- W empik go
Gringo wśród dzikich plemion - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
1 sierpnia 2018
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Gringo wśród dzikich plemion - ebook
Jest to książka przygodowa i podróżnicza. Mądra, a jednocześnie pełna humoru. Sprawia, że czytelnik zaczyna się głośno śmiać. Jest to także album niezwykłych fotografii z wypraw w najdziksze rejony świata. Wojciech Cejrowski zabierze Państwa na wyprawę do ostatnich dzikich plemion.
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8127-150-9 |
Rozmiar pliku: | 39 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
NOTA OD WYDAWCY
Szanowni Państwo,
Niniejsza książka zawiera dwa rodzaje przypisów: od Autora i od tłumacza.
Kiedy Autor komentuje własne słowa, nie opatrujemy tego żadną dodatkową informacją. Kiedy jednak robi to tłumacz, zaznaczamy w nawiasie: . Wyjątek stanowią te miejsca, gdzie przypis Autora występuje w bezpośrednim sąsiedztwie przypisu tłumacza – wówczas oba są odpowiednio oznaczone.
Na wyraźną prośbę Autora, tłumacz otrzymał tu dużo większą, niż to jest ogólnie przyjęte, swobodę działania. I wypowiedzi. W konsekwencji nie wszystkie jego przypisy ograniczają się do spraw dotyczących przekładu. Mówiąc krótko, czasami tłumacz się wymądrza.
W tej sytuacji Wydawcy pozostaje tylko przytoczyć aforyzm Stanisława Jerzego Leca: Kto się wymądrza, ten się wygłupia.
/-/ WydawcaPOCZĄTEK
Będzie to opowieść o tropikalnej puszczy.
A także o ostatnich wolnych Indianach.
I o pewnym białym człowieku, który zamieszkał pośród nich.
Choć od pewnego czasu w ogóle nie nosi butów, zamiast majtek wkłada przepaskę biodrową, a jedzenie zdobywa za pomocą dmuchawki, jest on w gruncie rzeczy taki sam jak Wy. Też kiedyś czytał książki podróżnicze i marzył o dalekich lądach.
Pewnego dnia wstał z fotela, zarzucił sobie na plecy lodówkę i poszedł na pobliski bazar. Wkrótce potem wrócił, wytarł kurz w pustym miejscu po lodówce i zaczął pakować plecak. Głęboko w kieszeni miał mały zwitek pieniędzy i świeżą rezerwację na samolot.
Tak się to wszystko zaczęło.
Ale od tamtych wydarzeń minął już szmat czasu, natomiast całkiem niedawno, nad jednym z mało znanych dopływów Amazonki…
…brazylijski oddział wojskowy natknął się na ukryte w dżungli tajemnicze obozowisko. Dookoła, w promieniu wielu dni żeglugi łodzią, nie powinno być żywej duszy. Obszar wielkości Belgii pozostawał niedostępny dla ludzi – oficjalnie jako ścisły rezerwat i strefa przygraniczna, a w praktyce jako ziemia tak niegościnna, że wciąż niezdobyta. Skąd więc nagle pośrodku tej głuszy ślady ogniska oraz całkiem nowa maczeta wbita w pień? Kto tu był, skoro wojsko bardzo dokładnie pilnowało, żeby tu nikogo nie było? Kto i dlaczego porzucił w lesie trzy hamaki, zawieszone pod daszkiem z palmowych liści?
Dwa z nich uplecione indiańskim sposobem – z łyka – nie wzbudziły szczególnego zainteresowania. Ale trzeci wywołał sensację. Wykonano go z cienkiej nylonowej płachty, którą po zwinięciu i zgnieceniu dawało się upchnąć w kieszeni spodni. Dowódca patrolu testował to kilkakrotnie: z zachwytem i niedowierzaniem zwijał hamak, chował do kieszeni, potem wyciągał, rozwijał, znowu zwijał, chował…
W końcu znudził się, zwinął po raz ostatni, wcisnął w kieszeń i..
– Koniec cyrku!! Nie gapić się! – warknął na żołnierzy wpatrzonych zazdrośnie w jego wypchaną kieszeń.
Zrobił to bardziej dla zasady, bo powód do zazdrości mieli wyjątkowo uzasadniony: takich hamaków nie można kupić w żadnym sklepie – znajdują się wyłącznie na wyposażeniu oddziałów specjalnych, są wydawane za imiennym pokwitowaniem, a po akcji trzeba je zdać do wojskowego magazynu.
No i tu tkwił problem: Co oznaczało pojawienie się takiego hamaka na tym odludziu? Dlaczego dyndał pozostawiony w lesie? Kim był jego właściciel?
I gdzie jest teraz???
Po konsultacji przez radio, dowódca patrolu otrzymał z bazy Tabatinga wiadomość, że dwa miesiące wcześniej po okolicy kręcił się pewien biały człowiek. Rozpytywał o możliwość wynajęcia łodzi, dwóch wprawnych myśliwych i przewodnika. W przeciwieństwie do innych gringos¹, odwiedzających te strony, nie interesowały go ani obserwacje egzotycznego ptactwa, ani poszukiwania rzadkich gatunków orchidei. Nie łapał też motyli do kolekcji. Chciał odnaleźć pewne indiańskie plemię, o którym wiadomo trzy rzeczy: jest dzikie, krąży po dżungli stale zmieniając miejsce pobytu i zdecydowanie nie chce, by je ktoś odnalazł.
Niechęć ta przybiera niekiedy znamiona ostentacji. Wówczas na wścibskich intruzów sypią się charakterystyczne czarne strzałki wystrugane z twardego drewna. Końcówki tych strzałek mają kolor czerwony, co oznacza, że umoczono je w gęstej, dobrze skoncentrowanej mazi, którą zwykło się określać słowem kurara².
Myśliwi oraz przewodnik (których biały człowiek w końcu znalazł i najął) wrócili do Tabatingi już dość dawno. O nim samym jednak nikt nic nie wiedział. Prawdopodobnie także wrócił i zaraz potem odjechał do swego kraju. Prawdopodobnie…
– Właściwie chyba na pewno… szszsz… Wyjechał. szszsz… Nie szukać! Over… szszsz…
Po odebraniu powyższych informacji i wyłączeniu radia, dowódca postanowił wydać komendę „Do łodzi!". Niestety nie zdążył.
W chwili, gdy otwierał usta, wleciała mu przez nie mała czarna strzałka i utkwiła w gardle u nasady języka. Charknął krótko, padł na ziemię, wierzgnął raz czy dwa i momentalnie znieruchomiał.
Zza otaczających obozowisko chaszczy wyleciało jeszcze kilka takich strzałek. Wszystkie były celne. I wszystkie równie zatrute, jak ta pierwsza.
W ciszy, która nagle zapadła, nie dało się nic usłyszeć. Jedynie bardzo wprawne oko myśliwego mogłoby się domyślić kilkunastu nagich ludzkich sylwetek, prawie niewidocznych pośród zarośli.
Jedna z tych sylwetek wyszła z gęstwiny, schyliła się nad ciałem dowódcy, wyciągnęła mu z kieszeni hamak i bezszelestnie pobiegła w ślad za pozostałymi członkami swego plemienia, którzy szybkim krokiem oddalali się już z tego miejsca.
Potem, stosownie do okoliczności, nad pobojowiskiem zapadła grobowa cisza.
* * *
Kilka godzin później, ciszę tę przerwało coś jakby stęknięcie.
Po dłuższej chwili jeden z trupów mrugnął powieką.
W tym samym czasie kilka metrów dalej ręka martwego dowódcy uniosła się ponad butwiejącą ściółkę…
…i opadła.
Uniosła się znowu…
…i znowu opadła.
Gdyby ktoś żywy obserwował tę scenę, to prawdopodobnie albo by zmartwiał ze strachu, albo z wrzaskiem uciekł w ciemny las – pośród zapadającego zmroku umarli budzili się do nocnego życia.
W pewnej chwili, z wyraźnym wysiłkiem, trup dowódcy sięgnął sobie do gardła i wyrwał zatrutą strzałkę. Zaraz potem zwymiotował.
Wkrótce wszystkie trupy poszły w jego ślady. Też zwymiotowały.
To był znak, że trucizna powoli przestaje działać. Ustąpił paraliż, stężałe mięśnie zaczęły się poruszać, z oczu odeszła mgła.
Porażenie indiańską trutką na małpy bardzo przypomina śmierć. Podobnej mikstury używają czarownicy voodoo do produkcji zombi. Nawet wprawni lekarze dają się zwieść i często wypisują akty zgonu. A potem pod rękami sprytnych szamanów-szarlatanów „trupy" ożywają i na oczach przerażonej gawiedzi wstają z grobów. (Albo ktoś, kto się naraził czarownikowi, budzi się wewnątrz trumny zakopanej dwa metry pod ziemią.)
Żołnierze mieli bardzo dużo szczęścia, że tego dnia trafili na grupę myśliwych, a nie na wojowników. Wojownicy noszą ze sobą strzałki śmiercionośne, ci zaś mieli tylko strzałki paraliżujące – przygotowane na małpy, a nie na ludzi. Kiedy Indianie polują, wcale nie zależy im na zatruciu zwierzęcia (którego mięso będą przecież potem jeść) – chodzi tylko o to, żeby zwierzę spadło z drzewa lub przestało uciekać.
Nie znaczy to wcale, że żołnierzom było przyjemnie. Przeżyli coś w rodzaju śmierci klinicznej. Widzieli wszystko i słyszeli, odczuwali każde dotknięcie, każde ukąszenie moskita, ale nie byli w stanie rozporządzać swoim ciałem. Przez te kilka godzin ich bezbronne umysły miotały się uwięzione w bezwładnej stygnącej kupie ciała i kości. Widzieli wprawdzie wszystko, lecz nie byli w stanie poruszyć okiem, ani nawet drgnąć powieką. Żaden mięsień nie słuchał poleceń. Przerażeni; nie mogący wydobyć z siebie nie tylko krzyku lecz nawet najcichszego jęku. Widzący, słyszący i czujący, ale niemi i całkowicie bezwładni.
Kiedy dowódcy wróciła mowa, najpierw przez dłuższy czas klął cicho, przeplatając wulgaryzmy imionami Jezusa, Maryi i kilku co bardziej popularnych świętych. Potem wydał nieprzepisową komendę:
– Wypieprzamy stąd! Koniec patrolu. Płyniemy prosto do Tabatingi. Dzień i noc bez postojów. Żadnego polowania, żadnego łowienia rybek. A jak się któremu zachce do latryny, to będzie wystawiał zadek przez burtę. I trzymamy się samego środka nurtu – jak najdalej od brzegów!
Nie musiał tego wszystkiego mówić – żołnierze, zazwyczaj leniwi i ślamazarni, tym razem ruszali się wyjątkowo sprawnie. Zanim dowódca skończył, wszyscy siedzieli już w łodzi, silnik był odpalony, a cumy zdjęte. śpieszyli się do tego stopnia, że nikt nie pomyślał, by zabrać tę całkiem nową maczetę wbitą w pień. Wkrótce w tajemniczym obozowisku pozostała tylko ona i dyndające w ciszy hamaki.
DYNDAJĄCE HAMAKI
Żeby odpowiedzieć na pytanie, skąd się tu wzięły, musimy się cofnąć w czasie mniej więcej o tydzień… A było to tak:
Ja oraz dwaj Indianie (z plemienia, które nie jest już tak dzikie, jak kilka lat temu i niekiedy pozwala, by je ktoś odnalazł) spędziliśmy
48 godzin na czatach. Bez przerw na sen, ponieważ mieliśmy do wyboru albo coś wreszcie upolować, albo odpocząć i w trakcie tego odpoczynku umrzeć z głodu.
W końcu trafił nam się chudy ocelot wielkości kota. Zeżarliśmy go na półsurowo, ledwie osmalonego nad ogniem, a zaraz potem wszyscy zapadliśmy w twardy sen…
…który ktoś mi właśnie przerywał szarpiąc za linkę od hamaka.
Bałem się otworzyć oczy – czułem, że zamiast nich odkryję pod powiekami dwie łyżeczki piachu. Spałem wszystkiego może godzinę.
Kolejne szarpnięcie hamakiem, a do tego ciuchuteńki syk przez zęby. Chyba nie ma rady – muszę wstać.
Zacisnąłem zęby i zdecydowanym ruchem rozwarłem powiekę. Na oścież. No i okazało się, że to nie piach, tylko grubo tłuczona sól kuchenna. Szczypało jak zaraza, ale łzy jakoś nie chciały popłynąć. Kiedy podnosiłem drugą powiekę miałem wrażenie, że słyszę cichy chrzęst.
Z oka???
No nieee, bez przesady… Skupiłem się na słuchaniu…
Coś chrzęściło naprawdę… Gdzieś pode mną… Trochę z tyłu… Chrzęsty powtarzały się w sekwencjach po trzy – tak jakby ktoś robił trzy kroki, potem się zatrzymywał, znowu trzy, itd.
Chrzęszczenie ściółki w lesie iglastym pełnym starych szyszek, suchych szpilek i świerkowego chrustu nikogo nie dziwi, ale tu – to była dżungla, gdzie nic nigdy nie chrzęści; raczej mlaska błockiem, butwieje po cichutku, mięknie i głuszy wszelkie kroki.
Więc co tu tak chrzęści?… Ktoś się skrada, czy jak?… I dostanę zaraz w plecy małą czarną strzałką?…
Niemożliwe, przecież zawsze, kiedy na naszej drodze znajdowaliśmy wbite w ziemię oszczepy ostrzegawcze – znak zakazu wstępu na teren Dzikich – grzecznie zawracaliśmy. A Dzicy są honorowi – nie strzelą do nikogo bez powodu.
Więc co tu tak…
Ojej! Niedobrze! Jedyne, co tu ma prawo zachrzęścić, to chityna – pancerze owadów.
Gwałtownie szarpnąłem się w hamaku chcąc z niego wyskoczyć…
– …siiiiiiedź cicho, gringo, i się nie ruszaj – wrzasnął na mnie szeptem Indianin.
(Znacie to pewnie – wrzask szeptem – nie podnosi się głosu, ba, mówi się cichuteńko, na granicy słyszalności, właściwie ledwie syczy przez zęby, a jednak to, co się mówi, i sposób w jaki się to robi, dzwoni w uszach jak!W!R!Z!A!S!K!)
– Udawaj, że cię tu nie ma, że nie żyjesz. Inaczej cię zjedzą.
– ?
– Mrówki – odpowiedział dokładnie na pytanie, które mu zadałem (choć pytałem tylko w myślach).
W takich sytuacjach nie zadaje się pytań (na głos). Kiedy twój przewodnik mówi: padnij – padasz, kiedy mówi: ciii – siedzisz cicho do odwołania. Tak długo, jak on.
Nieraz widywałem Indian godzinami tkwiących w bezruchu – jak kamienne posągi – czatowali w ten sposób na zwierzynę. Ludzie biali czegoś takiego nie potrafią. Nasze stawy wymagają częstego rozprostowywania, nasze karki, pokąsane przez moskity, wymagają podrapania, kropelki potu na czole – otarcia itd., a w tym czasie Indianie siedzą bez ruchu. Nawet im oko nie drgnie. Czasami tylko w głębi półprzymkniętego oczodołu źrenica przesuwa się powolutku i niepostrzeżenie, milimetr po milimetrze. O tym, że po godzinach takiego kamiennego siedzenia, Indianin się ożywia (bo w gąszczu spostrzegł zwierzynę) świadczy tylko mała fioletowa żyłka na skroni, która zaczyna pulsować napięciem.
Teraz my wisieliśmy nieruchomo w hamakach udając część pejzażu. Martwą część. A na ziemi pod nami toczyła się wojna. śmiertelna wojna.
Szedł tamtędy rozłożysty, dobrze zorganizowany, krwiożerczy i głodny dywan czerwonych mrówek. Chrzęsty, które słyszałem, pochodziły od węża, który zwijał się właśnie w przedśmiertnych konwulsjach. Umierał najgorszą możliwą śmiercią – wyżerany od środka. Mrówki maszerowały metodycznie przez jego wnętrzności i opróżniały go ze wszystkiego co jadalne… chrzęszcząc przy tym szczękami.
Na szczęście żadna z nich nie wpadła na pomysł, by spojrzeć w górę – to nam uratowało życie. Mrówki, zajęte wężem, nie zwróciły na nas uwagi i wkrótce poszły sobie dalej.
Zaraz potem my także poszliśmy dalej. Rzecz jasna w przeciwnym kierunku. I biegiem! Jak najdalej od tego miejsca! Zostały po nas tylko te puste, dyndające hamaki.
– I moja nowiutka maczeta!
– Chcesz po nią wrócić, gringo? – spytał Indianin z wyraźną kpiną w głosie. – Idź. A my tu sobie na ciebie poczekamy.
Nie chciałem.
MRÓWKOŻERCY
Tego samego dnia wieczorem Indianie postanowili się zemścić za… poniesione straty. Nałapali kilka garści tak zwanych „czerwonych łbów" – mrówek wielkich jak nieszczęście (dorastają do trzech centymetrów!), ale za to zupełnie niegroźnych. Potem je żywcem upiekli, a teraz pałaszowali ze smakiem.
– Gringo – zwrócili się do mnie – opowiedz nam o swoim świecie. Jak tam jest?
– A co konkretnie chcielibyście usłyszeć?
– Jecie ludzi?
– Czy JEMY ludzi!? W jakim sensie??
– Ustami, zębami, przez gardło do brzucha. Zjadacie ludzi?
– Skąd wam to przyszło do głowy? A wy zjadacie?
– Nam nie wolno! Tabu.
– A Dzicy?
– Oni mają te same tabu co my. To nasi bracia. Żadne plemię w tej okolicy nie je ludzi.
– No to dlaczego niby ja miałbym jeść?
– Słyszeliśmy, że biali jedzą ludzi.
– Bzdura jakaś. Kto tak mówi?
– Najstarsi. Pamiętają jeszcze czasy, kiedy po naszej puszczy kręcili się biali. To byli szamani złych duchów. Odprawiali obrzędy, składali ofiary… I zapraszali nas żeby się przyłączyć. Chcieli, żebyśmy razem z nimi jedli ciało jakiegoś człowieka i popijali jego krwią. Na szyjach mieli zawieszone żelazne trupy, takie same jak ten – wskazał palcem srebrny krzyżyk na mojej szyi. – Więcej nie wiemy, bo to było bardzo dawno temu.
– I co się z nimi stało?
– Zostali przepędzeni. U nas nie wolno jeść ludzi, gringo. Ani pić krwi – mówiąc te słowa popatrzył na mnie znacząco.
– A ja słyszałem od moich Najstarszych, że bardzo dawno temu, kiedy Najstarszy z Najstarszych był jeszcze dzieckiem, wasze plemię było znane z tego, że jadało ludzkie mięso. Zawsze w dniu Wielkiego święta. I może wciąż jada, co?
– To przez takich jak ty.
– Co przez takich jak ja?
– Ludzie dowiadują się o nas, że jemy ludzi. A nam nie wolno, rozumiesz?! – ton jego głosu podniósł się niebezpiecznie.
Temat był wyjątkowo grząski… Ale przecież po to tu przyjechałem – w poszukiwaniu pierwotnych obyczajów i wierzeń.
– Ode mnie się niczego takiego nie dowiadują – powiedziałem w sposób, który miał brzmieć polubownie.
Po tych słowach zapadła napięta cisza. Indianin dźgał kijem żar ogniska; potem się uspokoił. Podłubał jeszcze przez chwilę między polanami, aż wreszcie cisnął kij w ogień, spojrzał na mnie przyjaźnie i zapytał:
– A co ty im właściwie o nas mówisz, gringo? Kiedy wracasz do swojego świata, na pewno snujesz jakieś Opowieści, he?
– Snuję.
– Siadacie wtedy przy ogniskach?
– Czasami. Zwykle rozpalam ogień w kominie…
– He???
– Nieważne, po prostu rozpalam ogień, siadamy sobie dookoła i zaczynam opowiadać.
– O nas?
– Tak, o was.
– Opowiadasz dobre rzeczy?
