Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Granica strachu - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
1 października 2025
70,67
7067 pkt
punktów Virtualo

Granica strachu - ebook

Brutalne napady, świat przestępczy i ucieczka przed samym sobą. Bohater tego mrocznego thrillera, rozdarty między obsesją a lękiem, przemierza między innymi Rzeszów, Śląsk, Słowację, surową Islandię i tajemniczą, mroczną Grenlandię. Każdy krok przybliża go do prawdy, ale i do zguby. To opowieść o człowieku, który walczy nie tylko z prawem, ale przede wszystkim z własnymi demonami. Historia, która wciągnie cię bez reszty i nie pozwoli o sobie zapomnieć.

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8431-719-8
Rozmiar pliku: 986 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1

_Listopadowy wieczór…_

Wdech nosem, wydech nosem, wdech nosem, wydech nosem. Próbował opanować bijące jak oszalałe serce. Bał się jak nigdy wcześniej, bo i nigdy wcześniej nie miał za kilka chwil napaść na bank. Szumnie to brzmiało, ale tak naprawdę chodziło o małą placówkę bankową w miejscowości pod Rzeszowem.

Kermit, a właściwie to Krystian, stał pod drzewem, w krzakach i obserwował od dobrych kilkudziesięciu minut malutki bank, w którym tuż przed osiemnastą, czyli godziną zamknięcia placówki, pracowała tylko jedna młoda kobieta. Z nieba, jak to często bywa jesienią, padała mżawka, wiał mocny wiatr, który swym przenikliwym chłodem wbijał się jak szpilki w ciało młodego mężczyzny. Dwa dni wcześniej, specjalnie na tę okazję, kupił w ciucholandzie czarne spodnie sztruksowe, trochę przymałą granatową bluzę i cienką kurtkę — wiatrówkę, w jakimś bliżej mu nieokreślonym kolorze, ale również ciemną. Na głowę założył kupioną przez Internet, zrolowaną kominiarkę w kolorze czarnym, taką w typie tych, które nosili bojownicy Irlandzkiej Armii Republikańskiej, z podłużnie wyciętymi otworami na oczy i otworem na usta. Za paskiem, w skórzanej pochwie, przyczepiony miał długi, myśliwski nóż, a w saszetce, nerce, trzymał gaz w żelu pieprzowym. Na plecy założony miał z kolei pusty plecak.

Popatrzył na zegarek, który wskazywał piętnaście minut do zamknięcia banku. Obserwował placówkę od dwóch tygodni, wiedział więc, że nie przyjeżdża tam żadna ochrona, a pracownica zamyka ją sama.

W głowie kotłowały mu się myśli, ale w pewnym momencie uznał, że to już teraz. Pogoda dla przeciętnego człowieka była paskudna, więc nikt po miasteczku nie chodził, a mrok otulił całą okolicę, którą z rzadka oświetlały latarnie, dające ciemno-żółte światło. Poprawił ostatni raz rower, który ukradł kilka dni temu, a teraz stał obok niego w krzakach. Zaciągnął kominiarkę na twarz. Założył czarne, nitrylowe rękawiczki na dłonie. Złapał za rękojeść noża i delikatnie wyciągnął go z pochwy. Zacisnął mocno dłoń i opuścił ją na wysokość swego uda.

Powolnym krokiem ruszył w kierunku drzwi, niepewnie rozglądając się to w lewo, to w prawo, wypatrując choćby jednego człowieka. Nikogo jednak nie było. Kilka metrów przed drzwiami banku ruszył energicznie, pomimo zimna czuł, jak pociła mu się głowa pod kominiarką. Bał się jak diabli, ale nie było już odwrotu. Chwycił za uchwyt drzwi i z delikatnością je otworzył. Trochę oślepiły go świetlówki. Szybko jednak wzrok przystosował się do oświetlenia i zauważył kobietę, która stała do niego plecami, na oko trzydziestoletnią. Wszystko rozgrywało się w ciągu sekund, ale Kermitowi wydawało się, że trwa to wieczność.

Kobieta niespiesznie odwróciła się i zamarła. Widział, że nie jest w stanie krzyknąć i zrobić ruchu; żołnierze czy policjanci uczestniczący w strzelaninach mówią na taki stan, że ktoś się zaciął.

— Dawaj, kurwa, utarg! — krzyknął i jednocześnie natychmiast do niej doskoczył.

Pracownica banku stała z wytrzeszczonymi oczami i nie mogła się ruszyć.

— Dawaj pieniądze! Ej, kurwa, dajesz pieniądze! — chwycił ją za ramię lewą ręką i zaczął potrząsać.

Pchnął ją mocno, tak, że blondynka poleciała do tyłu i opadła w fotel biurowy. Cały czas trzymał jednak nóż przy sobie, pamiętając, co sobie obiecał: „żadnych ofiar, żadnego machania niepotrzebnego nożem”.

Kobieta jakby się obudziła i, szarpiąc się, natychmiast wstała na nogi. Kermit był zaskoczony, że nie idzie tak, jak zaplanował. W przypływie emocji wymierzył jej lewą ręką solidny cios otwartą dłonią w twarz.

Kobieta upadła ponownie na fotel, ale otrzeźwiło ją. Napastnik szarpnął ją do góry.

— Dawaj te pierdolone pieniądze! — krzycząc, kątem oka zauważył, że spod spódnicy zaczął się lać płyn, tworząc kałużę wokół jej oraz jego stóp. Dopiero po chwili zorientował się, że pracownica banku ze strachu się zsikała.

Zalana łzami, po raz pierwszy się do niego odezwała:

— Proszę… nie rób mi nic złego. Proszę, ja mam córkę… proszę — łkała.

— Nic ci nie będzie, tylko wykonuj polecenia. Uspokój się i daj pieniądze, a nic ci nie zrobię.

Kobieta sięgnęła do jakichś kasetek metalowych, czy czegoś, co przypominało takie kasetki.

— Wrzucaj tutaj — wskazał jej ściągnięty błyskawicznie plecak.

— To wszystko? Nie ma więcej? — zapytał stanowczym głosem.

Kobieta pokiwała na znak, że wszystko mu oddała.

— Dobra, dawaj swój telefon — powiedział.

Kobieta posłusznie wyciągnęła smartfon z torebki stojącej na biurku. Kermit rzucił okiem na drzwi wejściowe, czy aby na pewno nikogo nie ma na zewnątrz, chwycił telefon, schylił się i położył pod kątem, na stojąco przy ścianie, po czym uderzeniem stopą złamał go na pół.

Ile jest tu telefonów stacjonarnych?

— Dwa — odpowiedziała cichym głosem i je wskazała.

Kermit szybkim ruchem wyrwał kable telefoniczne z gniazdka.

Planował napad i był przekonany, że o wszystkim pamiętał. Mylił się. Zapomniał o jednym. Co teraz miał zrobić z kobietą? „Kurwa, ale przypał”, pomyślał.

— Jest tu jakieś pomieszczenie bez okien?

Kobieta powoli wskazała palcem drzwi. Okazało się, że za nimi był schowek na mopy i środki czystości, mniejszy niż tradycyjna łazienka w bloku. Stał tam jeden metalowy regał, na którym leżały również jakieś gąbki i szmatki. Krzyknął, aby kobieta dała mu klucz. Doskoczył do niej i szarpnął ją za rękę. Po chwili byli w komórce.

— Zamknę cię na klucz i nic ci się nie stanie. Przez pół godziny nawet nie próbuj się stąd wydostać. Rozumiesz?

Kiwnęła głową, wtedy dopiero zauważył, że nadal płacze, ma zasmarkany nos, a łzy ciekną jej po policzkach, wymieszane razem z tuszem do rzęs, tworząc tym samym upiorny makijaż.

— Teraz popatrz mi w oczy. Pół godziny i możesz próbować rozwalić te drzwi. Jak wyjdziesz wcześniej, znajdę cię. Pamiętaj, znajdę cię.

Odwrócił swój wzrok od jej niebieskich jak chabry oczu. Trzasnął drzwiami i przekręcił klucz w zamku. Podbiegł do wyłącznika światła i zgasił je w całym banku. Zamknął za sobą starannie drzwi i wtedy poczuł, że ma całe plecy mokre, a pot pod kominiarką spływa mu do oczu. Uderzył go powiew okropnie zimnego wiatru. Na szczęście dla niego już nie padało. Rzucił okiem w lewo, w prawo, przed siebie. Panowała ciemność, gdzieś w oddali ujadał jakiś pies. Popatrzył do tyłu na bank, który teraz wyglądał, jakby nic się nie stało i był już zwyczajnie zamknięty.

Puścił się sprintem przed siebie, w kierunku krzaków, gdzie stał rower. Pedałował już na nim dobre pięć minut, gdy ujrzał mały zagajnik, wzdłuż którego stały jakieś domy, z których na utwardzoną pełną dziur drogę padało liche światło. Wszystko wcześniej rozplanował, a żeby ułatwić sobie zadanie, śledził mapy Google i latał przez kilka dni dronem nad tym terenem. Po chwili wjechał na asfaltową drogę wiodącą przez las. W duchu modlił się, żeby nikogo nie było na drodze, bo nawet przy takiej pogodzie facet ubrany w ciemny strój z zaciągniętą na głowę kominiarką wyglądał dość dziwacznie i mógł przyciągnąć czyjąś uwagę.

Skręcił w las, gdzie znajdował się parking z podłożem utwardzonym żużlem. Stał tam jego bus. W pobliżu świeciła jedna latarnia, ale tak marnym światłem, że busa nie było od drogi widać. Zsiadł z roweru i, prowadząc go, wszedł kilkanaście metrów w otchłań ciemnego lasu. Niedbale ni to go popchnął, ni to rzucił, w jakiś rów. Puścił się biegiem do busa. Wreszcie ściągnął kominiarkę, kurtkę, bluzę, spodnie, rękawiczki, które mu się chwilę wcześniej przedarły, i wpakował je razem z nożem, saszetką oraz gazem pieprzowym do dużego worka budowlanego na śmieci, który rzucił na wycieraczkę pasażera. Ubrał spodnie dresowe, przetarł ręcznikiem, wyciągniętym z busa, głowę i twarz, po czym założył bluzę z kapturem. Plecak z pieniędzmi wrzucił na pakę, a następnie przykrył go szmatami i materiałami, służącymi do wykonywania remontów w domach.

Wciągnął głęboko przez nos powietrze, przekręcił kluczyk w stacyjce i pewnie chwycił obiema dłońmi za kierownicę. Czuł się potwornie zmęczony, cały stres i adrenalina schodziła z niego, ale jednocześnie był zadowolony z siebie. Przedziwny mix emocji. Wrzucił pierwszy bieg i powoli ruszył, w kierunku Rzeszowa, którego światła majaczyły gdzieś w oddali.Rozdział 2

_Kilkanaście godzin później…_

Kierowca Hyundaia w kolorze srebrnym zaparkował auto w wąskiej uliczce, obok rozpadających się kamieniczek, pamiętających zapewne jeszcze czasy przedwojennych żydowskich właścicieli. Godzinę temu był oficjalnie wschód słońca, choć nikt tego słońca nie widział, bo i dzień okazał się pochmurny. Termometr w samochodzie wskazywał trzy stopnie Celsjusza. Panowała niesamowita wilgoć, która objawiała się piękną mgłą. Ta rozlewała się jak magiczne mleko po sennym miasteczku.

Z auta nieśpiesznie wysiedli Graba, oficjalnie aspirant sztabowy Tomasz Grabiec, oraz kierowca, którą była aspirant Monika Kosowska, policjanci służący w Wydziale Kryminalnym Komendy Miejskiej Policji w Rzeszowie. W milczeniu przeszli kilkadziesiąt metrów w stronę placówki bankowej.

— Proszę tu nie podchodzić, bo trwają czynności — zwrócił się do nich młody funkcjonariusz oddziału prewencji, który mógł mieć na oko dwadzieścia lat.

— My swoi — odpowiedziała mu Kosa, nazywana tak w kryminalnym przez innych policjantów. Jednocześnie niedbale sięgnęła po służbową legitymację i pokazała speszonemu w tej chwili młodemu mężczyźnie.

— A kolega to od niedawna w służbie? — zapytał Graba.

— Prawie cztery miesiące po szkoleniu podstawowym. Nigdy was nie widziałem, dlatego…

Nie dokończył, bo Grabowski machnął ręką w geście, który oznaczał, że nic się nie stało.

— Są już technicy?

— Tak, proszę pana — młody policjant, mówiąc te słowa, stał wyprostowany jak struna.

— Wyluzuj, my nie z KGP. I nie panuj nam, bo my jak ty robole — uśmiechnęła się Kosa, a jej uśmiech potrafił roztopić niejedno męskie serce. Piękne, naturalne rude włosy związane w koński ogon, delikatne piegi na alabastrowej skórze twarzy, dodające jej uroku, a przy tym figura modelki z talią osy były jej niewątpliwym atutem, choć w kryminalnym cenili ją przede wszystkim za inteligencję i ponadprzeciętne łączenie kropek w całość. Była prawdziwym psem z krwi i kości, choć jak ktoś o niej tak mówił, to żartowała, że tak naprawdę, w dzisiejszych czasach, powinni o niej mówić, że jest prawdziwą… suką.

Graba z Kosą minęli policyjne taśmy i założywszy na dłonie nitrylowe rękawiczki, weszli do wnętrza banku. Przywitali się ruchem ręki z technikami, kryminalnym i dwoma policjantami dochodzeniówki.

— Fajne rękawiczki macie tam na miejskiej, taki głęboki róż majtkowy. Męskich nie było? — zapytał z uśmiechem Robert, jeden z kryminalnych z miejscowego komisariatu.

