nie ba­łem się bar­dziej niż inni, nic z tych rze­czy. Fala w na­szym woj­sku – a na pew­no w mo­jej jed­no­st­ce – od lat już nie była tym, czym stra­szo­no re­kru­tów w opo­wie­ściach ro­dem z so­wiec­kiej Ro­sji. Zresz­tą, może i ni­g­dy taka nie była. Dzie­ci z pod­sta­wów­ki stra­szy się gim­na­zjum, gim­na­zja­li­stów li­ceum, a li­ce­ali­stów i stu­den­tów woj­skiem. Po­tem już ni­ko­go się ni­czym nie stra­szy, do­ro­słe ży­cie jest wy­star­cza­ją­co prze­je­ba­ne.

Mój pro­blem z ar­mią był głęb­szy.

Tyl­ko kre­tyn z lo­jal­no­ścią god­ną bez­pań­skie­go kun­dla wy­ko­nu­je każ­dy wy­szcze­ka­ny przez do­wód­cę roz­kaz. Woj­sko za­sad­ni­cze uwa­ża­łem za uni­wer­sum idio­tów. Uży­wa­ją­ce­go mó­zgu czło­wie­ka trak­to­wa­no w nim jak trę­do­wa­te­go. Do tego nikt nie chwy­tał mo­ich żar­tów.

Wte­dy, z Leną, to nie była pierw­sza uciecz­ka, tyl­ko ostat­nia. Wspo­mnie­nie kro­pli na jej twa­rzy kosz­to­wa­ło mnie dwa­na­ście mie­się­cy ogra­ni­cze­nia wol­no­ści w od­dzia­le dys­cy­pli­nar­nym. Gdy­by nie pra­wi­co­wy mi­ni­ster i po­mysł po­wro­tu do spe­cjal­nych jed­no­stek żoł­nie­rzy z prze­wi­nie­nia­mi, tra­fił­bym na rok do wię­zie­nia.

Mun­dur wa­żył znacz­nie wię­cej, niż mi się wy­da­wa­ło.

3.

Kom­pa­nia kar­na.

Brzmi efek­tow­nie i fil­mo­wo. Zde­cy­do­wa­nie zbyt fil­mo­wo jak na parę odra­pa­nych ba­ra­ków, prze­tka­ny kil­ko­ma źdźbła­mi tra­wy pas bło­ta, coś na kształt dru­tu kol­cza­ste­go do­oko­ła i bur­del­ma­mę tego za­kła­du – za­kom­plek­sio­ne­go skur­wy­syn­ka z pa­go­na­mi ka­pi­ta­na.

Ostat­nie­go dnia lata, w za­spa­nym świe­tle za­cho­dzą­ce­go słoń­ca, sta­li­śmy przed bu­dyn­kiem nu­mer dwa, kwa­te­rą pierw­sze­go z trzech plu­to­nów, gdzieś w bez­ru­chu Biesz­cza­dów. Blask zło­tej go­dzi­ny kładł się mięk­ko na twa­rzach dzie­więć­dzie­się­ciu ośmiu fa­ce­tów. Dwa rów­ne sze­re­gi lu­dzi, z któ­rych każ­dy zna­czył dla ar­mii tyl­ko jed­ną li­nij­kę wy­ro­ku woj­sko­we­go sądu.

W oczach chło­pa­ków wo­kół nie wi­dzia­łem lęku, ra­czej ulgę – ba­li­śmy się wię­zie­nia i na­pom­po­wa­nych ste­ry­da­mi pe­da­łów, któ­ry­mi stra­szy­ły ame­ry­kań­skie fil­my, a tego uda­ło się prze­cież unik­nąć.

Po­zo­sta­wa­ła cie­ka­wość.

Więk­szość tra­fi­ła do kom­pa­nii – kon­kret­nie: od­dzia­łu dys­cy­pli­nar­ne­go i wy­ko­ny­wa­nia kary ogra­ni­cze­nia wol­no­ści – z głu­po­ty. Pod­sta­wą wy­sła­nia do jed­nost­ki kar­nej było naj­czę­ściej kil­ku­krot­ne zła­ma­nie tego sa­me­go punk­tu re­gu­la­mi­nu – za­zwy­czaj sa­mo­wol­ne od­da­le­nie się od jed­nost­ki, czę­sto nad­uży­wa­nie al­ko­ho­lu na służ­bie (nad­uży­wa­ło całe WP, więc ci tu­taj na­praw­dę mu­sie­li się wy­bi­jać), rza­dziej drob­ne kra­dzie­że, spo­ra­dycz­nie bój­ki, po­bi­cia ko­le­gów albo prze­ło­żo­nych.

Nie­przy­sto­so­wa­ni.

Je­den czło­wiek, jed­na li­nij­ka.

4.

Po ogo­ło­ce­niu z rze­czy oso­bi­stych przy­wi­tał nas ka­pi­tan Bo­niek. Tęgi, łysy niedź­wiedź z prze­ra­ża­ją­cym, po­kry­tym ra­dio­ak­tyw­ny­mi, czer­wo­ny­mi bą­bla­mi no­sem. Spa­ce­ro­wał wzdłuż pierw­sze­go sze­re­gu i lu­stro­wał nas spoj­rze­niem do­bro­tli­we­go wuj­ka.

Za nim wa­ro­wa­ło sta­do ka­pra­li. Lu­dzi bez twa­rzy, na­zwisk i cha­rak­te­rów, poza ogól­ny­mi pre­dys­po­zy­cja­mi do sa­dy­zmu, któ­re roz­bu­dza­ły w nich dwie albo trzy bel­ki no­szo­ne na na­ra­mien­ni­ku.

– Je­ste­ście tu, chłop­cy, bo na­bro­ili­ście. – Bo­niek mó­wił po­wo­li i wy­raź­nie, jak­by zwra­cał się do de­bi­li. Nie pod­no­sił gło­su. – W tej jed­no­st­ce z ta­kich ar­ty­stów jak wy zro­bi się żoł­nie­rzy. Na nie­któ­rych mamy mniej cza­su, kil­ka­na­ście dni, kil­ka ty­go­dni, na in­nych parę mie­się­cy. Ale spo­koj­no­ści, zo­sta­nie­cie żoł­nie­rza­mi.

Na Boń­ka nikt nie pa­trzył. Każ­dy, kto wi­dział choć jed­ne­go de­ge­ne­ra­ta, nie miał po­wo­du, by za­trzy­my­wać wzrok na tym kon­kret­nym. Kie­ro­wa­li­śmy oczy w stro­nę słoń­ca, któ­re ucie­ka­ło za góry, po­wo­li koń­cząc ostat­ni dzień na­szej wol­no­ści; po­nad ho­ry­zont, ale – co waż­niej­sze – po­nad dzie­lą­cy nas od nie­go płot.

– Na­uczy się sza­cun­ku do mun­du­ru, służ­by i ar­mii – pe­ro­ro­wał da­lej ka­pi­tan. – Tyl­ko o to nam cho­dzi. Nikt nie bę­dzie się na was wy­ży­wał ani ka­zał wam ro­bić co­kol­wiek, co nie­po­trzeb­ne. – Za­trzy­mał się. Pa­trzył na nas bez emo­cji. – Z dru­giej stro­ny, niech ża­den z was so­bie nie po­my­śli: przy­szłem, bo przy­szłem… – isto­ta po­bo­ru; idio­ci z pa­go­na­mi do­wo­dzą idio­ta­mi bez nich – …a jak już tu je­stem, da­lej będę ro­bił wy­kro­cze­nia. Nie, moi pa­no­wie. U nas od­uczy­cie się sta­rych przy­zwy­cza­jeń. Albo wy­le­ci­cie. A dro­ga z jed­nost­ki kar­nej pro­wa­dzi już tyl­ko w jed­no miej­sce. Zro­zu­mia­no? – spy­tał na pró­bę.

