- promocja
- W empik go
Grobbing - ebook
Grobbing - ebook
„Grobbing” to bizarro fiction – specyficzny gatunek literacki, pełen czarnego jak smoła humoru i absurdu spod znaku Monty Pythona, wymieszanych z grozą i fantastyką.
Z tej książki dowiesz się między innymi:
• Jak wyglądałby świat opanowany przez zombie, które nie chcą jeść mięsa?
• Co ma wspólnego gra w bilarda z apokalipsą i...
• ...co ma wspólnego apokalipsa z nadwagą?
• Jak wygląda życie bliźniaków syjamskich, których różni praktycznie wszystko?
• Dlaczego Śmierć na zabój zakochała się w Świętym Mikołaju?
A do tego wszystkiego opanujesz niezwykle trudną sztukę survivalu w WC – gdyby zdarzyło ci się kiedyś zaciąć drzwi, a co gorsza wybiłoby szambo.
„Grobbing, czyli nieludzkie stosunki międzyludzkie” to trzecia książka Krzysztofa T. Dąbrowskiego, jednego z pionierów polskiego bizarro fiction. Jego opowiadania wydane zostały w dwóch antologiach grozy w USA i niemieckiej antologii fantastycznej. Poza USA i Niemcami publikował w takich krajach, jak: Anglia, Słowacja, Czechy, Węgry, Rosja, Ukraina, Izrael, Hiszpania, Argentyna, Brazylia i Meksyk.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-7647-6 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„– No cóż, moi drodzy – powiedziała Mamusia Muminka, kiedy rankiem wszyscy wyszli do ogrodu. – Już po końcu świata, teraz trzeba to wszystko posprzątać.”
Tove Jansson
Gdyby jakimś cudem trafił się jeszcze ktoś niezorientowany w temacie – na przykład jakiś rozbitek, który ostatnich kilka lat spędził na bezludnej wyspie – to miałbym naprawdę solidny zgryz, jak mu to wszystko wytłumaczyć. Jak wytłumaczyć to, że zmarli są wśród nas?
Nigdy nie zapomnę dnia, w którym to wszystko się zaczęło. Był ponury niczym pracownik firmy pogrzebowej, no, po prostu szary jak tablica cmentarna. Na dodatek od rana wszystko było zamglone jak w horrorze klasy B i choć szczęśliwie koło południa mgłę rozwiał wiatr, nastrój był wisielczy.
Takie dni zawsze mnie dołowały. Dołowały do tego stopnia, że miałem ochotę urżnąć się w trupa. Ale co by mi to dało? Nic bym na tym nie zyskał, poza upiornym kacem. Uznałem więc, że lepszym sposobem na jesienną chandrę będzie odrobina kulinarnych rozkoszy.
Gdy to wszystko się zaczęło, zasiadałem właśnie do stołu, by zjeść kurczaka. A głodny byłem jak jasna cholera, tym bardziej że sam przyrządzałem tę potrawę, a przecież to naturalne, że gdy robi się jakieś dobre papu, to apetyt rośnie jak na drożdżach.
Rozanielony cudnym aromatem wbiłem kurczakowi nóż w pierś. I wtedy nagle stała się rzecz dziwna, rzekłbym nawet: nadzwyczajna... Kurczak zaczął machać skrzydełkami! Mało tego, machał jeszcze nogami! Brzdęk! Brzdęk! Brzdęk! Jego kosteczki rytmicznie uderzały o talerz. Odskoczyłem przerażony. Mój obiad, mimo wbitego w pierś noża i braku łebka, podniósł się i zaczął tańczyć kankana. Jeszcze pół biedy, gdyby tylko ten cholerny kurczak zmartwychwstał – ożyły również wszystkie trofea z polowań! Łeb jelenia miotał się to w lewo, to w prawo, jakby chciał się zorientować, gdzie jest reszta jego powłoki cielesnej. Wielki kudłaty łeb niedźwiedzia zaryczał żałośnie, obnażając żółte zębiska. Oniemiałe ze zdziwienia rybie łebki wściekle kłapały pyszczkami. Gdy już wbiłem sobie w rękę kilka szpilek, by upewnić się, że na pewno nie śnię, pomyślałem o tym, jak wielkie to szczęście, że nie mam w domu wypchanych zwierząt. To by dopiero był harmider! Trzeba by się natychmiast salwować ucieczką. Poza zwierzakami miałem jeszcze łeb obcego, predatora, a nawet pradziadka. Dlaczego pradziadka? Cóż, lubiłem polowania i z czasem doszedłem do wniosku, że przydałoby się trochę więcej adrenaliny... a wiadomo: im trudniejszy przeciwnik, tym lepsza zabawa.
Wszyscy ci obcy i predatorzy razem wzięci, gdyby ich nawet wspomagał Pierwszy Korpus Opancerzonych Chomików Bojowych, nie mieliby szans w starciu z pradziadkiem. Jego świrnięte spojrzenie, bezzębny uśmiech... brr! Adrenaliny miałem aż nadto.
Obcy pluł gęstym śluzem. Głowa predatora zrobiła się przeźroczysta, a pradziadek... pradziadek ziewnął przeciągle i na ów widok aż mi krew w żyłach zmroziło.
Wybiegłem z salonu, będąc święcie przekonanym, że oto nastał czas sądu ostatecznego. A skoro tak, to cóż, przydałby się dobry adwokat lub solidna kryjówka. Ale nie zdążyłem nawet pomyśleć o tym, gdzie mógłbym znaleźć bezpieczne schronienie, gdy Matka Natura rozwiązała ten problem za mnie. Poczułem silny skurcz w jelitach. O matko! Sraczka! Tylko nie to! Tylko nie teraz! Że też jakiś cholerny Adolf Shitler drobnoustrojów akurat teraz postanowił urządzić w mych jelitach Drugą Wojnę Biegunkową! Shit!