— Koleżanka mi pożyczyła.

— Ta koleżanka już drugi miesiąc pożycza ci rękawiczki — powiedziała Monika, patrząc z wyrzutem na swojego kolegę z wydziału.

— A już kurwa nie bądź taka małostkowa. No kupię, kupię już, tylko cały czas zapominam.

Monika machnęła ręką i otaksowała wzrokiem placówkę banku.

— Co z tą pracownicą?

— Siedziała w tej kanciapie kilkanaście godzin, aż ją znalazła koleżanka, która przyszła rano do pracy i zdziwiła się, że bank jest otwarty, choć to ona miała go otworzyć…

— A teraz gdzie jest ta, która wczoraj tu była? — przerwał mu Grabiec.

— Z dwadzieścia minut temu, zabrała ją na badania karetka.

— Coś jej zrobił? — rzuciła przez ramię Kosa.

— Dostała z liścia w twarz, ale fizycznie nie stało się nic poważnego. Za to miała atak paniki, czy coś w tym rodzaju, i dali jej leki na uspokojenie. Lekarz uznał, że w tym stanie muszą ją zawieźć do szpitala. Nie było jak z nią pogadać, dlatego sami już sobie ustalicie z nią w szpitalu, co i jak.

— Macie coś z monitoringu? — dopytał Grabiec, chodząc po przestrzeni przeznaczonej dla klientów.

— Dopiero zaczęliśmy. No na pewno będzie nagranie ze środka, a Piotrek poszedł chwilę przed waszym przyjazdem szukać czegoś na zewnątrz, ale czarno to widzę. To nie Rzeszów, że na każdym budynku, firmie i cholera wie gdzie jeszcze są kamery.

W tym samym momencie, kiedy Robert relacjonował im to, co już sam wiedział, do banku wszedł zdenerwowany dyrektor tej placówki, którego o napadzie powiadomili policjanci. Na oko pięćdziesięciokilkuletni mężczyzna w beżowym garniturze i okularach na nosie był wyraźnie roztrzęsiony.

— Jezusie Nazareński, Boże miłosierny, co tu się stało? Co tu się stało? — zaczął lamentować.

— Proszę się uspokoić i pokazać nam nagrania z monitoringu — odezwała się Kosa.

— Jest pan w stanie nam podać kwotę, jaką mógł ukraść złodziej? — dodał Graba.

Dyrektor zaczął coś sprawdzać na biurku, włączył stojącego tam laptopa, a z szuflady wyjął plik papierów. Po kilku minutach ciszy odezwał się do pary policjantów.

— Jak wychodziłem wczoraj z pracy o siedemnastej, było sześćdziesiąt trzy tysiące złotych. Coś mogło jeszcze dojść w ciągu następnych kilkudziesięciu minut, choć wątpię, po siedemnastej rzadko ktoś tu przychodzi.

— Wy tu nie macie w środku ochroniarza?

— Nie, proszę pani. Centrala oszczędza, na czym się da. Mamy tylko podpięcie antynapadowe, połączone z firmą ochroniarską…

— Ale pracownica nie zdążyła wcisnąć — dopowiedziała Kosowska z grymasem na twarzy.

— Niech pan nam pokaże to nagranie z kamer — wciął się w ten niepotrzebny dialog Grabiec, bo wiedział, znając swoją koleżankę, że za chwilę powie coś złośliwego lub odpali się w inny sposób. Wiedział, że takie oszczędności na bezpieczeństwie to głupota, ale ten poczciwina, dyrektor, nie był niczemu winny. To władze banku, pazerne na każdą złotówkę, mają gdzieś swoich pracowników. Na szczęście nic poważnego tej kobiecie się nie stało, pomyślał.

— Już państwu pokazuję. Już, już, chwileczkę.

Tomek widział, jak dyrektorowi z nerwów trzęsły się dłonie i nie może spokojnie wyszukać nagrania. Kilka minut później Graba, Kosa, Robert i dwóch dochodzeniowców oglądali sceny, jakie wydarzyły się w tym miejscu poprzedniego dnia. Nagranie było dobrej jakości. Funkcjonariusze obserwowali w skupieniu każdy, nawet najmniejszy ruch napastnika, interesował ich każdy szczegół, bo mógł on zaważyć na tym, czy sprawca trafi w ich ręce.

Z pełnego napięcia obserwowania nagrania wybudził wszystkich dźwięk dzwonka smartfona. W malutkiej sali bankowej wybrzmiały nuty z filmu „Rambo II”. Robert przesunął palcem po ekranie.

— No co tam, Pioter?

— Coś mam. Jedyna kamera jest na sklepie spożywczym, ale on stoi dosyć daleko od banku. Za to od biedy obejmuje częściowo wejście do banku oraz pobliskie drzewo. Akurat z towarem przyjechała właścicielka i bez problemu pokazała nagranie.

— Widać go?

— A gdzie tam. To znaczy bardziej sylwetkę. Słabe nagranie, całe szczęście, że była w pobliżu latarnia i dawała jakieś światło, ale i tak bez fajerwerków. Facet cały na czarno, łącznie z głową, chyba miał założoną kominiarkę, ale jedno jest ciekawe…

— Co?

— Przewinąłem to nagranie i widać, jak przyjechał w to miejsce na rowerze, a następnie około pięćdziesiąt minut stał w krzakach. Widać, jak idzie do banku i widać, jak z niego ucieka i wsiada ponownie na rower. Jeszcze go łapie nagranie, jak jedzie w kierunku kościoła.

— Dobra, podjedź w tamtym kierunku i sprawdź, czy tam nie ma jakichś kamer. W kontakcie.

Robert, po wyłączeniu smartfona, zrelacjonował funkcjonariuszom rozmowę z kolegą z komisariatu.

— Czyżby jakiś miejscowy amator? — zapytała Kosa.

— Amator, nie amator, a może zawodowiec — zastanawiał się na głos Grabiec.

— Ale proszę państwa, jak na rowerze? Uciekał na rowerze z miejsca napadu? To może rzeczywiście ktoś miejscowy? — zdziwienia nie krył dyrektor.

— Albo podjechał do jakiegoś miejsca rowerem. Miejsca, gdzie nie ma kamer, i przesiadł się do samochodu — odpowiedział mu ściszonym głosem Robert.

Para funkcjonariuszy wyszła na zewnątrz i oglądała okolice miejsca zdarzenia, ale nic istotnego dla sprawy nie rzuciło im się w oczy. Godzinę później Graba podszedł do policyjnych techników i w ciszy chwilę obserwował ich mozolną pracę.

— Macie coś ciekawego?

— Cały chuj.

— Tak, jak przypuszczałem.

— Norma w publicznych miejscach, tu są tysiące śladów. Coś tam zabezpieczyliśmy, ale to wszystko jest warte tyle, co psi chuj.

— Dobra, to pracujcie tu na spokojnie. Monika, nic tu po nas, zawijamy się do komendy — odwrócił się do policjantki.