Co było ro­bić.

Wy­krzy­cze­li­śmy re­gu­la­mi­no­we „Tak jest, pa­nie ka­pi­ta­nie”, któ­re w prak­ty­ce bar­dziej przy­po­mi­na zle­pek nie­zro­zu­mia­łych gło­sek, w sty­lu: „Ta jes, paie kpta­nie”.

– No, już. Ba­aaar­dzo ład­nie. – Wy­da­wa­ło się, że Bo­niek ca­łym sobą chce po­ka­zać, że je­ste­śmy har­ce­rza­mi na wy­ciecz­ce w fa­bry­ce cze­ko­la­dy, nie ban­dą woj­sko­wych prze­gry­wów. Po­tem wy­cią­gnął spod pa­chy żół­tą tecz­kę, któ­rą mu­siał za­wi­nąć ja­kie­muś osie­ro­co­ne­mu dziec­ku, i wy­jął z niej pa­pie­ry.

– Sze­re­go­wy Abar­czyk Ma­ciej – po­wie­dział. Nie wrzesz­czał. Ze wszyst­kich ofi­ce­rów Woj­ska Pol­skie­go, ja­kich spo­tka­łem, naj­bar­dziej znie­na­wi­dzi­łem tego z nich, któ­ry krzy­czał naj­mniej.

– Je­sem, paie kpta­nie! – ode­zwał się ktoś tuż za mną.

– Je­de­na­ście dni – prze­czy­tał Bo­niek. – Sze­re­go­wy Ant­czak Jó­zef.

– Je­stem, paie kpta­nie!

Je­den tyl­ko czło­wiek po­wie­dział „Je­stem, pa­nie ka­pi­ta­nie” płyn­nie i wy­raź­nie. Tak bar­dzo, że przez chwi­lę zda­wa­ło mi się, że może tak­że jest ak­to­rem, i to – praw­do­po­dob­nie – lep­szym ode mnie. Szczu­pły gość z fry­zu­rą z lek­ka ar­ty­stow­ską i ewi­dent­nym ry­sem do­bre­go domu. Dzie­więć­dzie­siąt czte­ry dni.

Nie mia­łem cza­su mu się przyj­rzeć. Chwi­lę póź­niej prze­ży­łem pierw­szy szok. Kie­dy ka­pi­tan prze­czy­tał mój wy­rok, oka­za­ło się, że jest naj­dłuż­szy z ca­łej kom­pa­nii.

Wy­róż­nie­nie za­wdzię­cza­łem ofiar­no­ści Żan­dar­me­rii Woj­sko­wej. Dziel­ni funk­cjo­na­riu­sze, w re­wan­żu za drob­ną py­sków­kę przy za­trzy­ma­niu (chcia­łem tyl­ko pójść do Leny, po­roz­ma­wiać z nią, po­pro­sić o nu­mer), do­ło­ży­li mi do za­rzu­tów sta­wia­nie opo­ru, pró­bę prze­kup­stwa, uciecz­ki i wresz­cie po­bi­cie.

Tak, spo­śród ca­łe­go tego me­nel­stwa, po­nad wszyst­kich i jako naj­więk­sza re­cy­dy­wa wy­bi­jał się jesz­cze nie­mal stu­dent i – jak lu­bi­łem o so­bie my­śleć – in­te­li­gent.

Rocz­ne ze­sła­nie do kom­pa­nii za­in­te­re­so­wa­ło do­wód­cę na tyle, że za­trzy­mał się przy moim na­zwi­sku na dłu­żej.

– Sze­re­go­wy, wy­stąp – roz­ka­zał po chwi­li, wy­raź­nie za­fra­so­wa­ny.

Wy­pa­dłem z szy­ku, pró­bu­jąc przy­po­mnieć so­bie re­gu­la­mi­no­wą for­muł­kę za­mel­do­wa­nia się. Za­sa­lu­to­wa­łem i wy­beł­ko­ta­łem pierw­sze, co przy­szło mi do gło­wy. Mu­sia­łem to zro­bić źle, bo po­czu­łem na so­bie zdol­ny zła­mać krę­go­słup wzrok ka­pra­li.

– Sze­re­go­wy – po­wie­dział Bo­niek do kom­pa­nii, pre­zen­tu­jąc mnie ni­czym okaz wy­jąt­ko­wo tra­gicz­nie ka­le­kie­go stwo­rze­nia – spę­dzi u nas dwa­na­ście mie­się­cy. Wie­cie dla­cze­go tak dłu­go, sze­re­go­wy?

Bo by­łem w Ta­trach, bo by­łem z pięk­ną dziew­czy­ną, bo mam nie­wy­pa­rzo­ną gębę.

– Nie, paie kpta­nie! – wrza­sną­łem.

– Bo je­ste­ście trud­ni. – Do spo­so­bu, w jaki to po­wie­dział, pa­su­je je­dy­nie okre­śle­nie „rzekł”. – Ale i z trud­ny­mi da­wa­li­my so­bie tu radę. – Był w tym wszyst­kim dziw­nie, lep­ko czu­ły. – Ka­pra­le i po­rucz­nik po­mo­gą.

Ka­pra­li wi­dzia­łem, ale ża­den po­rucz­nik nie rzu­cił mi się do­tąd w oczy. Zda­wa­ło mi się, że Bo­niek był tu je­dy­nym ofi­ce­rem, choć fak­tycz­nie na ten sce­na­riusz miał odro­bi­nę zbyt wy­so­ki sto­pień.

– By­le­by­ście nie byli in­dy­wi­du­ali­stą. – Wy­mó­wił to sło­wo w taki spo­sób, jak­by ide­ały oświe­ce­nia i wol­no­ści wy­rzy­gał wła­śnie do klo­pa ra­zem z naj­gor­szą pa­rów­ką z Cen­tral­ne­go. Ka­pi­tan pod­niósł głos. – Nie mamy tu chy­ba in­dy­wi­du­ali­stów?

Nikt się nie ode­zwał.

– No. – Bo­niek uśmiech­nął się do­bro­tli­wie. – To jest jesz­cze dla was na­dzie­ja. Ro­ze­rska – do­dał gdzieś po­nad na­szy­mi gło­wa­mi. – Są twoi.

Ka­pi­tan ru­szył w stro­nę swo­jej kwa­te­ry, a zza na­szych ple­ców wy­ło­nił się anioł. Po­rucz­nik Ro­ze­rska.

Jest w mun­du­rze coś, co do­da­je ko­bie­tom jesz­cze więk­sze­go sek­sa­pi­lu niż męż­czy­znom. Ro­ze­rska była atrak­cyj­na, choć w odro­bi­nę chło­pię­cy spo­sób. Mia­ła bar­dzo de­li­kat­ną, dziew­czę­cą twarz, któ­rą prze­ci­nał wiecz­ny gry­mas – jak się zda­wa­ło – ob­ra­żo­ne­go dziec­ka. Do tego drob­ną bu­do­wę tycz­kar­ki i blond ku­cyk, któ­ry wy­sta­wał non­sza­lanc­ko spod bor­do­we­go be­re­tu wojsk de­san­to­wo-sztur­mo­wych.

Sta­nę­ła przed sze­re­giem ka­pra­li, jej smu­kła po­stać od­zna­cza­ła się wy­raź­nie na ich tle. Nie mó­wi­ła dłu­go. Na­wet się nie przed­sta­wi­ła.

– Pierw­sza za­sa­da! – Nie mia­ła moc­ne­go gło­su. Ko­men­dy wy­da­wa­ła z za­chryp­nię­te­go gar­dła.

– Ni­g­dy nie mó­wić o Pod­ziem­nym Krę­gu – usły­sza­łem szept z boku. Szczu­pły ko­leś, zgo­lo­ny na łyso. Wy­raź­ne fał­dy oczo­do­ło­we i spoj­rze­nie ban­dzio­ra. Osiem­dzie­siąt dwa dni.