Nie pozostało mi nic innego, jak pognać ile sił w nogach do kibelka. Spowity trupim światłem świetlówki, spędziłem tam wiele godzin, bojąc się choćby czubek nosa za drzwi wystawić. Z czasem okazało się jednak, że diaboliczny kurczak, choć potraktowałem go nożem, wcale nie chce się na mnie mścić.
A pradziadek? Pradziadek choć zapewne do dziś pała żądzą zemsty, to jednak bez reszty ciała nijak z tej ściany nie zejdzie. W tej sytuacji uznałem, że w sumie mogę czuć się w miarę bezpieczny.
Zdecydowałem się opuścić kryjówkę.
Mój apartament mieścił się na trzecim piętrze. To idealna wysokość, by móc obserwować, co się dzieje, a jednocześnie samemu pozostać niedostrzeżonym.
Na ulicy rozgrywały się dantejskie sceny i bynajmniej nie wyległy na nią tłumy wygłodniałych zombie.
Po drugiej stronie ulicy wciśnięty pomiędzy dwie kamieniczki mieścił się sklep mięsny, z którego jak węże wypełzały pęta kiełbasy. Żądne krwi, przemielone i wtłoczone we własne jelita zwierzęta rzucały się na przerażonych przechodniów. Z lubością owijały się wokół ich szyj. Dusiły.
Martwe mięso, żywe mięso, to już bez różnicy – zdałem sobie sprawę z tego, że od teraz już chyba każde mięso będzie jednocześnie i martwe, i żywe. A biorąc to pod uwagę, postanowiłem, że w trybie natychmiastowym przechodzę na wegetarianizm!
Po kiełbaskach ze sklepu wyfrunęła bojowo nastawiona eskadra kurczaków. Jeden z nich wbił się bezgłową szyją w oko struchlałej ze strachu dziewczynki. Jej babcia, bezzębna pani Krysia, zaczęła histerycznie krzyczeć, rwąc włosy (wraz z płatami skóry) z głowy. Usta kobieciny niczym czarna dziura wchłonęły kolejnego kurczaka; wystawał w zasadzie sam kuper i nogi. Nigdy u nikogo nie widziałem tak ogromnego wytrzeszczu jak wtedy u pani Krysi. Kurczak rozpaczliwie wymachiwał kostkami okaleczonych nóg. Pani Krysia również wymachiwała kończynami, tyle że górnymi.
Gdyby odbywał się teraz konkurs na najoryginalniejszą parę taneczną, zwycięstwo mieliby murowane.
Ze sklepu wytaczały się też podskakujące, jakby chciały eksplodować, konserwy: mięsne, rybne, mielonki, pasztety, jednym słowem: wszystko, czego dusza mięsożercy może zapragnąć. Można by rzec, że w tych puszkach tliła się wówczas jakaś forma życia, ale byłby to nietrafny opis – te puchy wręcz kipiały życiem! Życie rozsadzało je od środka.
Pobiegłem do pracowni, która mieściła się po drugiej stronie apartamentowca. Miałem ku temu istotne powody – stamtąd roztaczał się doskonały widok na pobliską kostnicę. Nie zawiodłem się – na tej ulicy faktycznie odchodziły sceny rodem z klasycznych filmów o zombie. Zafrapowało mnie to do tego stopnia, że aż zapomniałem o niebezpieczeństwie w postaci radośnie hasającego po jadalni kurczaka.
Po chwili jak gdyby nigdy nic na moim parapecie przysiadł sobie gołąb i zaczął wesoło gruchać. Cóż, zapewne jego zdaniem wszystko było w porządku, może tylko ubyło trochę babć posypujących chodniki kruszonym chlebem, ale za to pojawiło się kilku nowych, równie niezdarnie poruszających się znajomych. Gruchacz łypał na mnie prawym okiem, a wyglądał przy tym tak głupawo, jak tylko łypiący okiem gołąb może wyglądać.
Zniesmaczony nieproszonym towarzystwem udałem się do kuchni, by zrobić popcorn i wyciągnąć z lodówki solidnie schłodzoną colę. Z jednej strony to dość nierozważne szykować dentyście zajęcie – zwłaszcza gdy istnieje realne ryzyko, że w najbliższej okolicy nie znajdzie się już ani jeden stomatolog. A nawet jakby się znalazł, to mógłby być problem ze znieczuleniem – a z drugiej strony jeśli miałbym tego nie przeżyć, to szkoda sobie w ostatnich dniach (o ile nie godzinach) życia odmawiać przyjemności. Chociaż...
...jak jednak przeżyję, to faktycznie będę musiał się ograniczyć z tą colą. Jeszcze nie daj Boże z braku dentysty musiałbym sam sobie popsute zęby kamieniami wybijać – tak jak Tom Hanks w Cast Away. Brr, to mi się wcale nie uśmiechało!
Popcorn i cola – jak widowisko to widowisko! A jak! Nie co dzień człowiek ma okazję oglądać spektakl pod tytułem Koniec świata. Zasiadłem wygodnie w fotelu, by podziwiać uliczny Armagedon. Gołębia na szczęście już nie było. Czy sam odleciał, czy też go coś zeżarło, szczerze mówiąc, niewiele mnie to obchodziło. Pies go drapał! Najważniejsze, że już nie przeszkadzał.
Chrupałem i popijałem – i czułem się prawie jak w kinie. Było super! Tak, przekonany, że to moje ostatnie chwile na tym łez padole, postanowiłem, że w obliczu katastrofy będę się zachowywał jak rasowy konsument. Nie w głowie było mi wtedy ratowanie innych czy siebie, zresztą z doświadczenia, z książek i filmów wiedziałem, że i tak w pojedynkę nic bym nie zdziałał. A tak przynajmniej zrobię sobie dobrze. Owszem, przyznam, że do szczęścia brakowało mi jeszcze jakiejś wystrzałowej dupencji z konkretnym cycem, ale w tej sytuacji ostatecznie mogłem pojechać na ręcznym, oglądając na dvd jakiegoś dobrego pornoska (jeśli oczywiście prąd zbyt szybko nie wysiądzie). Ale najpierw... Najpierw popcorn, cola i uliczna apokalipsa! A na ulicy grasowały zombiaki. Nie, nie były aż tak przerażające jak na filmach... W rzeczywistości były dużo wolniejsze i jakieś takie apatyczne, jakby pozbawione chęci do życia. Nawet nie atakowały ludzi tak ochoczo, jak się spodziewałem.
No tak, to pewnie przez to całe rigor mortis, stężenie pośmiertne. Sztywniaki! Gdybym był recenzentem, a to, co się dzieje, byłoby filmem, odjąłbym z tego powodu jedną, może nawet dwie gwiazdki.
Nic dziwnego, że dość szybko znudziła mi się cała ta zabawa. Popcorn zjedzony, cola wypita, czułem, że jestem solidnie przejedzony. Najwyższy czas na drzemkę. Udałem się do sypialni i zaległem sobie spokojnie na łóżku.
Śniła mi się Kamila, moja eks. Mimo, że rozstaliśmy się dobre trzy miesiące temu, wciąż trochę za nią tęskniłem.
We śnie usłyszałem dzwonek do drzwi. Otworzyłem. A tam ona, Kamilka. Co prawda blada była jak śmierć na chorągwi, ale co tam, ta bladość dodawała jej specyficznego uroku – gdyby była zombiakiem, musiałbym przyznać, że ze śmiercią jej do twarzy. Ale na szczęście... zaraz... zaraz... chwila, moment... moje nozdrza zarejestrowały, że wieje od niej trupem. Okazało się też, że jest zimna jak lód!
Tak się tym przeraziłem, że z tego przerażenia aż się przebudziłem. Na dodatek usłyszałem łomotanie do drzwi. „Oho, zdaje się, że pomoc przybyła!”. Podniecony perspektywą podziwiania apokalipsy z helikoptera ratunkowego lub choćby z jakiegoś bojowego pojazdu opancerzonego, zerwałem się z łóżka i czym prędzej pognałem do drzwi. Otworzyłem je i kogóż to me oczęta ujrzały? To nie była odsiecz, lecz pierwszy zombiak usiłujący zawitać w me skromne progi – pan Stefan, profesor filozofii. Ubrany był w koszulkę z napisem „Nic, co ludzkie, nie jest mi obce”. Jednakże jego oczy wyrażały coś innego – w zasadzie to te pokryte bielmem, wodniste ślepia były pozbawione wyrazu. Spojrzenie miał wypełnione pustką i jeśli faktycznie oczy są zwierciadłem duszy, to w tym ciele już jej nie było.
Profesor mieszkał piętro niżej i już od paru dni nikt w bloku go nie widział. Zaś wczoraj, gdy wchodziłem po schodach, miałem wrażenie, że na klatce unosi się jakiś dziwny, mdlący zapach. Teraz wszystko stało się jasne. W tej chwili ów zapach przybrał na sile, przemieniając się w przyprawiający o torsje smród. Gęsty, ciężki, lepki odór. Dosłownie jakby mi kto podstawił pod nos talerz pełen gnijących owoców i psujących się ryb.
Mój żołądek zrobił się ciężki jak kamień. Pięknie, jeszcze chwila i zarzygam profesora popcornem z colą. Doprawdy nie godzi się tak. Chętnie poczęstowałbym go czymś lepszym, ale w tej sytuacji...
– Yyyyghhhh – stwierdził filozoficznie profesor filozofii i w przyjaznym geście wyciągnął do mnie lekko nadgniłą dłoń.
Popatrzyłem na nią i nagle przypomniało mi się, że na sto procent mam teraz jakieś bardzo ważne spotkanie! Na dodatek jestem już na nie spóźniony i nieważne, że jak tylko znajdę się z powrotem za drzwiami, to za cholerę nie będę pamiętał, czego dotyczy i gdzie się odbywa (a nawet czy faktycznie jestem umówiony). Teraz jednak byłem tego pewien – mam bardzo ważne spotkanie i jestem już, kurwetka mać, spóźniony! W związku z tym wybaczcie, profesorze, ale muszę natychmiast udać się do telefonu i uprzedzić, że nie dotrę na czas! Okazałem się niedobrym sąsiadem – czym prędzej zatrzasnąłem drzwi, nie bacząc na to, czy znokautuję profesora, czy nie.
Myślałem wtedy, że to koniec świata, a okazało się, że wręcz przeciwnie – że to początek nowego. Tak, to były szalone chwile i dobrze je teraz powspominać ze znajomymi przy zimnym piwku.
Pośmiać się z naszych przygód.
Ale wracając do tematu – zapytacie pewnie, co było przyczyną całego tego zamieszania... Otóż okazało się, że gdzieś w kosmosie doszło do tajemniczej eksplozji, na skutek której nieznane naukowcom promieniowanie przez bite szesnaście godzin nękało naszą biedną planetę, przywracając do życia wszystko, co kiedyś żyło, a jeszcze do końca się nie rozsypało.
Ach, co to się nie działo! Szkielety dinozaurów stepujące w Muzeum Historii Naturalnej! Zmurszałe kościotrupy marszowym krokiem opuszczające swe cmentarne siedziby! Mruczuś, który od dwóch dni leżał rozpłaszczony na jezdni, wreszcie – ku uciesze dzieciarni – radośnie zamerdał ogonkiem, po czym wydał z siebie schrypnięte miauknięcie. Kochany futrzak! Samobójca, który powiesił się nad ranem, wciąż żył. Dyndał to w lewo, to w prawo, wierzgając przy tym rozpaczliwie nogami. Od sześciu godzin usiłował zaczerpnąć tchu, a mimo to życie nie chciało z niego ujść.