– Opowiadam wszystko. Tak jak to widziałem. Czasami tylko mylę tropy, żeby tu nie przyjechało więcej białych.
– A dlaczego? Biali są źli?
– Biali wprawdzie nie jedzą ludzi, ale… pożerają dżunglę.
– Nie wszyscy, gringo, ty nie pożerasz. Raczej ona pożera ciebie – po tych słowach Indianie gruchnęli gromkim śmiechem.
Gruchnąłem i ja, choć nie powinno mi wcale być do śmiechu, a to dlatego, że poddawany byłem właśnie codziennemu poniżającemu obrzędowi iskania z kleszczy. Indianin, który rechotał najgłośniej, kucał w tej chwili za moimi plecami i wyskubywał pasożyty z tych miejsc, do których nie byłem w stanie sięgnąć samodzielnie. (To znaczy ręką sięgałem bez trudu, natomiast wzrokiem nigdy.)
– No to teraz, gringo, opowiedz nam jedną z tych swoich historii.
– O czym?
– Na przykład o tym, jak spotkałeś pierwszego w życiu Indianina.
Ponieważ i tak nie mieliśmy nic lepszego do roboty, a ponadto właśnie przyszła moja kolej na pozycji wyskubującego, postanowiłem zająć czymś umysł i zacząłem opowiadać:
JAK SPOTKAŁEM PIERWSZEGO INDIANINA
Było to na odludnych terenach Ameryki środkowej. W miejscu,
gdzie nie wiadomo dokładnie jaki to kraj, bo jeden został daleko za naszymi plecami, a drugi się jeszcze nie zaczął.
Takich miejsc jest wciąż sporo – chociażby Mosquitia, czyli karaibskie Wybrzeże Moskitów³, które ciągnie się od Hondurasu przez Nikaraguę aż do Kostaryki. Ma długość 600 kilometrów i sięga na 100 do 200 kilometrów w głąb lądu. W Europie to mogłoby być niezależne państwo – Dania, Holandia – a tutaj, po prostu wielka zarośnięta dżunglą Ziemia Niczyja.
Oficjalnie oczywiście ma właściciela, jest nawet podzielona na prowincje, ze stolicami i gubernatorami, ale w praktyce to tereny bezludne i dzikie. Nigdy nie cywilizowane. Wciąż jest tam wielkie pole do popisu dla poszukiwaczy przygód i odkrywców. I wciąż, mimo zakusów cywilizacji, sporo przestrzeni dla Indian.
* * *
Najpierw jechałem – dłuuugo i wooolno – wojskową ciężarówką. W prażącym słońcu, na pace bez plandeki. Przewiewnie? No owszem, tyle że wiatr składał się z kurzu zamiast powietrza.
Asfalt skończył się po stu kilometrach. Wylazły spod niego dwie wyboiste koleiny. Zaczęło kiwać i podrzucać tak bardzo, że dostałem choroby morskiej. Po osiemnastu godzinach wysiadłem. Na środku pustkowia porośniętego sawanną.
Potem jechałem na grzbiecie muła (dwie noce, bo za dnia mułowi było zbyt gorąco) aż do miejsca, gdzie zaczynały się bagna. Dalej muł nie chciał iść. Zaparł się stanowczo przednimi kopytami i burczał na mnie nieprzyjemnie. Ponaglany piętami, patykiem oraz okrzykami zachęty (w których przewijały się pewne nieprzyjemne sugestie związane z jego przyszłością) muł odwrócił się i ugryzł mnie w kolano. Wtedy zsiadłem, pognałem go z powrotem, a sam ruszyłem dalej na piechotę.
Wąska, prawie niewidoczna ścieżka wiła się między bajorami. Powietrze dookoła cuchnęło rozgrzaną zgnilizną, a do tego bzyczało i gryzło. Po kilkunastu godzinach ścieżka przeprowadziła mnie na drugą stronę moczarów. Tam, na skraju tropikalnego lasu, spotkałem pierwszego w moim życiu Indianina. Takiego, który wciąż żyje po staremu – mieszka w szałasie, chodzi na bosaka i żywi się tym, co upoluje w puszczy.
My, biali, mówimy o takich, że dzicy. Tymczasem dla niego to ja byłem „dziki".
* * *
Pierwszego wieczora było tak:
– Słyszysz głos tukana⁴, gringo? – zapytał Indianin. – Nie. A który to? – Ten co robi truk-truk… truk-truk… – Teraz słyszę. – To jest śpiew na dobrą pogodę – wyjaśnił.
* * *
A następnego dnia o wschodzie słońca było tak:
– Słyszysz głos tukana, gringo?
– Słyszę. Znów robi truk-truk… truk-truk… Wróży dobrą pogodę – odpowiedziałem zadowolony, że coś wiem.
– Nic nie wiesz, gringo. On teraz robi truk-truk na deszcz.
– Ale przecież to jest takie samo truk-truk, jak tamto wczorajsze na pogodę – zaprotestowałem.
– Będzie lało. Mówię ci, truka na deszcz.
* * *
Indianin miał rację – godzinę później byliśmy przemoczeni do suchej nitki. Tak samo cały nasz bagaż i prowiant. Najgorsze, że wilgoć wpełzła także do puszki, w której trzymałem proch do nabojów.
– Nooo pięknie, KTOś nie docisnął wieczka – popatrzyłem wymownie w jego stronę – i teraz proch jest do kitu, a w takim deszczu nie wyschnie przez parę dni.
– Wyschnie, wyschnie. Jeszcze dzisiaj, gringo.
– Ciekawe gdzie?
– Na słońcu. Nie słyszysz jak tukany śpiewają truk-truk? Będzie słońce jak drut! Rozsypiemy proch na jakimś ciepłym kamieniu i wyschnie. A w nocy pójdziemy polować.
* * *
Indianin jak zwykle miał rację – poszliśmy. Polowaliśmy. I ustrzeliliśmy młodą kapibarę. A kiedy o świcie piekliśmy mięso, tukany nad naszymi głowami znowu robiły truk-truk.
– Tym razem trukają na deszcz czy na pogodę? – spytałem kompletnie skołowany.
– Dlaczego wy, gringos, nie potraficie się nauczyć najprostszej rzeczy? Przecież wystarczy obserwować świat dookoła i człowiek od razu wie.
– Skąd niby mam wiedzieć, które truk-truk wróży słońce, a które deszcz, skoro wszystkie te truki są IDENTYCZNE!?
– No właśnie.
– Co „no właśnie"? – teraz dopiero byłem skołowany, tamto poprzednie skołowanie to był tylko lekki zamęt w głowie. – No więc może mi to wyjaśnisz. Skąd mam wiedzieć?
– Popatrz w niebo – westchnął wywracając oczami.
– Patrzę.
– I co widzisz?
– Słońce.
– To znaczy, że będzie deszcz – znowu wywrócił.
– Aaaa… jakby był deszcz, to by znaczyło, że się rozpogodzi? – chyba zaczynałem rozumieć.
– No właśnie – odrzekł Indianin, a potem uśmiechnął się, jak psychiatra na widok ciężkiego przypadku, któremu się odrobinkę poprawia. – Tukany robią truk-truk, kiedy idzie zmiana pogody – zakończył.
– A jak nie ma być żadnej zmiany, to co robią? Chyba mi nie powiesz, że w porze deszczowej przez trzy miesiące w ogóle nie śpiewają?
– śpiewają ciągle – odparł spokojnie. – To bardzo gadatliwe ptaki.
– No i jak to robią, kiedy nie ma być żadnej zmiany pogody?
– Zwyczajnie: truk-truk, truk-truk. Przez te wielkie dzioby nie wychodzi im nic innego.
MORAŁ:
Obcowanie z Indianami jest jak gra w „Chińczyka" – nie wolno się irytować. Trzeba zaakceptować. Takimi, jacy są – z ich tajemniczą logiką „dzikich ludzi". Oni to samo robią wobec nas – akceptują niezrozumiałe. (I uśmiechają się wtedy jak psychiatrzy na widok ciężkich przypadków.)
------------------------------------------------------------------------
Jestem Państwu winien wyjaśnienie:
Na kartach tej książki pojawiają się liczne dialogi z Indianami. Czasami nawet dość skomplikowane. W jakim języku były prowadzone?
Zwykle zabieram ze sobą przewodnika, który włada hiszpańskim oraz kilkoma narzeczami okolicznych plemion. Wówczas rozmowy z Dzikimi prowadzę z jego pomocą.
Zdarza się, że sami Dzicy znają już kilka słów po hiszpańsku. Na przykład trzy: gringo, nóż i zabić. To bardzo dobry początek. Na tej bazie można zbudować całkiem niezłe porozumienie. A potem albo obie strony szybko się uczą – bo chcą jeszcze pogadać – albo oni mówią do mnie: gringo, nóż, zabić, a ja ich nie słucham, tylko szybko biegnę.
Najczęściej jednak z mozołem przedzieramy się przez gąszcze niezrozumienia
za pomocą wyrazów twarzy, mowy ciała, rozmaitych gestów, a także demonstrowania o co nam chodzi na przykładach.
Krótkie rozmowy prowadzone w ten sposób trwają niekiedy tygodniami, a potem w książce zostaje z tego zaledwie pół strony.
Dla Państwa wygody stosuję uproszczenie polegające na pominięciu osoby indiańskiego tłumacza, oraz tych wszystkich gestów i min. Proszę mi wierzyć – tak jest lepiej. (Kto nie wierzy, niech spróbuje powiedzieć: Bardzo smaczna ta zupa z małpy, dziękuję używając w tym celu wyłącznie słów: gringo, nóż i zabić.)
------------------------------------------------------------------------
1 Gringo (lm. gringos) znaczy tyle co Biały. Potoczne określenie każdego cudzoziemca, dla którego hiszpański nie jest językiem ojczystym. Popularne w całej Ameryce Łacińskiej – nawet w krajach, gdzie nie mówi się po hiszpańsku (Brazylia, Belize, Gujany). Wyjątek stanowi Meksyk, skąd to słowo pochodzi – tam gringo jest określeniem pogardliwym i stosuje się wyłącznie do osób przybyłych z USA.
2 Wielokrotnie zastanawiałem się, dlaczego do nazwania trucizny wybrano właśnie to słowo – pochodzące od łacińskiego curare, czyli leczyć! – i wyszło mi, że to dlatego, że kurara w sposób natychmiastowy uwalnia człowieka od wszystkich możliwych chorób ciała i umysłu, zarówno trapiących go w chwili obecnej, jak i tych, na które mógłby zapaść w przyszłości. (Gdyby jej dożył.)
3 Trwają spory historyków, czy powinno być Mosquitia od moskitów – tak, jak to proponuje nasz Autor – czy może Miskitia od muszkietów. Na najstarszych mapach występują obie te nazwy i dzisiaj nie da się już stwierdzić, która była pierwsza. Ponadto na terenie Mosquitii żyją Indianie, których w literaturze naukowej określa się mianem Miskito. Czyje więc jest to Wybrzeże: moskitów czy Miskitów?
No cóż, trzeba stwierdzić ze smutkiem, że Indianie (tak jak kiedyś muszkiety) stopniowo przechodzą do historii, moskity zaś bzykają sobie spokojnie, co definitywnie przesądza sprawę na ich korzyść.
4 Tukany – inaczej pieprzojady – to rodzina barwnych ptaków licząca 37 gatunków. Występują w tropikalnych lasach Ameryki Południowej i środkowej. Gnieżdżą się w dziuplach. Podobne do srok, z tą różnicą, że mają ogromne dzioby w kształcie banana, niekiedy prawie tak duże, jak reszta ptaka, jednak bardzo lekkie ze względu na gąbczasty szkielet. Tukany są wyłapywane przez tubylców dla pięknych piór i kolorowych dziobów.GRINGO I KANIBALE
– Ładna Opowieść, gringo – zrecenzował mnie Indianin. – Chociaż sporo nie rozumiałem, to i tak mi się podobało.
Potem sypnął sobie do ust sporą garść pieczonych mrówek i zaczął nieprzyjemnie chrupać.
– Kończysz morałem. Zupełnie jak nasz Czarownik – podsumował drugi.
On z kolei pogryzał „czerwone łby" pojedynczo, ze specyficznym chrzęstem, który wydawały chitynowe pancerze. Najpierw jadł główkę, potem żuł nóżki, a na koniec kładł między zęby odwłok i miażdżył go z upodobaniem. Obrzydlistwo.
– Gringo – spytał po dłuższej chwili – a byłeś już kiedyś u takich jak my?
– To znaczy u jakich? U Dzikich?
– My nie jesteśmy Dzicy! – obruszył się, chrupiąc kolejną mrówkę.
– Różnicie się od nich tylko tym, że mieszkacie trochę bliżej świata i trafiło do was kilka plastikowych misek.
– I spodenki!
– Przecież nie zawsze je nosisz.
– Ale noszę! A Dzicy nie zakładają nigdy.
– Twoja siostra jest Dzika, twoi bratankowie są Dzicy, a twój szwagier jest wodzem Dzikich.
– Ale ja MAM spodenki, a oni stale noszą pinga na wierzchu.
– Czy poza tym szczegółem są między wami jeszcze jakieś różnice?
– Nie ma. Dzicy to nasi bracia.
– To czemu żyją osobno?
– Tak zdecydowali Najstarsi.
Ponieważ Indianin znów zaczął niebezpiecznie podnosić głos i ze złością błyskać oczami, przerwałem odpytywanie i sam zająłem się konsumpcją. Dobre, niedobre – nieistotne, przecież nie mieliśmy nic innego.
Dla zabicia nieprzyjemnego smaku, zagryzałem moje mrówki dziką papryką. Ma wielkość ziarenka grochu i jest wściekle ostra. Indianie dodają jej do wszystkiego, żeby zabić głód. Podobno zabija także pasożyty przewodu pokarmowego. (Oceniając po smaku, myślę, że w odpowiedniej dawce jest w stanie zabić wszystko.)
Kiedy uznałem, że Indianin się uspokoił, wznowiłem zarzucony temat:
– A czemu Dzicy nie chcą nas wpuścić na swoje ziemie i wciąż wbijają nam na ścieżkach skrzyżowane dzidy?
– To przez ciebie. Ja mogę tam iść kiedy zechcę.
– W spodenkach?
– W spodenkach nie.
– A jak zdejmiesz?
– Jak zdejmę to mogę, bo wtedy jestem Dzikim. Ale tylko wtedy! Zapamiętaj sobie, gringo, tylko wtedy!
– A jeśli ja bym zdjął moje spodenki, to mnie wpuszczą?
– Ty nie jesteś Dziki.
– Nie bądź tego taki pewien…
W tym momencie ugryzłem się w język. Nie chciałem żeby się dowiedzieli. Znaliśmy się zbyt krótko. Wprawdzie już mnie zaakceptowali, pozwolili mieszkać w swojej wiosce, zabierali na polowania, ale szaman nadal podchodził do mnie z rezerwą. Nie wiedziałem, jak mogliby zareagować na wiadomość, że jednak…
– Jadłeś ludzi, gringo, prawda? – Indianin nie pierwszy raz czytał mi w myślach.
(Oni wszyscy to potrafią. Nazywajcie to intuicją. Ja i tak wiem – wiem na pewno! – że to coś dużo większego od intuicji. Specyficzna forma otwarcia umysłu na to wszystko, na co umysł białego człowieka zamknął się przed wiekami, przerażony widokiem płonących stosów Inkwizycji.)
– Raz jeden, jadłem człowieka.
– Ktoś ci w to wierzy, gringo?
– Nie. Zresztą… nie bardzo się tym chwalę, bo i nie ma czym, a kiedy już komuś powiem, to tylko parskają na mnie, że bujda.
– A ja ci wierzę – rzucił trochę od niechcenia, jakbyśmy konwersowali o ogryzaniu kolby kukurydzy.
– Opowiedz, jak smakuje człowiek – wtrącił ten drugi.
Nawet głos mu nie drgnął. Jakby pytał nie o ludzkie mięso, ale o jakość świątecznego pasztetu cioci.
– Smakował jak zupa z bananów z dodatkiem popiołu.
– He?
– Najpierw bardzo dokładnie spalili ciało, a potem popioły dodali do zupy.
– Czemu tak?
– To jedno z plemion wędrownych. W ten sposób zabierają swoich zmarłych dokądkolwiek idą.
– A czemu tobie dali tej zupy?
– Bo to był myśliwy, tak jak wy, i przed śmiercią zażyczył sobie, żebym go zabrał do mojej krainy. Chciał zobaczyć zwierzęta, o których mu opowiadałem. Ostatniej prośbie zmarłego się nie odmawia.
– W ten sposób zostałeś jednym z nich, gringo. Połączyłeś się z duszą tego plemienia. Dokądkolwiek poszli jesteś z nimi, a oni z tobą. Nasz Czarownik to czuje, dlatego się ciebie trochę boi.
Po tych słowach zapadła cisza. Żaden z nas nie miał nic więcej do powiedzenia. Było całkiem ciemno – czarna tropikalna noc – księżyc jakoś nie wschodził, a z ogniska pozostał tylko żar i samotny fioletowy płomyk pełgający sennie. W milczeniu jedliśmy mrówki.
Nagle, pośród tej ciszy, w fioletowej poświacie dogasającego ognia, pojawiła się postać szamana. Nie wiadomo skąd, bezszelestnie. Podszedł nas niezauważony nawet przez moich towarzyszy; podobno najlepszych tropicieli.
Przestraszyłem się śmiertelnie. Skurczyłem w sobie. Takie sceny nie wróżą nic dobrego. To w końcu nadal dzicy ludzie, nawet jeżeli czasami wkładają spodenki. Groźna, obca kultura, której nie poznałem na tyle, by się tu czuć bezpiecznie.
– Opowiedz nam o tamtych Dzikich – głos szamana był zupełnie spokojny, a nawet łagodny.
Najmniejszego cienia groźby, raczej coś na kształt przeprosin za to nagłe najście.
– Opowiedz o wszystkich, których spotkałeś, zanim trafiłeś do nas – zachęcił, kucając przy ogniu.
– To byłaby bardzo długa Opowieść.
– Nie szkodzi. Na deszcz się nie zanosi, a dopóki nie przybędzie wody w rzece, i tak nie masz stąd jak odpłynąć. Opowiadaj więc.
Cóż było robić – Indianom się nie odmawia, w każdym razie nie Dzikim. Kiedy ktoś ma twarz wymalowaną na czerwono, piórko w nosie i naszyjnik z zębów jaguara, a w dodatku pojawia się nagle nie wiadomo skąd, o jakieś trzy dni ostrego marszu od wioski, kiedy ktoś taki cię o coś prosi, odmawiać byłoby nieroztropnie. Postanowiłem więc, bez dalszego ociągania się, zacząć moją Opowieść. Ale nie zdążyłem…
W chwili, gdy otwierałem usta, wypadła mi przez nie niedojedzona mrówka, którą wcześniej, ze strachu, zapomniałem przełknąć.
– Znowu jecie to świństwo?! – oburzył się szaman. – Mówiłem wam tyle razy, że od jedzenia „czerwonych łbów" więdnie pinga.
Obaj Indianie zarechotali śmiechem.
– Nam jakoś nie więdnie. Przeciwnie, jeszcze bardziej nam się chce.
– Bo za długo jesteście na polowaniu.
Po tych słowach Czarownik podłożył do ognia, Indianie umościli się wygodnie w swoich hamakach, a ja, już bez przeszkód, zacząłem moją Opowieść. A potem, przez kolejne wieczory, opowiadałem im jeszcze wiele różnych historii, zawsze zaczynając tak samo:
– Posłuchajcie…
Część 1
WYPRAWY DO DZIKICH PLEMION
Podobno nie ma już nad Amazonką plemion, które nigdy nie zaznały kontaktu ze światem zewnętrznym. Nie ma Indian tak odizolowanych, że jeszcze nigdy nie widzieli Białych.
Ale to wcale nie znaczy, że człowiek cywilizowany bezpowrotnie utracił szansę na spotkanie ludzi żyjących w stanie pierwotnym. Są przecież odległe połacie dżungli do dziś nie tknięte przez cywilizację. Nigdy wcześniej nie eksplorowane, albo eksplorowane tak dawno temu, że wszyscy świadkowie tamtych czasów pomarli, a zdarzenia z nimi związane zarosły gąszczem legend i zapomnienia. Takie miejsca wciąż stanowią schronienie Dzikich.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Szanowni Państwo,
Niniejsza książka zawiera dwa rodzaje przypisów: od Autora i od tłumacza.
Kiedy Autor komentuje własne słowa, nie opatrujemy tego żadną dodatkową informacją. Kiedy jednak robi to tłumacz, zaznaczamy w nawiasie: . Wyjątek stanowią te miejsca, gdzie przypis Autora występuje w bezpośrednim sąsiedztwie przypisu tłumacza – wówczas oba są odpowiednio oznaczone.
Na wyraźną prośbę Autora, tłumacz otrzymał tu dużo większą, niż to jest ogólnie przyjęte, swobodę działania. I wypowiedzi. W konsekwencji nie wszystkie jego przypisy ograniczają się do spraw dotyczących przekładu. Mówiąc krótko, czasami tłumacz się wymądrza.
W tej sytuacji Wydawcy pozostaje tylko przytoczyć aforyzm Stanisława Jerzego Leca: Kto się wymądrza, ten się wygłupia.
/-/ WydawcaPOCZĄTEK
Będzie to opowieść o tropikalnej puszczy.
A także o ostatnich wolnych Indianach.
I o pewnym białym człowieku, który zamieszkał pośród nich.
Choć od pewnego czasu w ogóle nie nosi butów, zamiast majtek wkłada przepaskę biodrową, a jedzenie zdobywa za pomocą dmuchawki, jest on w gruncie rzeczy taki sam jak Wy. Też kiedyś czytał książki podróżnicze i marzył o dalekich lądach.
Pewnego dnia wstał z fotela, zarzucił sobie na plecy lodówkę i poszedł na pobliski bazar. Wkrótce potem wrócił, wytarł kurz w pustym miejscu po lodówce i zaczął pakować plecak. Głęboko w kieszeni miał mały zwitek pieniędzy i świeżą rezerwację na samolot.
Tak się to wszystko zaczęło.
Ale od tamtych wydarzeń minął już szmat czasu, natomiast całkiem niedawno, nad jednym z mało znanych dopływów Amazonki…
…brazylijski oddział wojskowy natknął się na ukryte w dżungli tajemnicze obozowisko. Dookoła, w promieniu wielu dni żeglugi łodzią, nie powinno być żywej duszy. Obszar wielkości Belgii pozostawał niedostępny dla ludzi – oficjalnie jako ścisły rezerwat i strefa przygraniczna, a w praktyce jako ziemia tak niegościnna, że wciąż niezdobyta. Skąd więc nagle pośrodku tej głuszy ślady ogniska oraz całkiem nowa maczeta wbita w pień? Kto tu był, skoro wojsko bardzo dokładnie pilnowało, żeby tu nikogo nie było? Kto i dlaczego porzucił w lesie trzy hamaki, zawieszone pod daszkiem z palmowych liści?
Dwa z nich uplecione indiańskim sposobem – z łyka – nie wzbudziły szczególnego zainteresowania. Ale trzeci wywołał sensację. Wykonano go z cienkiej nylonowej płachty, którą po zwinięciu i zgnieceniu dawało się upchnąć w kieszeni spodni. Dowódca patrolu testował to kilkakrotnie: z zachwytem i niedowierzaniem zwijał hamak, chował do kieszeni, potem wyciągał, rozwijał, znowu zwijał, chował…
W końcu znudził się, zwinął po raz ostatni, wcisnął w kieszeń i..
– Koniec cyrku!! Nie gapić się! – warknął na żołnierzy wpatrzonych zazdrośnie w jego wypchaną kieszeń.
Zrobił to bardziej dla zasady, bo powód do zazdrości mieli wyjątkowo uzasadniony: takich hamaków nie można kupić w żadnym sklepie – znajdują się wyłącznie na wyposażeniu oddziałów specjalnych, są wydawane za imiennym pokwitowaniem, a po akcji trzeba je zdać do wojskowego magazynu.
No i tu tkwił problem: Co oznaczało pojawienie się takiego hamaka na tym odludziu? Dlaczego dyndał pozostawiony w lesie? Kim był jego właściciel?
I gdzie jest teraz???
Po konsultacji przez radio, dowódca patrolu otrzymał z bazy Tabatinga wiadomość, że dwa miesiące wcześniej po okolicy kręcił się pewien biały człowiek. Rozpytywał o możliwość wynajęcia łodzi, dwóch wprawnych myśliwych i przewodnika. W przeciwieństwie do innych gringos¹, odwiedzających te strony, nie interesowały go ani obserwacje egzotycznego ptactwa, ani poszukiwania rzadkich gatunków orchidei. Nie łapał też motyli do kolekcji. Chciał odnaleźć pewne indiańskie plemię, o którym wiadomo trzy rzeczy: jest dzikie, krąży po dżungli stale zmieniając miejsce pobytu i zdecydowanie nie chce, by je ktoś odnalazł.
Niechęć ta przybiera niekiedy znamiona ostentacji. Wówczas na wścibskich intruzów sypią się charakterystyczne czarne strzałki wystrugane z twardego drewna. Końcówki tych strzałek mają kolor czerwony, co oznacza, że umoczono je w gęstej, dobrze skoncentrowanej mazi, którą zwykło się określać słowem kurara².
Myśliwi oraz przewodnik (których biały człowiek w końcu znalazł i najął) wrócili do Tabatingi już dość dawno. O nim samym jednak nikt nic nie wiedział. Prawdopodobnie także wrócił i zaraz potem odjechał do swego kraju. Prawdopodobnie…
– Właściwie chyba na pewno… szszsz… Wyjechał. szszsz… Nie szukać! Over… szszsz…
Po odebraniu powyższych informacji i wyłączeniu radia, dowódca postanowił wydać komendę „Do łodzi!". Niestety nie zdążył.
W chwili, gdy otwierał usta, wleciała mu przez nie mała czarna strzałka i utkwiła w gardle u nasady języka. Charknął krótko, padł na ziemię, wierzgnął raz czy dwa i momentalnie znieruchomiał.
Zza otaczających obozowisko chaszczy wyleciało jeszcze kilka takich strzałek. Wszystkie były celne. I wszystkie równie zatrute, jak ta pierwsza.
W ciszy, która nagle zapadła, nie dało się nic usłyszeć. Jedynie bardzo wprawne oko myśliwego mogłoby się domyślić kilkunastu nagich ludzkich sylwetek, prawie niewidocznych pośród zarośli.
Jedna z tych sylwetek wyszła z gęstwiny, schyliła się nad ciałem dowódcy, wyciągnęła mu z kieszeni hamak i bezszelestnie pobiegła w ślad za pozostałymi członkami swego plemienia, którzy szybkim krokiem oddalali się już z tego miejsca.
Potem, stosownie do okoliczności, nad pobojowiskiem zapadła grobowa cisza.
* * *
Kilka godzin później, ciszę tę przerwało coś jakby stęknięcie.
Po dłuższej chwili jeden z trupów mrugnął powieką.
W tym samym czasie kilka metrów dalej ręka martwego dowódcy uniosła się ponad butwiejącą ściółkę…
…i opadła.
Uniosła się znowu…
…i znowu opadła.
Gdyby ktoś żywy obserwował tę scenę, to prawdopodobnie albo by zmartwiał ze strachu, albo z wrzaskiem uciekł w ciemny las – pośród zapadającego zmroku umarli budzili się do nocnego życia.
W pewnej chwili, z wyraźnym wysiłkiem, trup dowódcy sięgnął sobie do gardła i wyrwał zatrutą strzałkę. Zaraz potem zwymiotował.
Wkrótce wszystkie trupy poszły w jego ślady. Też zwymiotowały.
To był znak, że trucizna powoli przestaje działać. Ustąpił paraliż, stężałe mięśnie zaczęły się poruszać, z oczu odeszła mgła.
Porażenie indiańską trutką na małpy bardzo przypomina śmierć. Podobnej mikstury używają czarownicy voodoo do produkcji zombi. Nawet wprawni lekarze dają się zwieść i często wypisują akty zgonu. A potem pod rękami sprytnych szamanów-szarlatanów „trupy" ożywają i na oczach przerażonej gawiedzi wstają z grobów. (Albo ktoś, kto się naraził czarownikowi, budzi się wewnątrz trumny zakopanej dwa metry pod ziemią.)
Żołnierze mieli bardzo dużo szczęścia, że tego dnia trafili na grupę myśliwych, a nie na wojowników. Wojownicy noszą ze sobą strzałki śmiercionośne, ci zaś mieli tylko strzałki paraliżujące – przygotowane na małpy, a nie na ludzi. Kiedy Indianie polują, wcale nie zależy im na zatruciu zwierzęcia (którego mięso będą przecież potem jeść) – chodzi tylko o to, żeby zwierzę spadło z drzewa lub przestało uciekać.
Nie znaczy to wcale, że żołnierzom było przyjemnie. Przeżyli coś w rodzaju śmierci klinicznej. Widzieli wszystko i słyszeli, odczuwali każde dotknięcie, każde ukąszenie moskita, ale nie byli w stanie rozporządzać swoim ciałem. Przez te kilka godzin ich bezbronne umysły miotały się uwięzione w bezwładnej stygnącej kupie ciała i kości. Widzieli wprawdzie wszystko, lecz nie byli w stanie poruszyć okiem, ani nawet drgnąć powieką. Żaden mięsień nie słuchał poleceń. Przerażeni; nie mogący wydobyć z siebie nie tylko krzyku lecz nawet najcichszego jęku. Widzący, słyszący i czujący, ale niemi i całkowicie bezwładni.
Kiedy dowódcy wróciła mowa, najpierw przez dłuższy czas klął cicho, przeplatając wulgaryzmy imionami Jezusa, Maryi i kilku co bardziej popularnych świętych. Potem wydał nieprzepisową komendę:
– Wypieprzamy stąd! Koniec patrolu. Płyniemy prosto do Tabatingi. Dzień i noc bez postojów. Żadnego polowania, żadnego łowienia rybek. A jak się któremu zachce do latryny, to będzie wystawiał zadek przez burtę. I trzymamy się samego środka nurtu – jak najdalej od brzegów!
Nie musiał tego wszystkiego mówić – żołnierze, zazwyczaj leniwi i ślamazarni, tym razem ruszali się wyjątkowo sprawnie. Zanim dowódca skończył, wszyscy siedzieli już w łodzi, silnik był odpalony, a cumy zdjęte. śpieszyli się do tego stopnia, że nikt nie pomyślał, by zabrać tę całkiem nową maczetę wbitą w pień. Wkrótce w tajemniczym obozowisku pozostała tylko ona i dyndające w ciszy hamaki.
DYNDAJĄCE HAMAKI
Żeby odpowiedzieć na pytanie, skąd się tu wzięły, musimy się cofnąć w czasie mniej więcej o tydzień… A było to tak:
Ja oraz dwaj Indianie (z plemienia, które nie jest już tak dzikie, jak kilka lat temu i niekiedy pozwala, by je ktoś odnalazł) spędziliśmy
48 godzin na czatach. Bez przerw na sen, ponieważ mieliśmy do wyboru albo coś wreszcie upolować, albo odpocząć i w trakcie tego odpoczynku umrzeć z głodu.
W końcu trafił nam się chudy ocelot wielkości kota. Zeżarliśmy go na półsurowo, ledwie osmalonego nad ogniem, a zaraz potem wszyscy zapadliśmy w twardy sen…
…który ktoś mi właśnie przerywał szarpiąc za linkę od hamaka.
Bałem się otworzyć oczy – czułem, że zamiast nich odkryję pod powiekami dwie łyżeczki piachu. Spałem wszystkiego może godzinę.
Kolejne szarpnięcie hamakiem, a do tego ciuchuteńki syk przez zęby. Chyba nie ma rady – muszę wstać.
Zacisnąłem zęby i zdecydowanym ruchem rozwarłem powiekę. Na oścież. No i okazało się, że to nie piach, tylko grubo tłuczona sól kuchenna. Szczypało jak zaraza, ale łzy jakoś nie chciały popłynąć. Kiedy podnosiłem drugą powiekę miałem wrażenie, że słyszę cichy chrzęst.
Z oka???
No nieee, bez przesady… Skupiłem się na słuchaniu…
Coś chrzęściło naprawdę… Gdzieś pode mną… Trochę z tyłu… Chrzęsty powtarzały się w sekwencjach po trzy – tak jakby ktoś robił trzy kroki, potem się zatrzymywał, znowu trzy, itd.
Chrzęszczenie ściółki w lesie iglastym pełnym starych szyszek, suchych szpilek i świerkowego chrustu nikogo nie dziwi, ale tu – to była dżungla, gdzie nic nigdy nie chrzęści; raczej mlaska błockiem, butwieje po cichutku, mięknie i głuszy wszelkie kroki.
Więc co tu tak chrzęści?… Ktoś się skrada, czy jak?… I dostanę zaraz w plecy małą czarną strzałką?…
Niemożliwe, przecież zawsze, kiedy na naszej drodze znajdowaliśmy wbite w ziemię oszczepy ostrzegawcze – znak zakazu wstępu na teren Dzikich – grzecznie zawracaliśmy. A Dzicy są honorowi – nie strzelą do nikogo bez powodu.
Więc co tu tak…
Ojej! Niedobrze! Jedyne, co tu ma prawo zachrzęścić, to chityna – pancerze owadów.
Gwałtownie szarpnąłem się w hamaku chcąc z niego wyskoczyć…
– …siiiiiiedź cicho, gringo, i się nie ruszaj – wrzasnął na mnie szeptem Indianin.
(Znacie to pewnie – wrzask szeptem – nie podnosi się głosu, ba, mówi się cichuteńko, na granicy słyszalności, właściwie ledwie syczy przez zęby, a jednak to, co się mówi, i sposób w jaki się to robi, dzwoni w uszach jak!W!R!Z!A!S!K!)
– Udawaj, że cię tu nie ma, że nie żyjesz. Inaczej cię zjedzą.
– ?
– Mrówki – odpowiedział dokładnie na pytanie, które mu zadałem (choć pytałem tylko w myślach).
W takich sytuacjach nie zadaje się pytań (na głos). Kiedy twój przewodnik mówi: padnij – padasz, kiedy mówi: ciii – siedzisz cicho do odwołania. Tak długo, jak on.
Nieraz widywałem Indian godzinami tkwiących w bezruchu – jak kamienne posągi – czatowali w ten sposób na zwierzynę. Ludzie biali czegoś takiego nie potrafią. Nasze stawy wymagają częstego rozprostowywania, nasze karki, pokąsane przez moskity, wymagają podrapania, kropelki potu na czole – otarcia itd., a w tym czasie Indianie siedzą bez ruchu. Nawet im oko nie drgnie. Czasami tylko w głębi półprzymkniętego oczodołu źrenica przesuwa się powolutku i niepostrzeżenie, milimetr po milimetrze. O tym, że po godzinach takiego kamiennego siedzenia, Indianin się ożywia (bo w gąszczu spostrzegł zwierzynę) świadczy tylko mała fioletowa żyłka na skroni, która zaczyna pulsować napięciem.
Teraz my wisieliśmy nieruchomo w hamakach udając część pejzażu. Martwą część. A na ziemi pod nami toczyła się wojna. śmiertelna wojna.
Szedł tamtędy rozłożysty, dobrze zorganizowany, krwiożerczy i głodny dywan czerwonych mrówek. Chrzęsty, które słyszałem, pochodziły od węża, który zwijał się właśnie w przedśmiertnych konwulsjach. Umierał najgorszą możliwą śmiercią – wyżerany od środka. Mrówki maszerowały metodycznie przez jego wnętrzności i opróżniały go ze wszystkiego co jadalne… chrzęszcząc przy tym szczękami.
Na szczęście żadna z nich nie wpadła na pomysł, by spojrzeć w górę – to nam uratowało życie. Mrówki, zajęte wężem, nie zwróciły na nas uwagi i wkrótce poszły sobie dalej.
Zaraz potem my także poszliśmy dalej. Rzecz jasna w przeciwnym kierunku. I biegiem! Jak najdalej od tego miejsca! Zostały po nas tylko te puste, dyndające hamaki.
– I moja nowiutka maczeta!
– Chcesz po nią wrócić, gringo? – spytał Indianin z wyraźną kpiną w głosie. – Idź. A my tu sobie na ciebie poczekamy.
Nie chciałem.
MRÓWKOŻERCY
Tego samego dnia wieczorem Indianie postanowili się zemścić za… poniesione straty. Nałapali kilka garści tak zwanych „czerwonych łbów" – mrówek wielkich jak nieszczęście (dorastają do trzech centymetrów!), ale za to zupełnie niegroźnych. Potem je żywcem upiekli, a teraz pałaszowali ze smakiem.
– Gringo – zwrócili się do mnie – opowiedz nam o swoim świecie. Jak tam jest?
– A co konkretnie chcielibyście usłyszeć?
– Jecie ludzi?
– Czy JEMY ludzi!? W jakim sensie??
– Ustami, zębami, przez gardło do brzucha. Zjadacie ludzi?
– Skąd wam to przyszło do głowy? A wy zjadacie?
– Nam nie wolno! Tabu.
– A Dzicy?
– Oni mają te same tabu co my. To nasi bracia. Żadne plemię w tej okolicy nie je ludzi.
– No to dlaczego niby ja miałbym jeść?
– Słyszeliśmy, że biali jedzą ludzi.
– Bzdura jakaś. Kto tak mówi?
– Najstarsi. Pamiętają jeszcze czasy, kiedy po naszej puszczy kręcili się biali. To byli szamani złych duchów. Odprawiali obrzędy, składali ofiary… I zapraszali nas żeby się przyłączyć. Chcieli, żebyśmy razem z nimi jedli ciało jakiegoś człowieka i popijali jego krwią. Na szyjach mieli zawieszone żelazne trupy, takie same jak ten – wskazał palcem srebrny krzyżyk na mojej szyi. – Więcej nie wiemy, bo to było bardzo dawno temu.
– I co się z nimi stało?
– Zostali przepędzeni. U nas nie wolno jeść ludzi, gringo. Ani pić krwi – mówiąc te słowa popatrzył na mnie znacząco.
– A ja słyszałem od moich Najstarszych, że bardzo dawno temu, kiedy Najstarszy z Najstarszych był jeszcze dzieckiem, wasze plemię było znane z tego, że jadało ludzkie mięso. Zawsze w dniu Wielkiego święta. I może wciąż jada, co?
– To przez takich jak ty.
– Co przez takich jak ja?
– Ludzie dowiadują się o nas, że jemy ludzi. A nam nie wolno, rozumiesz?! – ton jego głosu podniósł się niebezpiecznie.
Temat był wyjątkowo grząski… Ale przecież po to tu przyjechałem – w poszukiwaniu pierwotnych obyczajów i wierzeń.
– Ode mnie się niczego takiego nie dowiadują – powiedziałem w sposób, który miał brzmieć polubownie.
Po tych słowach zapadła napięta cisza. Indianin dźgał kijem żar ogniska; potem się uspokoił. Podłubał jeszcze przez chwilę między polanami, aż wreszcie cisnął kij w ogień, spojrzał na mnie przyjaźnie i zapytał:
– A co ty im właściwie o nas mówisz, gringo? Kiedy wracasz do swojego świata, na pewno snujesz jakieś Opowieści, he?
– Snuję.
– Siadacie wtedy przy ogniskach?
– Czasami. Zwykle rozpalam ogień w kominie…
– He???
– Nieważne, po prostu rozpalam ogień, siadamy sobie dookoła i zaczynam opowiadać.
– O nas?
– Tak, o was.
– Opowiadasz dobre rzeczy?
– Opowiadam wszystko. Tak jak to widziałem. Czasami tylko mylę tropy, żeby tu nie przyjechało więcej białych.
– A dlaczego? Biali są źli?
– Biali wprawdzie nie jedzą ludzi, ale… pożerają dżunglę.
– Nie wszyscy, gringo, ty nie pożerasz. Raczej ona pożera ciebie – po tych słowach Indianie gruchnęli gromkim śmiechem.
Gruchnąłem i ja, choć nie powinno mi wcale być do śmiechu, a to dlatego, że poddawany byłem właśnie codziennemu poniżającemu obrzędowi iskania z kleszczy. Indianin, który rechotał najgłośniej, kucał w tej chwili za moimi plecami i wyskubywał pasożyty z tych miejsc, do których nie byłem w stanie sięgnąć samodzielnie. (To znaczy ręką sięgałem bez trudu, natomiast wzrokiem nigdy.)
– No to teraz, gringo, opowiedz nam jedną z tych swoich historii.
– O czym?
– Na przykład o tym, jak spotkałeś pierwszego w życiu Indianina.
Ponieważ i tak nie mieliśmy nic lepszego do roboty, a ponadto właśnie przyszła moja kolej na pozycji wyskubującego, postanowiłem zająć czymś umysł i zacząłem opowiadać:
JAK SPOTKAŁEM PIERWSZEGO INDIANINA
Było to na odludnych terenach Ameryki środkowej. W miejscu,
gdzie nie wiadomo dokładnie jaki to kraj, bo jeden został daleko za naszymi plecami, a drugi się jeszcze nie zaczął.
Takich miejsc jest wciąż sporo – chociażby Mosquitia, czyli karaibskie Wybrzeże Moskitów³, które ciągnie się od Hondurasu przez Nikaraguę aż do Kostaryki. Ma długość 600 kilometrów i sięga na 100 do 200 kilometrów w głąb lądu. W Europie to mogłoby być niezależne państwo – Dania, Holandia – a tutaj, po prostu wielka zarośnięta dżunglą Ziemia Niczyja.
Oficjalnie oczywiście ma właściciela, jest nawet podzielona na prowincje, ze stolicami i gubernatorami, ale w praktyce to tereny bezludne i dzikie. Nigdy nie cywilizowane. Wciąż jest tam wielkie pole do popisu dla poszukiwaczy przygód i odkrywców. I wciąż, mimo zakusów cywilizacji, sporo przestrzeni dla Indian.
* * *
Najpierw jechałem – dłuuugo i wooolno – wojskową ciężarówką. W prażącym słońcu, na pace bez plandeki. Przewiewnie? No owszem, tyle że wiatr składał się z kurzu zamiast powietrza.
Asfalt skończył się po stu kilometrach. Wylazły spod niego dwie wyboiste koleiny. Zaczęło kiwać i podrzucać tak bardzo, że dostałem choroby morskiej. Po osiemnastu godzinach wysiadłem. Na środku pustkowia porośniętego sawanną.
Potem jechałem na grzbiecie muła (dwie noce, bo za dnia mułowi było zbyt gorąco) aż do miejsca, gdzie zaczynały się bagna. Dalej muł nie chciał iść. Zaparł się stanowczo przednimi kopytami i burczał na mnie nieprzyjemnie. Ponaglany piętami, patykiem oraz okrzykami zachęty (w których przewijały się pewne nieprzyjemne sugestie związane z jego przyszłością) muł odwrócił się i ugryzł mnie w kolano. Wtedy zsiadłem, pognałem go z powrotem, a sam ruszyłem dalej na piechotę.
Wąska, prawie niewidoczna ścieżka wiła się między bajorami. Powietrze dookoła cuchnęło rozgrzaną zgnilizną, a do tego bzyczało i gryzło. Po kilkunastu godzinach ścieżka przeprowadziła mnie na drugą stronę moczarów. Tam, na skraju tropikalnego lasu, spotkałem pierwszego w moim życiu Indianina. Takiego, który wciąż żyje po staremu – mieszka w szałasie, chodzi na bosaka i żywi się tym, co upoluje w puszczy.
My, biali, mówimy o takich, że dzicy. Tymczasem dla niego to ja byłem „dziki".
* * *
Pierwszego wieczora było tak:
– Słyszysz głos tukana⁴, gringo? – zapytał Indianin. – Nie. A który to? – Ten co robi truk-truk… truk-truk… – Teraz słyszę. – To jest śpiew na dobrą pogodę – wyjaśnił.
* * *
A następnego dnia o wschodzie słońca było tak:
– Słyszysz głos tukana, gringo?
– Słyszę. Znów robi truk-truk… truk-truk… Wróży dobrą pogodę – odpowiedziałem zadowolony, że coś wiem.
– Nic nie wiesz, gringo. On teraz robi truk-truk na deszcz.
– Ale przecież to jest takie samo truk-truk, jak tamto wczorajsze na pogodę – zaprotestowałem.
– Będzie lało. Mówię ci, truka na deszcz.
* * *
Indianin miał rację – godzinę później byliśmy przemoczeni do suchej nitki. Tak samo cały nasz bagaż i prowiant. Najgorsze, że wilgoć wpełzła także do puszki, w której trzymałem proch do nabojów.
– Nooo pięknie, KTOś nie docisnął wieczka – popatrzyłem wymownie w jego stronę – i teraz proch jest do kitu, a w takim deszczu nie wyschnie przez parę dni.
– Wyschnie, wyschnie. Jeszcze dzisiaj, gringo.
– Ciekawe gdzie?
– Na słońcu. Nie słyszysz jak tukany śpiewają truk-truk? Będzie słońce jak drut! Rozsypiemy proch na jakimś ciepłym kamieniu i wyschnie. A w nocy pójdziemy polować.
* * *
Indianin jak zwykle miał rację – poszliśmy. Polowaliśmy. I ustrzeliliśmy młodą kapibarę. A kiedy o świcie piekliśmy mięso, tukany nad naszymi głowami znowu robiły truk-truk.
– Tym razem trukają na deszcz czy na pogodę? – spytałem kompletnie skołowany.
– Dlaczego wy, gringos, nie potraficie się nauczyć najprostszej rzeczy? Przecież wystarczy obserwować świat dookoła i człowiek od razu wie.
– Skąd niby mam wiedzieć, które truk-truk wróży słońce, a które deszcz, skoro wszystkie te truki są IDENTYCZNE!?
– No właśnie.
– Co „no właśnie"? – teraz dopiero byłem skołowany, tamto poprzednie skołowanie to był tylko lekki zamęt w głowie. – No więc może mi to wyjaśnisz. Skąd mam wiedzieć?
– Popatrz w niebo – westchnął wywracając oczami.
– Patrzę.
– I co widzisz?
– Słońce.
– To znaczy, że będzie deszcz – znowu wywrócił.
– Aaaa… jakby był deszcz, to by znaczyło, że się rozpogodzi? – chyba zaczynałem rozumieć.
– No właśnie – odrzekł Indianin, a potem uśmiechnął się, jak psychiatra na widok ciężkiego przypadku, któremu się odrobinkę poprawia. – Tukany robią truk-truk, kiedy idzie zmiana pogody – zakończył.
– A jak nie ma być żadnej zmiany, to co robią? Chyba mi nie powiesz, że w porze deszczowej przez trzy miesiące w ogóle nie śpiewają?
– śpiewają ciągle – odparł spokojnie. – To bardzo gadatliwe ptaki.
– No i jak to robią, kiedy nie ma być żadnej zmiany pogody?
– Zwyczajnie: truk-truk, truk-truk. Przez te wielkie dzioby nie wychodzi im nic innego.
MORAŁ:
Obcowanie z Indianami jest jak gra w „Chińczyka" – nie wolno się irytować. Trzeba zaakceptować. Takimi, jacy są – z ich tajemniczą logiką „dzikich ludzi". Oni to samo robią wobec nas – akceptują niezrozumiałe. (I uśmiechają się wtedy jak psychiatrzy na widok ciężkich przypadków.)
------------------------------------------------------------------------
Jestem Państwu winien wyjaśnienie:
Na kartach tej książki pojawiają się liczne dialogi z Indianami. Czasami nawet dość skomplikowane. W jakim języku były prowadzone?
Zwykle zabieram ze sobą przewodnika, który włada hiszpańskim oraz kilkoma narzeczami okolicznych plemion. Wówczas rozmowy z Dzikimi prowadzę z jego pomocą.
Zdarza się, że sami Dzicy znają już kilka słów po hiszpańsku. Na przykład trzy: gringo, nóż i zabić. To bardzo dobry początek. Na tej bazie można zbudować całkiem niezłe porozumienie. A potem albo obie strony szybko się uczą – bo chcą jeszcze pogadać – albo oni mówią do mnie: gringo, nóż, zabić, a ja ich nie słucham, tylko szybko biegnę.
Najczęściej jednak z mozołem przedzieramy się przez gąszcze niezrozumienia
za pomocą wyrazów twarzy, mowy ciała, rozmaitych gestów, a także demonstrowania o co nam chodzi na przykładach.
Krótkie rozmowy prowadzone w ten sposób trwają niekiedy tygodniami, a potem w książce zostaje z tego zaledwie pół strony.
Dla Państwa wygody stosuję uproszczenie polegające na pominięciu osoby indiańskiego tłumacza, oraz tych wszystkich gestów i min. Proszę mi wierzyć – tak jest lepiej. (Kto nie wierzy, niech spróbuje powiedzieć: Bardzo smaczna ta zupa z małpy, dziękuję używając w tym celu wyłącznie słów: gringo, nóż i zabić.)
------------------------------------------------------------------------
1 Gringo (lm. gringos) znaczy tyle co Biały. Potoczne określenie każdego cudzoziemca, dla którego hiszpański nie jest językiem ojczystym. Popularne w całej Ameryce Łacińskiej – nawet w krajach, gdzie nie mówi się po hiszpańsku (Brazylia, Belize, Gujany). Wyjątek stanowi Meksyk, skąd to słowo pochodzi – tam gringo jest określeniem pogardliwym i stosuje się wyłącznie do osób przybyłych z USA.
2 Wielokrotnie zastanawiałem się, dlaczego do nazwania trucizny wybrano właśnie to słowo – pochodzące od łacińskiego curare, czyli leczyć! – i wyszło mi, że to dlatego, że kurara w sposób natychmiastowy uwalnia człowieka od wszystkich możliwych chorób ciała i umysłu, zarówno trapiących go w chwili obecnej, jak i tych, na które mógłby zapaść w przyszłości. (Gdyby jej dożył.)
3 Trwają spory historyków, czy powinno być Mosquitia od moskitów – tak, jak to proponuje nasz Autor – czy może Miskitia od muszkietów. Na najstarszych mapach występują obie te nazwy i dzisiaj nie da się już stwierdzić, która była pierwsza. Ponadto na terenie Mosquitii żyją Indianie, których w literaturze naukowej określa się mianem Miskito. Czyje więc jest to Wybrzeże: moskitów czy Miskitów?
No cóż, trzeba stwierdzić ze smutkiem, że Indianie (tak jak kiedyś muszkiety) stopniowo przechodzą do historii, moskity zaś bzykają sobie spokojnie, co definitywnie przesądza sprawę na ich korzyść.
4 Tukany – inaczej pieprzojady – to rodzina barwnych ptaków licząca 37 gatunków. Występują w tropikalnych lasach Ameryki Południowej i środkowej. Gnieżdżą się w dziuplach. Podobne do srok, z tą różnicą, że mają ogromne dzioby w kształcie banana, niekiedy prawie tak duże, jak reszta ptaka, jednak bardzo lekkie ze względu na gąbczasty szkielet. Tukany są wyłapywane przez tubylców dla pięknych piór i kolorowych dziobów.GRINGO I KANIBALE
– Ładna Opowieść, gringo – zrecenzował mnie Indianin. – Chociaż sporo nie rozumiałem, to i tak mi się podobało.
Potem sypnął sobie do ust sporą garść pieczonych mrówek i zaczął nieprzyjemnie chrupać.
– Kończysz morałem. Zupełnie jak nasz Czarownik – podsumował drugi.
On z kolei pogryzał „czerwone łby" pojedynczo, ze specyficznym chrzęstem, który wydawały chitynowe pancerze. Najpierw jadł główkę, potem żuł nóżki, a na koniec kładł między zęby odwłok i miażdżył go z upodobaniem. Obrzydlistwo.
– Gringo – spytał po dłuższej chwili – a byłeś już kiedyś u takich jak my?
– To znaczy u jakich? U Dzikich?
– My nie jesteśmy Dzicy! – obruszył się, chrupiąc kolejną mrówkę.
– Różnicie się od nich tylko tym, że mieszkacie trochę bliżej świata i trafiło do was kilka plastikowych misek.
– I spodenki!
– Przecież nie zawsze je nosisz.
– Ale noszę! A Dzicy nie zakładają nigdy.
– Twoja siostra jest Dzika, twoi bratankowie są Dzicy, a twój szwagier jest wodzem Dzikich.
– Ale ja MAM spodenki, a oni stale noszą pinga na wierzchu.
– Czy poza tym szczegółem są między wami jeszcze jakieś różnice?
– Nie ma. Dzicy to nasi bracia.
– To czemu żyją osobno?
– Tak zdecydowali Najstarsi.
Ponieważ Indianin znów zaczął niebezpiecznie podnosić głos i ze złością błyskać oczami, przerwałem odpytywanie i sam zająłem się konsumpcją. Dobre, niedobre – nieistotne, przecież nie mieliśmy nic innego.
Dla zabicia nieprzyjemnego smaku, zagryzałem moje mrówki dziką papryką. Ma wielkość ziarenka grochu i jest wściekle ostra. Indianie dodają jej do wszystkiego, żeby zabić głód. Podobno zabija także pasożyty przewodu pokarmowego. (Oceniając po smaku, myślę, że w odpowiedniej dawce jest w stanie zabić wszystko.)
Kiedy uznałem, że Indianin się uspokoił, wznowiłem zarzucony temat:
– A czemu Dzicy nie chcą nas wpuścić na swoje ziemie i wciąż wbijają nam na ścieżkach skrzyżowane dzidy?
– To przez ciebie. Ja mogę tam iść kiedy zechcę.
– W spodenkach?
– W spodenkach nie.
– A jak zdejmiesz?
– Jak zdejmę to mogę, bo wtedy jestem Dzikim. Ale tylko wtedy! Zapamiętaj sobie, gringo, tylko wtedy!
– A jeśli ja bym zdjął moje spodenki, to mnie wpuszczą?
– Ty nie jesteś Dziki.
– Nie bądź tego taki pewien…
W tym momencie ugryzłem się w język. Nie chciałem żeby się dowiedzieli. Znaliśmy się zbyt krótko. Wprawdzie już mnie zaakceptowali, pozwolili mieszkać w swojej wiosce, zabierali na polowania, ale szaman nadal podchodził do mnie z rezerwą. Nie wiedziałem, jak mogliby zareagować na wiadomość, że jednak…
– Jadłeś ludzi, gringo, prawda? – Indianin nie pierwszy raz czytał mi w myślach.
(Oni wszyscy to potrafią. Nazywajcie to intuicją. Ja i tak wiem – wiem na pewno! – że to coś dużo większego od intuicji. Specyficzna forma otwarcia umysłu na to wszystko, na co umysł białego człowieka zamknął się przed wiekami, przerażony widokiem płonących stosów Inkwizycji.)
– Raz jeden, jadłem człowieka.
– Ktoś ci w to wierzy, gringo?
– Nie. Zresztą… nie bardzo się tym chwalę, bo i nie ma czym, a kiedy już komuś powiem, to tylko parskają na mnie, że bujda.
– A ja ci wierzę – rzucił trochę od niechcenia, jakbyśmy konwersowali o ogryzaniu kolby kukurydzy.
– Opowiedz, jak smakuje człowiek – wtrącił ten drugi.
Nawet głos mu nie drgnął. Jakby pytał nie o ludzkie mięso, ale o jakość świątecznego pasztetu cioci.
– Smakował jak zupa z bananów z dodatkiem popiołu.
– He?
– Najpierw bardzo dokładnie spalili ciało, a potem popioły dodali do zupy.
– Czemu tak?
– To jedno z plemion wędrownych. W ten sposób zabierają swoich zmarłych dokądkolwiek idą.
– A czemu tobie dali tej zupy?
– Bo to był myśliwy, tak jak wy, i przed śmiercią zażyczył sobie, żebym go zabrał do mojej krainy. Chciał zobaczyć zwierzęta, o których mu opowiadałem. Ostatniej prośbie zmarłego się nie odmawia.
– W ten sposób zostałeś jednym z nich, gringo. Połączyłeś się z duszą tego plemienia. Dokądkolwiek poszli jesteś z nimi, a oni z tobą. Nasz Czarownik to czuje, dlatego się ciebie trochę boi.
Po tych słowach zapadła cisza. Żaden z nas nie miał nic więcej do powiedzenia. Było całkiem ciemno – czarna tropikalna noc – księżyc jakoś nie wschodził, a z ogniska pozostał tylko żar i samotny fioletowy płomyk pełgający sennie. W milczeniu jedliśmy mrówki.
Nagle, pośród tej ciszy, w fioletowej poświacie dogasającego ognia, pojawiła się postać szamana. Nie wiadomo skąd, bezszelestnie. Podszedł nas niezauważony nawet przez moich towarzyszy; podobno najlepszych tropicieli.
Przestraszyłem się śmiertelnie. Skurczyłem w sobie. Takie sceny nie wróżą nic dobrego. To w końcu nadal dzicy ludzie, nawet jeżeli czasami wkładają spodenki. Groźna, obca kultura, której nie poznałem na tyle, by się tu czuć bezpiecznie.
– Opowiedz nam o tamtych Dzikich – głos szamana był zupełnie spokojny, a nawet łagodny.
Najmniejszego cienia groźby, raczej coś na kształt przeprosin za to nagłe najście.
– Opowiedz o wszystkich, których spotkałeś, zanim trafiłeś do nas – zachęcił, kucając przy ogniu.
– To byłaby bardzo długa Opowieść.
– Nie szkodzi. Na deszcz się nie zanosi, a dopóki nie przybędzie wody w rzece, i tak nie masz stąd jak odpłynąć. Opowiadaj więc.
Cóż było robić – Indianom się nie odmawia, w każdym razie nie Dzikim. Kiedy ktoś ma twarz wymalowaną na czerwono, piórko w nosie i naszyjnik z zębów jaguara, a w dodatku pojawia się nagle nie wiadomo skąd, o jakieś trzy dni ostrego marszu od wioski, kiedy ktoś taki cię o coś prosi, odmawiać byłoby nieroztropnie. Postanowiłem więc, bez dalszego ociągania się, zacząć moją Opowieść. Ale nie zdążyłem…
W chwili, gdy otwierałem usta, wypadła mi przez nie niedojedzona mrówka, którą wcześniej, ze strachu, zapomniałem przełknąć.
– Znowu jecie to świństwo?! – oburzył się szaman. – Mówiłem wam tyle razy, że od jedzenia „czerwonych łbów" więdnie pinga.
Obaj Indianie zarechotali śmiechem.
– Nam jakoś nie więdnie. Przeciwnie, jeszcze bardziej nam się chce.
– Bo za długo jesteście na polowaniu.
Po tych słowach Czarownik podłożył do ognia, Indianie umościli się wygodnie w swoich hamakach, a ja, już bez przeszkód, zacząłem moją Opowieść. A potem, przez kolejne wieczory, opowiadałem im jeszcze wiele różnych historii, zawsze zaczynając tak samo:
– Posłuchajcie…
Część 1
WYPRAWY DO DZIKICH PLEMION
Podobno nie ma już nad Amazonką plemion, które nigdy nie zaznały kontaktu ze światem zewnętrznym. Nie ma Indian tak odizolowanych, że jeszcze nigdy nie widzieli Białych.
Ale to wcale nie znaczy, że człowiek cywilizowany bezpowrotnie utracił szansę na spotkanie ludzi żyjących w stanie pierwotnym. Są przecież odległe połacie dżungli do dziś nie tknięte przez cywilizację. Nigdy wcześniej nie eksplorowane, albo eksplorowane tak dawno temu, że wszyscy świadkowie tamtych czasów pomarli, a zdarzenia z nimi związane zarosły gąszczem legend i zapomnienia. Takie miejsca wciąż stanowią schronienie Dzikich.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
więcej..