No to pa­mię­tam już dwóch, po­my­śla­łem. Ro­ze­rska kon­ty­nu­owa­ła.

– Tu nie cho­dzi­cie. Nikt z was nie cho­dzi. Nie je­ste­ście już w swo­ich jed­nost­kach. Na ćwi­cze­niach, po ćwi­cze­niach, do wy­chod­ka, łóż­ka, po ga­ze­tę po­ru­sza­cie się bie­giem.

Bo­niek za­trzy­mał się jesz­cze w pół kro­ku i rzu­cił przez ra­mię:

– Za­cznij­cie od razu, nie­do­brze prze­cież nie­po­trzeb­nie na­ra­żać się na kary.

Mógł­bym się za­ło­żyć, że uśmiech­nął się do­bro­tli­wie. Po­tem znik­nął za bu­dyn­kiem.

– Za­sa­da dru­ga! Ma­cie dbać o po­rzą­dek i dys­cy­pli­nę w swo­im oto­cze­niu. Broń dwa razy w ty­go­dniu, re­jo­ny i in­spek­cja co­dzien­nie. – Splu­nę­ła, co jed­nych przy­pra­wi­ło o erek­cję, a dru­gich o od­ko­cha­nie. Wzię­ła od­dech, jej szczu­płe pier­si unio­sły się pod mun­du­rem. – Za­sa­da trze­cia. Co dzień rano wy­sta­wia­na jest li­sta dla ochot­ni­ków do pra­cy w ce­men­tow­ni. Ochot­ni­cy zwol­nie­ni są z ćwi­czeń da­ne­go dnia. Za­sa­da czwar­ta. Ka­pi­tan Bo­niek jest bo­giem, a ja wy­ko­naw­czy­nią jego wy­ro­ków.

Zro­bi­ła pau­zę. Nie spy­ta­ła, czy zro­zu­mie­li­śmy. Za­to­czy­ła po nas wzro­kiem, jak wil­czur, roz­wa­ża­ją­cy, któ­re­go kota opier­do­lić na ko­la­cję.

– Wszy­scy wie­dzą, gdzie pro­wa­dzi dro­ga dla nie­po­kor­nych. Je­śli ktoś chce zmie­nić mun­dur na pa­sia­sty, za­pra­szam.

Po­pra­wi­ła ku­cyk, chla­snę­ła po­wie­trze rzę­sa­mi i rzu­ci­ła:

– Ro­zejść się. Ćwi­cze­nia za­czy­na­cie ju­tro.

Dzie­więć­dzie­się­ciu ośmiu fa­ce­tów, woj­sko­wych prze­stęp­ców, po­pa­trzy­ło na sie­bie nie­pew­nie. Przez chwi­lę sta­li bez ru­chu. Wresz­cie, naj­pierw po­je­dyn­czo, a po­tem już wszy­scy po­bie­gli do ba­ra­ku ad­mi­ni­stra­cji.

Nie wiem jak oni, ja czu­łem się jak kre­tyn.

5.

Do pod­od­dzia­łów przy­dzie­lo­no nas we­dług dłu­go­ści wy­ro­ków – po­dob­no żeby unik­nąć ba­ła­ga­nu w pa­pie­rach. Każ­da dru­ży­na mia­ła miesz­kać w osob­nym, od­dzie­lo­nym od resz­ty ba­ra­ku po­miesz­cze­niu.

Pod­ofi­ce­ra nam nie wy­zna­czo­no.

– Po­je­ba­ło cię chy­ba. Je­steś w pu­dle, nie w woj­sku – do­wie­dzia­łem się od jed­ne­go z nie­zli­czo­nych bez­i­mien­nych oga­rów Boń­ka, kie­dy po­zwo­li­łem so­bie o to spy­tać, pod­pi­su­jąc zgo­dę na od­by­cie służ­by w jed­no­st­ce kar­nej. Ułu­da wy­bo­ru. – Ka­dra bę­dzie się wami wy­mie­niać – wy­pluł ka­pral. – Że­by­śmy po­tem nie tę­sk­ni­li. – Wy­szcze­rzył zęby, wbrew ocze­ki­wa­niom bia­łe i rów­ne.

Po­sa­lu­to­wa­li­śmy, pod­pi­sa­li­śmy do­ku­men­ty i zgod­nie z proś­bą pod­ofi­ce­ra spier­do­li­li­śmy za drzwi.

– Nie dali nam ka­pra­la, żeby unik­nąć od­po­wie­dzial­no­ści kar­nej – po­wie­dział mi na ze­wnątrz ko­le­ga ban­dzior. Zmie­rza­li­śmy w tę samą stro­nę.

– Co?

– W re­gu­la­mi­nie za­pi­szą, że żeby utrzy­mać dy­stans, a po­tem jeb­ną li­stę dy­żu­rów do każ­dej dru­ży­ny. Jak ko­goś za­ja­dą i tra­fi do szpi­ta­la, będą kry­ci.

Wiatr prze­stał wiać, sze­le­ści­ły spodnie mun­du­rów. Truch­ta­li­śmy.

– Jak? – spy­ta­łem.

– Li­sta bę­dzie lip­na. Da­dzą nam in­nych kla­wi­szy. Je­śli ktoś się po­skar­ży i spra­wa tra­fi na mło­car­nię, zwich­nię­ty klient po­wie ku­ra­to­ro­wi albo sę­dzie­mu, że do­wo­dził nim inny ka­pral, niż jest w pa­pie­rach. Ka­dra za­raz po­wie, że chło­pa­czy­na ściem­nia, się mści za ja­kąś pier­do­łę, a książ­ka dy­żu­rów to po­twier­dzi. Ma­gia.

Ka­pral miał ra­cję, woj­sko się skoń­czy­ło.

Chwi­lę póź­niej ra­zem z chło­pa­kiem o twa­rzy ban­dzio­ra sta­li­śmy przed tym sa­mym ba­ra­kiem.

Nasz nowy dom.

Nie róż­nił się chy­ba ni­czym od mu­rów prze­cięt­ne­go wię­zie­nia, choć przy­znam – zna­łem je je­dy­nie z fil­mów. Wcze­śniej praw­do­po­dob­nie mie­li tu wła­śnie coś na kształt aresz­tu.

Pięć na dwa­na­ście me­trów zgni­łe­go tyn­ku i dzie­sięć rdze­wie­ją­cych, po­przew­ra­ca­nych łó­żek.

Ścia­ny wy­peł­nia­ły ba­zgro­ły – nie­wy­ra­fi­no­wa­na pro­za i kiep­ska poe­zja; gdzieś z kąta śmier­dzia­ło mo­czem. Przez wą­skie, brud­ne okien­ka wdzie­ra­ły się reszt­ki świa­tła. Było nas dzie­się­ciu. Sta­li­śmy na środ­ku w mil­cze­niu. Roz­po­zna­łem chło­pa­ka z ar­ty­stow­sko za­pusz­czo­ny­mi wło­sa­mi. Póź­niej na­zwa­łem go Mil­ton.

– Ma­riot, kur­waż mać – po­wie­dział ktoś i ko­pem po­sta­wił ste­laż na nogi.

To wy­rwa­ło nas z le­tar­gu. Za­ję­li­śmy łóż­ka i za­czę­li­śmy się roz­pa­ko­wy­wać.

Nie zo­sta­wi­li nam wie­lu rze­czy oso­bi­stych, cza­sem ja­kieś zdję­cie, rzad­ko książ­kę. Mnie, rzecz ja­sna, ka­za­li od­dać wszyst­ko. To nic, w grun­cie rze­czy nie bar­dzo mia­łem co od­da­wać – naj­cen­niej­sze były wspo­mnie­nia.