— Robert, jesteśmy w kontakcie. A nie przychodzi ci do głowy jakiś bandyta miejscowy, co to na banki napadał lub ogólnie jakiś złodziej zdolny do tego?

— Nie. Totalna pustka. Takie jakieś drobne złodzieje, to tak, ale oni to najwyżej ukradną rower sprzed sklepu, a nie napadną na bank. Jakbyś chciał gwałciciela, to mamy tu takiego, nawet niedaleko stąd mieszka, a wyszedł niedawno z puchy po dziesięciu latach, ale napad na bank, to do nikogo tu nie pasuje.

Kosa kończyła właśnie notować najważniejsze rzeczy, które przekazał jej dyrektor. Wymienili się telefonami, bo resztę rozmowy na tak zwany papier mieli zrobić funkcjonariusze z komisariatu.

Pożegnali się, a w drodze powrotnej zatrzymali się na stacji benzynowej, gdzie kupili po hot dogu oraz kawie na śniadanie i ruszyli na Jagiellońską do komendy.

— Co o tym wszystkim myślisz? — zapytał Graba, prowadząc służbowe auto i jednocześnie mieląc w ustach kiełbaso-parówkę, bułkę i sos chrzanowy.

— A ja wiem? Niewiele mamy. Powiem dobitniej, mamy cały chuj.

— No jedź, chuju jeden — zaklął Graba na kierowcę, który nie potrafił ruszyć dynamicznie ze świateł.

Wtem para policjantów usłyszała sygnał telefonu.

— Kurwa mać, nawet spokojnie zjeść nie dadzą — skrzywił się Graba, niezgrabnie przekładając do lewej dłoni końcówkę hot doga. Po chwili, prawą ręką, wyłuskał z kieszeni kurtki telefon.

— Co tam, Robert? Już się stęskniłeś?

— Mamy kolejne nagranie i rower. Tam jest taki zagajnik i domy, w jednym z nich facet ma kamerę na naprawdę zajebistym poziomie. Jakieś cuda na kiju, HD, 4K, technologia NASA, które pokazują świetny obraz w nocy, no i bez przeszkód pozwolił Piotrkowi zobaczyć nagranie. Nasz figurant jedzie obok tego domu, w zaciągniętej na twarz kominiarce. Widać dokładnie kurtkę, spodnie, na moje oko sztruksowe, ale przede wszystkim widać rower. Nawet markę z ramy odczytasz.

— A rower skąd masz?

— Niedaleko tego miejsca jest taki parking, żeby grzybiarze mogli sobie zostawić auto i iść do lasu. Od razu pomyślałem, że jak miał jakieś auto, to może tam podjechał na rowerze. To dosłownie rzut beretem od miejsca nagrania, a kierował się właśnie między innymi w stronę tego parkingu…

— Czekaj, dam cię na głośnomówiący. I…

— I wydzwoniłem chłopaków od nas z patrolu. Szybko tam podjechali, nawet nie musieli dużo szukać. Kilkanaście metrów od tego parkingu, w rowie, leżał taki sam rower jak ten z nagrania. Jest zabezpieczony, technicy tam podjadą i zrobią sobie jego oględziny. Jak coś będzie nowego, to od razu dam wam znać.

— Dzięki wielkie. Wiesz co? Zawracamy i jedziemy na ten parking, ale wyślij mi jeszcze współrzędne tego miejsca, żebym mógł trafić.

Dwadzieścia minut później para policjantów chodziła razem z załogą patrolu po parkingu, próbując coś znaleźć.

— Popatrzcie, nie wiem, czy to sprawcy, ale jest kawałek czarnej rękawicy, takiej roboczej. I wygląda stosunkowo świeżo. Jeżeli coś zgubił, to może być właśnie to — powiedział do kryminalnych jeden z policjantów z patrolówki.

— Może coś się z tej rękawiczki uda dowiedzieć. Jakieś DNA wyizolować. Jak myślisz? — zapytała Monika, kucając i patrząc na czarny, postrzępiony przedmiot.

— Szczerze? To wątpię, ale zawsze to coś niż nic. Dobra, Monia, zbieramy się do komendy, bo i tak tu nic nie wystoimy.

Pół godziny później dojeżdżali do komendy, przejeżdżając aleją Cieplińskiego. Po swojej prawej stronie mijali park, wtem Graba nacisnął mocno hamulce, unikając tym samym zderzenia z busem, którego kierowca wyjechał z ulicy Pułaskiego i siłą rozpędu wjechał tuż przed maskę radiowozu, wymuszając pierwszeństwo.

— Jak, kurwo jedna, jeździsz? No jak, kurwa?

— Daj sobie spokój — tonowała go Monika.

— Chuja, a nie spokój!

Tomek przyśpieszył nieoznakowany radiowóz, by dogonić kierowcę busa. Sztuka ta udała mu się na pobliskich światłach, na ulicy Lisa-Kuli, tuż przy budynku komendy policji. Bus stanął na czerwonym świetle, na lewym pasie, na prawym z impetem podjechał Graba. Opuścił szybę i rzucił solidną wiąchę w kierunku kierowcy, a następnie zapytał:

— Ty, kurwa, potrafisz jeździć?

— Przepraszam pana, naprawdę przepraszam — odpowiedział mu kierowca, wyglądający na około czterdzieści lat.

W jego oczach było jednak coś, to coś nie do opisania. Jakiś szósty zmysł, a może spore doświadczenie w policji, podpowiadało aspirantowi sztabowemu, że to nie był dobry człowiek. Machnął jednak na to ręką. Na sygnalizatorze zapaliło się zielone. Graba ruszył z piskiem opon i skręcił w prawo, w ulicę Jagiellońską, gdzie musiał zawrócić, żeby dojechać do komendy. Zaś kierowca busa spokojnie ruszył w kierunku placu Śreniawitów.

„I po co te nerwy?”, pomyślał Kermit, kiwając głową.Rozdział 3

_Trzydzieści lat wcześniej…_

— Ty, kurwo jedna, ty szmato pierdolona, zajebie cię, zarżnę jak świnię — wykrzykując te słowa, młody mężczyzna sięgnął po gruby, oficerski, wojskowy pas z ciężką sprzączką. Po chwili zamachnął się i uderzał raz, drugi, trzeci, czwarty, bił, ile miał sił. Bił do utraty tchu. Ofiara, młoda kobieta, leżała w kącie pokoiku i cichutko łkała. Z nosa i wargi sączyła się krew, skapując na bordowy dywan we wzorki. Na rękach i plecach pojawiły się podłużne krwiaki, kobieta nie miała siły wstać, a jej oprawca pochylił się nad jej twarzą i zapytał z odrazą:

— I jak się teraz czujesz, kurwo?

Był na tyle blisko, że czuła z jego ust przetrawiony alkohol, czuła także od niego kwaśny odór potu niemytego od kilku dni ciała. Nie odezwała się, patrzyła tylko tym sarnim wzrokiem przestraszonego zwierzęcia, które dopadł drapieżnik. Mężczyzna podniósł swoje ciało i z całej siły wymierzył jej kopnięcie w głowę, kobieta odruchowo zasłoniła się rękoma. Zdenerwowany brakiem celności, tym razem wymierzył kopniaka w jej brzuch. Kopnięcie było celne, kobieta zwymiotowała, a jej głowa osunęła się w gęstą, śmierdzącą ciecz.

W drzwiach pokoju stał i obserwował tę scenę mały chłopiec, zaledwie dziewięcioletni. Bał się, potwornie bał się, że jego mama umrze. Stał i trząsł się, jednak ten pierwszy raz w życiu zdobył się na cichutkie słowa w kierunku oprawcy mamy.

— Tatusiu, zostaw mamę, ona już będzie grzeczna.

— Wypierdalaj stąd! Już, kurwa, won! — ryknął do niego ojciec.

— Zostaw mamusię… — słowa ugrzęzły mu w gardle, a łzy spływały po policzkach. Czuł bezsilność i nie wiedział, jak może pomóc swojej mamie.

Mężczyzna ruszył w jego kierunku i z furią w oczach popchnął go do przedpokoju, gdzie siłą rozpędu chłopak wylądował na tyłku. Trzasnął z ogromną siłą drzwiami do pokoju i chwycił za pas. Chłopiec słyszał tylko przez drzwi, jak pas ląduje na ciele matki, a ta jęczy i krzyczy, żeby ją zostawił. Nie namyślając się długo, wybiegł na klatkę schodową. Zbiegł na trzecie piętro i zaczął energicznie pukać pod „dziesiątkę”, ale nikt nie otworzył; podobnie było pod „jedenastką” i „dwunastką”. Pobiegł na drugie piętro. Pod „siódemką”, po kilku mocnych puknięciach w drzwi, te się otworzyły. Ukazał się w nich ubrany w podkoszulek i majtki sąsiad Wojtek, niewiele starszy od jego ojca.

— Proszę pana… proszę mi pomóc… tata chce zabić mamę — wysapał zdyszany, rwanymi słowami.

Mężczyzna zacisnął nerwowo szczękę, przełknął ślinę i niepewnie popatrzył w bok. Chłopiec nie widział, ale za drzwiami stała Anna, jego żona.

— Idź, bo ten alkoholik ją zabije — powiedziała ściszonym głosem.

— Młody, wejdź do nas, moja żona się tobą zajmie — zachęcił chłopca.

Sam ubrał spodenki i sięgnął do szafki po białą pałkę policyjną. Od kilku lat służył w jednym z rzeszowskich komisariatów i, jak każdy w klatce, znał sytuację w mieszkaniu na czwartym piętrze, ale nie chciał się wtrącać. Uważał, że to prywatna sprawa tego małżeństwa i nie jego interes. Tym razem jednak, z błogosławieństwem żony, postanowił przysłużyć się osiedlowej społeczności, która często była terroryzowana przez sąsiada z ostatniego piętra.

Wpadł do mieszkania, w którym, w przedpokoju, stał rozebrany do pasa mężczyzna trzymający prawie pustą flaszkę z wódką.

— Coś jej zrobił?

— Chuj cię to, kurwa, obchodzi!

Zacisnął dłoń mocniej na policyjnej pałce.

— Gdzie ona jest?! — zapytał ze złością. Potrzebował już tylko iskry, żeby wybuchnąć.

— A zajebał ci ktoś w łeb?! Wypierdalaj z mojego mieszkania! Już, kurwa, wyjazd!

— O ty chuju! — krzycząc te słowa, Wojtek był już maksymalnie podkurwiony.

Zamachnął się pałką i z całej siły uderzył nią w ramię oprawcy. Z ręki mężczyzny wypadła butelka, sekundę później, z grymasem bólu, upadł on na szafki, a następnie na podłogę. To była istna rzeź. Pałka nad domowym bandytą tylko fruwała, spadając na jego plecy, ręce, nogi. Po wszystkim wyglądał jak ochłap, który skamlał, prosząc o litość. Wojtek przesunął jego ciało nogą i wskoczył do pokoju. Kobieta leżała nieprzytomna, sprawdził jej puls. Żyła. Wybiegł jak oparzony z mieszkania i zbiegł do swojego.

— Anka, dzwoń na policję i powiedz, żeby tu zapierdalali z prędkością błyskawicy, powiedz, że jestem policjantem, to szybciej przyjadą! I dzwoń po karetkę!

Ponownie pobiegł do mieszkania na ostatnim piętrze, przeskakiwał co dwa, czasami trzy stopnie.

Dwadzieścia minut później, przed blokiem, stały już na sygnałach świetlnych dwa policyjne Polonezy i Nysa, karetka pogotowia. Młody chłopiec stał w oknie u sąsiadów i patrzył ze łzami w oczach, jak wpierw karetka na noszach zabiera jego mamę, a następnie jak policjanci wyprowadzają, a właściwie wloką za sobą jego ojca.

— Spokojnie, Krystianku, spokojnie, wszystko będzie dobrze. Mamusia wyzdrowieje, będzie zdrowa, zobaczysz — Anna tuliła dziewięciolatka, a po jej policzkach lały się łzy. Sama nie wierzyła w to, co mówi. Bardzo dobrze wiedziała, że nic nie będzie dobrze, a życie tego młodego chłopca rozsypało się właśnie jak domek z kart.Rozdział 4

_Dwa miesiące po napadzie…_

Właśnie skończyła się policyjna odprawa w Wydziale Kryminalnym Komendy Miejskiej Policji w Rzeszowie. Funkcjonariusze rozchodzili się do swoich zajęć.

— Monika, Tomek, zostańcie chwilkę — powiedział łagodnym tonem nadkomisarz Sylwester Głazowski, naczelnik wydziału kryminalnego.

Kosa sięgnęła po łyk wychłodzonej i niesłodzonej kawy, którą przygotowała tuż przed odprawą. W oczekiwaniu na opuszczenie sali przez resztę kryminalnych mimowolnie patrzyła na duży kalendarz, na którym widniała uśmiechnięta policjantka z drogówki i jej kolega, odziany w kombinezon przeznaczony dla policyjnych motocyklistów. Kalendarz miał zachęcać do wstąpienia do służby. Miała poważne wątpliwości, czy po dziesięciu latach zapierdolu w fabryce chciałaby sama jeszcze raz zacząć robotę w tej firmie.

Graba siedział kilka metrów dalej i patrzył na koleżankę. Dopiero teraz zauważył, że chyba coś zmieniła z fryzurą, jakby podcięła włosy, ale pomyślał, że może mu się wydawało. Za to doskonale wiedział, że przeszkadza mu brzuch. Przy swoim wzroście, metr dziewięćdziesiąt, ważył sto dwadzieścia kilogramów. Stanowczo za dużo. Miał już problemy z wiązaniem butów na stojąco, ale nie mógł przestać jeść słodyczy, a dodatkowo, pracując w kryminalnym, działał o różnych godzinach, nie mając czasu zjeść czegoś domowego. Codziennie jakieś hot dogi ze stacji, kebaby, pizza, to robiło swoje, stąd jego waga. Sięgnął po kubek, w którym zaparzył sobie zieloną herbatę. To jedna z niewielu zdrowych rzeczy, które lubił — japońska sencha z liofilizowanymi wiśniami, którą przygotowywał w specjalny sposób. Dbał o to, żeby woda miała między siedemdziesiąt a osiemdziesiąt stopni Celsjusza i zaparzał ją tylko minutę, ani sekundy dłużej. Cały wydział się z niego z tego powodu nabijał, bo uważali, że herbata ma być tylko w torebkach, a sto torebek nie może kosztować więcej niż dwadzieścia złotych. Tomek był innego zdania i właśnie delektował się każdym łykiem swojej japońskiej sakury, gdy z letargu wybudził go szef.

— To jak się ma sprawa z napadem na bank? Stary wczoraj mnie o to zaczepił i pytał o postępy — zapytał, rozparty w fotelu.

Tomek z Moniką popatrzyli na siebie, czekając, kto ma zacząć. Po sekundzie zwłoki inicjatywę przejęła aspirant Kosowska.

— Mamy z pierwszego dnia zabezpieczone nagrania z monitoringu. Mamy rower i kawałek rękawiczki, która i tak nie wiadomo, do kogo należy, a nawet gdyby, to nie udało się z niej wyizolować żadnych konkretnych śladów. Z roweru zresztą też. Rower był kradziony. Pokazaliśmy jego zdjęcia różnym policjantom i jeden dzielnicowy z komisariatu poznał, że to prawdopodobnie rower ukradziony na jego terenie. I tak też było. A konkretnie został zajebany z ulicy Starzyńskiego. Właścicielka go rozpoznała, a rower należał do jej syna. Co jeszcze? — westchnęła i zamyśliła się na koniec.

— Sprawdziliśmy logowania telefonów, trochę ich było, i to w sumie ślepa uliczka — szybko wtrącił się Graba. — Śladów opon nie udało się zabezpieczyć na parkingu, bo wszystko rozmokło przez noc i zostały zatarte. Wzdłuż tej drogi nie było żadnych kamer, a pierwsze nagrania z Rzeszowa pokazały w chuj i jeszcze trochę samochodów, busów, ciężarówek, a odczytanie z nich tablic rejestracyjnych jest wręcz niemożliwe — dodał.

— A uchole? — spytał naczelnik, obracając długopis w palcach.

— Nic nikt nie wie. Twierdzą, że sprawca albo na gościnnych występach, albo zupełnie nie ze środowiska. Sprawdziliśmy także złodziei z Rzeszowa, a właściwie to całego powiatu, czy ktoś z nich, zdolny do takiego napadu, wyszedł z kryminału. Bo może się nie chwalił nikomu, a wywinął numer. No i nie było takich osób. Nikogo nie wytypowaliśmy — opowiadała Kosa. — Nawet próbowałam zahaczyć o ten nóż z nagrania, ale jeden facet ze sklepu z militariami powiedział mi, że takie noże to masowa produkcja chińska, takie pseudo-myśliwskie. A na rynku jest ich tysiące, dziesiątki tysięcy i są do kupienia w setkach sklepów internetowych. Noża nie mamy, ubrań nie znaleźliśmy. Kominiarki również…

— A ślady z banku, zabezpieczone przez techników, nic nie wskazały, jak to w każdym miejscu publicznym. Technicy mówili, że słabo tam sprzątali, więc było wszystko i nic — wtrącił się Tomasz.

— Próbowaliśmy nawet coś połączyć z pracownicą banku. Może go znała? Może w chuja leci, ale… nic to nie dało. Ona do dzisiaj jest na zwolnieniu lekarskim od psychiatry i na silnych lekach. Dostała jakieś mocne stany lękowe, boi się nawet z domu wychodzić. Zresztą, rozmawiałam z nią i to widać z kilometra, że czapka jej się spruła. Strasznie ją sponiewierało. A powiedziała mi tyle, co widzieliśmy na monitoringu, plus to, co do niej mówił, choć sama przyznawała, że pamięta jego zdania ledwo, ledwo. Jednym słowem — tragedia.

— Dobra, jakby coś było nowego, to natychmiast mi meldować. A teraz do roboty — zakończył audiencję naczelnik.

*****

W tym samym czasie, sześć tysięcy pięćset kilometrów od Rzeszowa, łagodne fale Oceanu Indyjskiego oblewały wręcz biały piasek plaży w południowym Zanzibarze. Słońce tonęło w oceanie jak rozgrzany bursztyn wrzucony do misy wody. Kermit leżał na miękkim piasku, który jeszcze przez chwilę trzymał ciepło dnia, jakby nie chciał się pogodzić z nadchodzącym zmierzchem. Delikatna bryza znad oceanu głaskała jego skórę solnym dotykiem, a fale, łagodne i rytmiczne, spokojnie szumiały. W oddali sylwetki palm kołysały się leniwie. Niebo rozlewało się kolorami purpury oraz złota.

Obok Krystiana leżała trzydziestoletnia, smukła brunetka w stroju kąpielowym. Ona także delektowała się widokiem. Powoli wstała, przeciągnęła się i poszła przed siebie w stronę oceanu. Kermit zwrócił uwagę na jej piękne i kształtne pośladki, opaloną skórę oraz burzę czarnych, poskręcanych jak świderki włosów. Poznał ją w jakimś klubie miesiąc temu, a teraz była tu z nim w tym raju. Czasami czuł się, jakby śnił, a nie było to prawdziwe życie. Jeszcze do niedawna nie miał żadnej kobiety, a jego związki kończyły się zwykle po kilku miesiącach. Pracował przy wykończeniówkach mieszkań powstających w Rzeszowie jak grzyby po deszczu, zwykle układając płytki. To znaczy, więcej nie pracował niż pracował, bo wysiadały mu kolana i kręgosłup. Budowlanka, jak podkreślał, jest dla osób młodych, a nie gości, którzy dobiegają do czterdziestki. Dlatego też jechał na długach, zalegał z czynszem za wynajmowane mieszkanie, a bywało rzadko, bo rzadko, ale jednak, że przed końcem miesiąca stać go było jedynie na bułkę z obrzydliwym pasztetem. Na szczęście teraz, myślał, to wszystko odchodzi w niepamięć.

