Grając na własną nutę - ebook
Grając na własną nutę - ebook
Wspomnienia w rytmie jazzu
Muzyczna podróż Gary’ego Guthmana rozpoczyna się, gdy w wieku dwunastu lat odkrywa na strychu pudło z winylami i marzy, aby zostać profesjonalnym muzykiem. Wytrwałość i pasja zaowocują występami z największymi gwiazdami – Arethą Franklin, Tonym Bennettem czy Michaelem Bublé, a także zaprowadzą go do Carnegie Hall.
To historia szczęśliwych przypadków, artystycznych kryzysów i scenicznych wpadek, a sztuka splata się w niej z biznesem. Guthman wspomina jak Miles Davies „ratuje go” przed napadem i jak po jednym z koncertów policyjna eskorta ochrania jego ucieczkę przed gangiem motocyklowym. Opowiada o swoich związkach z Polską i relacjach polsko-żydowskich, które były dla niego inspiracją do skomponowania musicalu List z Warszawy.
Miłość do trąbki i muzyki wyznaczają Gary’emu jasny cel: jutro chce grać lepiej niż dzisiaj, ale zawsze na własną nutę.
„Opowieści Gary’ego, wspomnienia i anegdoty z tras koncertowych są jak transkrypcja melodii na słowa. Czytając o jego artystycznych przygodach, ma się wrażenie, że zabiera on czytelnika w podróż do swojego muzycznego świata.
Polecam wszystkim, którzy kochają podróże w przeszłość i muzykę, jazz szczególnie.”
Adam Makowicz
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-6800-5 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pewnego wieczoru moja siedemnastoletnia córka przyszła do mojego gabinetu, by zadać mi dręczące ją pytanie.
– Tato, ty to miałeś szczęście, że grasz na trąbce – zaczęła.
– Szczęście nie miało z tym nic wspólnego – odpowiedziałem zdecydowanym, mentorskim tonem. – Na naukę gry poświęciłem wiele lat. Od ćwiczenia siniały mi wargi. Robiłem…
– Nie, nie o to mi chodzi – przerwała mi. – Miałeś szczęście, że już tak wcześnie wiedziałeś, co chcesz w życiu robić. Jak to było?
Od tamtej chwili cały czas myślę o tym pytaniu. Przez ostatnie pięćdziesiąt lat jeździłem po świecie, mieszkałem i pracowałem w trzech różnych krajach. Nigdy nie porzuciłem świata muzyki, która zawsze była moją pasją – tyle że to nie jest odpowiedź na pytanie mojej córki: skąd się to we mnie wzięło?
Postanowiłem więc zapisać swoje wspomnienia, by odkryć to, co zawsze we mnie drzemało i czekało na odpowiedni impuls. Może wśród tych wspomnień znajduje się odpowiedź?
Z grzeczności parafrazuję słynne zastrzeżenie:
„To są prawdziwe historie. Opisane tu wydarzenia rzeczywiście miały miejsce w moim życiu. Na prośbę kilkorga bohaterów ich nazwiska zostały zmienione. A z szacunku dla tych opowieści powtarzam je dokładnie tak, jak się wydarzyły”.
¹ _Fargo_ (1996), scen. i reż. Ethan Coen i Joel Coen.1
JAK SIĘ TO WSZYSTKO ZACZĘŁO
Gdy byłem małym chłopcem, moi rodzice, mój brat i ja przenieśliśmy się do pięknego, trzypiętrowego domu w stylu Gordon-Van Tine w Eastmoreland, szacownej podmiejskiej dzielnicy w południowo-wschodniej części Portland, w stanie Oregon. Nasz dom, zbudowany na początku lat dwudziestych XX wieku, stał bokiem do porośniętej drzewami ulicy, w odległości trzech przecznic od znanego Reed College. Budynek został zaprojektowany z taką ilością wnęk i zakamarków, że dziewięciolatek musiałby się bardzo starać, by do nich nie zajrzeć. Była też piwnica z ukrytymi zakątkami, pokój dla służby obok kuchni i sypialnia dla gości na piętrze, bez ścian, za to ze szklanymi panelami i balkonem.
Gdy pierwsze tygodnie podniecenia przeprowadzką minęły, wreszcie po raz pierwszy spojrzałem na sufit w sypialni dla gości, gdyż do tej pory patrzyłem tylko w dół lub na boki. I właśnie na suficie moje małe dziecięce oczy dostrzegły drewnianą kwadratową płytę z uchwytem. Tego nie mogłem zignorować, poszedłem więc do garażu po półtorametrową drabinę, którą następnie wciągnąłem po schodach na górę. Wspiąłem się po niej do włazu na suficie, złapałem uchwyt i zacząłem nim powoli kręcić. Popchnąłem właz, który bez problemu się otworzył. Wszedłem jeszcze wyżej po drabinie i w końcu odkryłem, co się znajduje nad sufitem sypialni dla gości. Zrobiłem dwa ostrożne kroki i znalazłem się na strychu, dodać trzeba – niewykończonym.
Znalazłem tam kilka starych walizek, lampy w stylu art déco, które zapewne należały jeszcze do moich dziadków, i kilkanaście tekturowych pudeł. Spodziewałem się, że będzie w nich mnóstwo różnych skarbów, szlachetne kamienie, może nawet kasetki z pieniędzmi, czyli wszystko to, co mogło pobudzić wyobraźnię dziewięciolatka. Otworzyłem walizki, ale znalazłem w nich stare ubrania przesycone naftaliną i mundur mojego ojca z czasów drugiej wojny światowej. Szybko je zamknąłem i podczołgałem się do pudeł. W paru znajdowały się papiery i dokumenty mojego dziadka. W czterech innych zamknięte były skarby młodości mojej mamy i pamiątki z jej dzieciństwa.
Piąte pudło wypełniały płyty gramofonowe, które mama zbierała jako nastolatka. Było ich dwadzieścia pięć, do odtwarzania z prędkością 78 obrotów na minutę i każda miała swoją kopertę, a wszystkie ułożone były w staroświeckich skórzanych segregatorach. Wśród nich znalazłem nagrania big-bandów z ery swingu, między innymi Benny’ego Goodmana, Tommy’ego Dorseya, Artiego Shawa, Glenna Millera i Harry’ego Jamesa. Najwięcej było płyt Jamesa, więc założyłem, że to jego moja mama lubiła najbardziej. W ostatnim pudle znajdował się album pełen wyciętych z kolorowych magazynów artykułów dotyczących gwiazd filmowych, liderów big-bandów, w szczególności Harry’ego Jamesa i jego żony, aktorki Betty Grable.
Ogromnie mnie ciekawiło, co było na płytach, bardzo chciałem je odtworzyć, więc wziąłem je i szybko zszedłem na dół. W naszym salonie stała piękna mahoniowa szafka, w której schowany był gramofon, składający się z obrotowego talerza i ramienia z igłą. Zamocowany był na podstawie, która po otwarciu szafki podnosiła się do góry. Rodzice zazwyczaj włączali gramofon tylko wtedy, gdy na niedzielny obiad przychodził do nas dziadek, dzięki temu wiedziałem, jak obsługiwać to urządzenie.
Wyciągnąłem jedną z płyt Harry’ego Jamesa zatytułowaną _A Sinner Kissed an Angel_ z wokalem Dicka Haymesa, przełączyłem małą czarną dźwignię, która uruchamiała gramofon, umieściłem płytę na obracającym się talerzu i ostrożnie opuściłem na nią ramię z igłą.
Choć płyta, zużyta i zakurzona, mocno trzeszczała, to muzyka Harry’ego Jamesa i jego orkiestry, a także wokal Dicka Haymesa całkiem mnie oczarowały. Pokochałem bigbandowe brzmienie! Zauważyłem, że utwór _A Sinner Kissed an Angel_ nagrany został w 1941 roku i że znajdował się na stronie B płyty. Odwróciłem płytę na stronę A, by puścić _You Made Me Love You_. Teraz usłyszałem trąbkę Harry’ego Jamesa grającego swój pierwszy wielki hit. Jego wizytówką stał się romantyczny i liryczny styl gry, a od innych trębaczy odróżniało go niesamowite, charakterystyczne tylko dla jego stylu gry vibrato.
Pożerałem wprost każde nagranie Jamesa, aż dotarłem do ostatniej płyty. Na stronie A znajdował się utwór _Lot trzmiela_, a na stronie B _Karnawał wenecki_. Oba dowodziły olśniewającej techniki gry na trąbce Jamesa. Gdy ich słuchałem, miałem gęsią skórkę. Mama, usłyszawszy muzykę dobiegającą z salonu, przyszła posłuchać jej wraz ze mną. Powiedziała mi, że uwielbia brzmienie trąbki Harry’ego Jamesa, a to, że trębacz miał ponad metr osiemdziesiąt wzrostu i stalowoniebieskie oczy, tylko dodawało jego muzyce smaku! Nic więcej nie było mi trzeba. Połknąłem bakcyla!
Wiosną, gdy byłem w czwartej klasie szkoły podstawowej Duniway, nauczycielka muzyki Natalie Wiegel, bardzo poważana i lubiana przez uczniów, zaprosiła nas na indywidualne spotkania, na których rekrutowała członków szkolnej orkiestry piątoklasistów. Na początku roku szkolnego każdy z nas dostał plastikowy flet prosty, zwany flutofonem. Łatwo i przyjemnie się na nim grało, a nasza miniorkiestra fletowa stworzona przez panią Wiegel była świetnym sposobem na zapoznanie uczniów z muzyką. Nauczycielka w ten sposób zachęcała nas, byśmy w następnym roku wybrali instrument, na którym moglibyśmy grać w szkolnej orkiestrze.
Pani Wiegel była miłą i łagodną kobietą w wieku czterdziestu kilku lat. Zawsze ubierała się w stylu lat pięćdziesiątych, włosy upinała w kok z tyłu głowy, by nie zaczepiały o okulary w metalowych oprawkach. Uśmiechem i spokojem w jednej chwili zjednywała sobie dzieci. Mieliśmy szczęście, że tak wcześnie w naszym życiu spotkaliśmy kogoś, kto nauczył nas kochać muzykę.
Gdy stawiłem się na spotkanie, pani Wiegel zapytała:
– Gary, czy miałbyś ochotę grać w naszej orkiestrze w przyszłym roku?
– Tak, psze pani, bardzo bym chciał! − odpowiedziałem bez wahania.
– A na jakim instrumencie?
– Wie pani, w domu na strychu znalazłem stare płyty, które zbierała moja mama, gdy była nastolatką. Miała wtedy swojego ulubieńca.
– Kto to był? − spytała ze swoim ujmującym uśmiechem, który pamiętam do dzisiaj.
– Trębacz, Harry James. Nie wiem, kim on jest, ale na jednej z tych płyt gra utwór _Lot trzmiela_. Chciałbym tak umieć grać!
Zaśmiała się i pochyliła w moją stronę.
– Niech no się przyjrzę, jak będzie z twoim zadęciem.
– Zadęciem?
– To sposób, w jaki układasz wargi i mięśnie ust, tak jak w uśmiechu. Uśmiechnij się, Gary.
Więc jak każdy dziewięciolatek uśmiechnąłem się tak szeroko, jak tylko potrafiłem, szczerząc wszystkie zęby!
– No cóż, mój drogi. Wydaje mi się, że masz zbyt duże wargi na trąbkę. Co powiesz na tubę?
Tuba to instrument, który zazwyczaj jest daleko na końcu „listy marzeń”, więc najtrudniej znaleźć kogoś, kto chciałby grać w orkiestrze na tubie. Z grymasem na twarzy, jakbym właśnie polizał cytrynę, zacząłem głośno protestować.
– Nie chcę grać na tubie. Chcę grać na trąbce jak Harry James. Mojej mamie by się to bardzo podobało!
Wieczorem opowiedziałem rodzicom o rozmowie z panią Wiegel. Mama cała się rozpromieniła, a tata uśmiechnął się, gdy wspomniałem nazwisko Harry’ego Jamesa, więc miałem pewność, że mój pomysł i jemu się podoba. Poczułem ciepło na myśl o tym, że sprawiam radość moim rodzicom, którym na wzmiankę o ich ulubionym liderze big-bandu i o moim zamiarze, by grać tak jak on, rozjaśniły się twarze.
W sobotę rodzice zaskoczyli mnie wyprawą do sklepu muzycznego w Gateway Shopping Centre. Gdy szliśmy z parkingu do sklepu, zżerała mnie ciekawość. Po wejściu rodzice podeszli do lady.
– Chcielibyśmy kupić trąbkę dla naszego syna. Ma zamiar grać jak Harry James! − dumnie oznajmił mój ojciec.
Sprzedawca zapytał mnie, czy kiedykolwiek grałem na trąbce i czy wiem, jak to się robi. Zaprzeczyłem.
– No dobrze − powiedział. − Zobaczmy, co tu dla ciebie mamy.
Poszedł na zaplecze i kilka minut później wrócił z szarym, nowo i solidnie wyglądającym futerałem. Położył go na ladzie, otworzył i wtedy naszym oczom ukazała się piękna, pokryta warstwą mosiądzu trąbka, leżąca na jasnoczerwonym welwetowym obszyciu futerału. To była najpiękniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek widziałem. Była nowiutka, wykonana przez firmę Olds, miała napis „Reynolds Medalist”.
– Czy wiesz, jak się gra na trąbce? − zapytał ponownie sprzedawca.
– Nie, proszę mi pokazać.
– No dobrze − odpowiedział. − To nie jest takie skomplikowane. Musisz ułożyć wargi tak, jakbyś wymawiał głoskę „m” i wypuszczając przez wargi powietrze, wydać brzęczący dźwięk. Trochę tak, jakbyś był w wannie i zanurzając usta w wodzie, próbował udawać motorówkę.
Obserwowałem go w napięciu, zwracając uwagę na każdy jego ruch. Patrzyłem, z jaką uwagą wyjął trąbkę z futerału i palcami lewej ręki objął trzy zawory. Potem zagiął trzy palce prawej ręki i oparł je o tłoki zaworów. Powoli uniósł trąbkę do warg, ułożył je jak do głoski „m”, równie wolno nabrał przez nos dużo powietrza i w końcu łagodnie zadął. Usłyszałem piękny, głęboki ton. Jego wibrację poczułem na całej skórze.
– Teraz twoja kolej. − Sprzedawca wręczył mi trąbkę.
Wziąłem ją w obie ręce i zacząłem naśladować wszystkie jego ruchy. Nabrałem odrobinę powietrza nosem, ułożyłem wargi jak do głoski „m” i zadąłem. Zabrzmiał taki sam dźwięk, jaki przed chwilą zagrał sprzedawca, czyli środkowe C, i jak na moje ucho był całkiem w porządku.
Przytrzymałem ten dźwięk przez około pięć sekund, a gdy skończyłem, wszyscy zaczęli bić mi brawo, moich rodziców wypełnił entuzjazm.
Spojrzałem na sprzedawcę i zapytałem:
– To takie proste?
Sprzedawca i rodzice zaczęli się śmiać. Nie rozumiałem wtedy dlaczego, bo byłem zbyt młody.
– Tak, drogi chłopcze − odparł. − To takie proste.
Tak się złożyło, że tego dnia (12 lipca) były moje dziesiąte urodziny i trudno byłoby mi wymyśleć bardziej spektakularny prezent!
Całą drogę powrotną do domu trzymałem futerał z trąbką na kolanach, zupełnie tak, jakby był równie ważny i delikatny jak mój braciszek, którego prawie pięć lat wcześniej też trzymałem na kolanach, gdy jechaliśmy do domu ze szpitala, gdzie się urodził. Nie mogłem się doczekać, kiedy wrócimy do domu i kiedy będę mógł znowu zagrać!
Ledwo zaparkowaliśmy w garażu, a już z pośpiechem otwierałem drzwi samochodu i kurczowo ściskając futerał, wbiegłem tylnymi drzwiami, a potem w dół schodami do wyłożonego sosnową boazerią pokoju w piwnicy. Futerał ostrożnie umieściłem na sofie. Klęknąłem przed nim i czekałem na właściwy moment. Musiało minąć dobre dziesięć minut, zanim się poruszyłem i powoli otworzyłem futerał, zupełnie jak James Bond w scenie, gdy stara się nie wywołać eksplozji jednym niewłaściwym ruchem. Otworzyłem futerał – w środku na dopasowanym do jej kształtu aksamitnym obszyciu leżała trąbka. Delikatnie ją podniosłem. Widziałem ją teraz w całej okazałości − wypolerowany mosiądz cudownie błyszczał. Kilka razy obróciłem ją, przyglądając się szczegółom obudowy zaworów. Na jednym z nich wygrawerowany był numer seryjny − moja trąbka „Reynolds Medalist” firmy Olds miała numer 27 256 – i byłem pewny, że lepszej nigdy nie wyprodukowano!
Przypomniałem sobie, co na temat grania powiedział sprzedawca. Uniosłem trąbkę do ust, tak jak w sklepie, ale powstrzymałem się, bo czegoś tu brakowało. Zapomniałem zamontować ustnik. Z małej przegródki w futerale wyciągnąłem ustnik 10 1/2 C firmy Bach i delikatnie nałożyłem go na metalową rurę korpusu. Podniosłem do ust instrument, na którym Harry James grał _Lot trzmiela_. Nabrałem powietrza do płuc i wydmuchałem je do trąbki. Bez rezultatu. Słychać było tylko odległy szum wiatru w lesie. Ogarnęła mnie panika. Spróbowałem jeszcze raz. I znowu bez rezultatu − trąbka milczała, tylko wiatr szumiał.
Próbowałem sobie przypomnieć, czy może było coś, nawet najmniejszy szczegół, o którym zapomniałem, i wtedy oświeciło mnie. Sprzedawca mówił o właściwym zadęciu i ułożeniu warg tak, jakbym chciał wypowiedzieć głoskę „m”.
AHA! To na pewno był ten ważny szczegół, o którym zapomniałem. Tym razem zrobiłem wszystko zgodnie z instrukcją, ułożyłem wargi do głoski „m”, wziąłem głęboki wdech nosem i delikatnie zadąłem − to było to: usłyszałem piękne środkowe C.
Przez resztę wakacji grałem na trąbce codziennie. Akompaniowałem utworom puszczanym w radio i piosenkom na płytach Harry’ego Jamesa i Ala Hirta, które dostałem od rodziców. Wielokrotnie musieli mnie powstrzymywać.
– Gary, już dosyć. Grasz od dwóch godzin! − krzyczała matka, choć wiedziałem, że była ze mnie dumna.
Pamiętam, że dostałem od rodziców książeczkę z zapisem prostych melodii na trąbkę, nie dłuższych niż jedna minuta. Z pomocą tabel palcowania, które były w książeczce, z niepowstrzymanym entuzjazmem grałem i grałem, aż wokół górnej wargi pojawił mi się duży fioletowy odcisk okrągłego ustnika. Nie było się czym przejmować, więc nie mogłem się doczekać następnego dnia, by móc znowu grać.
Po rozpoczęciu szkoły w piątej klasie zapisałem się do orkiestry dla początkujących prowadzonej przez panią Wiegel. Moi rodzice, widząc, z jaką pasją gram na trąbce, zdecydowali, że powinienem mieć prywatne lekcje, i poprosili panią Wiegel, by poleciła nam odpowiedniego nauczyciela.
Jack Dalby grał na rogu barytonowym i dyrygował szkolną orkiestrą w Wilson High School. Był dobrodusznym mężczyzną w typie ulubionego dziadka. Miał krępą posturę, okrągłą twarz, nosił okulary, nad uszami rosły mu kępki włosów, a na głowie był niemal łysy. Uwielbiał uczyć dzieci, niezmiennie pogodny i uśmiechnięty, zawsze znalazł okazję, by wyrazić swoją aprobatę.
Gdy po raz pierwszy znalazłem się w domu pana Dalby’ego, zaskoczyły mnie przepiękne dźwięki klarnetu płynące z pokoju nad jego gabinetem. Najpierw zabrzmiała skala wznosząca, by potem w zawrotnym tempie opaść o dwie oktawy, a towarzyszyły temu ozdobniki grane w podobnym porządku. Pamiętam, jak pomyślałem: „No, no! Tu mieszkają prawdziwi muzycy”.
Na klarnecie grał syn Jacka Dalby’ego, Warren, niesłychanie utalentowany młody muzyk, którego technika gry wzbudzała podziw.
Gabinet Jacka Dalby’ego był przytulny i ciepły. Na tyle duży, by pomieścić prawie dwumetrowego steinwaya, o podobnym brązowym kolorze co skórzane obicia sofy i krzeseł; ciemne mahoniowe półki dźwigały setki książek i pewnie tyle samo płyt gramofonowych o prędkości odtwarzania 33 1/3 obrotów na minutę. Naprzeciwko drzwi do gabinetu znajdował się kominek opalany drewnem. W zachodniej części gabinetu urządzono studio nagraniowe − stały tam dwa nowoczesne magnetofony szpulowe, przedwzmacniacze i wzmacniacze, a także cztery głośniki firmy Harman Kardon.
Na lekcje zawoziła mnie mama albo tata, a pan Dalby czekał na mnie na progu z szerokim uśmiechem i słowami „Witaj, młodzieńcze”.
Dawał mi lekcje co tydzień przez cztery lata, a każda lekcja była czystą przyjemnością.
Jack Dalby korzystał ze świetnego podręcznika z serii _Rubank Method_, opublikowanego po raz pierwszy w latach czterdziestych ubiegłego stulecia i nadal dostępnego. Jako nauczyciel Jack Dalby był zawsze życzliwy i spokojny, pod jego kierunkiem grałem krótkie wprawki z gam, rytmu, pięknych melodii; muzykowaliśmy też na dwie trąbki, w duecie, co lubiłem najbardziej. Choć mój nauczyciel grał na rogu barytonowym, to był też mistrzem w grze na trąbce – delikatnie tworzył na niej miękkie i łagodne dźwięki.
Chętnie dzielił się ze mną swoją techniką i stylem, zachęcał mnie do naśladowania tego, jak grał, najdokładniej jak potrafię.
Bardzo chciałem mu pokazać, że potrafię spełnić jego oczekiwania. Teraz myślę, że na tym polegała tajemnica jego powodzenia jako nauczyciela. Pod koniec każdej lekcji wpisywał do mojego dzienniczka z postępami ocenę i z dumą mogę stwierdzić, że prawie zawsze była to najwyższa nota. A gdy udało mi się zagrać wyjątkowo dobrze, przy swoim podpisie w dzienniczku naklejał malutką złotą gwiazdkę.
Gwiazdki te podnosiły mnie na duchu i niesłychanie cieszyły, że udało mi się osiągnąć coś wyjątkowego i zostało to dostrzeżone. Ale najważniejsze dla mnie było to, że Jack Dalby klepał mnie wtedy po ramieniu i z błyskiem w oku powtarzał: „Bardzo dobrze, młodzieńcze. Wyśmienicie!”.
Jack Dalby zmarł w wieku dziewięćdziesięciu czterech lat, a Natalie Wiegel dziewięćdziesięciu ośmiu. Byli dla mnie i dla innych uczniów cudownym darem. Nauczyli mnie, jak obdarzać miłością instrument i muzykę, którą z niego wydobywam.
² Gordon-Van Tine Company sprzedawała gotowe domy z prefabrykatów – przyp. tłum.
³ Natalie Rose Wiegel (1917–2015), amerykańska pianistka i nauczycielka muzyki.
⁴ Jack Corwin Dalby (1917–2011), amerykański puzonista i nauczyciel muzyki.2
SALLY JAYNE
Moja mama, Sally Jayne, mogła być naprawdę ze mnie dumna − pan Dalby bardzo mnie chwalił i nawet dawał mi złote gwiazdki w dzienniczku.
Urodziła się na Brooklynie w Nowym Jorku w 1924 roku i choć miała niesamowite uzdolnienia artystyczne, ukończyła jedynie szkołę średnią. Nie dostała szansy, by spełnić swoje marzenia i zostać grafikiem, ponieważ gdy ukończyła średnią szkołę, wybuchła wojna i młode kobiety, zwane „Rosie the Riveter”, pracowały w fabrykach, by wspomóc wysiłek wojenny Stanów Zjednoczonych.
Sally Jayne Guthman około 1950 roku \\ archiwum rodzinne autora
Ojciec mojej mamy, dziadek Max, był niewysokim, korpulentnym niemieckim Żydem, o stoickim podejściu do życia, który w 1902 roku uciekł spod panowania cara Mikołaja II z Mińska na Białorusi i znalazł się w Filadelfii, gdzie skończył wydział chemii na Uniwersytecie Pensylwanii. Mama zawsze z uznaniem wyrażała się o jego niemiecko-rosyjskim, stoickim podejściu do życia, ale mój tata uważał, że cierpiał na kompleks „niskiego mężczyzny vel Napoleona”.
Moja babcia ze strony mamy, Eyelene, urodziła się w Nowym Jorku i została nauczycielką w szkole średniej. Mama podziwiała babcię za jej cierpliwość i opanowanie w sytuacjach stresowych. Mówiła, że jej matka swoim uśmiechem mogła stopić lody Arktyki, i że często wykorzystywała go jako przeciwwagę dla powściągliwości Maksa.
Sally Jayne wychowywano zgodnie z surowymi zasadami, co przełożyło się potem na sposób, w jaki wychowywała mnie i mojego brata. W jej świecie można było postępować albo dobrze, albo źle – nie było trzeciej możliwości. Dobre maniery i kindersztuba obowiązywały nas bez wyjątku wszędzie, szczególnie poza domem, bo w domu panowała trochę większa swoboda.
Na początku lat trzydziestych XX wieku rodzice mojej mamy przenieśli się z całą rodziną do Seattle, a potem do Los Angeles, gdzie mama skończyła szkołę średnią Susan Miller Dorsey High. Była świetną uczennicą, pochłaniała książki, wykazywała talenty artystyczne i uwielbiała konie.
Mniej więcej w czasie, gdy Stany Zjednoczone przystąpiły do wojny, Eyelene poznała Sarę, matkę mojego taty, i wkrótce zostały przyjaciółkami. Mama miała wtedy jedenaście lat, a tata dwadzieścia cztery. Obie zdecydowały, że dobrze by było, gdyby Sally poznała żołnierza, z którym mogłaby korespondować, i miały nadzieję, że syn Sary nie będzie miał nic przeciwko takiej wymianie listów. Moi rodzice zaczęli więc do siebie pisać – tata na Alasce co trzy miesiące dostawał list od mamy, a mama czekała z podnieceniem na listy od „swojego żołnierza”. Gdy spotkali się pod koniec wojny, wiedzieli już tyle o swoim postrzeganiu świata i o sobie, że łączyło ich coś więcej niż przyjaźń.
Ich miłość rozkwitła tak szybko, że 6 grudnia 1945 roku wzięli ślub. Ja urodziłem się w 1952 roku, a mój brat Eric pięć lat później.
Gdy rodzice zapraszali do domu przyjaciół lub mojego dziadka Maksa, zwykle prosili, żebym dla nich zagrał. Występowanie przed publicznością było dla mnie w tamtych czasach olbrzymim stresem, więc rodzice zgadzali się, bym grał w pokoju obok. Na takie właśnie okazje nauczyłem się na pamięć dwóch utworów. Na szczęście tyle wystarczyło, by zaspokoić pragnienie moich rodziców popisania się synem. Zaczynałem od _My Wild Irish Rose_, a potem szybko i gładko przechodziłem do _Everything’s Coming Up Roses_ z musicalu _Gypsy_.
Choć zawsze wszyscy wyrażali głośny aplauz, ja wolałem mieć to jak najszybciej z głowy. Rodzice powtarzali, jak bardzo są ze mnie dumni. Choć okropnie się bałem występów przed naszymi gośćmi, to jednak zaprawiły mnie one do późniejszych występów solisty.
Dziadek Max zawsze zachwycał się moimi dziecięcymi koncertami, odkąd razem z babcią Eyelene przenieśli się do Portland, by patrzyć, jak dorastam i cieszyć się moimi osiągnięciami. Żałuję, że nie poznałem lepiej mojej babci, ale zmarła, gdy miałem trzy lata.
Dziadek został właścicielem pierwszej drogerii w centrum Portland, Model Drug Pharmacy, w której pracował aż do śmierci. Pamiętam, że często go tam odwiedzałem, a on dawał mi 25 centów, bym kupił sobie zestaw trzech komiksów wydawnictwa DC Comics. Brałem je do staromodnego baru z napojami gazowanymi we wschodniej części drogerii, gdzie znajdowała się długa, zakręcająca lada z lat pięćdziesiątych i stołki barowe z czerwonymi siedzeniami na cylindrycznych, metalowych kolumienkach. Dziadek zawsze odkładał na chwilę to, co właśnie robił, i przygotowywał mój przysmak, czyli lodową czekoladę, składającą się z ciemnego, słodkiego napoju gazowanego, gałki lodów czekoladowych i bitej śmietany, a to wszystko polane czekoladowym syropem.
Moje najwcześniejsze i najbardziej ulubione wspomnienie związane jest z niedzielnymi wizytami dziadka Maksa w naszym domu, gdy siadywał w gabinecie taty i zapalał duże kubańskie cygaro. Uwielbiałem ten zapach. Dziadek przynosił też pokaźnych rozmiarów salami Hebrew National, które zamawiał w Chicago. Wyciągał z kieszeni scyzoryk i każdemu odkrawał kawałek tej pyszności. Pogryzając salami, siadałem na jego kolanach i czekałem cierpliwie, aż wrzuci mi za koszulę kilka monet. Wtedy biegłem do swojego pokoju i wkładałem je do skarbonki w kształcie rakiety kosmicznej. Do dzisiaj na ścianie w moim domu wisi zaświadczenie o nabyciu jednej akcji klubu zespołu baseballowego Portland Beavers, którą dziadek sprezentował mi na ósme urodziny. Przyjaźnił się wtedy z właścicielem klubu i udało mu się zdobyć dla mnie piłkę baseballową z podpisami wszystkich członków zespołu z 1959 roku. Cóż to była za zdobycz!
Po trzech latach gry na trąbce zdecydowałem się oznajmić rodzicom swoją decyzję. Poczekałem, aż zjedliśmy obiad, a oni zasiedli wygodnie przed telewizorem w salonie. W trakcie przerwy na reklamy poprosiłem, by poświęcili mi minutę lub dwie, bo to dla mnie bardzo ważne. Wyłączyli telewizor, żebym mógł mieć całą ich uwagę.
– Mamo, tato, podjąłem pewną decyzję – powiedziałem najbardziej dorosłym głosem, na jaki było mnie stać.
Zaświadczenie posiadania akcji klubu baseballowego, 1957 rok \\ archiwum rodzinne autora
Mama uniosła brwi, jakby spodziewała się usłyszeć coś zupełnie niebywałego.
– Dobrze, Gary. Co jest więc tak ważne, że chcesz nam o tym powiedzieć? Teraz, właśnie dzisiaj?
Przenosiłem wzrok z mamy na tatę, przestąpiłem z nogi na nogę, wyprostowałem ramiona i oświadczyłem:
– Zdecydowałem, że będę profesjonalnym trębaczem.
Rodzice nie odezwali się, ale popatrzyli na siebie, uśmiechnęli się i pokiwali głowami. Mama spojrzała na mnie i naśladując akcent i sposób mówienia charakterystyczny dla Żydów z Brooklynu, rzuciła od niechcenia:
– Masz jeszcze dla nas jakieś nowiny?
Tata uśmiechnął się szeroko i doszedł do wniosku, że najlepiej będzie zgodzić się z mamą.
Pewnego słonecznego letniego sobotniego popołudnia w roku, gdy ukończyłem czternaście lat, mama zadała mi nietypowe pytanie.
– Gary, czy chciałbyś wziąć udział w przesłuchaniach muzycznych do młodzieżowego zespołu dixielandowego?
Szaleńczo się ucieszyłem, że miałbym wziąć udział w ogóle w jakichkolwiek przesłuchaniach.
– A jak się nazywa ten zespół?
Mama zachichotała.
– Seldom Six.
– A czemu „rzadko”? – zastanawiałem się głośno.
– Nie mam pojęcia, synku, ale jestem pewna, że już niedługo się dowiesz.
Wziąłem udział w przesłuchaniach i zdobyłem miejsce w zespole. W ten właśnie sposób, dzięki mamie, rozpoczęła się moja kariera w show-biznesie.
Byliśmy grupą sześciu nastolatków, w wieku czternastu i piętnastu lat. W przygotowaniu występów estradowych pomagało nam kilku profesjonalistów estradowych.
Uczyliśmy się zespołowej rutyny, nut, ćwiczyliśmy głosy, by móc śpiewać w segmentach wokalnych, a pod kierunkiem zawodowego choreografa ćwiczyliśmy stepowanie. Kierował nami Lynn Easton, który odszedł ze słynnego zespołu rockowego The Kingsmen, znanego szczególnie z przeboju _Louis, Louis_.
Dla mnie największym problemem było stepowanie, bo w okresie dorastania ciągle łapały mnie bolesne skurcze mięśni nóg. Taniec obciążał łydki, więc skurcze zdarzały się zawsze w trakcie stepowania.
Początkowo uważałem, że nazwa zespołu jest dziwna, ale po kilku miesiącach dowiedziałem się, dlaczego rodzice ją wymyślili. Na naszych próbach prawie zawsze brakowało jednego członka zespołu, stąd więc „rzadko” w nazwie.
Seldom Six: Ron Peebles – klarnet, Randy Hunt – bandżo, Jim Fenwick – tuba, Duffy DuFresne – puzon, John Roberts – perkusja, Gary Guthman – trąbka, około 1967 roku \\ archiwum rodzinne autora
Publiczność z entuzjazmem oglądała całkiem profesjonalnie śpiewających i tańczących nastolatków, szczególnie nasz ostatni popisowy numer pod tytułem _Tiger Rag_. Jest to standard w repertuarze zespołów dixielandowych, a my, wykonując go na zakończenie jako gwóźdź programu, dawaliśmy z siebie wszystko. Nasz puzonista, leżąc na podłodze na skraju sceny, grał, przesuwając suwak instrumentu stopą. Klarnecista jedną ręką trzymał instrument, a drugą wykonywał pompki. Bandżysta jeździł po scenie na swoich „czterech literach”. Tubista wykonywał serie kopnięć w powietrzu, ja robiłem pajacyki, a wszystko to robiliśmy, nie przerywając gry!
W trakcie finału schodziliśmy ze sceny i mieszaliśmy się z publicznością, biegając wzdłuż przejść między rzędami aż na tył sali i z powrotem. Wchodząc na scenę, czepialiśmy się kurtyny po jej obu stronach i huśtaliśmy się na niej. A na sam koniec wbiegaliśmy na środek sceny, padaliśmy na nią, robiliśmy po dwa przewroty i wspólnie, trzymając się blisko siebie, kończyliśmy ostatni numer. Co to były za występy!
W ciągu następnych dwóch lat występowaliśmy w całych Stanach Zjednoczonych i w Kanadzie na konwencjach wyborczych i letnich festiwalach. Było to niesłychane doświadczenie, które nauczyło mnie zachowania na scenie i położyło fundament pod moją późniejszą muzyczną karierę – no i dało powód do dumy mojej mamie.
Chyba nikogo nie dziwi, że w dorosłym życiu z moich występów usunąłem stepowanie!
⁵ Sally Jayne Guthman z domu Keyser (1924–1973).
⁶ Rosie the Riveter, dosłownie Rosie Nitowaczka, symbolizowała kobiety pracujące w fabrykach w Stanach Zjednoczonych w czasie drugiej wojny światowej – przyp. tłum.
⁷ Max Keyser (1889–1961).
⁸ Eyelene Keyser, z domu Fainberg (1892–1955).
⁹ Sara Guthman z domu Roslow (1895–1976).
¹⁰ Seldom Six – dosłownie: rzadko sześciu – przyp. tłum.3
LEO
Pewnego wieczoru przerzucałem albumy rodzinne i znalazłem zdjęcie mojego taty Leo, na którym grał w planszówki z moim młodszym bratem, i drugie, na którym czytał ze mną książkę, a ja siedziałem na jego kolanach. Mojemu tacie nie udało się zdobyć dobrego wykształcenia, nie miał też doświadczenia, by zdobyć atrakcyjny zawód.
Krach na nowojorskiej giełdzie w 1929 roku pozbawił środków do życia miliony Amerykanów. Jego ojciec, Seymour, z powodu choroby musiał zamknąć rodzinny interes. To zmusiło mojego tatę do porzucenia szkoły w wieku czternastu lat, w szczytowym okresie wielkiego kryzysu.
Seymour zmarł w wieku czterdziestu siedmiu lat, gdy Leo był zaledwie siedemnastolatkiem. Śmierć mojego dziadka pozostawiła pustkę w duszy mojego taty, na szczęście on sam odnalazł się w roli ojca i robił wszystko, by upewnić swoje dzieci, że są otoczone miłością.
Leo Guthman około 1945 roku \\ archiwum rodzinne autora
Matka taty, Sara, zdecydowała, że najlepsze, co może zrobić dla siebie i dzieci, to przeprowadzka z Ohio na Zachodnie Wybrzeże. W tamtych latach wielu mieszkańców chłodniejszych stanów przenosiło się do Kalifornii, między innymi właśnie dlatego, że było tam cieplej. Matka Leo i jego dwie siostry wyjechały z miasteczka Youngstown i zamieszkały w Los Angeles. Siostry kontynuowały edukację na poziomie podstawowym, a Leo zaczął szukać pracy.
W Los Angeles nie było dla niego zajęcia, zaczął więc spotykać się z bezrobotnymi aktorami klasy B i C. Był przystojnym mężczyzną, bardzo podobnym do Deana Martina – miał gęste, czarne, kręcone włosy i smukłą sylwetkę. Nie interesowało go ani aktorstwo, ani Hollywood, ale lubił obracać się w tych kręgach.
Po latach okazjonalnego zatrudnienia w najróżniejszych pracach dorywczych jesienią 1940 roku Leo postanowił wstąpić do wojska, z nadzieją na zdobycie wykształcenia i przejście szkolenia zawodowego.
Przez rok służył w jednostce medycznej w Forcie MacArthur w San Pedro w Kalifornii jako sanitariusz wojskowy przydzielony do oddziału psychiatrycznego. Choć była to dość komfortowa sytuacja, to jednak ciągłe przebywanie wśród setek żołnierzy z problemami psychicznymi (dzisiaj określa się je jako zespół stresu pourazowego) przekroczyło granice jego wytrzymałości i dlatego poprosił o przeniesienie. Natychmiast dostał nakaz opuszczenia słonecznej Kalifornii i znalazł się w zimnym i pochmurnym mieście Kodiak na Alasce, gdzie dołączył do korpusu inżynierskiego, który budował pasy startowe na Wyspach Aleuckich.
Nigdy nie był na froncie, choć widział japońskie samoloty krążące na niebie. Za każdym razem, gdy pytałem tatę o jego służbę wojskową w czasie drugiej wojny światowej, sztywniał i mamrotał coś o tym, że „to nie były wakacje”.
Wspominał, że spędził kilka miesięcy w stalowym baraku z jedenastoma innymi żołnierzami i że dostawali „wynagrodzenie za odosobnienie”. Szczególnie w ciągu sześciu miesięcy nieprzerwanych ciemności w temperaturze poniżej zera cierpieli na potworną nudę, która wywoływała poważny stres.
Co dwa–trzy miesiące przylatywały samoloty transportowe, które dostarczały im jedzenie, papierosy, książki w miękkich okładkach i płyty gramofonowe czołowych wykonawców i zespołów tamtych czasów. Tata opowiedział mi tylko jedną historię dotyczącą służby w wojsku, która była tak makabryczna, że do dzisiaj ją pamiętam:
Pewnego razu w czasie najciemniejszych i najzimniejszych miesięcy w roku, gdy temperatura spadała do minus trzydziestu stopni Celsjusza, kolega taty, Joe, obudził się o piątej rano i jak zwykle zajął się poranną toaletą. Nie było w tym nic dziwnego, dopóki nie wyjął galowego munduru i nie zaczął go prasować żelazkiem z parownikiem, do którego wlał krochmal, aż wszystkie zagięcia na koszuli i spodniach poddały się parze. Wprawnie powiesił koszulę i spodnie wyprasowane w kant na gwoździu w ścianie obok swojej pryczy, po czym zaczął pastować i polerować na błysk buty. Z dokładnością nabytą dzięki codziennej rutynie zasłał swoje łóżko polowe: pościel złożył zgodnie z wojskową regułą, zwracając szczególną uwagę na rogi i sposób, w jaki są podwinięte. Następnie włożył mundur, buty, zawiązał krawat na węzeł półwindsorski, włożył czapkę i wsunął ręce w rękawy wojskowej zimowej parki (chroniącej przed temperaturami dochodzącymi do minus czterdziestu stopni Celsjusza). Tata obserwował go i zastanawiał się, co on u diabła robi i dokąd się wybiera. Joe wyszedł na zewnątrz, gdzie szalała najgorsza śnieżyca tamtego roku. Tata doszedł do wniosku, że Joe udał się na patrol, więc próbował zasnąć. Zimowa burza śnieżna trwała trzydzieści godzin i żołnierze przez cały ten czas mieli rozkaz pozostać w baraku. Joe nie wracał, co martwiło wszystkich pozostałych. Gdy burza minęła, kilku żołnierzy wyruszyło na poszukiwanie kolegi. Znaleźli Joego około stu metrów za barakiem. Był nagi, a jego rzeczy leżały starannie ułożone obok jego zamarzniętego ciała.
Doświadczenia wojenne Leo pozostawiły trwały ślad w jego psychice. W tamtych czasach efekty tego typu izolacji nazywano nerwicą frontową. Bez względu na to, czy była to nerwica, czy zespół stresu pourazowego, jego poczucie zagubienia i wewnętrzny niepokój wpłynęły również na mnie.
Śmierć dziadka, wielki kryzys i wojna wzbudziły w tacie gniew i poczucie absurdu. To były jego dwa mechanizmy obronne w walce ze światem, w którym nigdy nie znalazł swojego miejsca.
Choć nasi rodzice nie byli religijni, to jednak obchodziliśmy święta Rosz Haszana, Jom Kippur i Chanuka. I tylko przy okazji tych świąt bywaliśmy w synagodze. Pamiętam, że w dzieciństwie co roku zapalaliśmy chanukowe świeczki. Dziadek Max angażował się w niektóre religijne tradycje żydowskie i nalegał, by je pielęgnować z należytą pobożnością, ale gdy zmarł, moi rodzice zdecydowali, że nie są one już tak istotne.
W grudniu wszyscy nasi sąsiedzi ubierali drzewka bożonarodzeniowe i stawiali je tak, aby były widoczne w oknach ich salonów. Mój mały brat i ja, jak to dzieci, czuliśmy się wykluczeni z tej zabawy i narzekaliśmy, że u nas nie ma takiej choinki.
Pewnego dnia tata przyszedł do domu z olbrzymią plastikową choinką obsypaną białymi sztucznymi płatkami, z zainstalowanymi mrugającymi światełkami.
– Leo, co to jest?! – krzyknęła zszokowana mama.
– Nasi chłopcy tak rozpaczali, że jesteśmy jedyną rodziną w okolicy, która nie ma żadnego drzewka, że musiałem coś wymyślić, by ich pocieszyć – wyjaśnił tata z uśmiechem.
– A co powiemy sąsiadom? – zapytała trzeźwo mama.
– Powiemy im, że to drzewko na Chanukę – tata mrugnął do nas okiem.
– Taaak? Nowa żydowska tradycja? – spytała sarkastycznie mama.
Rodzice ustawili drzewko w salonie, zapalili trójkolorowe światełka, a potem odsłonili zasłony. Razem z bratem, przeszczęśliwi, spędzaliśmy długie godziny, siedząc obok drzewka na podłodze. Odtąd dostawaliśmy prezenty i na Chanukę, i na Boże Narodzenie!
Gdy skończyłem jedenaście lat, tata spytał mnie, czy chciałbym wziąć udział w ceremonii bar micwy.
– Tak, chciałbym. Ale nie w naszej synagodze.
– Czemu nie? – spytał zdziwiony.
– Bo chciałbym mieć na sobie jarmułkę i szal modlitewny i śpiewać po hebrajsku.
Z jakiegoś powodu tęskniłem za tradycyjną ceremonią związaną z ortodoksyjnym judaizmem. Rodzice i dalsza rodzina byli zaskoczeni, a może nawet zaszokowani moim życzeniem. Ale dzięki Bogu spełnili moją prośbę i rozpoczęliśmy przygotowania do ceremonii bar micwy w synagodze Shaarie Torah. Musiałem się nauczyć modlitw po hebrajsku i umieć je zaśpiewać z pamięci. Moi rodzice nie byli bogaci, ale przez następne dwa lata opłacali spore czesne w szkole hebrajskiej, do której uczęszczałem w poniedziałki i środy. W drugim roku przygotowań załatwili mi lekcje śpiewu z kantorem z synagogi; w każdą sobotę tata zawoził mnie do domu kantora, gdzie linijka po linijce uczyłem się haftary i maftiru.
Pewnego upalnego lipcowego dnia, zaraz po moich trzynastych urodzinach, stanąłem za pulpitem w otoczeniu trzech rabinów i dwóch członków starszyzny z synagogi i przez dwie godziny śpiewałem modlitwy bez najmniejszego potknięcia.
Czułem się szczęśliwy i spełniony, że udało mi się uczestniczyć w obrzędzie przejścia. Mój tata był dumny nie tylko dlatego, że podtrzymałem tradycję ważną dla mojego dziadka, ale także dlatego, że uroczystość przypomniała mu rozmowy z ojcem, kiedy miał dziesięć lat, a jego ojciec chorował. Tata zawsze mówił o dziadku z dużym szacunkiem i serdecznością, przypominając mi, że Seymour był prawym i uduchowionym mężczyzną, o łagodnym i szczerym charakterze, który głęboko w sercu zachowywał wiarę w Boga.
_Dalsza część rozdziału dostępna w pełnej wersji_
¹¹ Leo Guthman (1916–2001).
¹² Seymour Guthman (1886–1933).
¹³ Haftara, maftir − fragmenty z ksiąg prorockich judaizmu – przyp. tłum.