Ka­pra­le spa­li w osob­nym bu­dyn­ku, chy­ba nie­wie­le lep­szym od na­sze­go, a nam, przy­naj­mniej w ba­ra­ku, nikt nie stał nad gło­wa­mi. Rzą­dzi­li­śmy się sami. Nie są­dzę, żeby było to zgod­ne z re­gu­la­mi­nem, ale prze­cież ni­g­dy w ży­ciu na­wet się do nie­go nie zbli­ży­łem.

Usia­dłem na skra­ju ma­te­ra­ca. Spo­mię­dzy pła­tów ro­ze­rwa­nej po­szew­ki wy­cho­dzi­ła ko­lum­na mró­wek, tasz­cząc dziel­nie na ple­cach frag­men­ty tego, na czym mia­łem w teo­rii spać.

To wszyst­ko.

Nie było wie­czor­ków za­po­znaw­czych, opo­wia­da­nia hi­sto­ry­jek, śmia­nia się, wspól­ne­go pi­cia wód­ki, na­wet zdaw­ko­we­go „cześć” ani wy­mia­ny imion.

6.

Ro­ze­rska bar­dzo se­rio po­trak­to­wa­ła „ju­tro”. Kwa­drans po pół­no­cy ogło­si­ła alarm bo­jo­wy, a do kwa­ter wpa­dli ka­pra­le, ude­rza­jąc ka­mie­nia­mi o sta­lo­we po­kry­wy ko­szy. Na­wet się za bar­dzo nie dar­li. Nie mu­sie­li – w ta­kich wa­run­kach nie spo­sób się nie obu­dzić. Ze­sko­czy­li­śmy z łó­żek. Sta­ry do­bry ośmio­go­dzin­ny sen stu­den­ta, w do­wol­nie wy­bra­nych po­rach dnia i nocy, uciekł w sfe­rę ma­rzeń.

– Co się opier­da­lasz? Bie­giem, kur­wa! Mam cię na rę­kach za­nieść?

– Jaz­da, jaz­da, śpią­ce ku­rew­ny!

Już pierw­sze­go dnia po­my­śla­łem o ko­lej­nej uciecz­ce.

Zbiór­ka przed ba­ra­kiem, w lep­kim bło­cie pla­cu ape­lo­we­go. Peł­ne opo­rzą­dze­nie, ple­ca­ki, ka­ra­bi­ny w dłoń. Księ­życ ukrył się gdzieś za chmu­ra­mi, znik­nę­ła na­wet bi­ją­ca od nie­go srebr­na po­świa­ta. Wiał prze­szy­wa­ją­cy, zim­ny wiatr i do kom­ple­tu bra­ko­wa­ło tyl­ko wy­cia wil­ków. W za­mian mie­li­śmy szcze­ka­nie pod­ofi­ce­rów i okrut­ne, choć pięk­ne, usta Ro­ze­rskiej.

– Po­go­to­wie che­micz­ne, ma­ski włóż! – Ka­pra­le bie­ga­li wo­kół, drąc na nas mor­dy, i tyl­ko ona sta­ła nie­wzru­szo­na, trzy­ma­jąc dło­nie za ple­ca­mi.

Za­czą­łem mo­co­wać się z za­pię­ciem po­szew­ki na ma­skę. Wi­dzia­łem bła­gal­ne spoj­rze­nie chło­pa­ka po mo­jej pra­wej stro­nie. Na­wet gdy­bym wie­dział, jak po­móc, nie­wie­le by to dało. Ręce drża­ły mu tak bar­dzo, że nie po­sta­wił­bym zło­tów­ki na to, że da radę na­pić się wody z ma­nier­ki, nie wy­le­wa­jąc po­ło­wy.

– Z roz­por­kiem też się tak pier­do­lisz? – Wiel­ki, czer­wo­ny na twa­rzy ka­pral aż za­rył zie­mię tuż koło nie­go. Ni­g­dy nie do­wie­dzia­łem się, jak chło­pak na­praw­dę miał na imię, pod­ofi­ce­ro­wie prze­zwa­li go Gnat. Był ko­ści­sty. – Po­móc ci?

– Wo­lał­bym pa­nią po­rucz­nik – usły­sza­łem szept z boku.

To zno­wu ban­dzior. Daw­no miał już ma­skę na twa­rzy i stał z nią spo­koj­nie, gdy resz­ta w pa­ni­ce le­d­wo ra­dzi­ła so­bie z tą naj­prost­szą czyn­no­ścią.

– Po­lu­zuj pa­sek na heł­mie – ode­zwał się po­now­nie. – Po­tem zsuń go na kark za gło­wę, włóż ma­skę i za­łóż z po­wro­tem hełm. Jak zgu­bisz pierw­sze­go dnia, za­je­bią cię. – Klep­nął mnie w ple­cy. – Na­zy­wam się Maks.

Pró­bo­wa­łem wy­ko­nać jego po­le­ce­nie i rze­czy­wi­ście za­czy­na­ło mi iść le­piej.

– Na pra­wo zwrot. Bie­giem marsz! – wrza­snę­ła Ro­ze­rska, nim skoń­czy­łem.

I tak po­ra­dzi­łem so­bie le­piej niż inni. Gna­to­wi spadł hełm i ką­tem oka wi­dzia­łem, że ka­pra­le rzu­ca­ją się na nie­go jak sępy na pa­dli­nę. Wy­wrza­ski­wa­li jed­no­cze­śnie pięć roz­ka­zów na­raz i chło­pak sam nie wie­dział, czy ma pom­po­wać, zbie­rać hełm z zie­mi, biec czy „pier­dol­nąć się w czo­ło”.

My tym­cza­sem bie­gli­śmy. Dzie­więć ki­lo­me­trów w jed­ną stro­nę, pod górę.

7.

Nie do­koń­czy­łem hi­sto­rii Leny. Nie­ste­ty, jest krót­ka. Zde­cy­do­wa­nie za krót­ka jak na wspo­mnie­nie, któ­re tak dłu­go po­tem chro­ni­łem ni­czym skarb.

Na­stęp­ne­go dnia po tań­cu nad Czar­nym Sta­wem wsta­łem z sa­me­go rana i, wciąż nie mo­gąc ze­trzeć uśmie­chu z twa­rzy, zsze­dłem do głów­nej sali schro­ni­ska. Więk­szość ubrań jesz­cze nie wy­schła. Siłą rze­czy wło­ży­łem mun­dur.

Bu­dy­nek był urzą­dzo­ny w sta­rym, za­ko­piań­skim sty­lu i za­ło­żę się, że sam Wit­kie­wicz nie po­wsty­dził­by się ta­kiej sie­dzi­by. Pe­łen wy­or­na­men­to­wa­nych, sza­rych od ku­rzu me­bli, ma­syw­nych ciu­pag na ścia­nach i fu­ter roz­ma­itych zwie­rząt – od owcy po niedź­wie­dzia – po­uty­ka­nych w każ­dym ką­cie. W po­wie­trzu uno­sił się za­pach sta­re­go drew­na i kwaś­nego, do­mo­we­go żur­ku.

Za­mó­wi­łem kawę przy sto­łów­ko­wym okien­ku i wy­sze­dłem na ze­wnątrz.

Ka­mien­ny ta­ras wi­do­ko­wy się­gał do nie­mal pio­no­wych ścian prze­pa­ści; roz­cią­ga­ją­cy się z nie­go wi­dok ka­zał usiąść i ode­tchnąć głe­biej. W od­da­li ostre szczy­ty Tatr ośnie­żo­ny­mi gro­ta­mi prze­bi­ja­ły bia­ły puch chmur. Nie­co bli­żej, zza rzed­nie­ją­cej mgły, wy­nu­rza­ły się fio­le­to­wo-żół­te od kwia­tów do­li­ny.