Zapatrzył się w kucającą nad wodą Magdę, pielęgniarkę z jednego z rzeszowskich szpitali, i nawet nieśmiało pomyślał, że może coś im z tej znajomości wyjdzie. Szybko jednak do jego głowy napłynęły kolejne myśli i te nie były już tak różowe. Z ostatniego napadu miał sześćdziesiąt kilka tysięcy złotych. Pospłacał długi, wynajął mieszkanie w centrum Rzeszowa, w jednym z wieżowców, kupił trochę porządnych ubrań, butów, jakiś zegarek, musiał popisać się przed Magdą, więc były wypady, na przykład do Krakowa, do dobrych restauracji, jakieś prezenty, no i oczywiście obecny wyjazd na dwa tygodnie na Zanzibar, który w najdroższej opcji kosztował osiem tysięcy złotych od głowy. Niezaprzeczalnie takie życie sporo kosztowało, a kasa kończyła się.

— Popatrz, jakie piękne jest słońce! — krzyknęła do niego Magda.

Wyrwała go z jego niepokojących myśli, szybko jednak uśmiechnął się do niej i odkrzyknął:

— Cudowne!

Zaraz jednak ponownie wrócił myślami do prozy życia i postanowił, że po powrocie musi kolejny raz, i to szybko, zrobić kolejny napad. Poprzedni przebiegł gładko i przyjemnie, nikt się nim nie interesował, a w lokalnych portalach wyczytał o napadzie same bzdury, które nijak się miały do rzeczywistości.

Nagle poczuł szybkie bicie serca. Przyłożył palce do szyi, popatrzył na stoper zegarka i zmierzył tętno. Wychodziło około dziewięćdziesiąt uderzeń na minutę. Czuł jednak, jakby serce miało mu wyskoczyć z klatki piersiowej. Westchnął i kolejny raz pomyślał: „Znowu ta jebana nerwica i lęki. To się kurwa nigdy nie skończy.”

Zamknął oczy, a po chwili poczuł na swoim ramieniu dotyk Magdy. Uśmiechnął się, choć czuł niesamowity niepokój.Rozdział 5

_Dwadzieścia kilka lat wcześniej…_

Maj przyszedł nagle, jakby ktoś odsunął zasłonę z okna po długiej, ciężkiej zimie, która utrzymywała się prawie przez cały kwiecień. Pierwszy ciepły dzień pachniał pyłem rozgrzanego asfaltu, młodym liściem i czymś słodkim, bliżej nieokreślonym. Wiatr był lekki, ale stanowczy, targał gałęziami drzew, jakby je budził, unosząc w powietrze kurz, nasiona i zapomniane myśli. Słońce nie przypiekało jeszcze mocno, ale jego blask miał już letni kolor, żółtozłoty, rozlany po twarzach ludzi i dachach domów. Dla czternastoletniego Krystiana ten dzień nie był jednak radosny. Szedł ze spuszczoną głową przez stary Cmentarz Pobitno w Rzeszowie. Kilkanaście minut później odbył się pogrzeb jego ukochanej mamy, zmarłej na raka.

Trumnę opuszczano powoli, jakby ziemia nie chciała jej przyjąć. Chłopak stał kilka kroków od grobu, z rękami zaciśniętymi w pięści, twarz miał bladą, a oczy suche. Nie dlatego, że nie chciał płakać, ale dlatego, że nie miał już łez. Cisza wokół była gęsta, przerywana tylko odległym szelestem drzew i głosem księdza, który brzmiał jak z radia ustawionego zbyt cicho. Wpatrywał się w ciemne wieko trumny, jakby próbował tam odnaleźć jej twarz, tę z ostatnich dni: wychudzoną, ale wciąż uśmiechniętą, jakby chciała go chronić nawet przed własną śmiercią. Obok ktoś położył rękę na jego ramieniu, ale nie zareagował. Czuł tylko chłód. Nie rozumiał, jak świat może istnieć dalej, skoro ona już w nim nie oddycha.

Jeszcze godzinę po zakończeniu pogrzebu stał ze swoją babcią w miejscu, gdzie pochowano jego mamę. W głowie rozpamiętywał miniony czas. Pamiętał, jak trzymała kubek obiema rękami, bo drżały jej palce, i jak próbowała się uśmiechać, choć oczy mówiły coś innego. Jeszcze wtedy wierzył, że to minie, że leki, szpital, kolejne kroplówki coś zmienią. Ale potem przyszły dni, kiedy już nie wstawała, kiedy szeptała jego imię tak cicho, że musiał się nachylać, żeby je usłyszeć. A on siedział obok, ucząc się, jak wygląda koniec. Choroba zabrała ją powoli, krok po kroku, jakby codziennie wyrywała z niej kawałek, aż nie zostało nic poza ciszą.

Pięć lat wcześniej, po tym jak ojciec skatował jego mamę, ta wylądowała w szpitalu z wybitymi dwoma zębami, pękniętą szczęką, połamanymi żebrami i obrażeniami wewnętrznymi. Ojciec z kolei trafił na śledczak, na Załęże, a później, za lata znęcania się nad nią, wylądował na kilka lat w kryminale. Matka nie chciała go więcej widzieć, a ich prawne rozstanie przebiegło stosunkowo szybko. Co więcej, mama Krystiana nie chciała alimentów, ale coś za coś. Mężczyzna złożył więc wniosek do sądu o pozbawienie siebie praw rodzicielskich i po wielu perturbacjach wszystko ułożyło się jak należy.

Kobieta z synem wyprowadziła się do swojej przyjaciółki z czasów szkolnych, którą los rzucił na Śląsk, do Bytomia. Tam znalazła pracę, wynajęła mieszkanie, ale już nigdy nie związała się z żadnym mężczyzną. Jak sama wielokrotnie powtarzała, miała tylko tego jednego, jedynego… Krystiana. Kochała go nad życie.

Chłopak szybko zaadaptował się w nowym miejscu i szkole. A że mama wróciła do panieńskiego nazwiska Żaba, to i on stał się Krystianem Żabą. Nietrudno więc zrozumieć, jak została mu nadana ksywka przez kolegów.

Te pięć lat na Śląsku to był najbardziej beztroski czas w jego życiu. Latem, kiedy słońce prażyło dachy familoków, a asfalt kleił się do trampek, chłopcy z osiedla, w tym i Kermit, znikali. Rozpływali się gdzieś między kikutami starych szybów, zarastającymi torami kolejowymi i czarnymi wzgórzami hałd, które dla nich były górami, zamkami, statkami kosmicznymi. Śląsk ich dzieciństwa nie pachniał świeżością, pachniał smarem, pyłem i ziemią rozkopanych ogródków działkowych, z których nie raz znikały jabłka, gruszki i pierwsze porzeczki.

Biegali tam, gdzie nie chodził nikt przy zdrowych zmysłach, po starych wiaduktach, zarośniętych chaszczami podwórkach, między walącymi się barakami. W kieszeniach mieli kamienie — dla zabawy, dla obrony, dla kolekcji. Każdy z innej hałdy, innego koloru, innego czasu. Rzucali nimi do celu, do siebie, do świata. Nie było dnia bez krzyków, bez śmiechu, bez siniaka. Bili się jak bracia, po czym zapominali o wszystkim pięć minut później, dzieląc się oranżadą w szklanej butelce albo dziesięcioma groszami na lizaka z kiosku. Ich przyjaźń była jak kurz na butach, codzienna, trwała, nie do starcia.

Znać ich było można po rozbitych kolanach, po ziemi za paznokciami, po błysku w oku — tym, który mówił: „Jeszcze nie wracajmy do domu”. Bo dom był wtedy, kiedy słońce już znikało, a matka krzyczała z balkonu. Ale póki dzień trwał, byli wolni. Władcy czarnego świata, który, choć brudny, choć twardy, należał tylko do nich.

Wraz ze śmiercią matki jego życie rozsypało się na części. Został wyrwany wręcz z korzeniami z dotychczasowego świata. Na Śląsku nie miał rodziny, a jedyną, jaką posiadał, była babcia w Rzeszowie. I tam też się przeniósł, jako nastolatek. Wkrótce rozpoczął naukę w budowlance, a edukację zakończył na zawodówce, choć jeszcze na Śląsku nauczyciele podkreślali, że jest mądrym chłopcem i przede wszystkim inteligentnym. Wychowawczyni, pani Zielińska, z którą miał biologię, mówiła nawet, że kiedyś zostanie lekarzem. No cóż… nie wyszło. Babcia go kochała, ale nie była w stanie go upilnować, ponieważ jak każdy młody chłopak, potrzebował ojca, który go od czasu do czasu ustawi do pionu. Zaczęły się drobne narkotyki, alkohol, jakieś kradzieże sklepowe i tak upływało mu życie.

Pewnego razu, włócząc się z kolegami po osiedlu Baranówka, natrafił na grupę żuli. W jednym z nich rozpoznał swego ojca, którego ostatni raz w życiu widział wtedy, kiedy katował matkę. Był podpity, zbuntowany, silny, niejeden raz wdawał się w bójki, więc ruszył na spotkanie z byłym tatą. Tak jak stał, zamachnął się i potężną bombą usadził go na ziemię. Z przestawionego nosa starszego mężczyzny krew lała się gęstym strumieniem. Odchodząc, rzucił do leżącego na ziemi:

— To za matkę, chuju…

Nigdy więcej go już nie zobaczył, nawet czasami w późniejszym życiu zastanawiał się, czy jeszcze żyje. Nachodziły go jakieś sentymentalne myśli, bo w końcu, co by nie mówić, był to jego biologiczny ojciec, ale uznał, że tamto życie było kiedyś i już nie ma do niego powrotu. A poza tym uważał, że z menelem raczej nie da się ułożyć na nowo rodzinnych relacji.

Był agresywny, nawet bardzo agresywny, wszystko go denerwowało, dołowało, nie widział na tym świecie miejsca dla siebie. Potrafił zdemolować pokój z błahego powodu, jak wtedy, kiedy coś mu nie poszło podczas grania na komputerze. Babcia to zauważała, ale nie wiedziała, co ma zrobić. Porada przyszła od sąsiadki, której wnuczka chodziła do psychologa. Tak Krystiana wysłała na psychoterapię, choć w tych czasach był to ogromny wstyd przed znajomymi. Bo jak tu chodzić do kogoś, kto zajmuje się czubkami? Z oporami, po wielu kłótniach i błaganiach babci, jednak udało się go wysłać do psycholog. Zrobiła na nim ogromne wrażenie, pierwsza kobieta, na oko przed trzydziestką, która w ten sposób się nim interesowała.

Lubił gabinet, w którym było tak przytulnie, tak miło i czuł, że nie jest ludzkim śmieciem, nikomu niepotrzebnym.

— Jak się dzisiaj czujesz? — zapytała.

— Nie wiem… znowu miałem to uczucie, że… że coś jest ze mną nie tak. Serce wali jak oszalałe, ręce mi się trzęsą, a w głowie tylko jedno, że zaraz umrę. Albo zwariuję — odpowiedział jej, unikając kontaktu wzrokowego.

— Zdarzyło się to w jakiejś konkretnej sytuacji?

— W autobusie. Jak zawsze. Nagle zrobiło się duszno, ludzie blisko… i wtedy ten znajomy lęk. Już się nawet boję wychodzić z domu. To zaczyna mnie paraliżować.

— Rozumiem. Czyli zaczynasz unikać miejsc, które mogą wywołać atak paniki?

— Tak… nawet szkoła. Udaję, że jestem chory. Czasami wydaje mi się, że mam coś z sercem… — wypowiadał te słowa, patrząc w podłogę.

— To bardzo częste w nerwicy lękowej. Nasze ciało reaguje intensywnie na emocje, a my myślimy, że to objaw choroby fizycznej. Serce, oddech, zawroty głowy, wszystko realne, ale nie zagraża życiu.

— Tylko że to czuć naprawdę. Jakby ciało krzyczało. A w głowie głos: „To koniec, zaraz umrzesz.”

— To głos lęku. A lęk to mistrz wyolbrzymiania. Czasem mówimy, że ma „czarne okulary”, przez nie wszystko wygląda strasznie. Ale to nie znaczy, że jest prawdziwe.

— Tylko jak to odróżnić? Jak nie wierzyć własnemu ciału?

— To część procesu terapii. Będziemy uczyć się rozpoznawać te sygnały i je „odkodowywać”. Twoje ciało nie kłamie, ale też nie musi mieć racji w interpretacji. To jak fałszywy alarm przeciwpożarowy, piszczy, choć nie ma ognia.

— Czyli… nie jestem chory? To nie serce?

— Twoje serce jest zdrowe. Ale boi się, bo twój mózg daje mu sygnał zagrożenia. I to nad tym sygnałem możemy pracować. Krok po kroku — powiedziała te słowa z delikatnym uśmiechem. Lubił ten uśmiech. Wiedział, że mógł jej ufać.

— A jak długo to potrwa?

— Każdy ma swój rytm. Ale już dziś zrobiłeś pierwszy, bardzo ważny krok, przyszedłeś i mówisz o tym. To ogromna odwaga.

— Nigdy tak o sobie nie myślałem…

— To może czas zacząć. A ja będę obok, żeby ci w tym pomóc.

I pomogła, ale tylko na początku, a finalnie, w jego mniemaniu, go zdradziła, bo uważał, że na przestrzeni lat, podczas trzeciej psychoterapii, zależało jej tylko na jego pieniądzach, traktowała go jak żywy bankomat. Później jeszcze trafił do psychologa, faceta. Ten mu podczas kilku spotkań wyjaśnił schematy, które działają w jego głowie, zadał ćwiczenia do domu, m.in. ćwiczenia uważności, powiedział, żeby przeczytał kilka książek znanych amerykańskich psychoterapeutów i było już dużo lepiej, choć jak sam mówił, demonów nigdy mu już się nie da pożegnać. One wracają, czasami z ogromną mocą, czasami słabiej, ale da się z tym jakoś żyć, a czasami da się nawet być szczęśliwym.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij