Grisza. Prawdziwe świadectwo wiary - ebook
Grisza. Prawdziwe świadectwo wiary - ebook
Ze wstępu autorki:
Grzegorz (tak brzmi jego imię w języku polskim) w wieku 20 lat zmarł na jedną z najbardziej bolesnych chorób – raka kości. Był zwykłym, prostym chłopcem z Kazachstanu; wśród cierpień i wielu pokus, ściśle współpracując z łaską Bożą, pod kierownictwem i szczególną opieką przełożonych z seminarium, zrozumiał i przyjął swój krzyż jako szczególny dar od Boga, jako rodzaj misji, którą ma do spełnienia wobec ludzi, wobec całego Kościoła.
Opowiedział o tym podczas rozmowy, którą krótko przed jego śmiercią nagrałam na magnetofon. Przed nagraniem Grigorij pytał, w jakim celu będę to robiła. Kiedy odpowiedziałam, że chcę napisać o nim wspomnienie, aby doświadczenie jego życia i choroby mogło posłużyć innym ludziom, zgodził się chętnie na nagranie.
Próbuję więc pisać o Grigoriju – właśnie ze względu na tamtą rozmowę, której zapis dołączyłam do moich wspomnień. Wierząc, że misja, którą Bóg mu powierzył, nie skończyła się z chwilą śmierci, przekazuję jego doświadczenie w ręce Czytelnika, aby za łaską Bożą tą drogą spełniało swoje misyjne zadanie.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-63086-09-1 |
Rozmiar pliku: | 428 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
13 lipca 2009 roku minęła szósta rocznica śmierci Grigorija Rogozhina – seminarzysty warszawskiego misyjnego seminarium Redemptoris Mater.
Grzegorz (tak brzmi jego imię w języku polskim) w wieku 20 lat zmarł na jedną z najbardziej bolesnych chorób – raka kości. Był zwykłym, prostym chłopcem z Kazachstanu; wśród cierpień i wielu pokus, ściśle współpracując z łaską Bożą, pod kierownictwem i szczególną opieką przełożonych z seminarium, zrozumiał i przyjął swój krzyż jako szczególny dar od Boga, jako rodzaj misji, którą ma do spełnienia wobec ludzi, wobec całego Kościoła.
Opowiedział o tym podczas rozmowy, którą krótko przed jego śmiercią nagrałam na magnetofon. Przed nagraniem Grigorij pytał, w jakim celu będę to robiła. Kiedy odpowiedziałam, że chcę napisać o nim wspomnienie, aby doświadczenie jego życia i choroby mogło posłużyć innym ludziom, zgodził się chętnie na nagranie.
Próbuję więc pisać o Grigoriju – właśnie ze względu na tamtą rozmowę, której zapis dołączyłam do moich wspomnień. Wierząc, że misja, którą Bóg mu powierzył, nie skończyła się z chwilą śmierci, przekazuję jego doświadczenie w ręce Czytelnika, aby za łaską Bożą tą drogą spełniało swoje misyjne zadanie.Grigorij zmarł w niedzielę…
Grigorij zmarł w niedzielę 13 lipca 2003 roku, o godzinie 2¹⁵.
Rodzice natychmiast zawiadomili przełożonych seminarium, rodzinę oraz wspólnoty w Polsce i w Karagandzie, prosząc, aby modlili się za duszę Grigorija. Wszyscy łączyliśmy się w modlitwie, oczekując dnia, kiedy będziemy mogli wziąć udział w jego pogrzebie.
Wspieraliśmy też modlitwą braci z Karagandy, którzy bardzo pragnęli przyjechać na pogrzeb Griszy, jednak po ludzku było to niemożliwe; nie było na to pieniędzy. Ale wspólnoty spotykały się razem i bracia modlili się, prosząc Boga o wysłuchanie ich próśb. (...)
Treść dostępna w wersji pełnej.Homilia ojca duchownego seminarium Redemptoris Mater
„Niech podsumowującym świadectwem o życiu duchowym Grigorija będą pewne części homilii ojca duchownego seminarium Redemptoris Mater, proboszcza parafii, prezbitera Walentego Królaka, wygłoszonej przez niego podczas Mszy św. pogrzebowej”.
(ze wspomnień o. Andrzeja Szczęsnego)
„Kto pragnie mi służyć, niech idzie za Mną” – tymi słowami zwraca się do nas dzisiaj Jezus Chrystus i zaprasza nas, abyśmy wszyscy szli za Nim.
Co to znaczy iść za Jezusem? Znaczy pragnąć tylko jednego – wypełniać wolę Bożą w swoim życiu tak, jak On wypełnił: posłuszny aż do śmierci na krzyżu. Wyzbywając się samego siebie, oddał siebie za nasze grzechy. Posłuszny Ojcu do końca we wszystkim i nam pokazuje tę samą drogę życia: chcesz Mi służyć, to idź jak Ja, pełniąc wolę Bożą w swoim życiu do końca.
(...)
Treść dostępna w wersji pełnej.Mamy już 15 sierpnia 2003 roku…
Poprzez list, który otrzymałam od mamy Griszy, pragnę przybliżyć chwile odchodzenia Grigorija do Pana wszystkim, którzy z oddalenia, lecz z głęboką troską i niepokojem, towarzyszyli mu w ostatnich dniach życia.
„Mamy już 15 sierpnia 2003 roku. Od śmierci Griszy minął już miesiąc i dwa dni. Chociaż trudno jest mi jeszcze o tym pisać, jednak z uwagi na tych braci, którym może pomóc doświadczenie Griszy, postanowiłam to uczynić.
Zacznę od Wielkiego Czwartku tego roku, kiedy to w pewnym momencie Grisza powiedział, że czuje się bardzo słabo. Przestraszyliśmy się z Pietią; kiedy dotykaliśmy go, był bardzo chłodny. Nacieraliśmy go po całym ciele, masowaliśmy też, aby chociaż trochę nabrał ciepła. Prosiliśmy: Grisza, trzymaj się! Nie odchodź! Ale on słabł coraz bardziej. Zdawaliśmy sobie sprawę, że „to” może stać się już teraz. Mieliśmy jednak ogromną nadzieję, że Bóg daruje mu jeszcze trochę życia…
Potem była Pascha. Wszyscy seminarzyści byli na czuwaniu w swoich wspólnotach, a my, tzn. Pietia, Grisza i ja (Marina pojechała do swojej wspólnoty), świętowaliśmy Paschę w domu. Wszystko było zwyczajnie, ale pięknie. Przygotowaliśmy całą Liturgię Słowa (wszystkie dziewięć czytań), podczas której Grisza grał na gitarze i wspólnie śpiewaliśmy psalmy i pieśni.
W pierwszy dzień świąt przyszli do nas prezbiterzy i bracia ze wspólnoty z życzeniami. Była też Eucharystia – bardzo uroczysta, podczas której Grisza również grał na gitarze. Potem po obiedzie wsadziliśmy Griszę na wózek inwalidzki i poszliśmy z nim na spacer. Wieźliśmy go na tym wózku, a Marina jechała obok na rowerze. W pewnym momencie Grisza, patrząc na siostrę, powiedział z żalem: «Jakbym i ja chciał choć trochę pojeździć na rowerze…». Ja jemu mówię: «Grisza, jak ty sobie to wyobrażasz? Niech ktoś nas zobaczy i co pomyśli? Na pewno to, że jacyś chorzy, nienormalni rodzice, wsadzili na rower tak chorego i słabego syna». Ale Grisza upierał się: «A ja was o to tak bardzo proszę! Posadźcie mnie na ten rower!». I my z Pietią posadziliśmy go i woziliśmy po okolicy. A on był taki szczęśliwy… A potem mówił: «Och, jak mi jest dobrze, tylko teraz wszystko mnie boli. Ale to nic – dziękuję wam».
Wkrótce jego współbracia seminarzyści pojechali do Włoch na pielgrzymkę. Po powrocie było piękne spotkanie z nimi wszystkimi. Był również i Grisza. Bardzo przeżywał, kiedy oni zdawali relację z tej pielgrzymki. Potem, niezależnie od ogólnego spotkania, każdy z seminarzystów przychodził do niego i opowiadał swoje doświadczenia z tej pielgrzymki. Widać było, że Grisza był bardzo szczęśliwy.
Pewnego razu Grisza dostał bardzo wysoką temperaturę; noga spuchła mu już bardzo. Kiedy jednak zaczęła wychodzić z niej ropa, temperatura ciała opadła. Z początku ta wyciekająca ropa nawet nie śmierdziała, taka była nijaka. Potem, pod koniec maja, trochę było już ją czuć, a opuchlizna rozrastała się w bardzo szybkim tempie. Niekiedy bywało, że wychodziła też i krew z ropą, ale niedużo. Wtedy to obmywając mu ranę i widząc jak cierpi, pocieszałam go mówiąc, że tak jest dobrze, że jego życie i cierpienie naprawdę ma ogromny sens, że właśnie w tym cierpieniu Bóg bardzo go kocha. Wtedy Grisza, patrząc na zniekształconą rakiem nogę, mówił: «Kocham cię, raku. Kocham cię».
W połowie maja 2003 roku Grisza czuł się już bardzo źle, wszyscy myśleliśmy, że to już będzie koniec. Miał bardzo silne bóle i, pamiętam, prefekt seminarium zadzwonił do hospicjum po pomoc. Kiedy przyjechali, w pierwszym momencie nie zrozumiałam co będą robić? Ale kiedy okazało się, że chcą dać mu morfinę, nie zgodziłam się na to. Powiedziałam, że nie chcę, by on był pod jej wpływem, ponieważ czytałam, że po wstrzyknięciu jej Grisza byłby słaby, nieustannie by spał i nie byłoby z nim żadnego kontaktu.
Grisza też się na to nie zgodził. Kiedy potem umierał, dziękował nam, że nie zgodziliśmy się na te zastrzyki. Dzięki temu – mówił – z pełną świadomością mógł żyć razem z nami, przeżywać i doświadczać na nowo bólów swojej choroby, które były bardzo silne.
Przyszedł dzień 3 czerwca 2003 roku. Zabandażowaliśmy mu nogę i pojechaliśmy z nim na wózku do seminarium. Był to dzień jego urodzin i jednocześnie prymicyjna Eucharystia jego współbraci. Z początku, zaraz po Eucharystii, Grisza wahał się, czy ma zostać na agapie. Nawet prosił mnie, abym zawiozła go do domu. Ale w tym momencie podeszło do niego paru braci i spytali, gdzie mają go zanieść, jak mu pomóc. Wtedy Grisza zdecydował się zostać i poprosił, aby zanieśli go do jadalni, gdyż chce wspólnie z nimi świętować. Agapa była bardzo piękna, wszyscy byli bardzo radośni. A Grisza był bardzo szczęśliwy, że został z nimi i to podtrzymywało go na duchu.
Był to jednocześnie czas egzaminów. Patrzyłam, jak każdy z seminarzystów przychodził do Griszy przed egzaminem, prosząc o modlitwę. A on modlił się za nich wszystkich – nawet nocami.
Pamiętam, jak na zmianę z Pietią pełniliśmy przy Griszy nocne dyżury. W pokoju, w którym przebywał Grisza, były dwa łóżka. Grisza poprosił, abyśmy zsunęli je razem. On leżał na jednym łóżku, na drugim jedno z nas, które danej nocy pełniło przy nim dyżur.
I bywało tak – opowiem doświadczenie z mojego dyżuru, kiedy to w pewnym momencie w nocy Grisza spytał: «Mamo, śpisz?». Ja mówię, że nie. Grisza na to: «No to będziemy się modlić za seminarzystów, Eduarda z Filipin i Abdela z Hondurasu». I wymienił jeszcze innych seminarzystów. Ja mówię mu, że dobrze. I rozpoczynamy w ich intencji różaniec. Potem znów pyta: «Masz jeszcze trochę siły? Chcę, abyśmy dalej modlili się za tych, którzy będą zdawać egzaminy». I tak było za każdym razem. Nie tylko za seminarzystów się modlił, ale za wszystkich, których znał i którzy prosili go o modlitwę.
Pamiętam też, jak zadzwonił do nas znajomy z Karagandy, Anatolij Nikołajewicz, mówiąc o swoich problemach. I potem, podczas nocnego dyżuru, Grisza mówi: «Słuchaj, pomodlimy się razem za sytuację Nikołajewicza».
Zaczęliśmy się modlić, ale nie skończyliśmy, ponieważ oboje przysnęliśmy. On potem budzi mnie i zdenerwowany mówi: «Przecież mieliśmy się modlić. Gdzie mój różaniec? Gdzieś mi upadł». Zaczęliśmy go szukać i znaleźliśmy na jego łóżku. W końcu skończyliśmy tę modlitwę. Nad ranem otrzymaliśmy wiadomość od Nikołajewicza, że wszystko ułożyło się u niego dobrze.
Widziałam, że modlitwa Grigorija była naprawdę silna. Wierzę, że ona pomagała wszystkim, za których się modlił. To widzieli również i inni.
Po skończonych egzaminach seminarzyści wyjeżdżali na wakacje. Kiedy żegnali się z nim, Grisza płakał. Tłumaczyłam mu, że jak będzie płakał, nikogo już do niego nie wpuszczę. On mówi: «Mamo, tak nie możesz mówić. Przecież widzisz, że wielu z nich wyjeżdża już na wakacje, inni na praktykę i ja nie wiem, czy ich jeszcze zobaczę, czy będę jeszcze żył jak oni wrócą do seminarium. Ja też bym tak chciał, mamo. Wiesz, jak mi trudno na to patrzeć?». Ja mówię mu: «Słuchaj, każdy z nich wyjeżdża, to prawda. Ale widzisz – oni jadą tam siać ziarno, przekazywać ludziom swoją wiarę. I oni muszą wiedzieć, że zostaje tu ktoś, kto za nich będzie modlił się w tym czasie, tzn. że ty będziesz modlił się za nich, aby dobrze spełnili zadanie, jakie Bóg im powierzył». Grisza wtedy uspokoił się i powiedział: «Dobrze, już więcej nie będę».
Stało się też, że Grisza nie mógł wydalać moczu, w związku z czym miał silne bóle. Pomagaliśmy mu jak mogliśmy, dając wodę do picia, pietruszkę itp. Potem jednak przewieźliśmy go do szpitala (nie do Centrum Onkologii, ale do zwykłego). Tam dali mu cewnik i oczywiście to mu pomogło. Widać było, że z moczem wychodził również i piasek. Zrobiono mu też analizę krwi. Okazało się, że ma bardzo niską hemoglobinę i potrzebna jest mu transfuzja krwi. Powiedzieli nam w szpitalu, że jeśli znajdziemy dawców, krew przetoczą mu od razu. Z pomocą dla Griszy zgłosiło się dużo ludzi, szczególnie bracia seminarzyści. Dzięki nim Grisza tę krew mógł zaraz otrzymać i stan jego trochę się poprawił (…)
Na dziewięć dni przed śmiercią, kiedy trudno było mu już przebywać w pozycji siedzącej, prezbiter Eryk załatwił mu specjalne łóżko, podobne, jakie mają w szpitalach. Można było na nim podźwignąć nogi chorego, czy tak unieść pod plecami, aby mógł zostać w pozycji półsiedzącej itp…
Potem, było to w piątek, przyszedł prezbiter Andrzej; Grisza z nim rozmawiał i poprosił nas, abyśmy wyszli z pokoju, gdyż chce się wyspowiadać. Później ten prezbiter mówił nam, że Grisza powiedział, że nie patrząc na to, że jest sparaliżowany, jest szczęśliwy z tego powodu, że jest w seminarium. Mówił też, że pragnie być pochowany blisko seminarium, że to jest jego wielkie pragnienie.
Przyszedł też odwiedzić Griszę konsul Kazachstanu, który wiedział o jego chorobie. Przyniósł mu dużo owoców i długo rozmawiali ze sobą. Podziwiał Griszę w tej ciężkiej sytuacji. Mówił, że dużo ludzi cierpi na podobnie ciężkie choroby, ale przeklinają je, nie rozumiejąc ich sensu. A on zupełnie odwrotnie. I mówił do Griszy: «Grisza, żyj Bogiem. Żyj z Bogiem, nie wypuszczaj Go z ręki». I Grisza jemu powiedział: «Dobrze, ja żyję Nim. Przyjmuję moją chorobę».
Potem konsul powiedział: «Jadę wkrótce do Kazachstanu i przywiozę ci stamtąd pęk trawy ze stepu, żebyś przypomniał sobie, jak pachnie step w Azji. Przywiozę ci też mleko wielbłądzie, abyś poczuł, że jesteś jakby u siebie w domu, w Kazachstanie».
Grisza podziękował za wszystko. Konsul spytał, co jeszcze potrzebuje. Grisza odpowiedział, że ma tutaj wszystko, co jemu potrzebne. Jednego by tylko pragnął – widzieć kogoś z rodziny z Kazachstanu. Może by ktoś przyjechał, a może kuzyn Siergiej, który składa pieniądze na przyjazd, ale bilety są dla niego za drogie.
Kiedy konsul spytał w czym problem? Grisza odpowiedział, że w pieniądzu. Wtedy on powiedział, że zadzwoni tam i zobaczy, co da się zrobić.
I tak Grisza z dnia na dzień czuł się coraz słabiej. Nogę miał taką twardą, spuchniętą do kolana, a dalej była bardzo chuda. Prawa noga też była chora.
Potem czuł, że lewa ręka mu słabnie, więc prawą ręką podnosił sobie lewą do góry i tak było coraz słabiej z jego samopoczuciem. W pewnym momencie stwierdził, że nie czuje części ust, że trudno jest mu rozmawiać. Po paru dniach prawa ręka również zrobiła się bezwładna, a na koniec pokazały się na jego głowie dwa guzy; jeden z lewej strony, drugi z tyłu głowy.
W sobotę, przyszedł do niego proboszcz Jan z Domaniewskiej z seminarzystą. Po wspólnej modlitwie ksiądz proboszcz powiedział, że jeszcze przyjdzie do niego. A Grisza na to: «A może ja do ciebie przyjdę…». I ten prezbiter potem mówił, że tej nocy, kiedy umierał Grisza, o tej trzeciej godzinie, on spał. W pewnym momencie obudził się i wyraźnie poczuł obecność Griszy. Wtedy zrozumiał, że Grisza jest już w niebie i zaczął modlić się w jego intencji.
Podczas jednego z silnych ataków bólu przyszedł do niego seminarzysta Żenia. Potem powiedział mi, że gdyby nie widział na własne oczy tego momentu, nie przypuszczałby, że Grisza aż tak bardzo cierpi. Kiedy przychodził tu, zawsze widział na jego twarzy uśmiech, chęć do rozmowy i można było myśleć, że nie choruje aż tak poważnie. Ale dzisiejsze doświadczenie pokazało mu, jak z Griszą naprawdę jest bardzo źle.
Innym razem jeden z seminarzystów powiedział mi: «Przebacz mi, że tak rzadko przychodzę odwiedzać twojego syna, ale nie potrafię znosić jego cierpienia. Widziałem, jak na raka umierał mój ojciec, i pamięć o tym wzmaga mój ból. Wiem, jak straszną jest ta choroba i że takie cierpienie trudno jest znieść dorosłemu człowiekowi, a on taki młody leży, śmieje się i opowiada różne anegdoty, rozśmiesza, żartuje ze mną. I chociaż nie przychodzę często, jednak taka postawa Griszy bardzo mi pomaga».
W dniu 12 lipca 2003 roku (na sześć godzin przed śmiercią) zmienialiśmy z Pietią bandaże, robiliśmy kompres na chorą nogę Griszy. Jego noga była już bardzo brzydka, jakby obumarła, nawet ciężko było obmywać na niej ranę. Potem przemywaliśmy jego ciało wodą. Głowę postanowiliśmy umyć mu w następnym dniu, ponieważ poprosił nas, abyśmy zabrali go do seminarium i pokazali, jak daleko już posunięta jest budowa. Pytam go, dlaczego tak mu zależy na tym. Powiedział, że trzeba będzie coś zrobić. Pytam go: «Co ty możesz? Co pomożesz?». On na to: «Ja? Ja mogę modlić się». Mówię mu: «Dobrze synu, będziemy modlić się».
I teraz myślę, że Grisza patrzy z nieba na tę budowę i wyprasza u Boga, aby wszystko szło dobrze.
W tym czasie, kiedy obmywaliśmy go, była godzina około dwudziestej. Grisza słuchał transmisji z Radia Maryja; włączył się do wspólnego różańca. My również wspólnie z nim modliliśmy się. W pewnym momencie zrobił się sztywny i otworzył szeroko oczy. Pietia wystraszył się, zaczął wołać: «Grisza! Grisza, nie strasz mnie, Grisza!»… A Grisza tylko ruszał ustami, coś mówił do nas, ale głosu w ogóle nie wydawał. Nie wiedzieliśmy, co on chce. Straszny był ten moment dla mnie… Potem, po chwili, wydał z siebie głęboki wydech i jakby zaczął wracać do świadomości. Za chwilę powiedział: «Widziałem białe światło, a mnie było tak dobrze, że nie chciałem stamtąd wracać. Ale wróciłem do was»… Zrozumieliśmy, że być może właśnie przeszedł śmierć kliniczną.
Ciągle wystraszeni zaczęliśmy zadawać mu pytania typu: czy rozpoznaje swoją rodzinę, jak mają na imię, jak on ma na imię itp… Na wszystko odpowiadał prawidłowo, chociaż miał trudności z wymową. Część jego twarzy była przecież sparaliżowana.
Bardzo wymowne było to, że około godziny 20⁰⁰, kiedy Grisza zasłabł, jego ojciec duchowny przebywał za granicą Polski. Potem mówił, że właśnie w tym momencie poczuł, jakby Grisza już nie żył.
Potem, kiedy Grisza dochodził do siebie po zasłabnięciu, w radiu dalej szła modlitwa na różańcu, a potem koronka do Bożego Miłosierdzia. On modlił się, a my z Pietią rozmawialiśmy. Wtedy Grisza poprosił nas, abyśmy rozmawiali ciszej. Nie przeszkadzajcie mi, proszę – powiedział – ja się modlę. Odpowiedziałam mu, że w porządku, nie będziemy przeszkadzać.
Po skończonej modlitwie powiedział: «Mamo, proszę, abyście dzisiejszej nocy oboje z tatą pozostali ze mną w jednym pokoju». Powiedzieliśmy mu, że oczywiście będziemy dzisiaj wszyscy razem. On się uspokoił.
I tak zeszło do godziny drugiej w nocy. W pewnym momencie Grisza powiedział: «Tato, kocham ciebie». Pietia odpowiedział, że go również kocha. Potem zwrócił się do mnie: «Mamo, ja kocham ciebie». Też odpowiedziałam, że go kocham. Uśmiechał się przy tym do nas, ale widziałam, że ciężko mu było. Potem pytał o Marinę.
Przez ostatni czas, tj. od momentu, kiedy obmywaliśmy go wodą, do samego końca Grisza mówił z nami już tylko po polsku.
Podczas przygotowywania go do spania poprosił, abyśmy go w nic nie ubierali. Powiedział, że wszystko ma tak obolałe, że każdy dodatkowy ruch sprawia mu ogromne cierpienie. I poprosił, abyśmy nakryli go do połowy prześcieradłem.
Potem kazał nam podejść do siebie i mówi nam: «Chcę podziękować wam za to, że tacy jesteście, że przyjechaliście do mnie i jesteście ze mną. Dziękuję, że nie zgodziliście się, abym zażywał morfinę i że nie daliście amputować mojej nogi. Dziękuje wam za to, że pozwoliliście mi pójść do seminarium. Dziękuję wam za wszystko». Potem poprosił nas o przebaczenie. My również poprosiliśmy go o przebaczenie.
W chwilę potem poprosił ojca, aby dał mu trochę wody do popicia. Wypił, Pietia jeszcze chwilę pobył z nim i poszedł do łazienki. W tym momencie zauważyłam, że z Griszą jest coś nie tak. Natychmiast podbiegłam do niego, a on leżał z otwartymi oczami i patrzył nieruchomo w sufit. Zawołałam na Pietię: «Słuchaj, on się nie rusza! On nie oddycha!». Pietia przybiegł i zaczął robić mu sztuczne oddychanie. Ale to nic nie pomagało… W tym czasie wybiegłam na korytarz, zadzwoniłam do seminarium po księdza i krzyczę do słuchawki: «Zuriko, zadzwoń szybko po pogotowie, bo ja ze zdenerwowania niczego nie mogę znaleźć!».
Kiedy wróciłam do pokoju, zrobiliśmy mu jeszcze raz sztuczne oddychanie, ale to już nic nie pomogło. Grisza zasnął w Panu… (13 lipca 2003 roku o godzinie 2¹⁵).
I rzeczywiście wyglądał jakby zasnął. Nie wydał z siebie ani jęku, ani krzyku.
Zaraz też zauważyliśmy, że prawa noga, która podobnie jak lewa, zaczynała się już kurczyć, teraz wyprostowała się. Ręce, w ostatnich dniach zgięte i sparaliżowane, opuściły się wzdłuż tułowia. Zniknęły z głowy guzy, o których wcześniej wspomniałam, na piersi też jakby wszystko się unormowało. To wszystko, co było spuchnięte, wróciło do poprzedniego stanu, tak jakby to było zdrowe, krzepkie ciało oprócz tej lewej nogi, w której było źródło choroby.
Wkrótce przyjechało pogotowie, popatrzyli i stwierdzili zgon. Poprosiliśmy jeszcze ich, aby nie prostowali na siłę jego lewej nogi, która, sparaliżowana, była lekko przykurczona i wykrzywiona. Gdyby mu ją łamali, nie wytrzymałabym już tego.
Zaraz też zadzwoniliśmy po Marinę, która właśnie była na przygotowaniu do Liturgii, ze swoją grupą. Kiedy przyjechała, zaczęła płakać. Atmosfera więc była ciężka. Potem uklęknęliśmy przy ciele Griszy i modliliśmy się. Przyszli księża, zaproponowali, aby zaraz zadzwonić po odpowiedzialnych jego wspólnoty. Kiedy przyjechali, modliliśmy się wspólnie z nimi.
Niedługo po nich przyjechali przedstawiciele firmy pogrzebowej. Pożegnaliśmy więc Griszę, całując go wszyscy po kolei, po czym wywieźli jego ciało.
I dzisiaj, chociaż Grisza jest już w niebie, ciągle żyje dla nas wszystkich. A tutaj, wierzymy, pochowane zostało tylko jego ciało.
Prosimy o modlitwę za duszę ś.p. Griszy i za całą naszą rodzinę. Z Bogiem.”
Luba
Warszawa, dnia 15 sierpnia, 2003 rok