Usia­dłem wy­god­nie, jak naj­bli­żej drew­nia­nej ba­rier­ki, i po­pi­ja­jąc kawę, po­dzi­wia­łem wscho­dzą­ce słoń­ce – prze­ci­ska­ło się mię­dzy stło­czo­ny­mi wierz­choł­ka­mi. Ro­bo­ta w TOPR-ze sko­czy­ła wła­śnie na szczyt mo­jej li­sty pre­fe­ro­wa­nych za­wo­dów. Chwi­lo­wo. Ta li­sta ni­g­dy nie po­zo­sta­wa­ła nie­zmie­nio­na zbyt dłu­go.

Spo­mię­dzy po­pę­ka­ne­go ce­men­tu bal­ko­nu, tuż przy słup­ku, nie­śmia­ło wy­rósł ciem­no­fio­le­to­wy kwiat. Nie zna­łem się na tym – na ogół ku­po­wa­łem go­to­we bu­kie­ty albo wią­zan­ki, a je­dy­ne­go kak­tu­sa za­su­szy­łem – jed­nak w su­kurs przy­szedł mi star­szy gość w sty­lów­ce grzy­bia­rza.

– Na tej wy­so­ko­ści dzwon­ki al­pej­skie to rzad­kość – po­wie­dział.

– Fart.

Ze­rwa­łem kwiat i po­ło­ży­łem go na sto­li­ku.

– Pan go da. Ko­lek­cjo­nu­ję. Wie pan, to się rzad­ko zda­rza, je­den z typu…

– Nie­ste­ty – od­par­łem. – Znam ko­goś, kto ucie­szy się na jego wi­dok.

Chrząk­nął, lek­ko pod­kur­wio­ny.

– Mam taką grząd­kę całą, one tam po­tem ro­sną i moje zwie­rza­ki lu­bią je wą­chać. Nie zmar­nu­je się.

Wy­cią­gnął łapę w kie­run­ku sto­li­ka, ale w porę za­bra­łem dzwon­ka spo­za jego za­się­gu.

– Spo­koj­nie. Na­kar­mi pan świ­nie czym in­nym, do­bra?

– Ja mam dwa hek­ta­ry lasu! – obu­rzył się Grzy­biarz. Ale za­miast ata­ko­wać da­lej, mruk­nął prze­kleń­stwo pod no­sem. Wy­pa­trzył coś na dro­dze pod schro­ni­skiem i za­to­czył się z po­wro­tem do środ­ka.

Po­wi­nie­nem był wte­dy spoj­rzeć tam gdzie on. Za­miast tego się­gną­łem po po­rzu­co­ną na bla­cie ga­ze­tę.

Na Lenę nie było co cze­kać, mo­gła spać jesz­cze kil­ka go­dzin. Jak dłu­go mo­głem o niej my­śleć, wy­obra­żać so­bie, jak scho­dzi? Dłu­go.

Na­le­ża­łem do po­ko­le­nia, w któ­rym sło­wo „mi­łość” kwi­to­wa­ło się cy­nicz­nym uśmie­chem, fra­ze­sa­mi o związ­kach che­micz­nych w mó­zgu, ich nie­trwa­ło­ści i po­do­bień­stwie tego wszyst­kie­go do przedaw­ko­wa­nia cze­ko­la­dy.

Je­den uśmiech jed­nej dziew­czy­ny za­mknął mi mor­dę.

Cze­ka­łem na nią jak głod­ny pies. Mimo to, dla świę­te­go spo­ko­ju, za­bra­łem ga­ze­tę i po­sze­dłem na krót­ki spa­cer do le­śnej ka­pli­cy, by roz­grzać zmę­czo­ne po­przed­nią nocą mię­śnie. Dzwon­ka al­pej­skie­go wło­ży­łem w kie­szeń na pier­si.

By­łem w tej kom­for­to­wej sy­tu­acji, że od Leny dzie­li­ło mnie je­dy­nie kil­ka­na­ście, kil­ka­dzie­siąt mi­nut jej snu.

Nie było się czym mar­twić.

Szlak pach­niał igli­wiem, a blask dnia le­pił się do mo­kre­go po­wie­trza po­ran­ka. Bez prze­rwy ko­goś mi­ja­łem, mru­cząc nie­skoń­czo­ną ka­no­na­dę bra­ter­skie­go, gór­skie­go „cześć”. Ścież­ka mia­ła rap­tem kil­ka­set me­trów, była przy­sto­so­wa­na dla star­szych i nie­peł­no­spraw­nych.

Wo­kół ka­plicz­ki pa­no­wał ruch. Ktoś skła­dał kwia­ty, ktoś się mo­dlił. Za­ją­łem miej­sce na jed­nej z dę­bo­wych, wy­grza­nych słoń­cem ław. Po­ło­ży­łem się, za­pla­ta­jąc nogi. Się­gną­łem po ga­ze­tę.

Za­czą­łem od ne­kro­lo­gów, ar­ty­ku­ły za­wsze są do dupy. Za­ba­wa jest pro­sta, czy­ta się imię, na­zwi­sko, cza­sem epi­ta­fium, a po­tem zga­du­je, ile nie­bosz­czyk miał lat. Przy odro­bi­nie spo­strze­gaw­czo­ści i szczyp­cie tre­nin­gu moż­na zejść do mar­gi­ne­su błę­du nie­prze­kra­cza­ją­ce­go pię­ciu lat. Gdy czy­ta­łem wspo­mnie­nie Bog­da­na Ja­na­sa – ko­cha­ją­ce­go ojca i wie­lo­let­nie­go na­uczy­cie­la, wiek: dzie­więć­dzie­siąt trzy – dwie szczu­płe po­sta­ci za­sło­ni­ły mi świa­tło.

– Do­ku­men­ty – po­pro­sił je­den z żan­dar­mów. Za jego ple­ca­mi do­strze­głem Grzy­bia­rza.

Naj­pięk­niej­szy dzień mo­je­go ży­cia skoń­czył się.

8.

Kie­dy dru­giej nocy wró­ci­li­śmy do jed­nost­ki, wy­rzy­ga­łem się przed scho­da­mi ba­ra­ku. Zro­bi­łem to na ko­la­nach, nie by­łem w sta­nie ustać. Mię­śnie drża­ły, cały czas ła­pa­ły mnie skur­cze i kie­dy tyl­ko wy­le­cia­ło ze mnie wszyst­ko, łącz­nie z reszt­ką mó­zgu i po­czu­cia god­no­ści oso­bi­stej, zda­łem so­bie spra­wę, że nie uda mi się wstać.

Po noc­nej po­bud­ce Ro­ze­rska nie po­wie­dzia­ła nam, cze­go się spo­dzie­wać. Ogło­si­ła po­go­to­wie ga­zo­we i ka­za­ła biec. Sama ru­szy­ła na cze­le ko­lum­ny, a wo­kół or­bi­to­wa­li ka­pra­le. Nie dar­li mord i przez chwi­lę my­śla­łem na­wet, że tak już zo­sta­nie.

Cię­żar na bar­kach, dusz­ne po­wie­trze z fil­tra, wi­dok ple­ców go­ścia przede mną przez za­pa­ro­wa­ny oku­lar ma­ski i las wo­kół.

Po nie­co po­nad pół ki­lo­me­tra za­czę­li wy­ła­wiać pierw­szych prze­gry­wów.

Pod­ofi­ce­ro­wie ty­po­wa­li nas lo­so­wo, każ­de­mu umie­li przy­pa­so­wać prze­wi­nie­nie. Znaj­do­wa­li nie­do­pa­trze­nia w tym, jak wy­glą­da­li­śmy…

– Je­stem pa­skud­nym flej­tu­chem. Przy­no­szę hań­bę Woj­sku Pol­skie­mu. Ała, ała! Je­stem pa­skud­nym flej­tu­chem… – krzy­czał ja­kiś ko­leś, szar­piąc się za bro­dę. – …Ała, ała!

Jak no­si­li­śmy sprzęt…

– A ty co, na pla­żę bie­gniesz? To da­waj do­oko­ła, ra­tow­nik!