Na żywych też to działało. Heniusiowi, lokalnemu menelikowi, zregenerowała się wątroba. Józek, który rąbiąc drwa, urąbał sobie niechcący pół dłoni, teraz z niedowierzaniem w oczach zginał i prostował świeżo odzyskane palce. Przedwcześnie łysiejący Patryk, który sam z siebie zwykł żartować, mawiając: „Włosy nie papierosy, odrosną!”, stał się na powrót posiadaczem gęstej czupryny. I nawet mój zaprzyjaźniony lekarz skorzystał. Gdy wszyscy w szpitalu nagle cudownie ozdrowieli, ów uznał, że skoro właśnie stał się przymusowo bezrobotnym, to wreszcie będzie miał czas na to, by spełnić swe marzenie i napisać powieść (nomen omen, o zombie właśnie).
Gdy tylko promieniowanie przeleciało przez naszą planetę i poszybowało dalej w przestrzeń kosmiczną (i kto wie, może za ileś milionów lat ożywi jakąś dawno wymarłą cywilizację kosmitów, miejmy nadzieję), wszystko wróciło do normy.
No prawie wszystko... Mruczuś przestał wymachiwać ogonem, łeb mu smętnie opadł i ku rozpaczy dzieciarni na powrót zjednoczył się z asfaltem. Szkielety dinozaurów przestały harcować po muzeum. A okoliczny sklep mięsny odnotował stuprocentowy spadek zmartwychwstań towaru.
À propos mięsa – należy dodać, że po tym wszystkim, co się działo, mało kto miał apetyt na tego typu specjały, przez co większa część owego przemysłu po prostu zbankrutowała. Na świecie zaroiło się od wegetarian. Samobójca wreszcie wyzionął ducha, a jego sześciogodzinna gehenna na szczęście stała się przeszłością. No i co najważniejsze, moje trofea też się wreszcie uspokoiły! Znowu były idealnie martwe – takie, jakimi lubiłem je najbardziej. Nawet pradziadek, choć zawsze był zadziwiająco żywotny (aż pięć kulek musiałem w niego wpakować, nim w końcu skurczybyk wyciągnął kopyta), zachowywał się jak porządny trup.
Wszystko wróciło do normy, choć były i rzeczone wyjątki: Heniek cieszył się zdrową wątrobą, Józek palcami, no a Patryk gęstą czupryną. Poza tym pacjenci wszystkich szpitali świata opuścili je w dobrym zdrowiu. Nie stały jednak długo puste – wkrótce oczywiście pojawili się nowi chorzy.
I to by było na tyle.
Nie! Zaraz, zaraz! Skleroza nie boli – zapomniałem o jeszcze jednym, dość istotnym drobiazgu! Zombie, żywe trupy, nieumarli, jak ich zwał, tak zwał – oni zostali z nami. A co gorsza, zaczęli robić się głodni. Bardzo głodni... Zalegające na ulicy kurczaki z mięsnego – martwe jak je Pan Rzeźnik stworzył – skończyły swą marną egzystencję rozszarpane przez hordy wygłodniałych nieumarłych. A ci żarli tak, że aż im się uszy trzęsły, a nieraz przy tym i odpadały. Czasami obserwując ich, zastanawiałem się, czy oni w ogóle srają? Bo przecież wtłaczają w siebie tyle mięcha, że pewnie jakoś muszą je wydalać. No bo jakże inaczej? Byłem tego ogromnie ciekaw, bo przecież ani na filmach nic o tym nie było, ani w książkach – takie to wszystko pozbawione realizmu: żreć i żreć i w ogóle nie wydalać.
Niestety, nie było mi wtedy dane zgłębić tajemnic trupiego układu wydalniczego, gdyż nasi cuchnący milusińscy po skonsumowaniu tego, co rozpełzło się ze sklepów mięsnych, zaczęli wykazywać żywe zainteresowanie ludźmi. Ci zaś oczywiście przezornie zabarykadowali się wszędzie, gdzie się tylko dało. W mieszkaniach, sklepach, a nawet w pubach (zapewne chcąc się odpowiednio znieczulić, tak by śmierć przez pożarcie była nieco mniej bolesna).
Oczywiście nie zostaliśmy sami, znaczy się my żywi i ożywieni umarli – od czasu do czasu słychać było wystrzały. Czasami tu i ówdzie przeleciał jakiś bojowy helikopter wojskowy. Czuć było, że łebki z armii już zaczęły kombinować, jak nas z tej opresji wyciągnąć. Jednak trochę za długo się grzebali i w końcu jakoś sami zaczęliśmy sobie radzić.
Na własne oczy działań wojennych przeciwko nieumarłym niestety nie widziałem. Dopiero jak już się wszystko uspokoiło, nasłuchałem się co nieco o wyczynach naszej armii. A wykazywała się ona wyjątkową nieudolnością. Wiecie, że ponoć w tych dniach były też ludzkie ofiary walki z truposzami? Ponoć jeden z patroli, sprawdzając jakieś mieszkanie, omyłkowo zastrzelił człowieka – wziął go oczywiście za zombie. Pomyłka ta spowodowana była faktem, że zastrzelony był lunatykiem i w owej chwili z uporem maniaka śniąc, usiłował sforsować drzwi wyjściowe. Robił krok do przodu, bum, wpadał na drzwi i odbijał się od nich. I tak cały czas, raz po raz, bez przerwy, póki jego żywota nie przerwała kula nadana priorytetem przez jednego z poborowych (zresztą przymusowo wcielonego do naprędce reorganizowanej armii). Cóż, w wojennych warunkach może i faktycznie nietrudno o pomyłki, zwłaszcza że czasami ciężko na pierwszy rzut oka odróżnić lunatyka od zombiaka, ale na Boga, mogli to jakoś sprawdzić, upewnić się, a nie od razu strzelać. Przecież taki lunatyk to też człowiek! Dlaczego w takich chwilach zapomina się o lunatykach? Jak dla mnie to się wręcz ociera o nietolerancję!
Biorąc pod uwagę to wszystko, czy to takie dziwne, że w końcu sami zaczęliśmy się organizować? A jak sobie poradziliśmy z zombiakami? Ha, ha, i to jest chyba najciekawsza część mojej opowieści: na drugim krańcu miasta, w sali prób pewnego raczkującego zespołu rockowego, długowłosy młodzian właśnie trenował na gitarze piosenkę Zombie grupy Cranberries, gdy do sali wdarli się zombie. Trupy zatrzymały się i już po chwili zasłuchane, trzymając się za ręce, kiwały się to w lewo, to w prawo, mrucząc przy tym cicho, a ich pokryte bielmem oczy wydawały się dziwnie rozmarzone. Oczywiście przerażony chłopak, gdy tylko je ujrzał, natychmiast przestał grać. Była to dość przewidywalna reakcja – zresztą potwierdzona potem wnikliwymi badaniami naukowymi, z których jasno i wyraźnie wynikało, że 99,9% ludzi zachowałoby się w takiej sytuacji identycznie jak ów muzykant.
Umarli, groźnie powarkując, ruszyli w jego stronę. Jedni wyglądali prawie jak żywi, byli tylko bardzo bladzi, jakby mieli za chwileczkę zemdleć – przypominali studentów, którzy kolejną noc musieli wkuwać materiały na kolosa. Tak poza tym wydawali się całkiem normalni. Po innych już na pierwszy rzut oka było widać, że dość długo leżakowali w ziemi – niektóre trupy pozbawione były całych płatów skóry, mięśni, a nawet ścięgien; twarze miały niekompletne, jakby poszarpane. Niektóre facjaty pokryte były zielonkawym meszkiem. Inne hipnotyzowały pustymi oczodołami. Bezwargie uśmiechy pożółkłych zębów, czaszki pokryte kruchymi strzępkami dawnej cielesności. A wszyscy umarli poruszali się zgodnie obok siebie, kołysząc się niezdarnie na boki, ale nie wpadając na siebie.
Byli niczym makabryczny pochód pierwszomajowy. Ich także połączył jeden cel, jedna idea: zdobyć ludzkie mięso! Gnijący towarzysze i towarzyszki niedoli nie byli jednak tak solidarni, jak to się jeszcze od święta nam ludziom zdarza – gdy się który przewrócił, nikt ku niemu nie wyciągał pomocnej dłoni. Szli naprzód, depcząc nieboraczka, nieczuli na jego tragedię. Jednym słowem: zmierzali po trupach do celu, tak jak wielu z nas na co dzień – dumnych reprezentantów świata żywych. Po prostu „szur, szur, szur, to idą umarli”, jak zaśpiewał onegdaj Kazio Staszewski.
Pewnie macie już dość tych makabrycznych opisów i chcielibyście, żebym skończył, tak? Niestety, nic z tego. Człowiek w tak dramatycznej sytuacji, w chwili, gdy śmierć – w dosłownym tego słowa znaczeniu – zagląda mu w oczy, nieraz widzi jak mu przed oczyma przelatuje całe jego życie.
Jedni mają tak, a inni inaczej. Nasz młodziutki gitarzysta miał inaczej – miast szaleńczego przeglądu swego życiorysu doświadczył innego stanu. „Jakiego?” – zapytacie. Ano takiego, że w tej jakże traumatycznej sytuacji jego organy wzrokowe zarejestrowały całe mnóstwo szczegółów, które dosłownie wryły się w jego umysł.
Zatem kontynuując: wyglądali oni jak stado rozczochranych obdartusów i doprawdy niewielu wśród nich było elegantów. Odzienie większości od biedy można było nazwać łachmanami. Choć trafił się i jeden, który był kompletnie nagi. Był to mężczyzna w średnim wieku o skórze białej jak brzuch ryby. Jego własny brzuch naznaczony został czarnym szlaczkiem z grubych prosektoryjnych nici. Ów szlaczek układał się w kształt litery Y, a szycie zaczynało się w okolicach krocza i wyglądało to wszystko trochę jak rachityczny krzak wyrastający z gleby włosów łonowych, a rozwidlający się w okolicach mostka. Ruchy truposza, mimo dość świeżej daty produkcji, były równie kostyczne jak reszty towarzystwa. Makabrycznego komizmu dodawał fakt, iż jego białe przyrodzenie, otoczone czernią kręconych włosów łonowych, dyndało raz po raz, to w lewo, to w prawo – zupełnie jakby mimo wszystko tliła się w nim jeszcze resztka życia.
Nadal kontynuując: były też kobiety o sinych twarzach i zapadniętych piersiach. Każdemu ich flegmatycznemu ruchowi towarzyszył drażniący uszy szelest, ale najgorsze było rzężenie dobiegające z martwych płuc.
I wciąż kontynuując (bo w miarę jak truposze się zbliżały, nasz dzielny gitarzysta dostrzegał coraz więcej makabrycznych szczegółów): sine, obrzmiałe kończyny. Biel kości prześwitujących przez gnijące mięso. Poczerniałe zęby, szczerzące się w upiornie życzliwych trupich uśmiechach (tak naturalnych, gdy nie ma się ani ust, ani policzków). W zszarzałych dziąsłach jednego z zombie ledwie trzymały się rozchybotane zęby – biedaczek za życia chyba trochę za bardzo oszczędzał na dentyście, więc długo mu już one nie posłużą, jeszcze kilka krwawych uczt i każdy powędruje w swoją stronę.
W trakcie owej wnikliwej obserwacji naszego gitarzystę zdziwiło trochę, że u żadnego z truposzy nie dostrzegł wijących się białych robaków. Czyżby i zombie na swój sposób też dbali o higienę? Ale... jeszcze chwilę kontynuując: z jednego z umarlaków wystartowała wesoło rozbzykana mucha, która niczym odrzutowiec szykujący się do lądowania zrobiła kilka okrążeń nad trupiarnią i usiadła. Na dodatek na tym samym trupie. Potem jeszcze dwa razy powtórzyła tę samą akrobację, zawsze lądując dokładnie na swym wybrańcu... I pomyślałby kto, że mucha może być tak wierna! Wiele kobiet tak nie potrafi, a tu proszę – taka niepozorna gównojadka i tak głębokie przywiązanie. Aż łza się w oku kręci. To chyba najwierniejsza mucha na świecie!
W pewnym momencie nasz obdarzony nadzwyczajnym zmysłem obserwacji muzykant wśród trupów rozpoznał prababcię kolegi z zespołu – starowinkę, która do tej pory była równie niebezpieczna, co statystyczna większość pensjonariuszy domu starców, teraz zaś stała się dlań śmiertelnym zagrożeniem.
Wybaczcie, ale kontynuując posttanatologiczne obserwacje: bez trudu dawało się zaobserwować, że wśród populacji zombiaków więcej można było dostrzec biedoty (odziani byli po prostu w łachmany) niż bogatych. Widocznie te lepsze, droższe trumny faktycznie były solidniejsze i ci bogatsi wciąż bezsilnie grzmocili w ich wieka, a zawiasy wciąż nie chciały ustąpić. Ot i dokonała się dziejowa sprawiedliwość – w pewnym stopniu tym biednym wynagrodzone zostały krzywdy, których zaznali za życia ze strony krwiopijców: bankierów, pazernych właścicieli fabryk, kierowników hipermarketów czy wreszcie śmietanki w postaci szefów wielkich korporacji.
Obserwacje socjologiczne dokonywane na wybranej grupie umarlaków tak naszego muzykalnego młodziana pochłonęły, że jeszcze chwila i niechybnie skończyłoby się to tak jak w klasycznych filmach o zombie: rzuciliby się na niego całą chmarą. Przygnietli do podłogi. Rozorali pazurami skórę. Rozszarpali mięśnie i jak wygłodniałe wilki wyrywaliby krwawe ochłapy z wciąż żywego ciała. Walcząc ze sobą o co lepszy kąsek, łamaliby zęby na kościach, na żebrach, na czaszce. Chrupaliby chrząstki. Siorbali gorącą krew tryskającą żywym strumieniem z poprzerywanych tętnic. Płuca, sznur jelit i wciąż bijące serce. Nic by się nie zmarnowało! Nie pogardziliby nawet ciepławą galaretką gałek ocznych. A gdy już obgryźliby szkielet z ostatnich skrawków, rozłupaliby w końcu i czaszkę, byle tylko dobrać się do deseru: wciąż gorącego mózgu. Zaś bladość ich trupiej skóry, niczym wyrzut sumienia, naznaczyłaby czerwień spływającej krwi... stygnącego życia.
Szczęśliwym trafem gitarzysta, którego w końcu wypadałoby przedstawić, bo już długo towarzyszy nam w tej historii i zawdzięczamy mu wiele ciekawych obserwacji, skojarzył, że przed atakiem powstrzymywała zombie muzyka. Chcąc tchnąć w nie trochę życia, zaczął grać piosenkę Alive zespołu Pearl Jam, lecz utwór ten dziwnym trafem podziałał na agresorów jak płachta na byka. Szurając gnijącymi nogami, posuwali się do przodu.
Ach, przepraszam, znowu zapomniałbym przedstawić naszego bohatera – ów młody, wspaniały człowiek nazywa się Carlos Santana (a przynajmniej tak twierdził potem w wywiadach).
A wracając do truposzy: zbliżali się, byli coraz bliżej i bliżej. Ich smród z wolna wypełnił całe pomieszczenie. „Cranberries ich kręci!” – Carlos dość szybko skojarzył, co może go uratować. Choć skrajnie przerażony, nasz dzielny gitarowy raz po raz grał Zombie, przez cały boży dzień. Po dziesięciu godzinach serdecznie znienawidził każdą nutę tej piosenki, każdy jej dźwięk. Obiecał sobie w duchu (choć był ateistą – taki mały paradoks), że jeśli tylko wyjdzie z tego cały i zdrowy, już nigdy w życiu nie zagra tej piosenki. Po piętnastu godzinach krwawiły mu poprzerzynane strunami opuszki palców. Każdy akord odczuwał tak, jakby wsadzał palce w ogień, ale mimo to chciał żyć, grał zatem dalej. Nie miał siły stać, więc usiadł na twardej, zimnej posadzce. I siedział tak, i siedział, wciąż grając, aż w końcu rozbolały go pośladki – i to do tego stopnia, że musiał się położyć. Jednak nie przerywał przy tym gry. Leżał i grał. Grał i leżał. I w tę i nazad, i tak bez przerwy. Koło północy odniósł wrażenie, że niektóre zombiaki usiłują wycharczeć refren piosenki. Ból w palcach doskwierał mu od tak dawna, że Carlos w końcu zdołał się do niego przyzwyczaić. Krew spływała po nadgarstkach. Struny w całości pokryły się jej szkarłatem. Gryf też był już kompletnie poplamiony (jednym słowem: gitara do wymiany), a on grał, grał i grał... i grał, bo nie chciał igrać z losem.
W końcu, tak gdzieś koło czwartej nad ranem, był już tak umęczony, że na parę sekund przymknęło mu się oko. Głowa opadła i uderzyła o posadzkę, lecz na szczęście to właśnie Carlosa ocuciło.
Zombie, szurając nogami, znowu zmierzali w jego stronę. Carlos Santana poderwał się jak oparzony (choć w salce panował ziąb) i znowu zaczął grać. Wszystko wróciło do normy.
Gdy o świcie niemal opuszczała go już nadzieja na to, że wyjdzie z tego cało, ktoś wybił szybę. Nie przestając grać, Carlos spojrzał w tę stronę. Przez okno zaglądał jakiś wąsaty, brodaty jegomość (który później w wywiadach będzie uparcie twierdził, że nazywa się Lemmy i na co dzień gra i śpiewa w zespole Motorhead). Wyciągnął rękę ku uwięzionemu Santanie. Carlos chwycił się jej kurczowo i już po chwili ku rozpaczy spragnionych muzyki martwych fanów przeciskał się przez okno. I tak oto ludzkość dowiedziała się, jak sobie radzić z żywymi trupami.
Ale nie był to jedyny sposób. Jedna z grup ratunkowych przeczesujących miasto natrafiła na zdemolowany supermarket, w którym jedyną ocalałą była dziewięćdziesięciodwuipółletnia Stefania Z. Kobieta musiała chyba postradać zmysły, bo wołała do tłoczących się u jej stóp żywych trupów:
– Cip! Cip! Cip! Maleństwa wy moje!
Nie zjadły jej tylko dlatego, że co chwilę rzucała im cukierki, batoniki i czekoladki. Jak to opisywał potem jeden z naocznych świadków, niejaki Stanisław Kociokwik:
– To była masakra, po prostu masakra, panie, no! No normalnie aż się tego, no, nie da słowami opisać, ale co tam, spróbujem, tylko pamintaj pan, flaszka ma być! Więc było to tak: Widział żem rozrywane batoniki, którym spod czekoladowego naskórka wypływały orzechowe trzewia. I widział żem beczułki tryskające alkoholem. I miażdżone cukierki z wypływającą z nich śliską masą.
Rozrywane papierki, rozpaczliwie szeleszczące, jakby do kuńca ni opuszczała ich nadzieja na ratunek! Panie, kurna, dość już mam, ale dobra, jakoś się, tego, no, zmuszę! Jeden z tych zgniłków z pożądaniem w martwych oczach wgryzł się w czekoladowe ciałko Grzesia, znaczy się takiego wafelka. Pożółkłe zęby inszego trupa wgryzły się łapczywie w nadziewaną czekoladę. Ni mógł żem dalej patrzeć na tę wypływającą mleczną masę. Odwrócił żem wzrok. Rozległo się ciamkanie, mlaskanie i chrupanie. Usta trupów wysmarowane były czekoladą. Nu, w końcu nie wytrzymałem i dał żem dyla i tyla!
A teraz z innej beczki: taki jeden kumpel opowiedział mi, jak to całe zajście wyglądało naprawdę – a tak się składa, że pracował w tym markecie jako ochroniarz, więc wiedział, gdzie szukać taśm z nagraniami z kamer.
Zatem tak naprawdę było tak: oto w opustoszałym – przynajmniej jeśli chodzi o żywych (nie licząc starowinki, ale ze względu na wiek w zasadzie już się nie liczyła) – markecie stała sobie staruszka. Babulinka ukrywała się za jedną z szaf, podczas gdy wokół grasowały żądne krwi i mięsiwa umarlaki. Koniec końców jeden z nich wykuśtykał zza sklepowej pułki i zauważył Stefanię Z. Szedł ku niej, uśmiechając się i rozkładając gnijące ręce jak na powitanie: „Babciu, babciu, to ja! Nie poznajesz mnie?”. Gdy to sobie wyobraziłem, niemal posikałem się ze śmiechu. Wszyscy wkoło mieli grobowe nastroje, a mnie złapała głupawka stulecia. Cóż, w sytuacjach stresowych każdy odreagowuje na swój własny, niepowtarzalny sposób i nie ma się z tego powodu co czepiać.
Tak sobie czasami myślę, co by to było, gdyby tamtego dnia giełdy nadal działały – posiadacze akcji firm związanych z mięsem i jego przetworami pewnie popełniliby zbiorowe samobójstwo. A osoby mające akcje koncernu fonograficznego wydającego płyty Cranberries oraz dysponujące akcjami firm z branży cukierniczej mogłyby spać spokojnie do końca swych dni. Tak się akurat złożyło, że giełdy jeszcze przez długi, długi czas miały zostać pozamykane, ale żeby nie było zbyt nudno, na ulicach pojawiły się inne atrakcje: jeździły ciężarówki pełne cukierków – a za każdą z nich podążała radosna procesja zombie. Pojawiły się też samochody z przytwierdzonymi do dachów głośnikami, z których oczywiście płynęły dźwięki Zombie. Za nimi też podążały hordy martwych melomanów.
W ten oto sposób udało się oczyścić nasze miasto z umarlaków. Jednak te wszystkie działania nie były do końca przemyślane, podobnie jak akcje mieszkańców innych miast.
W czym problem? Prawie wszyscy ciągnący za sobą trupią pielgrzymkę wyjeżdżali kilkanaście kilometrów za miasto i tam nagle zawracali. Wymijali tłum spragnionych słodyczy i muzyki umarlaków i wciskając gaz do dechy, pędzili z powrotem. I nikomu nawet nie chciało się pomyśleć, co się będzie dalej działo z pozostawionymi samopas truposzami...
Z czasem niby wszystko wróciło do względnego porządku (no, może poza tym, że blacharstwo stało się jedną z najbardziej dochodowych profesji). Miasta były wolne od trupiej zarazy. Po ulicach krążyły piesze patrole z głośnikami na plecach – wyposażone obowiązkowo w odtwarzacze mp3, w każdej chwili gotowe zagrać piosenkę Zombie. Mieszkańcy też masowo zaopatrywali się w sprzęt muzyczny i utwór Cranberries. Dodatkowym zabezpieczeniem były noszone w plecakach torby pełne cukierków (odtwarzacz może się przecież zawsze rozładować lub zepsuć – „Nie znasz dnia ni godziny”, jak to kiedyś ktoś mądry powiedział). Na latarniach też zainstalowano głośniki. Gdyby doszło do ponownej inwazji, wystarczyłby jeden sygnał, a na ulicach zabrzmiałby aż za dobrze znany wszystkim utwór.
A nasi martwi milusińscy, co z nimi? Cóż, pozostawieni samopas na odludnych terenach, niezgorzej poradzili sobie z nową sytuacją. Okazało się, że mają zadziwiającą umiejętność adaptowania się do nowych warunków. Zombie stali się wegetarianami, a że byli jak szarańcza, obraźliwe słowo trawożercy nabrało nowego, złowieszczego znaczenia. Umarli zjadali dosłownie wszystko, co rosło na ich drodze... Obgryzali drzewa z liści i kory. Pożerali krzaki. Pustoszyli pola, zjadając żyto i owies. Wyjadali rolnikom warzywa i owoce. A przede wszystkim... na potęgę jedli trawę. Zielone dotąd obszary kraju powoli zaczynały pustynnieć. Zombie do tego stopnia zagustowali w bezmięsnej diecie, że gdy na ich drodze pojawiały się pasące się krowy czy owce, zdawali się ich wcale nie zauważać – zainteresowani byli jedynie wszystkim tym, co wyrastało z łona Matki Ziemi. Przerażeni obrotem spraw rolnicy zaczęli masowo opuszczać swe wsie, by szukać ratunku w miastach. Tymczasowe władze miejskie przekazywały alarmujące informacje tymczasowemu rządowi w tymczasowej stolicy. W trybie przyspieszonym zwołano tymczasowo nadzwyczajne posiedzenie. A sytuacja była coraz poważniejsza – w sklepach zaczynało już brakować żywności. Zrujnowany kraj był o krok od pogrążenia się w anarchii. Na ulice wyjechały nawet ciężarówki wojskowe z rządowymi zapasami, ale na ile te rezerwy mogły starczyć? Na skutek zaostrzającego się kryzysu tymczasowy rząd postanowił wysłać przeciw zombie tymczasową armię złożoną głównie z rezerwistów (zupełnie zaskoczeni zawodowcy poginęli już pierwszego dnia inwazji). Gdy wyładowane młodymi żołnierzami ciężarówki wyjeżdżały z miejskich koszar, w telewizji wystąpił tymczasowy prezydent. Zakomunikował nietymczasowemu społeczeństwu, co zostało tymczasowo uradzone:
– Umarlacza zaraza ma zostać wystrzelana!
Po tych słowach larum podnieśli tymczasowi obrońcy praw człowieka:
– Jak można tak bestialsko traktować ludzi?! – krzyczała wprost do kamery młoda kobieta, a jej imponujących rozmiarów biust niemal przesłaniał obiektyw. Cóż, niektórzy wykorzystają każdą okazję, by się wypromować, nawet po trupach, znaczy się po piersiach (nie obrażając niczyich popiersi). Z drugiej strony, gdy patrzyło się na te jej walory, hmm... nawet umarlak musiałby jakoś na ten widok zareagować.
Nie dziwne więc, że trupki hasają nam teraz po ulicach – w czasach, gdy wszystko wręcz tryska i ocieka seksem, ciężko rozstać się definitywnie ze światem żywych.
Ale wracając do zamieszania:
– Jakich ludzi? – odkrzyknął jakiś mężczyzna z kontrmanifestacji.
– Trup też przecież człowiek! Oni też mają prawo do życia!
– Jakiego, kurwa, życia?!
– Skoro jedzą, to i żyć jakoś muszą!
– Taaa! Akurat!
– A przecież muzykę lubią! I słodycze!
– Paniusiu, to jeszcze o niczem nie świadczy! – odkrzyknął jakiś tęgawy jegomość, a minę miał jak rzeźnik na zlocie wegetarian.
– Ludzie! Opanujcie się! Wśród zmartwychwstałych mogą być nasi bliscy! – krzyczała wzburzona emerytka, wojowniczo wywijając laską. – A oni chcą ich ot tak powystrzelać, jak kaczki jakieś! Toż to ludobójstwo!
– Mordercy! Mordercy! – zaczął skandować wzburzony tłum.
Doszło do starć.
Podobne sceny rozgrywały się w całym kraju, we wszystkich miastach i miasteczkach. Mało brakowało, a doszłoby do rozlewu krwi.
Protesty były jednak nieskuteczne, wojsko pojechało tam, gdzie miało pojechać, i... nie zrobiło tego, co miało zrobić. Zużyto tony amunicji. Strzelano, strzelano i jeszcze raz strzelano (ach, cóż bym dał, by móc sobie tam przysiąść na rozkładanym krzesełku z popcornem w jednej ręce i solidnie schłodzoną colą w drugiej) – i nic. Kule przechodziły przez ciała umarlaków, nie czyniąc im większej krzywdy. Ot, z jednej strony wleciało, z drugiej wyleciało. Wyrwało panu kawałek mięska z boczku? Nie szkodzi, to i tak nic nie boli.
Bam! Bam! Bam! Tratatatata!
W końcu woskowi poszli po rozum do głowy (choć była to droga długa i kręta, a i wyboista czasami, że ho, ho!) i doszli do wniosku, że ich działania nie mają najmniejszego sensu.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------