Grecka przygoda sir Brennana - ebook
Grecka przygoda sir Brennana - ebook
Sir Brennan Carr opuścił Anglię ponad dwa lata temu. Zwiedził całą Europę i dotarł do małego rybackiego miasteczka na Peloponezie. Ku swemu zdziwieniu polubił proste życie i z przyjemnością zaczął pomagać mieszkańcom w ich codziennych pracach. Wkrótce jednak miejscowa piękność zaczyna nakłaniać go do małżeństwa. Brennan prosi przyjaciółkę, Patrę, wdowę po bohaterze wojennym, aby udawali, że mają romans. Ma nadzieję, że w ten sposób uniknie ślubu i będzie mógł pozostać w miasteczku. Tymczasem wieść o romansie szybko dociera do Castora, który sam zabiegał o względy Patry…
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-3068-1 |
Rozmiar pliku: | 805 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dover – marzec 1835 roku
Na Lucyfera! Czy to już czas? Brennan Carr wyciągnął rękę i sięgnął po leżący na nocnym stoliku kieszonkowy zegarek, żeby sprawdzić, która godzina. Musiał go przechylić, żeby w słabym świetle móc cokolwiek zobaczyć. Gdy spojrzał na cyferblat, jęknął i ponownie opadł na poduszki. Czas się zbierać, bo statek wypłynie za niespełna godzinę, a jeszcze nie świtało. Brennan przeciągnął dłonią po twarzy. Gdzie się podziała ta noc?
Obok niego leżała urocza Sarah, a może Sylvia lub Serena… Nie… Cynthia! Tak! Ponętna Cynthia przeciągnęła się i podparła na łokciu, a drugą rękę wsunęła pod koc i szybko odnalazła to, czego szukała.
– Oj, jaki śliczny i znowu gotowy – pochwaliła i uśmiechnęła się szeroko. Długie jasne włosy opadły jej na ramię. Zwinnym ruchem usiadła okrakiem na Brennanie i dodała: – Masz szczęście, że twoja Cynthia jest również gotowa. – Zachichotała, rozbawiona mówieniem o sobie w trzeciej osobie, i objęła rękami wyjątkowo bujne piersi. – Cycuszki Cynthii nie mogą się doczekać, żebyś je possał.
Brennana opuściła ochota na kolejne miłosne igraszki. Uznał, że całkowicie wytrzeźwiał po niezliczonych kuflach piwa, które opróżnił minionej nocy w oberży, a i Cynthia nie wydawała mu się tak bardzo pociągająca, jak podczas dobiegającej końca nocy. Wprawdzie jego zmysły zareagowały na pieszczoty i wdzięki Cynthii, ale myślami był gdzie indziej. Nie chciał się przekonać o słuszności przysłowia, że czas i przypływ na nikogo nie czekają.
Towarzysze podróży będą się o niego martwili, a zwłaszcza Haviland, który podczas trwającej już od dwunastu lat przyjaźni uważał troskę o niego za swój obowiązek. Tym razem Brennan obiecał sobie, że się poprawi i że podczas wspólnej eskapady do Europy nie sprawi kłopotu Havilandowi. Udowodni, iż jest odpowiedzialny. Na razie jednak, w ciągu trzech dni, które upłynęły od opuszczenia Londynu, nie sprawował się najlepiej.
Delikatnie zsunął z siebie Cynthię.
– Przepraszam, muszę się zbierać.
W odpowiedzi złapała go za rękę i przerzuciła nogę przez jego uda.
– Nie. Możesz być z Cynthią jeszcze raz. Nikt nie może się nigdzie śpieszyć o tej porze.
– Ja tak.
Brennan próbował się odsunąć, ale Cynthia przytrzymała go, nie przyjmując do wiadomości, że to już koniec. Był silniejszy i bez trudu mógł się od niej uwolnić, ale nie chciał robić scen, które zniszczyłyby urocze wspomnienia poprzedzających je chwil. Wolał odejść grzecznie, bo ponad wszystko cenił rozkosz i chciał o niej pamiętać. Cynthia okazała się jednak zadziwiająco silna i wytrwała, a Brennanowi przyszło do głowy, że może była zdesperowana.
– Naprawdę nie musisz jeszcze iść. – Z promiennym uśmiechem złapała za wiązadła mocujące zasłony przy łóżku. – Spróbujmy sznurów, tego jeszcze nie robiliśmy. – Szarpnęła i linka zwisła luźno w jej dłoni. – Mogę zawołać Mary z sąsiedniego pokoju. Ona też chciała i mogłaby…
Brennan nie czekał, by usłyszeć, co mogłaby uczynić Mary. Zdecydowanie odsunął na bok Cynthię i wydostał się z łóżka. Nie miał czasu do stracenia, a poza tym uznał, że w zachowaniu dziewczyny więcej było udawania niż prawdziwej chęci kontynuowania miłosnych igraszek. Sięgnął po ubranie i z pośpiechem wciągnął spodnie.
Cynthia – wspaniale naga – wstała z łóżka. Trudno byłoby nie dać się porwać temu widokowi i może nawet odwiodłaby Brennana od postanowienia wyjścia, gdyby nie wyrachowane spojrzenie, mówiące, że czas zabawy dobiegł końca.
– Z pewnością nie zamierzasz mnie zostawić bez zapłaty. Biedna Cynthia ofiarowała ci całą noc.
Palce Brennana znieruchomiały na guzikach koszuli. Bez zapłaty? Czyżby to dziwka?
– Mówiłaś, że jesteś szwaczką i że wraz z innymi pracujesz u modniarki.
Pamiętał to bardzo dobrze. Trzy dziewczyny weszły do sali restauracyjnej hotelu, uśmiechały się i flirtowały z nim i jego przyjaciółmi. Nolan pożartował z nimi, a potem poszedł grać w karty. Archer jak zwykle podążył za Nolanem, a dziewczyny zamieniły nobliwą restauracyjną jadalnię na sąsiadujący z nią bar. I on tam za nimi pobiegł. Ależ ze mnie idiota! – pomyślał. Powinienem od razu się zorientować; tylko jeden rodzaj kobiet uczęszczał do barów.
– Cynthia jest szwaczką za dnia, ale musi z czegoś żyć. Ten pokój nie jest tani.
Przyszli tu koło północy. Twierdziła, że to jej mieszkanie, oddalone zaledwie o kilka ulic od hotelu. Brennan wciągnął buty. Jak jej powiedzieć, że nie ma przy sobie pieniędzy? Wszystko, co posiadał, zostało spakowane do kufra, który czekał na niego na pokładzie statku. Poczuł przypływ paniki. Jeżeli nie zdąży na czas i statek odpłynie bez niego, pozostanie w tym, co ma na grzbiecie, bez ubrań, pieniędzy, wszystkiego, co niezbędne do życia.
Szeroko rozłożył ręce w geście pełnym skruchy i spróbował przywołać na twarz rozbrajający uśmiech.
– Źle zrozumiałem naturę naszego związku, Cynthio. Nie wziąłem cię za królową nocy. – Użył najłagodniejszego określenia kobiety jej profesji. Liczył, że ona dostrzeże zamierzony komplement. – Spędziliśmy razem czas i zarówno mnie, jak i tobie było przyjemnie. – Wiedział, że przynajmniej to było prawdą. Nikt nie byłby w stanie tak dobrze udawać, zresztą Brennan umiał dostarczać kobietom rozkosznych doznań. – Chyba jesteśmy kwita?
Ruszył do drzwi, zgarniając po drodze ze stołu swój zegarek. Za późno przypomniał sobie, że płaszcz został na krześle po drugiej stronie pokoju. Przemknęło mu przez myśl, by po niego wrócić, ale w tym momencie Cynthia zaczęła przeraźliwie krzyczeć i najwyraźniej nie zamierzała umilknąć.
Na szczęście nabrzeże nie było daleko. Nie miał pieniędzy na dorożkę, nawet gdyby jedna z nich znajdowała się w zasięgu wzroku. Brennan wpadł w zaułek i prawie zderzył się z dostawcą, który o świcie przywoził owoce do hotelu na sąsiedniej ulicy.
– Którędy do portu? – wysapał.
Puścił się biegiem, kątem oka zauważając, że ruszyli za nim dwaj mężczyźni.
Kierując się węchem, popędził alejkami i wąskimi zaułkami, prowadzącymi w stronę morza. Dwaj mężczyźni nie przestali go ścigać. Dasz radę, dasz radę, powtarzał w myślach, szybko przebierając nogami. Nie pierwszy raz w życiu uciekał przed rozwścieczonymi mężami, braćmi czy innymi zdenerwowanymi członkami rodziny.
Wpadł wreszcie na nabrzeże i w tym momencie uświadomił sobie, że nie wie, który ze statków jest tym właściwym. Jak zwykle Haviland wziął wszystkie przygotowania na siebie, a on jak zazwyczaj niezbyt pilnie słuchał przyjaciela, który przekazał mu informacje dotyczące wspólnej podróży. Do Brennana należało jedynie stawić się w terminie, a nawet na to nie było go stać.
Bieg po nabrzeżu okazał się znacznie trudniejszy, bo musiał lawirować wśród tłumów i stert bagaży. Przeciskał się pomiędzy skrzyniami i wozami. Kilku woźniców poczęstowało go przekleństwami, bo spłoszył ich konie, wyskakując przy nich znienacka. Przedzierał się pomiędzy tragarzami dźwigającymi wory ze zbożem. Raz za razem oglądał się za siebie, sprawdzając, czy nie zgubił goniących za nim mężczyzn. Z przerażeniem spostrzegł, że jeden z nich wyciągnął pistolet, najwyraźniej przekonany, że pościg dobiega końca. Docierali już do krańca nabrzeża. Brennan wiedział, że jeśli nie znajdzie statku, będzie po nim. Nie miał dokąd uciec.
Usłyszał krzyki i spojrzał w stronę najdalszego punktu portu. Trzech mężczyzn stało przy relingu statku, który właśnie odbijał od nabrzeża. Jeden z nich, wysoki i władczy, gwałtownie machał ręką, a jego płaszcz trzepotał na porannym wietrze. Haviland! Brennan rozpoznałby tę sylwetkę wszędzie. Archer i Nolan biegli wzdłuż burty i wymownymi gestami wskazywali coś za plecami Brennana. Archer wykrzykiwał polecenia, ale Brennan zrozumiał tylko jedno ulubione słowo przyjaciela „koń”. To nie miało sensu! Skąd wziąłby się na portowym nabrzeżu biegający luzem wierzchowiec? Nagle, jak na sygnał, do jego uszu dotarł tętent kopyt i ciężki oddech konia w pełnym galopie. Zwierzę pojawiło się przy nim jak na zamówienie i zrównało z nim krok.
– Skacz! Skacz! – wołał Archer, przykładając do ust złożone dłonie.
Brennan instynktownie zrozumiał, co powinien zrobić. Nie tracił czasu na rozważania, zresztą myślenie nigdy nie było jego mocną stroną, a to z pewnością nie była odpowiednia chwila, żeby rewidować swoje przekonania na ten temat. Złapał grzywę konia i wskoczył na jego grzbiet.
Do końca nabrzeża pozostało do pokonania ze dwadzieścia stóp, a dalej przestrzeń oddzielająca brzeg od odpływającego statku. Brennan nie zastanawiał się nad tym, co będzie, jeżeli skok się nie uda i wraz z koniem wyląduje w morzu. Przyjął, że to nic trudniejszego niż liverpoolski bieg z przeszkodami, wyścigi konne czy gonitwy przełajowe ze skokami przez wszelkie pojawiające się na drodze płoty czy przełazy. Uznał za mało istotne, że nie znał możliwości konia, co do którego było oczywiste jedynie to, iż nie jest wierzchowcem wyścigowym.
Skraj nabrzeża był tuż-tuż. Brennan uniósł się i pochylił nad szyją konia, żeby zminimalizować ciężar, jaki musiał on przenieść na grzbiecie. W tym momencie zwierzę z ogromną siłą odepchnęło się kopytami od nabrzeża i poszybowało w powietrzu ponad powierzchnią ciemnej wody. Brennan utrzymywał ciało w całkowitym bezruchu, wbijając wzrok przed siebie. Skupił się na lądowaniu, nie pozwalając sobie na jakiekolwiek zwątpienie, nie dopuszczając do siebie możliwości niepowodzenia. A było ono bliskie, co nie pomagało ani koniowi, ani jemu.
Gdy kopyta uderzyły o drewniany pokład, Brennana ogarnęła ogromna ulga, ale tylko na moment, bo siła uderzenia rzuciła konia na deski. Padł na kolana, a potem zaczął się turlać. Nagle silne ręce złapały Brennana – to Haviland wyciągnął go spod zwierzęcia, a w tym samym czasie Archer i Nolan usiłowali unieruchomić zwierzę.
Udało się, są na pokładzie! Brennan gorączkowo złapał Havilanda, przewrócił go na deski i nakrył własnym ciałem. Prawdziwym zagrożeniem nie był spanikowany koń, który mógł kogoś stratować, tylko stojący na nabrzeżu wściekli mężczyźni dzierżący pistolety. Statek oddalił się już od brzegu na tyle, że koń nie dałby rady przeskoczyć, ale dla kuli ten dystans nie stanowił problemu. Wykluczone, żeby Haviland zginął przez przypadek tylko dlatego, że Brennan nie zostawił dziwki w odpowiednim czasie. Zaciekawiony przyjaciel próbował wydostać się spod niego, nie zdając sobie jeszcze w pełni sprawy z powagi sytuacji.
– Padnij! – krzyknął Brennan głosem ostrym jak świst kuli przelatującej mu nad głową.
Nie pozwolił przyjaciołom wstać, dopóki nie znaleźli się poza zasięgiem strzału. Wówczas pierwszy podniósł się na nogi. Jeżeli ktoś miał zapłacić za jego grzechy, to tylko on. Rozejrzał się dokoła i dał sygnał do powstania. Przyjaciele podnieśli się, otrzepali ubrania i zaczęli wznosić okrzyki na cześć jego przybycia.
Haviland popatrzył na brzeg ponad ramieniem Brennana, który odwrócił głowę i podążył za spojrzeniem przyjaciela. Dwaj ścigający go mężczyźni wciąż stali na nabrzeżu i wygrażali mu pięściami. Brennan pokazał im obsceniczny gest na znak triumfu. Płaszcz, który musiał pozostawić, wystarczy w zupełności na spłacenie długu, jaki mógłby mieć wobec Cynthii i jej oprychów. Jeden guzik wart był całej nocy z tą dziwką.
– Dobry Boże, Bren, w co ty się wpakowałeś? – Głos Havilanda był pełen troski, nie gniewu.
– To tak witasz przyjaciela, który właśnie uratował ci życie? – Brennan przerwał wpychanie koszuli do spodni i z udawanym rozczarowaniem uniósł ciemnorudą brew, żeby rozładować atmosferę.
Nie najlepiej radził sobie z okazywaniem uczuć, a Haviland był chodzącą szczerością. Serce się mu ściskało na widok zatroskania malującego się na twarzy przyjaciela, tym bardziej że nikt inny, tylko właśnie on przyczynił się do owej troski. I to nie pierwszy raz, i zapewne nie ostatni.
Haviland również uniósł brew, tyle że ciemną.
– Moje życie? Sądziłem, że raczej swoje. – Objął przyjaciela i poklepał go serdecznie po plecach. – A już myślałem, że spóźnisz się na statek.
Brennan odwzajemnił uścisk i zniżył głos, żeby tylko Haviland go słyszał.
– Przecież powiedziałeś, że wszystko, co mam zrobić, to stawić się na pokładzie, co właśnie zrobiłem.
Haviland roześmiał się, a o to właśnie Brennanowi chodziło. Przyjaciel powinien częściej się śmiać. Zdecydowanie był zbyt poważny, a szczególnie przez ostatnie trzy miesiące. Podejrzewał, że za tą postawą kryło się coś głębszego, nie tylko konieczność skupienia się na przygotowaniach do wyprawy na kontynent. Przy tym nie bardzo potrafił sobie wyobrazić, jakie problemy mógłby mieć zrównoważony Haviland, którego życie wydawało się Brennanowi wręcz idealne, w przeciwieństwie do jego własnego.
Ojciec wezwał Brennana do gabinetu na pięć minut przed wyjazdem, ledwo starczyło czasu na ostatniego drinka. Nie byli sami, bo przyszedł z nim Nolan, który po niego przyjechał. Ostatnie słowa ojca brzmiały:
– Tylko nie złap syfa. Wiesz, na wypadek gdybyś… – Ojciec urwał, wyraźnie skrępowany. Zresztą nigdy nie czuł się swobodnie w roli rodzica. – Cóż, tak na wszelki wypadek – dodał niezręcznie i znowu zamilkł.
Brennan dośpiewał sobie resztę: na wypadek gdyby twój brat nie spełnił powinności przedłużenia rodu z tą myszowatą Mathildą, którą poślubił. Po chwili ojciec wcisnął mu do ręki paczkę francuskich prezerwatyw i puścił do niego oko.
– Najlepsze, jakie produkują.
Chociaż ta uwaga pozostawała w rażącej sprzeczności z ojcowską próbą namawiania potomka do odpowiedzialności seksualnej, to właściwie nie było w niej nic niespodziewanego. Ojciec Brennana wolał uchodzić za przyjaciela syna, niż być jego mentorem i przygotować go do życia; o ile w ogóle był nim zainteresowany. Pożegnanie wypadło tak, jak Brennan oczekiwał, ale nie tak, jak by chciał. A przecież wyjeżdżał z kraju na rok, może nawet na dłużej. Wolałby coś w rodzaju: Kocham cię, będę za tobą tęsknił, uważaj na siebie.
Pomyślał, że niewykluczone, iż Nolan, który chlubił się studiowaniem natury ludzkiej, miał rację. Pewnej pijackiej nocy wystąpił z hipotezą, że Brennan szukał seksu, aby wypełnić emocjonalną pustkę, na co on zareagował śmiechem. Łatwiej było wyśmiewać takie teorie, niż przyjąć je do wiadomości i zaakceptować. Nikt nie lubi mówić o swoich ułomnościach.
Archer zaprowadził konia do zaimprowizowanej naprędce zagrody, a pozostała trójka zasiadła na relingu – Nolan z jednej strony Brennana, a Haviland z drugiej – i obserwowali, jak maleje angielski brzeg. Nolan zerknął na niego kątem oka i szelmowski uśmieszek zmienił się w wyraźny uśmiech.
– Pytanie brzmi: czy była tego warta, a nie gdzie byłeś.
Brennan był świadom, że rozpoczyna się jego kolejna ucieczka.ROZDZIAŁ DRUGI
Kardamyli na Peloponezie, wczesna wiosna 1837 roku
Znowu, po raz kolejny, będę musiał się salwować ucieczką, pomyślał Brennan. Przyjęcie zorganizowane przez Konstantina z okazji jego urodzin zgromadziło na rynku niemal wszystkich mieszkańców Kardamyli. Rozpoczęło się zaledwie przed godziną, a Brennan już zmierzał w stronę katastrofy. W żadnym wypadku nie powinien był tańczyć z Kateriną Stefanos. Teraz, uwięziony pomiędzy Kateriną a jej ojcem, Aleksisem, musiał wysłuchiwać peanów na cześć małżeńskich kwalifikacji córki, co prawda, wygłaszanych wobec otaczającej ich grupy, ale wyraźnie pod jego adresem.
Początkowo Brennan łudził się, że tym razem będzie inaczej. Właściwie za każdym razem żywił taką nadzieję, ale w tym przypadku był lepszej myśli, ponieważ sam się zmienił, a przynajmniej tak mu się wydawało. Dotarł na sam koniec Europy, do najbardziej wysuniętego na południe skrawka Peloponezu i zamienił spodnie na tradycyjną fustanellę, rodzaj kiltu noszonego w Grecji przez mężczyzn. Zamiast, wzorem Anglików odbywających podróż po Europie, zwiedzić Ateny i Akropol oraz Partenonem i Olimpię, udał się do Kardamyli, zabitej dechami rybackiej wioski, którą trudno znaleźć na mapie, nie mówiąc już o kierowaniu do niej wycieczek brytyjskich dżentelmenów. Krótko mówiąc, starał się upodobnić do tubylców na tyle, na ile Anglik mógł wtopić się w ich społeczność, zarówno pod względem wyglądu, jak i osobowości oraz charakteru.
Niestety, okazało się, że to na nic. Powiedzenie, że można wydobyć kogoś z kłopotów, ale nie sposób uchronić go od pakowania się w tarapaty, w jego przypadku się sprawdziło. Pomimo rzucających się w oczy zmian, jakie udało mu się wprowadzić, mimo przebycia tysięcy mil, Brennan nie zdołał przezwyciężyć swoich nawyków i skłonności, a szczególnie tendencji do znajdowania się wbrew własnej woli w kompromitujących sytuacjach z kobietami. Na przykład z Cynthią w Dover tuż przed wypłynięciem w rejs, z zaborczą prostytutką w Paryżu, z alpejską ślicznotką w Bernie, ze śpiewaczką operową w Wenecji oraz w Mediolanie, bo za pierwszym razem niczego się nie nauczył.
Do długiej listy mógł dopisać Katerinę Stefanos, kolejną kobietę, która nie potrafiła zrozumieć, że Brennan nie szukał mniej lub bardziej trwałych związków, bo nie był zdolny do ich stworzenia. Tęgawy tatulek właśnie położył ojcowską dłoń na ramieniu Brennana i oznajmił donośnie, żeby przekrzyczeć muzykę:
– Moja Katerina robi najlepsze diples w całej wiosce. Mężczyzna, który ją poślubi, nigdy nie będzie głodny. Jest nie tylko świetną kucharką, ale i równie dobrą gospodynią, jej pościel jest zawsze najbielsza, a ścieg najrówniejszy. Matka dobrze ją wyszkoliła i dostanie…
Brennan o mało się nie skrzywił. Wiedział, co teraz nastąpi, słyszał to wiele razy w ciągu ostatniego miesiąca i znał na pamięć: „Dostanie dwa gaje oliwne w posagu”. Siedząca obok niego piękna Katerina – z dwoma gajami oliwnymi w posagu – zuchwale położyła rękę na ramieniu Brennana na znak, że powinien się uaktywnić.
Poczucie przymusu zaczęło przeradzać się w panikę. To była najbardziej niebezpieczna sytuacja ze wszystkich, w jakich się dotychczas znalazł. Żadna z poprzednich kobiet nie chciała wyjść za niego za mąż. Tamte oczekiwały tylko seksu i opieki. Katerina i jej ojciec żądali znacznie więcej – chcieli mieć go na wyłączność i na stałe.
Może przyszedł czas, żebym zaczął myśleć o jakimś trwałym rozwiązaniu, pomyślał Brennan. A może to znak, że powinienem ruszyć dalej? Spędził w tej wiosce sześć miesięcy, znacznie dłużej niż w jakimkolwiek innym miejscu w Europie. Obecnie nie było istotne, dokąd stąd wyjedzie; zastanowi się nad tym później. Najważniejsze to natychmiast znaleźć rozwiązanie tymczasowe. Potrzebował sojusznika, ale niestety nie miał przy sobie przyjaciół, Havilanda, Archera, Nolana, którzy zazwyczaj wyciągali go z kolejnych tarapatów. Musiał jak najszybciej znaleźć nowego sprzymierzeńca.
Przesunął wzrokiem po kręgu tanecznym, szukając pretekstu do opuszczenia towarzystwa – czegoś lub kogoś. Przedwczesne wyjście z przyjęcia nie wchodziło w rachubę. Konstantin, który nalegał na obecność Brennana, uroczyście obchodził urodziny. Nie wypadało sprawić mu zawodu, a zwłaszcza na oczach wszystkich mieszkańców wioski.
– Na końcu gaju oliwnego stoi stary kamienny dom. Papa twierdzi, że niewiele trzeba, by go wyremontować. – Rozpromieniona Katerina zerknęła na Brennana, jej ciemne oczy zalśniły.
Gaje oliwne i dom. Czy mogli mu jeszcze bardziej ułatwić podjęcie decyzji? Większość mężczyzn zamieszkujących tę część świata już dawno ochoczo wyraziłaby zgodę na poślubienie Kateriny. Brennan niepewnie przestępował z nogi na nogę. Grzeczna odmowa z każdą chwilą stawała się coraz mniej realna, jeśli nie chciał wyjść na gbura czy idiotę. Który mężczyzna odrzuciłby ożenek z urodziwą dziewczyną z własnym domem i majątkiem? Żaden, i w tym problem.
W czasie walk o niepodległość Peloponezu zginęło ponad dwadzieścia tysięcy młodych Greków. W Kardamyli, podobnie jak w wielu innych miejscowościach na półwyspie, brakowało kawalerów w wieku odpowiednim do małżeństwa. Z tego punktu widzenia natarczywość Stefanosów była łatwa do zrozumienia. Brennan potrafił wczuć się w ich sytuację. Kto miał żenić się z tymi wszystkimi dziewczętami, skoro tak wielu młodych mężczyzn poległo? Tyle że jego współczucie miało swoje granice. Mężczyzną, który poślubi Katerinę Stefanos, z pewnością nie będzie on.
Powinien był wcześniej zauważyć zbliżające się kłopoty. Sześć miesięcy to dość długi okres. Mieszkał wśród tych ludzi, towarzyszył mężczyznom w ciężkiej pracy – ciągnął pełne ryb sieci aż do bólu ramion, godzinami zbierał oliwki podczas październikowych żniw. Zapamiętywał się w zajęciach wypełniających dnie poczuciem własnej użyteczności. Dzięki noszeniu się na wzór miejscowych i upodobaniu do pomocy został przez greckich rybaków uznany za swojaka. Wioska przyjęła go wspaniałomyślnie, z otwartym sercem, a miejscowe kobiety potrafiły mu okazać uznanie, serwując przepyszne potrawy: souvlaki, musakę, spanakopitę, jagnię z rożna, tzatziki i zawsze świeżutką, ciepłą pitę, do której można włożyć najrozmaitsze rodzaje farszu.
Jednak dużo czasu musiało upłynąć, zanim Katerina nabrała wystarczającej śmiałości, aby zaprosić go dzisiejszego wieczoru do tańca. W ostatnich tygodniach ton rozmów z mężczyznami zaczął stopniowo ulegać zmianie, w rozmowach o przyszłości pojawiły się pewne podteksty. Podpytywano, która z dziewcząt najbardziej mu się podoba. Katerina ze swoimi gajami oliwnymi czy może Maria, której ojciec oddałby przyszłemu zięciowi połowę udziałów w kutrach rybackich?
Otwierało się przed nim wiele kuszących możliwości, gdyby tylko interesowało go zawarcie małżeństwa. Ponieważ nie zamierzał się żenić, wolał ignorować te sygnały. Miał do wyboru: ustatkować się u boku jednej z miejscowych ślicznotek albo uciec. Tymczasem jeszcze nie był gotów opuścić Kardamyli. Na razie nie wyobrażał sobie takiego miejsca na świecie, w którym wolałby być bardziej niż tutaj, w tej małej rybackiej wiosce, z charakterystycznymi rozwieszonymi nad głową latarniami, muzyką i prostymi stołami uginającymi się od jedzenia. Żadna z londyńskich sal balowych nie wyglądała piękniej.
Podobało mu się tu bardziej niż w Londynie, bardziej niż w różnych miastach w Europie, które odwiedził w ciągu minionych dwóch lat. Musiało istnieć wyjście z tej sytuacji, coś pośredniego pomiędzy małżeństwem a wyjazdem, sposób udowodnienia lojalności wobec wioski bez konieczności brania ślubu. Musiała też być możliwość umknięcia przed Kateriną bez grubiańskiego opuszczenia przyjęcia urodzinowego Konstantina, który stał się jego przyjacielem. Trzeba tylko znaleźć to wyjście, i to szybko.
Katerina otarła się piersiami o jego ramię, a jej ojciec uścisnął mu rękę, w niezbyt subtelny sposób zachęcając go, aby się w końcu zdeklarował. Przecież Aleksis Stefanos rzucił mu świat do stóp. Co więcej mógł uczynić ojciec dla ukochanego dziecka? To było bez porównania więcej, niż ojciec Brennana kiedykolwiek dla niego zrobił. Co nie zmieniało faktu, że obecnie był zdolny myśleć jedynie o ucieczce.
Lada chwila Katerina mogła zaproponować mu spacer, a do tego nie wolno dopuścić. Nie miał najmniejszych wątpliwości, że wróciłby skompromitowany, choć nie w sposób, którego można by się spodziewać po mężczyźnie o jego upodobaniach i skłonnościach. Byłoby to zabawne, pomyślał, gdyby nie znalazł się w tej konkretnej sytuacji, a w głowie nie miał jedynie ucieczki. Uciekać, tak, ale dokąd i do kogo? Brennan poczuł, że ogarnia go panika.
Spostrzegł, że Konstantin, który krążył wśród gości, przechodząc od jednej grupki do drugiej, wkrótce podejdzie do nich. Brennan poczuł się nieco pewniej, bo mógł liczyć na pomoc. I tak jednak powinien obmyślić plan, zanim Konstantin do nich dotrze.
Przebiegał wzrokiem niewielki rynek, przyglądając się tancerzom zajmującym środek rynku i grupkom gości zebranych na obrzeżach. Usiłował ocenić ewentualną przydatność kobiet jako sojuszników. Ta nie, uznał, zbyt zdesperowana, tamta za ambitna, kolejna zamężna, jeszcze inna też nie wchodzi w grę. Przerwał ogląd, dochodząc do wniosku, że to się nie uda.
Zrezygnowany, ale i spanikowany po raz ostatni rzucił okiem na zebranych wokół rynku ludzi. Ktoś stał w cieniu, na granicy światła. Wytężając wzrok, Brennan rozpoznał w tej postaci Patrę Tspiras, wdowę, która kupowała ryby u Konstantina. Była sama, co oznaczało, że nie będzie musiał się tłumaczyć przed towarzyszącymi jej osobami. Ich oczy spotkały się na moment, po czym Patra pośpiesznie odwróciła wzrok, jakby czuła się winna, że na niego patrzyła i została na tym przyłapana. Na ustach Brennana pojawił się uśmiech. Gapiła się na niego, a więc postanowione: ucieknie do Patry. Należało tylko wybrać odpowiedni moment.
Konstantin podchodził do grup gości, poklepywał ich po plecach i całował w policzki.
– Dobrze się bawicie? – pytał. Jego głos, równie donośny jak Aleksisa Stefanosa, przebijał się nawet przez głośną muzykę. Mrugał do wszystkich i szeroko rozkładał ramiona. – Chcę, żeby każdy bawił się dzisiaj doskonale. Jest mnóstwo jedzenia i picia.
Wszyscy wokół wznosili toasty za zdrowie gospodarza. Brennan dostrzegł swoją szansę. Ruchem głowy wskazał ciemny kąt rynku, gdzie stała Patra.
– Myślę, że ci się udało – zwrócił się do Konstantina – goście bawią się doskonale poza tą jedną kobietą. Chyba powinienem tam pójść i ją rozweselić. – Z tymi słowami skłonił głowę na pożegnanie i odszedł, zanim ktokolwiek zdążył zaprotestować.
Z uśmiechem ulgi na ustach zmierzał w stronę wybawicielki.
Wcale nie chciała tutaj się znaleźć! Patra ukradkiem schowała w ciemnym miejscu talerz baklawy i pożałowała, że sama nie może się ukryć. Pełne najlepszych chęci przyjaciółki przez cały wieczór próbowały w nią wmuszać jedzenie, a właściwie usiłowały skłonić ją do czegoś więcej: aby bawiła się i tańczyła, szczególnie z ich posuniętymi w latach kuzynami, licznie przybyłymi z sąsiednich wiosek. Patra nie miała najmniejszej ochoty ani na jedno, ani na drugie, a poza tym nie mogła sobie pozwolić na takie zachowanie, nawet gdyby naprawdę tego pragnęła.
Najchętniej nie przyszłaby tutaj w ogóle, ale znacznie trudniej byłoby wytłumaczyć nieobecność na urodzinach Konstantina, niż przyjść, złożyć życzenia i wymknąć się niepostrzeżenie. Zdecydowała się więc na kompromis, stanęła z boku, starając się ze wszystkich sił wtopić w ciemność, i dziękowała losowi za ten mały cud, jakim była chwila samotności.
Była wdzięczna opatrzności za tak oddane przyjaciółki, ale tego wieczoru z trudem znosiła ich skierowane w niewłaściwą stronę wysiłki. Starsze kobiety, które były przy niej od lat i wspierały ją po śmierci męża, doszły ostatnio do wniosku, że wystarczająco długo nosiła żałobę po Dimitrim i że czas, by powtórnie wyszła za mąż. Powtarzała im wielokrotnie, iż nie ma ochoty na powtórne małżeństwo.
Nagle jej uwagę zwrócił głośny śmiech dochodzący z rynku częściowo zamienionego w parkiet do tańca. Uśmiechnęła się lekko. Bez zaskoczenia zauważyła, że ten zaraźliwy śmiech wydawał Anglik, Brennan Carr, który wirował w tańcu z Kateriną Stefanos. Stanowili bardzo atrakcyjną parę, oboje urodziwi i roześmiani, pełni życia.
Patra poczuła ukłucie zazdrości, a może to odezwała się tęsknota za dawnymi czasami? Ona i Dimitri też byli kiedyś tacy; cieszyli się życiem każdego dnia i każdej nocy. Niestety tamte czasy odeszły w przeszłość, stały się jeszcze jedną ofiarą walki o niepodległość Grecji. Zabrała jej męża, a przy okazji również młodzieńczą naiwność, która sprawiła, że kochała całą sobą, bezgranicznie, duszą i ciałem. Patra nie chciała ponownie przeżywać takiej miłości, ponieważ czyniła kobietę całkowicie bezbronną i trzeba było za nią dużo zapłacić. Wiele niedoświadczonych życiowo dziewcząt z wioski marzyło o głębokim, jedynym uczuciu i z radością podjęłoby ryzyko. Pomyślała, że prawdopodobnie jest jedyną w Kardamyli kobietą pomiędzy szesnastym a sześćdziesiątym rokiem życia wolną od osobistego zainteresowania przystojnym Brennanem Carrem, ale tak się złożyło, że ona jedna nie mogła podjąć ryzyka.
Taniec dobiegł końca i Brennan odprowadził Katerinę do ojca. Na twarzy dziewczyny malowało się szczęście i satysfakcja posiadaczki. Patra była ciekawa, czy Anglik to dostrzegł i właściwie zrozumiał. Co prawda, trzymała się na uboczu wioskowej społeczności, ale nawet ona zdawała sobie sprawę, że wielu miejscowych ojców zamierzało uczynić z Anglika stałego mieszkańca Kardamyli.
Patra zauważyła, że Brennan nerwowo przestępował z nogi na nogę i przebiegał wzrokiem tłum, rozglądając się za czymś lub za kimś. A jednak pojął, co się święci, i zaczynał się niepokoić. I słusznie. Patra domyśliła się, że Brennan Carr jest łowcą przygód. Mógł przyjechać do Kardamyli na pewien czas, ale nie był w stanie pozostać na dłużej, bo małżeństwo położyłoby kres przygodom.
Przebiegał wzrokiem grupki gości, więc musiał w końcu dostrzec i ją. Powinna cofnąć się w mrok, zejść mu z oczu. Nie miała ochoty na towarzystwo, a mimo to tkwiła w miejscu i nie uciekła spojrzeniem, gdy Brennan zatrzymał na niej wzrok. Trwało krótką chwilę, zanim pojęła, czego on oczekuje. Chciał uciec i ona miała mu w tym pomóc. Patra odwróciła oczy i cofnęła się w mrok, ale zło już się stało – Brennan zmierzał w jej stronę, wyprostowany, przystojny, niebieskooki. Nie mogła mieć o to pretensji do nikogo, jedynie do siebie.
Ludzie musieli zwrócić na to uwagę po części dlatego, że dla niej to było w najwyższym stopniu nietypowe zachowanie, ale ich zainteresowanie przede wszystkim skupiało się na Brennanie. Nie było tajemnicą, że już od chwili przybycia Anglik sprawiał, że szybciej biły kobiece serca. Dotychczas Patra zachowywała dystans wobec przybysza z wielu powodów. Zwyczajnie nie była nim zainteresowana, a nawet gdyby była, to dwudziestokilkuletni mężczyzna zdecydowanie nie pasował do niej, trzydziestopięcioletniej dojrzałej kobiety.
Właśnie przed nią stanął. Przekonała się, że ma oczy tak błękitne, jak mówiono. Ręce zatknął za szeroki skórzany pas fustanelli, noszony na biodrach, i odezwał się do niej z buńczuczną pewnością siebie człowieka, który wie, że ma rację.
– Obserwowałaś mnie.
– Martwiłam się o ciebie – sprostowała Patra, ruchem głowy wskazując Stefanosów. – Zauważyłam, że nie czułeś się swobodnie w tej sytuacji.
– To prawda – przyznał z szerokim uśmiechem.
Z wrażenia Patra aż wstrzymała oddech. Miał niesamowicie wyrazistą twarz, kiedy się uśmiechał. Rzeźbiarz mógłby marzyć o takim modelu: wspaniała budowa głowy, wysokie kości policzkowe, prosty nos i pełne zmysłowe usta, obiecujące wszelkie rodzaje grzechu. Patra z bliska przekonała się, o co to całe zamieszanie, i zrozumiała, ile będzie gadania, jeżeli Brennan Carr zostanie przy niej trochę dłużej. Jest męską wersją pięknej Heleny i kobiety toczyły wojny o takich mężczyzn jak on.
Popatrzył na nią znacząco, przesuwając spojrzeniem po jej wargach. Pochylił się ku niej i zniżył głos, żeby jego słowa dotarły tylko do jej uszu.
– Uratowałaś mnie. Jestem gotów ci się odwdzięczyć.
Dobry Boże, co za bezczelność, pomyślała. Mimo to, czy sobie tego życzyła, czy nie pozostawała pod wrażeniem Brennana. Kobieta mogłaby łatwiej mu się oprzeć, gdyby był jedynie przystojny, ale on miał w sobie mnóstwo uroku. I te oczy: niebieskie jak Morze Śródziemne o zachodzie słońca. Poczuła ich uwodzicielską moc już wtedy, kiedy popatrzył na nią z daleka, a teraz, gdy utkwił spojrzenie w jej wargach, nie potrafiła się oprzeć ich magii.
Nieostrożna kobieta z łatwością mogła dać mu się uwieść, ale Patra już wiele lat temu straciła młodzieńczą naiwność. Nie była taka jak Katerina Stefanos czy Maria Kouplos, których umysły były pełne idealistycznych wyobrażeń o miłości i małżeństwie. A jednak i ona nie była całkowicie nieczuła na piękno niebieskich oczu czy długość opalonych nóg, wyłaniających się spod fustanelli.
Wywołał w niej nietypową reakcję: przypływ zuchwałości. Anglik przyszedł do niej, bo chciał umknąć ojcom polujących na zięcia. Mogła mu to zapewnić, a on w zamian mógł zrewanżować się jej tym samym – osłonić ją przed niepożądanymi i niezmordowanymi wysiłkami wioskowych matron, które usiłowały ją swatać. Dlaczego nie miałaby mu pozwolić się odwdzięczyć? W rozsądnych granicach, oczywiście. Bez żadnego krycia się po kątach czy namiętnych pocałunków.
Patra przechyliła głowę na bok i uśmiechnęła się nieśmiało. Może to dlatego, że wyszłam z wprawy, pomyślała.
– Chcesz się odwdzięczyć? Tak łatwo szafujesz swoimi względami? – Była gotowa przyjąć jego propozycję, ale nie zamierzała mu tego ułatwiać. Najpierw musiał przejść mały test. – Czy chociaż wiesz, jak się nazywam?
Miała swoją dumę. Owszem, obudził jej ciekawość, ale to za mało, żeby zgodziła się zostać pionkiem w jego grze zmierzającej do zniweczenia matrymonialnych zamiarów Kateriny. Nieodzownym pionkiem, ale jednak pionkiem.
W niebieskich oczach Brennana pojawił się błysk satysfakcji. Podjął wyzwanie.
– Patra Tspiras – oznajmił. – Widuję cię na targu. W środy kupujesz ryby od Konstantina.
Anglik zwrócił na nią uwagę, pytał o nią! Była zadowolona, że panujące ciemności ukryły gorący rumieniec, który wypłynął jej na policzki. Skłonił się lekko i położył rękę na piersi.
– Nazywam się Brennan Carr.
Skwitowała to śmiechem.
– Wiem. Wszyscy wiedzą.
– W takim razie prezentację możemy uznać za zakończoną. Obiecałem Konstantinowi, że postaram się ciebie rozweselić. Czy zrobisz mi ten zaszczyt i zgodzisz się ze mną zatańczyć? – Podał jej ramię. – To potwierdziłoby autentyczność mojej ucieczki, nie sądzisz?
I mojej również, pomyślała Patra, przyjmując zaproszenie, choć Anglik nie był świadom przysługi, jaką jej wyświadczał. Przez tych kilka minut jej pragnienia staną się rzeczywistością – będzie po prostu Patrą. Z pewnością nie ma w tym nic złego.