Albo po pro­stu za­da­wa­li nam py­ta­nia o na­zwi­ska do­wód­ców i ka­pra­li…

– Ka­pi­tan Bo­niek jest bo­giem, po­rucz­nik Ro­ze­rska jest sze­fem, ka­pral Zię­tek jest moim pa­nem, a ja je­stem ston­ką. Ka­pi­tan Bo­niek jest bo­giem…

I każ­dy, kogo wy­bra­li, bez wy­jąt­ku, ro­bił dzie­sięć rund wo­kół bie­gną­cej kom­pa­nii. Te krzy­ki słu­ży­ły nam za akom­pa­nia­ment. Tyl­ko je było sły­chać. Nie śpie­wa­li­śmy. Bie­gli­śmy nie­rów­no, po­trą­ca­jąc się na­wza­jem i gu­biąc od­dech, ale pod­ofi­ce­rów to nie ob­cho­dzi­ło. Nie za­le­ża­ło im, żeby nas cze­goś na­uczyć. Cel tej nocy był inny.

Po go­dzi­nie las za­czął się prze­rze­dzać, żwi­ro­wa dro­ga prze­szła w piach i przed nami uka­za­ło się jed­no z mi­lio­na nie­wiel­kich wznie­sień, ja­kie kry­ją pol­skie bez­dro­ża. Mło­de so­sny, tro­chę perzu i parę kre­cich kop­ców. Po­li­gon nie­sta­ran­nej na­tu­ry.

Ze­bra­łem w so­bie reszt­kę sił.

To było może dwie­ście, trzy­sta me­trów, a jed­nak zdo­ła­li­śmy na tym od­cin­ku po­gu­bić ostat­nie po­zo­ry szy­ku. Bo­niek dał­by nam pew­nie wy­kład o in­dy­wi­du­ali­zmie, Ro­ze­rska pa­trzy­ła z po­gar­dą, jak wta­cza­my się na górę. Cze­ka­ła na szczy­cie.

– Ma­ski zdjąć – roz­ka­za­ła ła­ska­wie, kie­dy ostat­ni z mo­je­go pod­od­dzia­łu i za­ra­zem ca­łej kom­pa­nii do­łą­czył do po­zo­sta­łych. Ob­ró­ci­ła się z gra­cją ba­let­ni­cy i po­szu­ka­ła pod­ofi­ce­ra. – Zię­tek! – przy­wo­ła­ła naj­bliż­sze­go.

– Tak jest, pani po­rucz­nik!

Mia­ła po­słuch, któ­ry za­ska­ki­wał u ko­bie­ty w woj­sku.

– Trzy­dzie­ści na do­bry po­czą­tek dnia.

Ja tym­cza­sem cie­szy­łem się zim­nym, noc­nym po­wie­trzem w płu­cach.

– Kom­pa­nia! Pod­pór przo­dem!

Nie wiem, czy zro­bi­łem trzy­dzie­ści. Ra­czej nie. Dru­gą dy­chę pom­po­wa­łem na ko­la­nach, trze­cią głów­nie w my­ślach.

Ro­ze­rska cho­dzi­ła mię­dzy nami, nic nie mó­wiąc. I choć z tej po­zy­cji mie­li­śmy świet­ny wi­dok na jej ty­łek, nie mia­łem siły z tego sko­rzy­stać.

No, może raz.

– Kom­pa­nia! Oko­pać wzgó­rze – roz­ka­za­ła, za­nim zdą­ży­li­śmy zła­pać od­dech. – Pe­łen ka­mu­flaż.

Po­pa­trzy­li­śmy po so­bie, nie­pew­ni, o co wła­ści­wie jej cho­dzi.

– Co peł­ne? – spy­tał ktoś.

By­li­śmy owo­cem mar­ne­go po­bo­ru nie­do­in­we­sto­wa­nej ar­mii. Do­tych­czas uczo­no nas obie­rać ziem­nia­ki, a su­rvi­val ozna­czał ra­dze­nie so­bie, kie­dy bra­ku­je pi­żam albo dre­sów, nie­wie­le wię­cej.

Wi­dząc na­sze za­gu­bie­nie, ode­zwał się ko­lej­ny z ka­pra­li. Do­wód na to, że ka­dra też nie była jesz­cze zgra­na.

– Pani po­rucz­nik. Nie po­ra­dzą so­bie.

– Cze­mu, War­dasz­ko?

– Mel­du­ję, że brak wy­szko­le­nia, że brak umie­jęt­no­ści współ­pra­cy i…

– To żad­ne wy­tłu­ma­cze­nie – prze­rwa­ła mu. – Je­śli oni so­bie nie po­ra­dzą, to też wa­sza po­raż­ka. Do ro­bo­ty.

Tak więc ka­pra­le za­czę­li tłu­ma­czyć pod­od­dzia­łom, co i jak, a po­tem spró­bo­wa­li­śmy sami i po­szło nam zgod­nie z prze­wi­dy­wa­nia­mi. Chu­jo­wo.

Ro­ze­rska ka­za­ła ka­pra­lom tre­no­wać, do­pó­ki nie na­uczą się wy­da­wać roz­ka­zów tak, żeby były słu­cha­ne, a kom­pa­nii wra­cać do ro­bo­ty bez do­wo­dzą­cych.

Dwie go­dzi­ny póź­niej my ry­li­śmy w zie­mi coś na kształt zam­ków z pia­sku, a pod­ofi­ce­ro­wie w dole zbo­cza dar­li na sie­bie mor­dy.

– Zię­tek! – nio­sło echo spod wzgórz. – Pod­pór przo­dem i dwa­dzie­ścia. To ma być pomp­ka? Co się krę­cisz? Po­cie­rasz pin­do­la czy ćwi­czysz?

– War­dasz­ko! Jak no­sisz ka­ra­bin? Czy to jest wo­rek z ziem­nia­ka­mi?

– Zię­tek, bacz­ność! W tył zwrot! W tył zwrot, ba­let­ni­co!

Ża­den się nie ru­szał, po pro­stu wy­ży­wa­li się w próż­nię wy­ima­gi­no­wa­nych błę­dów i prze­wi­nień. Mie­sza­ni­na domu wa­ria­tów z ka­ba­re­tem w zim­niej sce­ne­rii mgli­ste­go pół­mro­ku piasz­czy­ste­go za­du­pia. Gdzieś w tych Biesz­cza­dach, któ­re nie in­te­re­so­wa­ły tu­ry­stów.

Tak za­stał nas wschód słoń­ca.

Po­rucz­nik od­wo­ła­ła pod­ofi­ce­rów – po­dzię­ko­wa­li jej za to ochry­pły­mi gło­sa­mi ul­tra­sów z okrę­gów­ki – i zro­bi­ła ob­chód. Ko­men­to­wa­ła do­ko­na­nia każ­de­go z nas w du­chu dziw­nie po­tul­nych te­raz ka­pra­li.

Ten miał ka­mu­flaż bo­żo­na­ro­dze­nio­wej cho­in­ki, tam­ten zrył zie­mię jak lo­cha w rui, a nie przy­go­to­wał okop, a ów dy­szał jak żubr.

Wszy­scy do­sta­li­śmy kary. Oprócz Mak­sa.

– Co to jest? – Ro­ze­rska spy­ta­ła Ka­spa­ra.

– Okop, pai por­cz­nik!

– Ko­piesz so­bie grób, żoł­nie­rzu? Czter­dzie­ści.

– No, ale do­bry jest! Głęb­szy, niż ka­za­li.

Ka­spar był na­iw­ny. Szyb­ko za­pa­mię­ta­łem jego ksy­wę. Nie ro­zu­miał, że ja­kość na­szej pra­cy jest dru­go­rzęd­nym po­wo­dem, dla któ­re­go do­sta­je­my po tył­kach. Ni­g­dy tego nie po­jął.

– Złe ma­sko­wa­nie, nie­re­gu­la­mi­no­wa głę­bo­kość – wark­nę­ła po­rucz­nik.

– U dziad­ka ko­pa­łem spi­żar­nię w ogro­dzie. Tak jest le­piej. Na­praw­dę.

– Sześć­dzie­siąt, nie czter­dzie­ści. – Głos Ro­ze­rskiej był lo­do­wa­ty. – I chcę wi­dzieć nowy okop. W dole wzgó­rza, na twar­dej zie­mi.

– Ale pro­szę pani…

– Stu­lić ryj, żoł­nie­rzu! – wy­chry­piał Zię­tek. Chy­ba li­tość go ru­szy­ła. – Bo jak kop­nę w dupę, to ci jaj­ca no­sem wy­sko­czą!

W oczach Ka­spa­ra wi­dzia­łem nie­do­wie­rza­nie i wście­kłość psa bi­te­go za wier­ność. Kon­tra­sto­wa­ły nie­sa­mo­wi­cie z tym, co cza­iło się w spoj­rze­niu sto­ją­ce­go obok Mil­to­na. Gdy otrzy­my­wał roz­kaz wy­ko­na­nia czter­dzie­stu pom­pek, pa­trzył na na­szą ne­me­zis, jak gdy­by chciał ją na­ry­so­wać.

Do mnie Ro­ze­rska po­de­szła jako do jed­ne­go z ostat­nich.

– Okop ma być wy­ko­pa­ny, nie za­gar­nię­ty, jak­by pies się tam wy­srał, żoł­nie­rzu. To sracz?

Uda­ło mi się wy­ko­pać nie­re­gu­lar­ną dziu­rę w pia­chu, o za­wa­la­ją­cych się ścia­nach i z ozdo­bą w po­sta­ci uła­ma­nej ga­łę­zi so­sny, któ­ra mia­ła ją ma­sko­wać.

By­łem nie­wy­spa­ny, nie­win­ny – przy­naj­mniej we wła­snych oczach – i cze­kał mnie rok po­dob­ne­go ko­pa­nia doł­ków. Za dwie­ście dwa­dzie­ścia trzy zło­te mie­sięcz­nie.

Mia­łem ocho­tę od­py­sk­nąć.

– Nie, pai por­cz­nik! – krzyk­ną­łem jed­nak, gry­ząc się w ję­zyk.

Ro­ze­rska była fa­chow­cem. Wy­czu­ła mnie. Coś nie spodo­ba­ło się jej w to­nie, ja­kim to wy­wrzesz­cza­łem, o ile w ogó­le to moż­li­we. Za­miast wy­zna­czyć karę i pójść da­lej, za­trzy­ma­ła się przy mnie dłu­żej.

– Za co tu je­ste­ście, żoł­nie­rzu?

„Je­stem ochot­ni­kiem”.

Nie. Zno­wu się po­wstrzy­ma­łem.

– Samwl­ne od­le­nie się, pai por­cz­nik!

– Masz pro­ble­my z dys­cy­pli­ną czy nie masz jaj? – spy­ta­ła, pod­cho­dząc bli­żej. Boże, na­wet ma­jąc w mó­zgu le­d­wie dość miej­sca na Lenę i utrzy­ma­nie pod­sta­wo­wych funk­cji ży­cio­wych, wi­dzia­łem, że jest ślicz­na. Ob­li­za­ła okrut­nie war­gi i pra­wie nie mo­głem w to uwie­rzyć.

Pro­wo­ko­wa­ła mnie.

– To się da spraw­dzić tyl­ko w je­den spo­sób – pal­ną­łem wresz­cie, już zu­peł­nie spo­koj­nie.

Je­stem idio­tą. A z mo­jej głu­po­ty, choć zda­wa­ło mi się, że z żar­tu, re­cho­ta­ła cała kom­pa­nia.

– Do­wie­my się, ksią­żę – stwier­dzi­ła Ro­ze­rska spo­koj­nie. – Przy­nieś mi pa­stę do zę­bów, z kom­pa­nii. – Od­wró­ci­ła się na pię­cie.

– Ta jes, pai por­cz­nik!

– Masz dwie go­dzi­ny.

Już pierw­sze­go dnia prze­sta­łem wi­dzieć w niej ko­bie­tę.

Po­mo­gło mi w tym do­dat­ko­we osiem­na­ście ki­lo­me­trów, któ­re mu­sia­łem po­ko­nać tego ran­ka, naj­dłuż­szy dy­stans, jaki do­tąd prze­bie­głem. Truch­ta­łem, kie­dy mo­głem, ma­sze­ro­wa­łem, kie­dy bra­kło mi od­de­chu. Po­tem znów truch­ta­łem. Mo­dli­łem się, by buty, któ­re mi dali, oka­za­ły się do­brze do­pa­so­wa­ne.

I my­śla­łem o desz­czu nad Czar­nym Sta­wem i o tym, że kie­dy wszyst­ko się skoń­czy, znaj­dę Lenę. Kom­bi­no­wa­łem, jak to zro­bię. My­śla­łem też o tym, co jej po­wiem, i o tym, że za­du­szę jej chło­pa­ka albo męża, je­śli do­ro­bi się go w tym cza­sie, i że może to do­brze, że tak bie­gam jak idio­ta, bo przy­naj­mniej będę miał do tego siłę.

A kie­dy wró­ci­łem, kom­pa­nia ćwi­czy­ła da­lej.

Po­rucz­nik uśmiech­nę­ła się na mój wi­dok.

– Mamy od­po­wiedź, żoł­nie­rzu – po­wie­dzia­ła, bio­rąc ode mnie pa­stę. – Dys­cy­pli­na jest. – Od­krę­ci­ła wiecz­ko, a po­tem wy­ci­snę­ła więk­szość na moje buty. Resz­tę rzu­ci­ła w tra­wę. – Wy­czy­ści­cie to – rzu­ci­ła na od­chod­ne.

Za­pra­wa trwa­ła cały dzień i pół ko­lej­nej nocy.

Nie pa­mię­tam wszyst­kich ćwi­czeń. To były głów­nie mar­sze, tro­chę mar­szo­bie­gów, cza­sem pomp­ki, dużo czoł­ga­nia się, roz­ma­itych wy­gi­ba­sów… I tak da­lej, i tym po­dob­ne. Cała krew od­pły­nę­ła do mię­śni i na mózg nie star­czy­ło już na­wet kro­pel­ki.

Po każ­dym ko­lej­nym ćwi­cze­niu zda­wa­ło mi się, że coś we mnie umar­ło, ale nowy ła­du­nek do­pier­do­lu uświa­da­miał mi za­raz, że za bar­dzo dra­ma­ty­zu­ję.

Ro­ze­rska, bądź co bądź, była spa­do­chro­nia­rzem. Nie bra­ko­wa­ło jej po­my­słów à pro­pos tego, jak nas zmę­czyć. Ro­bi­ła to jed­nak w taki spo­sób, by za­wsze tuż przed tym, jak mie­li­śmy pęk­nąć, dać nam kwa­drans lub dwa od­po­czyn­ku. Niby pod pre­tek­stem na­ra­dy z pod­ofi­ce­ra­mi, in­spek­cji sprzę­tu albo po­sił­ku, któ­ry przy­je­chał na po­li­gon w ubło­co­nym sta­rze.

A jed­nak nie­któ­rzy pę­ka­li. Na sa­mym po­cząt­ku.

Ro­ze­rska szyb­ko od­uczy­ła nas i tego.

– Wstań­cie, żoł­nie­rzu! – wy­dar­ła mor­dę na pierw­sze­go, któ­ry za nic nie dał się po­sta­wić na nogi ka­pra­lom.

– Nie wsta­nę! – pi­snął chło­pak. – Nie dam rady.

– Je­ste­ście w kom­pa­nii kar­nej! Je­ste­ście tu po to, żeby za­słu­żyć na mia­no żoł­nie­rza i zma­zać hań­bę po­przed­nich za­cho­wań!

– Nie mogę.

– Nie stać was na po­pra­wę za­cho­wa­nia?

– Pani po­rucz­nik… Nogę zwi­chłem.

– Wy­le­czą ją wam w wię­zie­niu. Ka­pra­lu! Od­pro­wa­dzić. Wie­czo­rem nie chcę tego ścier­wa wi­dzieć.

I rze­czy­wi­ście: ode­sła­ła go. A po­tem jesz­cze kil­ku go­ści, pod eskor­tą, do jed­nost­ki. Ni­g­dy po­tem ich już nie wi­dzia­łem. Mó­wio­no, że na­praw­dę tra­fi­li do paki.

My ma­sze­ro­wa­li­śmy da­lej i wy­ko­ny­wa­li­śmy ko­lej­ne roz­ka­zy.

W chwi­lach mar­szu, kie­dy ni­ko­go z pod­ofi­ce­rów nie było w po­bli­żu, żoł­nie­rze plot­ko­wa­li na te­mat po­rucz­nik. Nie uczest­ni­czy­łem w tych roz­mo­wach, ale słu­cha­łem z bra­ku lep­szej opcji.

– Ona też nie jest w kar­nej za na­gro­dę – po­wie­dział Ka­spar, któ­ry z Gna­tem i jesz­cze jed­nym chło­pa­kiem z mo­jej dru­ży­ny, Tom­kiem, szyb­ko zna­leź­li wspól­ny ję­zyk. Tyl­ko ich trzech od sa­me­go po­cząt­ku ze sobą roz­ma­wia­ło. – Ro­ze­rską – za­ci­skał zęby, kie­dy wy­ma­wiał jej na­zwi­sko – wzię­li, bo znę­ca­ła się nad żoł­nie­rza­mi. Sda… Sada… Ca­dy­ska.

Ka­spar był nie­skom­pli­ko­wa­nym czło­wie­kiem. On je­den chęt­nie o so­bie opo­wia­dał, na­wet gdy nikt nie py­tał.

Po­cho­dził z Pod­kar­pa­cia. Miły pan na WKU spy­tał go, gdzie chciał­by do­stać przy­dział, i pod­su­nął, że może gdzieś bli­sko domu. Głu­pek dał się na to zła­pać, przy­tak­nął i za­czął dzię­ko­wać.

Wy­sła­li go na Hel.

– Ja to sły­sza­łem, jak ka­pra­le coś ga­da­li, że się dała, zna­czy dupy, niż­sze­mu stop­niem – rzu­cił Gnat. Nie mógł tego do­strzec, ale ja wi­dzia­łem, że w Mil­to­nie coś drgnę­ło na te sło­wa. – I ją wy­je­ba­li, żeby afe­ry unik­nąć.

– No co ty? – zdzi­wił się czwar­ty do kom­ple­tu. Flet. – Wy­je­ba­li?

– No, zna­czy, prze­nie­śli – po­pra­wił się Gnat.

– A, że prze­nie­śli…

Nie wiem, cze­mu Flet na­zy­wał się Flet. W pod­od­dzia­le był, o dzi­wo jako je­dy­ny, za nad­uży­wa­nie al­ko­ho­lu, cho­ciaż sam twier­dził, że u sie­bie we wsi – na Pod­la­siu – nie od­sta­je od nor­my. Do­stał dwa i pół mie­sią­ca. Schlał się i za­rzy­gał mun­du­ry trzem ka­pra­lom, któ­rzy pró­bo­wa­li go obu­dzić, gdy za­snął opar­ty o drzwi dy­żur­ki. W jego oso­bie pierw­szy raz w ży­ciu wi­dzia­łem dwu­dzie­sto­let­nie­go al­ko­ho­li­ka.

Nie był to wi­dok bu­du­ją­cy.

– A ja so­bie kom­bi­nu­ję, że ona to lubi – rzu­cił To­mek i za­raz spro­sto­wał, wi­dząc otwie­ra­ją­ce się usta Fle­ta. – Że ją jara znę­ca­nie się i to się nie sta­nę­ło za karę, tyl­ko się sama zgło­si­ła.

Nikt z po­zo­sta­łej szóst­ki nie miał nic do do­da­nia.

Ma­sze­ro­wa­li­śmy.

Nie pa­mię­tam, jak to się sta­ło, ale mi­nę­ła noc, po­tem dzień i znów ka­wa­łek nocy, i do­pie­ro wte­dy zna­leź­li­śmy się w jed­no­st­ce, gdzie prze­cież po­zwa­la­no nam je­dy­nie bie­gać, nie cho­dzić. Wte­dy wła­śnie zwy­mio­to­wa­łem pod scho­dy ba­ra­ku.

Zro­bi­łem błąd.

Za­trzy­ma­łem się. Mię­śnie drgnę­ły raz, a po­tem pod­da­ły się, pa­dłem na ko­la­na. Spazm, któ­ry mną tar­gnął, był bar­dziej skur­czem; prze­szedł od stóp, przez krę­go­słup, aż po gar­dło, a skoń­czył się cien­ką struż­ką wody i resz­tek je­dze­nia, któ­re wy­rzy­ga­łem, cu­dem nie na wła­sny mun­dur. Przez łzy, któ­re na­pły­nę­ły mi do oczu, dzię­ko­wa­łem si­łom wszech­świa­ta, że przy oka­zji nie pu­ści­ły mi zwie­ra­cze.

Spró­bo­wa­łem wstać. I na­gle, tak zu­peł­nie po pro­stu, zda­łem so­bie spra­wę, że nie mogę.

By­wa­łem już w ży­ciu zmę­czo­ny, ale ni­g­dy nie zda­rzy­ło się, że­bym klę­cząc na zie­mi, uświa­do­mił so­bie, że moje nogi nie wy­ko­na­ją już na­wet jed­ne­go ru­chu wię­cej, choć­by na tyle, żeby je wy­pro­sto­wać.

A prze­cież lada mo­ment mo­gła przyjść Ro­ze­rska. Mo­gła stwier­dzić, że w tej tub­ce było jesz­cze tro­chę pa­sty, więc mam po nią za­pie­przać, sko­ro sie­dzę so­bie jak ja­kiś ksią­żę. Mo­gła wszyst­ko.

Klę­cza­łem tak, pa­trzy­łem na błysz­czą­cą ka­łu­żę pa­wia i chcia­ło mi się wyć.

By­łem sła­by.

9.

Za­ci­sną­łem zęby i opa­dłem do tyłu. Za­mio­tłem lewą ręką pod sobą i przez rę­kaw mun­du­ru po­czu­łem chro­po­wa­tą fak­tu­rę zie­mi. Prze­su­ną­łem się o kil­ka cen­ty­me­trów, po­tem po­wtó­rzy­łem ruch dru­gim przed­ra­mie­niem.

Byle da­lej od wy­mio­cin.

Czoł­ga­łem się, choć może bar­dziej peł­za­łem, w kie­run­ku scho­dów i świa­tła ba­ra­ku. Głę­bo­ki, drżą­cy wdech i je­den ruch. Ury­wa­ny wy­dech i ko­lej­ny.

Tak zmie­rza­łem do łóż­ka. Po zim­nej, pach­ną­cej je­sien­ną nocą zie­mi, czu­jąc w ustach jej smak i pa­lą­cy ogień kwa­sów żo­łąd­ko­wych. Nie my­śla­łem, ry­łem no­sem w od­bi­tych wcze­śniej śla­dach wła­snych bu­tów i całe moje je­ste­stwo spro­wa­dzi­ło się na­gle do tej jed­nej czyn­no­ści, jak gdy­by od niej mia­ło za­le­żeć moje ży­cie.

Kie­dy wresz­cie zna­la­złem się w środ­ku…

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: