- W empik go
Grand - ebook
Grand - ebook
Obrosły historią i legendami sopocki Grand Hotel staje się miejscem wydarzeń szczególnych, a autor, jak Anioł Podpatrywacz, towarzyszy ludziom, którzy spędzają w tym hotelu jeden krótki letni weekend. Niezauważony wchodzi do ich pokoi, prześwietla ich biografie, zasypia i budzi się w ich łóżkach. Opowiada o ich snach, porażkach, tęsknotach, marzeniach i cierpieniach. Hotel to często miejsce przemienienia. I o tym także jest ta książka. Dziennikarkę porzucił mężczyzna niepogodzony z jej sukcesem, dziadek niemieckiego pastora z sąsiedniego pokoju zabijał Polaków w pobliskim Stutthofie, nieutalentowany naukowiec z pokoju na trzecim piętrze najmuje autora do napisania habilitacji, rosyjski nowobogacki z apartamentu na drugim piętrze zakochuje się w ukraińskiej sprzątacze z hotelu. Atmosfera anonimowości hotelu pozwala bohaterom zrzucić swoje maski, a śledzący ich czytelnik na końcu dowie się prawdy, którą sam już dawno znał. Że przede wszystkim chodzi o miłość.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8032-596-8 |
Rozmiar pliku: | 3,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Niech panienka się nie stracha – usłyszała zachrypnięty głos. – Wszystko pod kontrolą, buciki panienki też zaopiekowane. A i pluszaka od panienki znalazłem. Cały mokry jest biedak, ale na słoneczku to na sto procentów wyschnie.
Powoli odwróciła głowę. Przymrużyła oko. Rozpadający się but z chropowatej skóry, popękany w kilku miejscach. Szary od brudu bandaż z ciemną plamą zeschniętej krwi, owiązany czarnym rzemykiem. Zsunięty zbyt nisko. Odkrywający zaropiałą ranę. Obcięta tuż pod kolanem nogawka spodni z wytartego brązowego sztruksu. Zwisający kawałek poszarpanego sznura zamiast paska. Wyblakły, kiedyś może granatowy, dziurawy w kilku miejscach podkoszulek. Kreszowa neonowo żółta bluza bez rękawów. Niewyraźne, rozmazane od starości tatuaże na wewnętrznej stronie przedramienia. Jak rozciągnięte krawędzie siniaków. Ogromne oczy, jak gdyby na siłę wepchnięte w za ciasne oczodoły. Uśmiechnięte jak u szczęśliwej żaby. I usta, rozwarte, ze zbyt dużymi zębami. Naznaczone przyklejonym do dolnej wargi papierosem zgiętym w pałąk. I pobrużdżone czoło, jakby zamyślone i pełne troski. Długie, potargane i zwichrzone włosy. Siwe, skręcone u końców w mokre kosmyki, opadające miejscami na wytrzeszczone oczy.
– Przystanąłem przy panience, bo sukienka mogłaby zamoknąć i potem zapalenie płuc się przypęta. Na mur.
Rozpostarł nad nią parasol w wyblakłe czerwono-pomarańczowe pasy. Taki, jakie wynajmuje się na plażach.
– Do dziewiątej parasole są za darmo. W niedzielę to nawet do dziesiątej. A panience to ktoś krzywdę chyba uczynił? Bo żeby tak samą nad morzem na pastwę, bez opieki zostawić... A tutaj teraz tylu nieuczciwych złodziei się kręci. To ten hotel ich tak przyciąga, jak pszczoły do miodu.
– Jaki hotel? – zapytała, wyciągając dłoń w kierunku jego buta.
– A ten tutaj. Za plażą. Hotel jak hotel. Tyle że nowy, wyremontowany. Kiedyś był tu stary. Starszy nawet ode mnie. Ale ja go lubię i teraz. Tutaj się tyle dzieje. Podlewam im za to platany. I czasami scyzorykiem podcinam róże. Bo zaniedbują. Moja małżonka zawsze lubiła te platany. Mówiła, że ładne. Jak nasza Juleczka zaczęła chodzić, to kazała mi z nią w niedzielę taksówką jeździć pod te platany. Aby się jodu na spacerach nawdychała i napatrzyła. To im podlewam. Bo ładne. Nawet zimą. Gdy takie łyse jak kościotrupy. A do platanów trzeba mieć serce...
– Czy panienka potrzebuje zapalić? – wtrącił nagle. – Chociaż ja mam tylko skręty. Ale ręce miałem czyste... – dodał.
Usiadła. Palcami zsuwała ziarenka piasku z twarzy i szyi. Potem otrzepała sukienkę i torebkę, na której przedtem leżała. Sięgnęła po wystającą z piasku butelkę wypełnioną do połowy winem. Przyłożyła do ust. Otarła nadgarstkiem wargi. Uniosła rękę z butelką. Na kolanach podpełzła do jego stóp. Zawiązała przemoczone sznurowadła zwisające u obu butów. Wyciągnęła z torebki kilka wacików do demakijażu. Jeden z nich spryskała obficie swoimi perfumami.
– Obmyję panu tę ranę. Mogę, prawda?
Delikatnie przetarła wacikiem skórę wokół żółtawej masy ropnia na jego nodze. Powoli rozsupłała czarny rzemyk, ostrożnie przesunęła bandaż ku górze i na powrót przewiązała rzemykiem.
– Jest pan pokornym i skromnym człowiekiem, prawda? – zapytała, podnosząc głowę.
Zauważyła, że opuścił powieki. Czuła pod opuszkami palców, że cały drży.
– Za mocno przewiązałam? Boli pana? Czy to te perfumy tak parzą?
Nie odpowiadał. Podniósł butelkę do ust i łapczywie pił.
Przytuliła policzek do jego nogi.
– Czy jak ktoś jest pokorny i skromny, to jest lepszy od innych? Albo chociaż dobry? Jak pan myśli?
Wyciągnęła papierosy z torebki. Zapaliła dwa, podała mu jednego.
– Bo widzi pan, ja – mówiła, zaciągając się – tracę kogoś, kto uważa, że jest lepszy od innych, tylko dlatego, że żyje w skromności i pokorze. Bo nic o sobie światu nie opowiada. I on mnie tym, na początku, rozkochał w sobie. A potem się okazało, że on nie mówi, bo nie ma o czym. Bo nic nie osiągnął. Jego zdaniem.
Ale mnie to nie przeszkadza. I na dodatek on się myli, wie pan? Myli się. Bo mnie nie interesują te jego osiągnięcia, które można dzielić z tak zwanym, kurwa, światem. Bo w moim świecie to on ma osiągnięcia największe z możliwych. A te inne się nie liczą. On jest moim światem. Tyle że tego nie zauważa. Czy mogę przy panu mówić czasami „kurwa”? Bo przy nim nie mogę, a nieraz przecież bez „kurwa” się nie da, prawda? On myśli, że ja bluzgam, bo chcę się przypodobać ludziom, którzy bluzgają. Bo ci z nazwiskami to jego zdaniem klną bez przerwy, a ja według niego chcę być taka jak oni.
A pan? Jak pan się nazywa? – zapytała, podnosząc głowę.
– Ja? Ja nazywam się Marian Szczepan Lichota, ale wszyscy mówią na mnie Lichutki. Nawet milicjanci, to znaczy policjanci – odparł, oddając jej butelkę.
– O kurwa! To ja mogę przy panu kląć jak szewc. Bo pan to ma dopiero nazwisko. – Zaśmiała się w głos.
– A to wino jakieś kwaśne. To chyba modne teraz jest, pić skwaśniałe wina. Co znajdę jakąś flaszkę przy hotelu, to albo pusta, albo kwasidło. Wódki to już teraz na plaży jak na lekarstwo. A kląć niewieście nie przystoi. Ale jak panienka musi, to proszę się nie krępować.
A nazwisko jak to nazwisko. Po ojczulu i dziadu – dodał cicho po chwili.
– No tak. Proszę mi wybaczyć. Ja tak tylko ze złości na niego. Moja babcia z Wyrzyska po drugim mężu nazywała się Lichutka. Ja tak ze złości tylko. Przepraszam pana bardzo – powiedziała, ściskając jego rękę. – Nie musi pan trzymać tego parasola. Już chyba nie pada. To ogromnie miłe z pana strony.
– Ale wietrzysko dzisiaj od wschodu takie, że bryza to aż z góry człowieka moczy. Potrzymam jeszcze, nad ranem zawsze bryza największa – odparł.
– A która jest godzina?
– Myślę, że będzie po piątej. Dopiero co zapalili światła w kuchni. Zapalają tak koło piątej, aby na śniadanie wszystko było gotowe.
Sięgnęła do torebki i wyjęła telefon. Miała kilkanaście wiadomości. Ale żadnej od niego. Nie próbował także dzwonić. Wszystkie wiadomości były z redakcji. Nawet jej matka wie, że po północy nie wolno do niej pisać. Bo albo śpi, albo pisze, albo się kocha. Ale tych w redakcji zupełnie to nie obchodzi. Dlatego dają jej – z pełnym oszukańczej korporacyjnej dumy liścikiem od dyrektora – rzekomo najlepsze telefony, zmieniają modele co pół roku, i szpiegują potem jak psa na gigancie z czipem wszytym za uchem.
– Ma pan rację. Jest kwadrans po piątej. A może wie pan także, jaki dzień dzisiaj?
– Dzisiaj to już piątek...
Wstała. Powoli podeszła do fal rozlewających się pianą na piasku. Podniosła sukienkę i wsunęła ją za majtki. Ostrożnie szła dalej. Gdy woda sięgnęła jej ud, pochyliła się i zaczerpnęła pełną dłoń. Przemyła twarz. Najpierw raz. Potem drugi. Potem kolejny. Potem następny. Nachylała się, zamykała przeciekającą między palcami wodę w dłoniach i tarła nimi twarz. Raz po raz. Jak w amoku. Nagle przestała. Odwróciła się do plaży i przechyliła głowę do tyłu. Kolejna fala zmoczyła jej włosy. Rozczesywała je palcami, wracając do brzegu.
– Ja tu panienkę od deszczu ochraniałem, a ona w zimny Bałtyk jak do balii. I to w ubraniu – powiedział mężczyzna z wyrzutem, gdy do niego podeszła.
Zapaliła papierosa. Podniosła torebkę i buty.
– Musiałam zmyć z siebie tę noc. A Bałtyk wcale nie zimny – odparła z uśmiechem i pochyliła się, potrząsając głową. Chciała, aby krople z jej włosów spadły na jego gołe łydki. – Och, jak dobrze! Zostało nam jeszcze trochę kwasidła. – Sięgnęła po butelkę wepchniętą w piasek między jego stopami. – Wypijemy, zanim zrobi się całkiem jasno.
Przyjrzała się butelce. Wzięła mały łyk, resztę zostawiła dla niego. Położył parasol na piasku, poprawił bluzę i wziął butelkę z jej wyciągniętej ręki.
– Czy pani ma na imię Julia? – zapytał cicho.
– Nie. Ale bardzo podobnie. Zje pan ze mną śniadanie?
– Jak to śniadanie? – wykrzyknął zdumiony.
– No śniadanie... Jajecznicę, parówki, twaróg, bułkę z masłem, pomidory, sok pomarańczowy i kawę. Zje pan? Śniadania nie powinno się jeść w pojedynkę...
Patrzył na nią przez chwilę, dotykając palcami warg. Potem opuścił głowę i wyjaśnił cicho:
– Nie mogę zaprosić panienki na śniadanie. Ja nie mam pieniędzy. Przepraszam...
Zacisnęła dłonie. Powstrzymywała łzy. Poczuła, że sprawiła mu przykrość.
– A dlaczego to mężczyzna ma zapraszać kobietę na śniadanie?! Bo co?! Bo tak jest przyjęte? Dlaczego to ja nie mogę zaprosić pana na śniadanie? Niech pan nie będzie staroświecki, panie Lichutny, bo to...
– Lichutki – przerwał jej.
– Tak. Lichutki. Wiem – dokończyła, zagryzając wargi. – Gdzie jest wejście do tego hotelu? Zaprowadzi mnie pan?
– Po drugiej stronie. To kawał drogi. Trzeba obejść plażą i wejść od ulicy podjazdem lub schodkami za fontanną, bo tak z wczesnego rana to bramka od plaży zamknięta i nie dobudzi pani wartownika. Ja go znam i wiem.
– To jest Grand Hotel? I jesteśmy w Sopocie, prawda?
– Tak jest proszę panienki, w rzeczy samej. To jest Grand – odparł.
Wydobyła z torebki skórzane etui. Otworzyła puderniczkę.
– Zrobi pan dla mnie coś jeszcze, zanim tam pójdziemy? Przytrzyma mi pan lusterko? – zapytała, uśmiechając się do niego.
Natychmiast wypluł papierosa i opuścił parasol na piasek. Uważnie wytarł dłonie o spodnie, zbliżył się do niej i niepewnie chwycił w palce krawędzie puderniczki. Przybliżyła twarz do lusterka i zaczęła przecierać skórę wacikiem.
– Dlaczego nie powiedział mi pan, że wyglądam jak stara pijaczka wyrzucona na bruk po zamknięciu knajpy? – Zaśmiała się. – Gdyby mnie tutaj nakryli ci goście od zdjęć do szmatławców, straciłabym ostatnie resztki reputacji. I to na zawsze. Nikt by mi nie uwierzył, że zasnęłam na plaży z powodu topienia smutków w winie. Często jest pan smutny? – zainteresowała się, nakładając szminkę na wargi.
– Smutny? Co panienka uważa przez „smutność”? – Wydawał się zaskoczony.
– No, to że panu kołacze coś cały czas w sercu i boli pod mostkiem albo w brzuchu, i w duszy zbiera się na deszcz, i chce się panu płakać całym sobą albo się upić, aby nie płakać?
– W kwestii upicia, to sprawa jest inna. Pić ze smutku to ja przestałem tylko na cztery miesiące. Na odwyku w Wejherowie. Potem wróciłem na ulicę i znowu zacząłem. Ale ostatnio kontroluję się z powodu bólu wątroby. Bo wie panienka, kiedy pod mostkiem boli, to jest mniej ważne, niż gdy boleje wątroba. Bo wątroba ważniejsza niż mostek. Albo może nawet ważniejsza niż serce. Na serce można przekręcić się szybciutko, a na wątrobę to trzeba się najpierw długo wycierpieć. A smutno? Smutno to mi jest na Wigilię i na pogrzebach. A najbardziej, gdy zakopują dzieci.
Czy dobrze trzymam to lustereczko? – zapytał. – Bo panienka zaprzestała nagle pudrowania...
– Dobrze. Doskonale. Żaden facet nie trzymał mi tak lusterka – zapewniła. – Bo, szczerze mówiąc, jeszcze nigdy nikt w ogóle nie trzymał mi lusterka. Może dlatego, że jeszcze nigdy nikogo o to nie prosiłam – dodała po chwili. – A zaprzestałam z zamyślenia tylko. Naprawdę pan sądzi, że wątroba ważniejsza?
– Pewnie, że tak! Serce przestaje boleć, jak je zająć kimś innym albo książki czytać. Ale wątroba, przepraszam za dosadność, napierdala cały czas. Bo wątroby to ani nie zapłaczesz, ani nie zaczytasz...
Zgasili neon na wieżyczce, znaczy, że w kuchni jajka już na śniadanie gotują – wykrzyknął. – Możemy iść.
Wiatr wyraźnie zelżał, ustał także deszcz. Przeszli mokrą plażą do pomostu z szarych desek prowadzącego ku bramie hotelowego ogrodu. W kilku pokojach paliły się już światła. Wszystkie ogromne prostokątne okna na pierwszym piętrze tuż pod tarasem były rozświetlone. Przy bramie skręcili w lewo i idąc asfaltową ścieżką, obeszli budynek. Do głównego wejścia przez trawiasty skwer poprzecinany grzędami kwiatów wiodła szeroka brukowana aleja. Tuż przed eliptyczną fontanną z czarnego marmuru rozwidlała się w dwie wąskie półkoliste ścieżki zmierzające do kamiennych schodów po obu stronach frontowej ściany, wzdłuż której ciągnął się niewielki chodnik i mały, starannie wybrukowany plac dla podjeżdżających pod hotel samochodów. Za nim lśniły szklane obrotowe drzwi. Przed drzwiami stał rosły mężczyzna w granatowym garniturze ze złotymi lampasami na spodniach i złotymi naszywkami na butonierce. Gdy się do niego zbliżyli, uprzejmie wskazał wejście, schylił głowę w przesadnie niskim ukłonie i pośpiesznie zastawił drogę, gdy tylko przekroczyła próg.
– A ty Lichutki czego tutaj? – zapytał. – Na śniadanko do nas z szampanikiem, co? Drogę kolego wyraźnie pomyliłeś, co? I na dodatek jak jakiś dandys z parasolką się na miasto wybrałeś? Tylko że póki co deszczyki są gdzie indziej. Spadaj stąd, pókim dobry! – wykrzyknął.
Ostatnie zdanie usłyszała już zamknięta w klatce obrotowych drzwi. Poczuła wściekłość. Zatrzymała się i odwróciła gwałtownie. Jedna ze szklanych ścian uderzyła ją z impetem i przesunęła do tyłu. Z trudem utrzymała równowagę. Zablokowane ciężarem jej ciała drzwi zatrzymały się z piskiem. Szklana ściana drgnęła. Zaraz potem usłyszała dźwięk dzwonka. Upadła. Klęcząc na parkiecie, podniosła głowę i zaczęła histerycznie krzyczeć. Stojący przy ladzie recepcji kamerdyner w czerwonym uniformie zerwał się do biegu, gubiąc po drodze czarny cylinder.
– Niech pani wstanie, odwróci się do mnie plecami i stojąc w rozkroku, mocno naciska dłońmi szybę! – usłyszała przerażony głos kamerdynera. – Popchnę panią! – wykrzyknął.
Powoli wstała z kolan. Schyliła się po torebkę i odwróciła twarzą do szyby, za którą stał kamerdyner. Zapaliła papierosa, poprawiła włosy. Dopiero wtedy drzwi ruszyły. Za progiem nieomal się zderzyła z wyraźnie rozbawionym ochroniarzem, który przypatrywał się całemu zdarzeniu z ironicznym uśmiechem.
– Pana kolega świetnie popycha. To trzeba mu przyznać. W pełni podzielam pana radość i podziw dla jego umiejętności – syknęła, ze złością wydmuchując dym w jego twarz. – Ale ja w zasadzie tutaj w innej sprawie. Pan Lichutny zaprosił mnie na śniadanie do waszego przepięknego ugwieżdżonego pensjonatu, panie oficerze.
Stała tuż przed nim, na palcach, twarzą w twarz, z papierosem w zębach.
– I ja sprawdzę za chwilę, dlaczego nie mogę zjeść z nim tego śniadania. U jakiegoś pańskiego kierownika lub może i u samego dyrektora – mówiła, siląc się na spokojny ton i gładząc delikatnie złote naszywki na jego butonierce. – Poprosi pan teraz pana Lichutnego do nas, prawda? – zapytała kokieteryjnie, zaczynając poprawiać węzeł czarnego krawata.
– On nie nazywa się Lichutny, tylko Lichutki – odparł cicho ochroniarz. – To żebrak i alkoholik, proszę pani.
– On nie nazywa się Lichutny – powtórzyła za nim. – W rzeczy samej. Wiem, do jasnej cholery! Nie musi mi pan przypominać! On nazywa się Marian Szczepan Lichota. Zapamiętaj to, oficerku – wykrzyknęła z furią.
Ochroniarz odsunął się i stanął na baczność jak zrugany przez kaprala szeregowiec.
– Ale teraz do rzeczy. Jesteśmy umówieni z panem Lichotą, znanym panu jako Lichutki, na śniadanie – mówiła. – I jeśli pan zabroni mu wejść do tego budynku, to zadzwonię natychmiast po policję. Alkoholicy, żebracy oraz ja mamy prawo do śniadania. Ściągnę tutaj w bardzo wczesnych godzinach porannych cały komisariat policjantów z miasteczka Sopot, panie oficerze, aby to nasze prawo wyegzekwować. Sądzę, że akurat mnie się to uda. Niech pan mi uwierzy – dodała, sięgając do torebki po telefon.
Mężczyzna wahał się krótką chwilę, a potem wychyliwszy głowę, zerknął przez drzwi do wnętrza hotelu i zobaczywszy oddalającego się w pośpiechu kamerdynera, przeszedł szybko kilka kroków na środek podjazdu, podniósł metalowy gwizdek do ust i zagwizdał, a potem donośnie krzyknął:
– Lichutki, chodź no tu!
Najpierw pod drzwi z piskiem opon podjechała taksówka. Po chwili nad balustradą przy schodach prowadzących na placyk pojawił się czubek żółtego parasola, a zaraz potem przestraszona twarz bezdomnego z plaży. Lichutki niepewnym krokiem podszedł do ochroniarza i stanął przed nim z opuszczona głową.
– Dlaczego to zostawiasz panią madame samą, co?! Bez męskiej opieki, co?! O mało zginęłaby tragicznie zgnieciona drzwiami, a ty w tym czasie sobie na spacerek do miasta, co?! Zapraszasz niewiastę na śniadanko, a potem tup, tup i do monopolowego, co?!
– Ja nie zaprosiłem panienki na śniadanie, ja tylko...
– To wiem, Lichutki, jak amen w pacierzu, wiem. To wie każdy w tej wsi – przerwał mu. – Stawiaj mi tutaj pod murem tego parasola i prowadź panią do stołu.
Lichutki nie ruszał się z miejsca. Przestępował z nogi na nogę, wyraźnie nie wiedząc, o co w tym wszystkim chodzi. Zniecierpliwiony ochroniarz wyrwał mu parasol z ręki, oparł o ścianę i szybkim krokiem podszedł do brodatego taksówkarza przypatrującego się z rozbawieniem całemu zajściu.
– A ty, Feliksiak, coś taki zadowolony od rana? Nie powiesz mi, że benzyna przez noc staniała. Zwalniaj migiem plac. Myk, myk. Od dawna powinieneś wiedzieć, że na taryfy gwiżdżę dwa razy. Deszcz deszczem, ale umyłbyś w końcu tego klekota, bo wstyd nam przynosisz swoim pojazdem – powiedział.
Samochód odjechał z piskiem opon. Lichutki ciągle stał w tym samym miejscu i wodził błędnym wzrokiem za ochroniarzem, który całkowicie go ignorując, spacerował spokojnie wzdłuż balustrady po drugiej stronie placu. Podbiegła do Lichutkiego.
– Mogę wziąć pana pod ramię? – zapytała, zginając jego rękę w łokciu. – I chodźmy już wreszcie. Jestem bardzo, bardzo głodna – szepnęła mu do ucha i pociągnęła go za ramię.
Trzymając się pod rękę, wkroczyli do rozświetlonego holu. Szary marmur posadzki lśnił świeżą wilgocią. Uczesana w kok kobieta, która układała kwiaty w wazonie obok lampionu z matowego szkła, podniosła głowę, przesunęła okulary nad czoło i przyglądała się im szeroko otwartymi ze zdziwienia oczami. Rudowłosa recepcjonistka stojąca za ladą udawała szczery uśmiech. Kamerdyner ukrył się za wysokim stojakiem z prasą i folderami. Jego dziwaczny cylinder wystawał ponad stojak. Gdy zbliżali się do recepcji, czuła, że ręka Lichutkiego zaczyna coraz mocniej drżeć. W pewnym momencie uwolnił łokieć z jej uścisku i zatrzymał się.
– Wiem, że to piątek, oraz wiem, że nie zrobiliśmy żadnej rezerwacji, ale czy znalazłaby pani dla nas jakiś przytulny pokój? – powiedziała, wyciągając dowód osobisty z torebki. – Koniecznie z łazienką. Jeśli ciągle macie takie – dodała z ironią, patrząc w oczy przerażonej dziewczyny.
– „Dla nas”? Co pani ma dokładnie na myśli? – zapytała zaniepokojona recepcjonistka. Dyskretnie spoglądała na Lichutkiego, udając, że szuka czegoś w komputerze.
– Mam na myśli pokój dwuosobowy, z dwoma oddzielnymi łóżkami i najlepiej z wanną w łazience. A „nas” – odwróciła głowę dla pewności – oznacza w tym wypadku pana Lichutkiego i mnie. Od piątku do niedzieli. Ze śniadaniem.
– Czy pan Lichutki ma jakiś oficjalny dokument z adresem? – zainteresowała się zgryźliwie dziewczyna. – Musi się u nas zameldować. Takie mamy przepisy...
Zaczęła grzebać w torebce. Wyciągnęła pogniecioną paczkę papierosów. Spojrzała na Lichutkiego.
– Marianku, czy mógłbyś na chwilę podejść tutaj do nas? Pani chciałaby cię spisać.
Lichutki rozglądał się z niepokojem wokoło. Potem wsunął papierosa do ust i powoli podreptał w kierunku recepcji.
– Nasz hotel to non-smoking hotel proszę pana! – wykrzyknęła recepcjonistka.
– Cieszymy się bardzo z Marianem, że zna pani angielski. Ale mamy wrażenie, że żadne z nas póki co nie pali. Jak myślisz, Marian? – zwróciła się do Lichutkiego. – A teraz dasz pani jakąś legitymację? Najlepiej z adresem.
Dziewczyna nerwowo przebierała palcami po blacie lady. Lichutki, wyraźnie zdenerwowany, wpychał ręce we wszystkie po kolei kieszenie spodni. Po chwili położył na ladzie wymięty kawałek poplamionego szarego papieru. Recepcjonistka wzięła go ostrożnie w dłonie i zaczęła rozkładać.
– To jest akt zgonu, proszę pana – oświadczyła po chwili. – I to jakiejś kobiety...
– Tak. Ale tam jest mój adres. Nie mam innego. To znaczy: ostatnio nie mam żadnego adresu – odparł zawstydzony. – Pani mnie przecież zna... – dodał.
– Niech pani będzie uprzejma zastanowić się nad znajomością z panem Lichutkim później, a teraz w komputerze sprawdzi grafik obłożenia pokoi. Bardzo panią proszę – powiedziała stanowczo.
Dziewczyna usiadła przed komputerem.
– Mamy wolny tylko pokój 223 na wysokim parterze. Dwuosobowy. Z wanną w łazience. Tak, jak pani sobie życzy – oznajmiła po chwili.
– To genialnie! Dziękuję...
Lichutki zamruczał coś pod nosem.
– Marianie, masz coś przeciwko wysokiemu parterowi? – zapytała z uśmiechem.
– Niech panienka nie zamieszkuje w tym pokoju. Zapłaci panienka majątek – wyszeptał jej na ucho. – A na dodatek mieszkał tam Hitler...
– Niech pani da mi ten pokój. Koniecznie ten. Zostawię pani dowód osobisty oraz kartę kredytową – powiedziała do recepcjonistki. – Pani poczyni wszelkie wpisy, a my z panem Lichutkim zjemy w tym czasie śniadanie. Może tak być?
Nie czekając na odpowiedź, chwyciła Lichutkiego za rękę i pociągnęła za sobą w kierunku wyjścia. Gdy stanęli przed budynkiem, przypaliła mu papierosa. Głęboko zaciągnęła się swoim.
– Marian... mogę do ciebie mówić Marian, prawda? Co ty opowiadasz? Jaki Hitler?! – pytała podniecona.
– Jak to jaki? No Adolf – odparł Lichutki.
– Hitler mieszkał w tym hotelu? Naprawdę, w pokoju 223? – upewniała się z niedowierzaniem w głosie. – Kiedy, jak, dlaczego? I skąd to wiesz, Marian?
Lichutki podrapał się po głowie i zaczął chrząkać. Po chwili zamilkł i zaczął nerwowo gryźć filtr papierosa.
– To sprawa osobista i rodzinna, panienko. Takie są najgorsze. Ale to dawno było, więc wstydu i krępacji dzisiaj dla familii mniej – zaczął cicho. – Mój dziad był Niemcem przyszywanym. Volksdeutschem. Jak wielu tutaj, w Wolnym Mieście Gdańsku. Wtedy, w trzydziestym dziewiątym i przedtem, nikogo to nie dziwiło, chociaż w powiecie Sopot, gdzie Polaków mieszkało najwięcej, dziad mój był bardzo pogardzany. Ponieważ był niestety volksdeutschem nieudawanym i na dodatek policjantem. I to niemieckim. Bo byli wtedy w Wolnym Mieście Gdańsku także polscy.
Hitler przyjechał do Sopotu dziewiętnastego września rano. Specjalnym pociągiem. W największej, specjalnej tajemnicy. Trzy dni przedtem dziadek Szczepan dostał nowy, większy karabin, nowy, lepszy pistolet i nowy, czysty, szyty na miarę granatowy mundur, nie mówiąc o czapce i skórzanych kamaszach z podkówkami. Miał chodzić i stukać nimi po bruku wokół Grandu. I krzyczeć, dla większego odstraszania, ale tylko po niemiecku. Ale Szczepan nie umiał szwabskiego za dobrze, więc go poprosili, aby tylko maszerował i milczał. Bo milczeć przecież można bez akcentu. Dostał też bardzo dużą premię w rzeszowych markach, za którą spłacił wszystkie karciane długi swojego nieodrodnego syna, Romana. Mojego świętej pamięci tatusia. Za to musiał przez ponad tydzień mieszkać zamknięty z innymi w kamienicy naprzeciwko.
O tej tam, za parkiem, po drugiej stronie ulicy, tak lekko na prawo – dodał, wskazując palcem dwupiętrowy budynek przysłonięty drzewami. – Przed wojną nie była taka otynkowana, zwykła ceglana była. Kamienica normalna, miejska. Na długo zanim jeszcze Adolf do Grandu przybył, gestapowcy przepędzili wszystkich lokatorów, żeby ze świadków opróżnić i dla volksdeutschów miejsce zrobić. Mieszkało ich tam razem ze czterdziestu chłopa. Dziad Szczepan opowiadał, że nie wolno im było przez ten czas pić wódki i z nikim rozmawiać. Wszyscy czyści jak łza lub niemiecki kryształ, sprawdzeni przez gestapo najpierw na choroby psychiczne, a potem na lojalność. Esesmanów w tym czasie wokół hotelu kręciło się chyba ze dwustu. O tym, że Szczepan jest bardzo niedaleko, w Sopocie, a nie gdzieś w najechanej przez Niemców Polsce, nie wiedziała nawet moja babcia, Matylda. A tymczasem jej mąż stukał okutymi butami bardzo blisko tego, który naszą Polskę mniej więcej trzy tygodnie wcześniej najechał i zbombardował. Któregoś dnia, gdy tak stukał stalowymi blaszkami o bruk, dokładnie, kamień po kamieniu, wymyty na kolanach przez sprzątaczki, przed drzwiami Kasino-Hotel Zoppot pewien gestapowiec przywołał go i krzycząc jak na obozowym apelu, nakazał, aby zaprowadził „Fräulein Daranowski” do geszeftu, gdzie śladu Żydów nie ma i w którym uczciwie handlują grzebieniami, spinkami oraz wstążkami do włosów, do takiego najlepszego i to „zwar sofort”, czyli natychmiast, oraz aby wypełniał wszystkie jej polecenia. Szczepan nie znał się za bardzo na sklepach, a już szczególnie na tych z grzebieniami czy tym bardziej wstążkami, ale pomyślał, że na tej ulicy, gdzie jest dzisiaj Monciak, to wszystko musi być. Teraz już nie pomnę, jak nazywał nasz Monciak. Ale musiał inaczej, bo to na samym początku wojny było, a więc siłą rzeczy przed czerwonymi makami na Monte Cassino. A poza tym dla mojego dziada, zagorzałego folksniemczucha, wszystkie ulice to były, do końca jego żywota, Straße. Nawet ulica Westerplatte to była Westerplatte Straße. Ale to ważne teraz niewiele, bo to dawno było.
Poczęstuje mnie panienka jeszcze jednym papieroskiem? Bo mi w gardle od gadania zaschło – zapytał nagle proszącym głosem.
Pośpiesznie wyciągnęła z paczki ostatniego papierosa, podpaliła, zaciągnęła się głęboko i wsunęła mu go do ust.
– I co było dalej? No opowiadaj...
– A co miało być? Dziad Szczepan posłusznie udał się w kierunku Monciaka, a Fräulein Daranowski posłusznie za nim. Potem, tak przynajmniej opowiadał, złapała go mocno pod mankiet i tak sobie szli, jak mąż z żoną na sobotnie zakupy. Ale nie doszli, bo na rogu dzisiejszej Morskiej i od zawsze Haffnera dopadł ich inny gestapowiec i mojemu dziadowi kobietę spod mankietu wyrwał. Z tego, co Szczepan powtarzał do śmierci, chodziło o to, że Daranowskiej potrzebował natychmiast niejaki „Wolf”, czyli po polsku wilk. Oczywiście mój dziad nie rozumiał wtedy, jakie wilki i o co w ogóle się rozchodzi, ale Fräulein Daranowski zostawiła go na środku skrzyżowania i w te pędy pognała za gestapowcem jak wilczyca. Na drugi dzień, gdy Szczepan znowu maszerował po placyku pod Grandem, zobaczył, jak z drzwi wychodzi wielu rosłych gestapowców, potem Hitler, „Der Wolf”, a tuż za nim Daranowski, tyle że z upiętymi w kok włosami. I w tym momencie zrozumiał, kogo wczoraj pod mankietem miał. I jak to dziad Szczepan zobaczył to był wstrząśnięty. Bo przecież on, mały gdański policjancik, miał zaszczytność iść, krótko, bo krótko, ale miał, z taką ważną personą pod rękę. Wieczorem stukał sobie koło Grandu zamiast kolegi, rzekomo z własnej woli, ale głównie po to, aby przydybać sprzątaczkę Stasię, córkę sąsiadów z parteru. Stasi owej dziad Szczepan bardzo nie lubił, bo się kurwiła i miała zakusy na każdego, co nosił mundur, łącznie z jego synem Romanem, choć był tylko listonoszem. Mimo to ponaglany ciekawością przemógł swą niechęć i zagadał. Najpierw ją uprzedził, że dozna bolesnych okaleczeń, a potem skończy na cmentarzu, jeśli komukolwiek w kamienicy piśnie o tym, że go tutaj widziała, a następnie dokładnie opisał Daranowską i zapytał na końcu, czy ten Hitler w Grandzie to prawdziwy Hitler, czy tylko taki umalowany na Adolfa sobowtór. Stasia na temat Hitlera nic sensownego powiedzieć nie potrafiła, bo ona na wysokim parterze nie sprząta, a esesmani wszystkich odganiają, ale tę Drabiniastą, czy jak jej tam, to jak najbardziej zna, bo ona na drugim piętrze w numerze 319 się zatrzymała, a piętro drugie to przecież Stasi rewir. Dodała też, że to krzykliwa suka i fleja, bo umywalka w jej łazience kudłami wiecznie zapchana, a pokoju pozamiatać nijak się nie da, bo wszędzie na podłodze popisane kartki i karteluszki. Raz jak chciała je pozbierać i na toaletce w niemieckim ordnungu ułożyć, to taką burę od Drabiniastej dostała, że chyba całe piętro słyszało. I to dlatego, że kartki zebrała i maszyny do pisania łokciem dotknęła. A w ogóle to w pokoju Drabiniastej aż trzy maszyny do pisania stoją.
Szczepan wtedy Stasię za rękę chwycił i obiecał, że jak się wszystko wywie, i o Hitlerze, i o Daranowskiej, i tak w ogóle, o co tutaj w tym hotelu chodzi, to jej nowe pończochy kupi, a jak mu jakąś kartkę z pokoju Daranowskiej wykradnie, to nawet i najmodniejszą halkę. A jak dwie kartki, to i bombonierę z czekoladkami dorzuci. Następnego wieczora znowu zameldował się na ochotnika na wieczorne stukanie po bruku przed Grandem. Udawał, że Stasię do ulicy odprowadza, a ona mu wtedy rzekła, że to najprawdziwszy Adolf, że w trzech numerach, 252, 253 i 251, naraz mieszka, a w 261 się odżywia we własnej jadalni, coby do restauracji nie schodzić, bo otrucia się obawia.
– Lichutki, co ty wygadujesz? Przecież my ani w 251, ani w 252, ani w 253. My przecież dostaliśmy 223. O co ci chodzi? – przerwała mu.
– Proszę o wybaczenie panienki, ale w tym akurat wypadku wiem co gadam, chociaż to matematyka, a ja z matmy to raczej nygus w szkołach byłem. Tutaj jednak bardziej o historię się panienko rozchodzi. Teraz wszystko z numerami pokręcili, ale przed wojną ten nasz 223 to 253 był. To wiem na mur – odparł spokojnym głosem.
A na czym to ja skończyłem? Aha, na Szczepanie co przekupną Stasię odprowadzał. Już wiem – powiedział, drapiąc się nerwowo po głowie
A ta Drabiniasta – mówił – to Daranowska Gerda po nazwisku i imieniu, sekretarka Hitlera. To wie na sto procent od Irene z księgowości, z którą siedziała w jednej ławce w powszechniaku w Gdyni. A ta Irene to rachunki wystawia i tam w rachunkach wszystko było napisane, kto, gdzie i za ile. A przecież u szwabów księgowość to świętość i nie ma zmiłuj. A jeśli rozchodzi się o bombonierę, to mu dzisiaj dla pewności trzy kartki z kosza wykradła. Trochę pomięte, ale po niemiecku i z hakenkreuzami, więc na sto procent jakieś ważne. I nie musi się o nic martwić w kwestii tajemnicy, bo w kamienicy wszyscy myślą, łącznie z szanowną małżonką Matyldą, że pan oficer Szczepan jest w jakiejś delegacji wojennej. A jeśli chodzi o halkę, to ona najbardziej lubi białe albo kremowe z koronkami u dołu i żeby była przed kolana.
Mój dziad schował wtedy trzy zmięte papiery do kieszeni, na temat halki nic nie odpowiedział i wrócił przed Grand. Potem, w nocy, gdy już wszyscy zasnęli, w latrynie przy latarce sobie te kartki rozprostował i zaczął czytać. Czytał po niemiecku lepiej, niż mówił, ale i tak zajęło mu to przy latarce wiele czasu. Ze zmiętolonych kartek od Stasi nie dowiedział się nic nowego. Na jednym papierze, adresowanym do jakiegoś doktora w Berlinie, pisał Hitler, że psychicznie chorych trzeba zacząć pomału likwidować, jednakże jakoś delikatnie, a na drugim, że Żydów należy wybić i spalić, czyli się ich pozbyć, krótko mówiąc. To wiedział już od dawna, dlatego martwił się bardzo o naszą praciotkę z Białegostoku. Miała męża Żyda, który przysyłał, bez proszenia, węgiel i ziemniaki na zimę. Pomyślał Szczepan, że jak go, nie daj Boże, spalą, to chłód i głód, umarli paczek przysyłać nie mogą. Ale tak naprawdę w to nie wierzył. Co prawda Żydów nigdy nikt nie lubił, ani w Niemczech, ani w Wolnym Mieście Gdańsku, ani w Sopocie, ani nawet w Polsce, nie mówiąc o jego kamienicy, ale żeby zaraz palić? Kartki od Stasi dla pewności schował do tylnej kieszeni z zamkiem. Coby nie wypadły. Głównie z powodu podpisu Hitlera piórem wiecznym i rozmazanych pieczęci tych hakenkreuzów na osobistym papierze listowym Adolfa. Dwa dni później przeczytał w gazecie prawie słowo w słowo tekst z drugiego papieru. Tam już było oficjalnie, aby Żydów się pozbywać. O psychicznych jednak nic nie napisali.
Potem wyszło na jaw, że Adolf pierwsze pozwolenie, by Żydów do krematoriów wysyłać, spisał w Grandzie w numerze 251, 252 lub 253, a Daranowski przepisała je na jednej ze swoich trzech maszyn do pisania na drugim piętrze w 319. A dziad Szczepan dowiedział się o tym już dwa dni wcześniej, siedząc wygodnie na kiblu, dzięki latawicy Stasi, która chciała pończochy i halkę. Dziwił się bardzo, że na tym papierze data 1 września była, chociaż już prawie trzy tygodnie minęły. Ale pewnie jakiś polityczny powód miało to antydatowanie. Dowiedzieć się o prawdziwym początku przyzwolenia na Auschwitz na kiblu nie było dla mojego dziada niczym szczególnym, ponieważ on tego nigdy do końca nie pojął. Jemu spodobała się Gerda Daranowski i tylko to było ważne. Dlatego gdy nocą w czasie warty obchodził Grand, to spoglądał na drugie piętro. Niekiedy w 319 gasło światło. Ale u Adolfa w trzech pokojach na podwyższonym parterze, lekko po lewej, patrząc od strony plaży, światła nie gasły nigdy.
Szczepan do końca życia pozostał oczarowany krótkim spacerem na róg Morskiej i Haffnera z panienką Daranowski. To chyba magia sławy tak na niego podziałała, bo Daranowski pięknością raczej nie była, a rozmową i mądrością oczarować go chyba w tych kilka minut spaceru nie zdołała, głównie z uwagi na problemy językowe. Babcia Matylda z powodu tego oczarowania płakała. Nieraz na urodzinach, nieraz na rocznicach ślubu. I na chrztach wnucząt także. Tak się jej to trzymało jak rzep. Bo jakiś straszny smutek czuła. Ale tak nieraz bywa z magią. Magia przeważnie jest smutna. Inaczej nie byłaby magią. Sama panienka wie, jak to jest...
A wina to już chyba nie mamy, co? Zostało na plaży, w piasku, co? – zapytał nagle, ściszając głos.
– Tam już nic nie zostało. Zamówimy butelkę do śniadania. Chodźmy teraz. Opowiesz mi resztę przy jedzeniu...
Wrócili do hotelu. Kamerdyner w cylindrze skłonił się przed nimi z wymuszonym uśmiechem. Recepcjonistka schyliła głowę, udając, że wpatruje się w monitor komputera. Przeszli powoli przez cały hol, potem kilkoma stopniami do szerokiego korytarza wyłożonego czerwonym miękkim dywanem. Na końcu korytarza znajdowały się otwarte na oścież drzwi restauracji. Lichutki szedł po dywanie tak, jak gdyby nie chciał go zabrudzić, i cały czas odwracał głowę, jakby sprawdzając, czy ktoś za nimi nie idzie. W przestronnej sali przy kilku stolikach siedzieli już jacyś ludzie. Po prawej stronie młoda dziewczyna w białej letniej sukience i z białą kokardą we włosach grała spokojną melodię na pianinie stojącym na środku eliptycznego wykuszu zamkniętego trzema wysokimi okiennicami. Gdy wkroczyli do sali, podniosła głowę i spojrzała na nich. Natychmiast przestała grać i przybiegła do nich.
– Panie Marianie! – wykrzyknęła, rzucając się Lichutkiemu na szyję. – Tak się cieszę! Wszyscy mówili, że pan... – Przerwała na chwilę. – No, że pan... Nieważne.
Jestem Zuzanka, koleżanka pana córki ze szkoły. Zuzanna Warkocz. To pan nauczył mnie jeździć na rowerze. Pamięta pan? I procę mi pan wystrugał. Pamięta pan? To ja, Zuzka. Siedziałam z Julką w jednej ławce...
Lichutki kulił się w jej objęciach, jak gdyby chciał zniknąć. Opuścił ręce wzdłuż ciała, zacisnął pięści, zamknął oczy. Przestępował z nogi na nogę. Dziewczyna odsunęła się od niego po chwili i powiedziała z uśmiechem:
– Studiuję fortepian na akademii w Gdańsku. Tutaj sobie tylko dorabiam chałturami. Zagram coś dla pana. I dla pani także, oczywiście – dodała, skłaniając głowę w jej kierunku.
– Jasne, że pamiętam, pani Zuzanno – odparł cicho Lichutki. – To pani nauczyła Julcię palić papierosy – dodał, śmiejąc się. – Pamięta pani, jak przyłapałem was na stryszku?
– Ależ skąd, panie Marianie! To nieprawda. Dżuli paliła na długo przede mną. Pana żona sobie to wymyśliła, bo dla niej Julka była jak jakaś święta – sprostowała Zuzanna i zachichotała. – Muszę już wracać do fortepianu. Jezu, jak się cieszę, że pana spotkałam!
Lichutki przez chwilę patrzył za nią. Potem rozejrzał się krótko po sali i zapytał:
– Możemy usiąść przy stoliku pod oknem? Stamtąd najlepiej widać platany i plażę.
– Jasne, gdzie pan tylko zechce. Śliczna ta pianistka.
– Zuzka? No, tak. To po mamusi taka krasawica. Jej matka jest Ukrainką z Kijowa. Ale to po ojczulu taka zdolna do muzykowania.
Lichutki miał rację. Za oknem rozciągał się przepiękny widok na plażę i morze. Chmury zupełnie zniknęły. Wzeszło słońce. Pojawili się pierwsi spacerowicze.
Zuzanna grała jakąś spokojną, melancholijną melodię. Do stolika podszedł kelner. Przyniósł filiżanki, ustawił talerzyki, położył sztućce.
– Czego się państwo napiją?
– Czy mógłby pan nam polecić jakieś dobre wino? W butelce, a nie na kieliszki?
Spojrzał na nią zdziwiony, uśmiechając się pod nosem.
– Miałem na myśli kawę albo herbatę. Ale wino także możemy zaserwować do śniadania – odparł rozbawiony. – Preferują państwo białe czy czerwone?
– Marian, co myślisz? Zostaniemy przy czerwonym czy przejdziemy na białe?
Lichutki ściskał w palcach obrus przy talerzu, wbijając paznokcie w materiał. Płakał, zagryzając wargi. Wstała z krzesła. Przeszła na drugą stronę stołu i uklękła przy nim.
– No co jest, Marian? – zapytała szeptem.
– To ja przyjdę później – powiedział kelner.
– Nie! My potrzebujemy to wino teraz, a nie później! Nie widzi pan? – odparła, podnosząc wzrok na kelnera. – Marian, pijemy czerwone czy białe?
– Jakiekolwiek, byle nie było z jabłek.
– Niech pan przyniesie butelkę czerwonego wina, dwie kawy, dwie herbaty i dwa kieliszki czystej wódki – poleciła.
Gdy kelner się oddalił, chwyciła Lichutkiego za rękę.
– No co jest? Co cię wkurwiło tak do łez?
– A nic. Tak się zamyśliłem tylko. Zuza grała ten kawałek na studniówce Julci. Ale wtedy grała lepiej, bo z błędami, a teraz to jak ten Szopen się nauczyła.
– I to cię tak rozwaliło? To, że lepiej teraz? Zagra na jej weselu jeszcze lepiej, to docenisz. Wiesz, Lichutki? Ty romantyk jesteś większy niż Szopen. A teraz chodź ze mną do bufetu. Musimy wziąć przecież coś na zakąskę.
Podeszli do stołów przykrytych wyszywanymi obrusami. Wcisnęła Lichutkiemu talerz w rękę i zaczęli obchodzić porcelanowe półmiski, srebrne tace i posrebrzane termosy pachnące gotowanymi kiełbasami, jajecznicą i pieczonymi warzywami. Była już w życiu w wielu hotelach, ale tak wykwintnego śniadania nie jadła w żadnym z nich. A może to tylko głód i ta dziwaczna noc?
Lichutki zatrzymał się w wąskim przejściu między stołami. Na talerzu miał dwa kawałki razowego chleba, odrobinę szczypiorku i trochę pokrojonej cebuli. Wróciła do niego z pełnym talerzem.
– Słuchaj, Lichutki, jeśli chcesz mi w ten sposób powiedzieć, że jestem za gruba, to się nawet nie trudź. Ja sama to wiem. Ale miałam bardzo ciężką noc i chcę sobie to jakoś wynagrodzić – powiedziała, uśmiechając się.
Obok nich przepychała się zażywna kelnerka z tacą pełną ciast. Lichutki chrząknął i zastąpił jej drogę.
– Pozwoli pani, że przeszkodzę? Czy mógłbym zjeść jajka sadzone, proszę szanownej pani? – odezwał się nieśmiało.
Zmierzyła go wzrokiem od stóp do głów. Na jej twarzy widać było rodzaj zdziwienia, niechęć i niecierpliwość.
– Jest jajecznica, ale jak pan koniecznie musi, to niech już będzie. Ile tych sadzonych? – zapytała opryskliwie.
– Cztery. Na pomidorach. Najpierw niech w kuchni na patelni podsmażą pomidory, ale koniecznie obrane ze skórki, a potem, jak pomidorki zmiękną, na to dopiero jajka. I tylko posadzone z jednej strony. I nie za długo, aby nie było przypalenia i się trochę lustrzyły. Zapamięta łaskawa pani?
– A może przepiórcze albo od pawia, albo strusia? – odpowiedziała ze złością. – No dobra. Cztery sadzone. Przy którym stoliku pan siedzi? – dodała zniecierpliwiona.
– O, tam pod oknem. – Lichutki wskazał palcem w kierunku okna. – Tam, gdzie ten pan z butelką wina.
Wrócili do stolika. Kelner stał cierpliwie, czekając na nich, aby odkorkować wino. Wlał niewielką ilość do kieliszka Lichutkiego. Potem położył obok papierową serwetkę, a na niej przebarwiony czerwienią korek. Lichutki jednym łykiem wypił wino i przegryzł kromką razowego chleba.
– Czy odpowiada panu to wino? – zapytał niepewnie kelner.
– Trochę za kwaśne, ale do śniadania może się nadać – odparł Lichutki, nie patrząc na niego.
Uśmiechnęła się i zwracając się do kelnera, zapewniła:
– To nie była w żadnym wypadku krytyka. Proszę je spokojnie rozlać do kieliszków.
_Ciąg dalszy w wersji pełnej_