- promocja
- W empik go
Grobowa cisza. Komisarz Erlendur Sveinsson. Tom 4 - ebook
Grobowa cisza. Komisarz Erlendur Sveinsson. Tom 4 - ebook
„Grobowa cisza” to kolejny tom z cyklu o islandzkim policjancie Erlendurze Sveinssonie z Reykjaviku.
Akcja rozpoczyna się w domu na przedmieściu, gdy student medycyny odbiera swojego brata z urodzin. Oczekując na zakończenie imprezy, obserwuje malucha, który bawi się dziwnym białym przedmiotem. To... kawałek ludzkiej kości, przyniesiony przez solenizanta z pobliskiej budowy. Okazuje się, że w wykopie znajduje się reszta szkieletu, a na miejsce przybywa policja. Według archeologów zwłoki leżą w ziemi około siedemdziesiąt lat.
Erlendur podejrzewa, że mogą to być szczątki zaginionej osoby. W miarę badania historii okolicy śledztwo staje się coraz bardziej skomplikowane. Czy kluczem do zagadki mogą być zasadzone przez kogoś krzaki porzeczki? A może wyjaśni coś fakt, że podczas drugiej wojny światowej stacjonowało nieopodal brytyjskie i amerykańskie wojsko?
Erlendur nie ma łatwego zadania, zwłaszcza że swoją uwagę musi poświęcić córce, która znalazła się w dramatycznej sytuacji. Ojcowskie poczucie winy wywołuje bolesne wspomnienia z przeszłości, niepokojąco podobne do mrocznych tajemnic ujawnianych podczas dochodzenia. Melancholijny nastrój, makabryczne odkrycia - wszystko to sprawia, że ta zagadka kryminalna przykuwa uwagę czytelnika z hipnotyczną siłą.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-7586-8 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Od razu zauważył, że to ludzka kość. Jak tylko odebrał ją dziecku, które siedząc na podłodze, ssało ją w najlepsze.
Głośna zabawa urodzinowa osiągnęła szczyt. Dostawca przed chwilą przywiózł zamówioną pizzę i odjechał. Chłopcy opychali się smacznym ciastem, popijając je napojami gazowanymi i cały czas przy tym wrzeszcząc wniebogłosy. Po chwili zerwali się od stołu jak na komendę i ponownie zaczęli biegać po domu, niektórzy uzbrojeni w karabiny maszynowe, inni w pistolety, a młodsi bawili się samochodzikami lub gumowymi dinozaurami. Nie bardzo wiedział, o co w tej zabawie chodzi. Wszystko zlewało się w jeden irytujący jazgot.
Matka młodego jubilata nastawiła popcorn w mikrofali. A jemu powiedziała, że włączy telewizor i puści film, co uspokoi chłopców. A gdyby i to nic nie dało, miała zamiar wyrzucić ich na dwór. Już po raz trzeci wyprawiała ósme urodziny swojego syna i była kłębkiem nerwów. Trzecie przyjęcie urodzinowe z rzędu! Najpierw cała rodzina wybrała się na obiad do złodziejsko drogiego fast foodu, gdzie na okrągło dudniła głośna muzyka rockowa. Następnie matka zorganizowała przyjęcie dla rodziny i przyjaciół, z prawdziwie komunijnym zadęciem. A na dziś chłopiec zaprosił kolegów z klasy i przyjaciół z dzielnicy.
Otworzyła mikrofalówkę, wyjęła nadmuchaną torebkę z popcornem, włożyła drugą i pomyślała sobie, że następnym razem zorganizuje to prościej. Tylko jedno przyjęcie. Tylko jedno przyjęcie urodzinowe i koniec. Tak jak za jej młodych lat.
Na domiar złego ten młody człowiek na sofie milczał jak grób. Zagadywała do niego, ale bez skutku. Jego obecność w salonie mocno ją stresowała. Zresztą normalna rozmowa nie wchodziła w rachubę; hałas i wygłupy chłopców były wyjątkowo nieznośne, a ona nie była w stanie ich opanować. On też nie starał się jej w tym pomóc. Siedział, patrzył przez siebie i milczał. Nieśmiałość go wykończy – myślała sobie.
Nigdy wcześniej go nie widziała. Miał może jakieś dwadzieścia pięć lat i był bratem jednego z kolegów jej syna. Różnica między braćmi musiała więc wynosić około dwudziestu lat. Wchodząc do domu, niezwykle szczupły młodzieniec uścisnął jej dłoń. Palce miał długie, dłonie wilgotne. Sprawiał wrażenie skromnego. Przyszedł po brata, lecz młody zdecydowanie odmówił wyjścia. Zwłaszcza że przyjęcie trwało w najlepsze. Postanowili więc, że młodzian wejdzie na chwilę. To się niebawem skończy, powiedziała. Wytłumaczył jej, że ich rodzice, mieszkający w szeregowcu przy tej samej ulicy, wyjechali za granicę i jemu przypadł w udziale obowiązek opieki nad bratem; normalnie wynajmuje mieszkanie w centrum. Zakłopotany przestępował z nogi na nogę w przedpokoju. Młodszy brat znów ganiał z kolegami.
Teraz młodzieniec siedział na sofie i obserwował roczną siostrę jubilata, raczkującą przed drzwiami jednego z pokoików dziecinnych. Miała na sobie białą sukienkę, kokardkę we włosach i popiskiwała z cicha. Zastanawiał się, jak podejść brata. Czuł się nieswojo w obcym domu. Nie miał pojęcia, czy nie zaproponować pomocy kobiecie. Powiedziała mu, że ojciec chłopca pracuje do późna. Z uśmiechem skinął głową. Podziękował za colę i pizzę.
Zauważył, że dziewczynka mocno trzyma jakąś zabawkę, a kiedy klapnęła na pupę, włożyła ją do buzi, śliniąc się okropnie. Zupełnie jakby swędziało ją podniebienie. Pomyślał, że dziecko pewno ząbkuje.
Dziewczynka ruszyła w jego kierunku z zabawką w ręku i wtedy zaczął się zastanawiać, co to może być. Szorując pupą po podłodze, zbliżyła się do niego i zatrzymała. Patrzyła na niego z otwartą buzią. Ślina ciekła na sukienkę. Znów włożyła zabawkę do ust, przygryzła i zaczęła się do niego przesuwać z zabaweczką w buzi. Wyciągnęła rączki, skrzywiła się i zapiszczała. Zabawka wypadła jej z ust. Odnalazła ją z pewnym trudem i przysunęła się do niego całkiem blisko. Trzymając zabawkę w ręku, wstała na nóżki, przytrzymując się oparcia sofy. Dumna stała przy nim niepewnie.
Wziął od niej zabawkę i obejrzał ją. Dziewczynka patrzyła na niego, jakby nie wierzyła własnym oczom. Nagle zaczęła się drzeć wniebogłosy. Zorientował się szybko, że trzyma w ręku ludzką kość, dziesięciocentymetrowy kawałek żebra. Kolor miał żółtawy, był obły, a odłamana krawędź zdążyła się stępić. W porach znajdowały się brązowe drobiny. Wyglądały na ziarnka piasku.
Domyślił się, że trzymany przez niego kawałek żebra ma już swoje lata.
Matka jubilata, słysząc wrzask dziecka, zajrzała do salonu i zauważyła, że jej najmłodsza stoi przy sofie obok nieznajomego gościa. Odłożyła miskę z popcornem, podeszła do córeczki i wzięła ją na ręce. Spojrzała przy tym na młodzieńca, lecz ten zdawał się nie zwracać uwagi ani na nią, ani na płaczącą dziewczynkę.
– Co się stało? – spytała matka zaniepokojona, starając się jakoś udobruchać małą. Mówiła głośno, żeby przekrzyczeć wrzaski chłopaków.
Gość podniósł głowę, wstał powoli i podał kobiecie kość.
– Skąd ona to wzięła? – spytał.
– Co takiego?
– Kość – powiedział. – Skąd wzięła tę kość?
– Jaką kość? – zdziwiła się. Dziecko uspokoiło się nieco, widząc swoją zabawkę. Usiłowało po nią sięgnąć. Dziewczynka tak się skoncentrowała, że aż zrobiła zeza, a ślina znów pociekła jej z otwartej buzi. W końcu udało się jej chwycić kość. Patrzyła na nią z zainteresowaniem.
– Jestem przekonany, że to kość – wyjaśnił przybysz.
Dziecko ponownie włożyło kawałek żebra do ust i całkiem się uspokoiło.
– Co pan z tą kością? – dziwiła się matka.
– To, co mała obgryza, to kość – powiedział. – Wygląda mi na ludzką.
Matka spojrzała na ciamkające dziecko.
– Nigdy wcześniej tego nie widziałam. Jak to ludzką?
– Myślę, że jest to kawałek ludzkiej kości żebrowej – oznajmił. – Studiuję medycynę – dodał. – Jestem na piątym roku.
– Kość żebrowa? Co to za brednie? Pan to tu przyniósł?
– Ja? Ależ skąd. Nie wie pani, skąd się tu wzięła ta kość?
Matka spojrzała na dziecko i nagle jakby się ocknęła, wyrwała dziecku gnat z buzi i rzuciła na podłogę. Dziewczynka znów zaczęła płakać. Młody człowiek podniósł kość i przyjrzał jej się bliżej.
– Może jej brat będzie wiedział…
Matka dziewczynki była zdenerwowana. Spojrzała na płaczącą córkę. Następnie przeniosła wzrok na kość, potem na okno w salonie, skąd roztaczał się widok na budujące się w pobliżu domy, znów na kość, na nieznajomego młodzieńca, a na koniec na syna, który wbiegł właśnie z pokoju dziecinnego.
– Toti! – zawołała chłopca, ale ten nie usłuchał. Weszła w sam środek tłumu dzieci, z trudem wyciągnęła swojego syna i postawiła przed studentem medycyny.
– To twoje? – spytała chłopca, a młody człowiek podał jej kość.
– Znalazłem – odpowiedział Toti. Nie chciał tracić czasu i jak najszybciej wrócić do zabawy urodzinowej.
– Gdzie? – wypytywała matka. Dziewczynkę posadziła na podłodze, mała uniosła głowę, nie do końca zdecydowana, czy znów zacząć płakać.
– Na dworze – rzucił jubilat. – Ładny kamień. Umyłem go – oddychał szybko. Po policzku spłynęła mu kropelka potu.
– Gdzie? Na dworze? – dociekała matka. – Kiedy? Co robiłeś?
Chłopiec patrzył na nią. Nie wiedział, czy zrobił coś złego, ale coś takiego właśnie wyczytał z jej twarzy i zastanawiał się, co to mogło być.
– Wczoraj chyba – powiedział. – W dole przy końcu ulicy. A coś się stało?
Jego matka i nieznajomy mężczyzna patrzyli sobie w oczy.
– Możesz mi powiedzieć, gdzie dokładnie to znalazłeś? – spytała.
– Ojejku, mam urodziny – bronił się.
– Chodź – powiedziała. – Pokażesz nam.
Porwała młodsze dziecko z podłogi i pchnęła chłopca w kierunku drzwi wejściowych. Gość szedł tuż za nimi. Kiedy jubilat został aresztowany, w tłumie urodzinowych gości zapadło milczenie. Chłopcy obserwowali, jak matka popycha Totiego przed sobą w kierunku wyjścia, zła, z małą na ręku. Potem spojrzeli po sobie i ruszyli za nimi.
Kość została znaleziona w nowej dzielnicy przy drodze do jeziora Reynisvatn. Osiedle Tysiąclecia. Wzniesiono je na zboczu nad dzielnicą Grafarholt. Na samej górze pyszniły się zbiorniki miejskiego przedsiębiorstwa ciepłowniczego, pomalowane na brązowo giganty, górujące nad nową zabudową niczym zamek. Po obu stronach zbiorników wytyczono ulice, przy których jeden po drugim wyrastały domy. Niektóre z nich otaczały już ogródki, świeży torf i małe drzewka, które kiedyś urosną i będą osłaniać mieszkańców od wiatru.
Pochód śpiesznie podążał za jubilatem ulicą położoną najwyżej przy zbiornikach. Tam wśród traw rozciągały się nowo wybudowane szeregowce, a po stronie północnej i wschodniej widać było stare domki letniskowe mieszkańców Reykjaviku. Jak we wszystkich nowych dzielnicach dzieciarnia buszowała po niedokończonych domach, wspinała się na rusztowania i bawiła w chowanego w cieniu wznoszonych murów lub ukrywała się w rowach świeżo wykopanych pod fundamenty i chlapała w wodzie, która się w nich zbierała.
To właśnie do takiego wykopu jubilat Toti zaprowadził nieznajomego i swoją matkę wraz ze wszystkimi uczestnikami przyjęcia i wskazał miejsce, gdzie znalazł dziwny, biały kamień, który wydał mu się tak niezwykle lekki i gładki, że włożył go do kieszeni i zabrał ze sobą. Dokładnie pamiętał, gdzie znalazł ów kamyk. Wskoczył pierwszy do wykopu i bez wahania podszedł do miejsca, w którym znalazł go w suchej ziemi, matka poleciła pozostałym chłopcom, by trzymali się z daleka, i z pomocą młodego człowieka zeszła do wykopu. Kiedy już się w nim znalazła, Toti wziął od niej kamień i położył na ziemię.
– Tak leżał – powiedział. Wciąż myślał, że znaleziona kość to fajny kamień.
Ponieważ było piątkowe popołudnie, budowa świeciła pustkami. Dwie ławy fundamentowe zostały już wylane, ale tam, gdzie fundamentów jeszcze nie było, przygotowano już pod nie grunt. Młody człowiek zbliżył się do ściany ubitej ziemi, do miejsca, w którym chłopiec miał znaleźć kość, i zaczął ją badać. Rozdrapał jej powierzchnię i głęboko w ścianie ujrzał wyraźny kształt – kość ramieniową.
Matka Totiego, idąc za wzrokiem młodego człowieka, zauważyła kolejną kość. Podeszła bliżej. To chyba była żuchwa z dwoma zębami.
Przestraszona spojrzała znów na młodzieńca, na córeczkę i odruchowo zaczęła wycierać jej buzię.
Właściwie zorientowała się dopiero wtedy, kiedy poczuła ból w skroni. Uderzył ją bez uprzedzenia pięścią w głowę tak szybko, że nawet nie zauważyła, kiedy to się stało. A może nie wierzyła, że ją uderzy? To był pierwszy cios i w nadchodzących latach miała jeszcze nieraz wracać do tego wspomnieniami. Ciekawe, czy jej życie byłoby inne, gdyby wtedy od razu wyszła?
Oczywiście, gdyby jej na to pozwolił.
Nie miała zielonego pojęcia, dlaczego ją nagle uderzył, i patrzyła na niego zdumiona. Nigdy dotąd jej nie bił. A od ślubu minęły dopiero trzy miesiące.
– Uderzyłeś mnie? – spytała, przykładając rękę do skroni.
– Myślisz, że nie widziałem, jak na niego patrzyłaś? – wycedził.
– Na niego? Na kogo? Mówisz o Snorrim? Ja patrzyłam na Snorriego?
– Myślisz, że tego nie widziałem? Tej chcicy?
Nie znała go jeszcze od tej strony. Nigdy nie słyszała, by używał tego słowa. Chcica. O czym on mówi? Zamieniła kilka słów ze Snorrim w drzwiach do ich mieszkania w suterenie, żeby mu podziękować za podrzucenie drobiazgu, który zapomniała zabrać podczas przeprowadzki; nie chciała zapraszać go do środka, bo jej mąż od rana był jakiś nieswój i mówił, że nie ma ochoty się z nim spotykać. Snorri powiedział coś zabawnego o kupcu, u którego wcześniej mieszkała, roześmiali się, po czym pożegnali.
– Przecież to był Snorri – powiedziała. – Przestań. Dlaczego jesteś taki wściekły cały dzień?
– Nie rozumiesz, co do ciebie mówię? – spytał i zbliżył się do niej. – Widziałem cię przez okno. Jak dokoła niego tańczyłaś. Jak ostatnia dziwka!
– Nie, nie możesz…
Znów uderzył ją pięścią w twarz, aż zatoczyła się na kuchenny kredens. Stało się to tak szybko, że nie zdążyła nawet zasłonić ręką głowy.
– Tylko mi nie kłam! – krzyczał. – Widziałem, jak na niego patrzyłaś. Widziałem, jak go podrywałaś! Na własne oczy widziałem! Jak zwykła kurwa!
Kolejne słowo, które usłyszała od niego po raz pierwszy.
– Mój Boże – jęknęła. Górną wargę miała pękniętą i czuła w ustach krew. Jej smak mieszał się ze słonym smakiem łez, spływających po twarzy. – Dlaczego to zrobiłeś? Co ja ci takiego zrobiłam?
Stał nad nią gotowy do kolejnych ciosów. Czerwona twarz płonęła wściekłością. Zazgrzytał zębami i tupnął nogą, po czym odwrócił się na pięcie i wypadł z mieszkania. Została sama, nie rozumiejąc, co zaszło.
Często później wracała wspomnieniami do tej chwili. Zastanawiała się, czy cokolwiek by się zmieniło, gdyby od razu zareagowała na tę przemoc, gdyby spróbowała odejść od niego, gdyby wyszła i nigdy nie wróciła, zamiast oskarżać samą siebie o ten stan rzeczy. Coś przecież musiała zrobić, skoro tak zareagował. Coś, z czego może sama nie zdawała sobie sprawy, ale on dostrzegł coś, o czym będzie mogła z nim porozmawiać, kiedy wróci. Obieca mu poprawę i wszystko będzie tak jak przedtem.
Nigdy do tej pory nie widziała, żeby tak się zachowywał, ani wobec niej, ani nikogo innego. Był człowiekiem spokojnym i poważnym. To właśnie tak ją w nim ujęło, kiedy się poznali. Może nawet bywał zbyt posępny. Pracował we wsi Kjos u brata kupca, u którego i ona była zatrudniona, i czasem przywoził różne produkty rolne. Tak się właśnie poznali. Niedługo będzie już półtora roku. Byli w podobnym wieku. On zastanawiał się nad tym, czyby nie rzucić tej roboty i nie iść na morze. Bo tam jest pieniądz. I chciał mieć własny dom. Być panem samego siebie. A robota u kogoś ograniczała tylko ludzkie możliwości, była przeżytkiem i się nie opłacała.
Ona z kolei powiedziała mu, że nudzi ją mieszkanie u kupca. Że to brutal, który ciągle napastuje swoje trzy pracownice, a jego żona to straszna jędza, która rządzi nimi twardą ręką. Nie miała specjalnych planów co do tego, czym chciałaby się zajmować. Nigdy nie zastanawiała się nad przyszłością. Od dziecka znała jedynie ciężką harówkę. Życie kojarzyło się jej wyłącznie z wytężoną robotą.
Coraz częściej przyjeżdżał do kupca i coraz częściej odwiedzał ją w kuchni. I tak od słowa do słowa przyznała się, że ma córkę. On podobno już o tym wiedział. Mówił, że wypytywał o nią. Wtedy po raz pierwszy dał jej odczuć, że ma ochotę bliżej ją poznać. Powiedziała mu, że dziewczynka niebawem skończy trzy lata, i przyprowadziła ją. Dziecko akurat bawiło się z dziećmi kupca na tyłach domu.
Kiedy wróciła do niego z córeczką, zapytał, co ją tak ciągnęło do chłopów, ale z uśmiechem, jakby tylko dobrodusznie żartował. Potem bezlitośnie wykorzystywał to, co nazywał jej chcicą, aby ją poniżać. Do jej córki nigdy nie zwracał się po imieniu, lecz używał poniżającego przezwiska; nazywał ją pomiotem kurwy lub kaleką.
A jej przecież wcale nie ciągnęło do chłopów. Opowiedziała mu o ojcu dziecka, rybaku, który utonął w Kollafjordur. Miał zaledwie dwadzieścia dwa lata, kiedy jego łódź zatonęła podczas sztormu wraz z czterema członkami załogi. Stało się to wtedy, kiedy była już w ciąży. Nie byli małżeństwem, więc nie mogła nazywać się wdową. Planowali ślub, ale rybak zginął i zostawił ją z nieślubnym dzieckiem.
On siedział w kuchni i słuchał. Zauważyła, że córka się go boi. Zazwyczaj nie stroniła od ludzi, ale kiedy on ją zawołał, mocno chwyciła się matczynej spódnicy i za nic nie chciała jej puścić. Wyjął z kieszeni kawałek kandyzowanego owocu i podał jej, a ona jeszcze mocniej wtuliła się w spódnicę i rozpłakała. Chciała wrócić do dzieci. A przecież wręcz uwielbiała kandyzowane owoce.
Dwa miesiące później oświadczył się jej. Nie było w tym niczego romantycznego, jak w książkach, które czytywała. Spotkali się kilka razy wieczorami i w niedziele, spacerowali po mieście lub chodzili do kina na filmy z Chaplinem. Ona śmiała się serdecznie z małego włóczęgi i w pewnej chwili zerknęła na niego. Nawet się nie uśmiechnął. Pewnego wieczoru, kiedy wyszli z kina i czekała razem z nim na okazję, która miała go zabrać do Kjos, zapytał ją po prostu, czy nie powinni się pobrać. Przyciągnął ją do siebie.
– Chcę, żebyśmy się pobrali – powiedział.
Bardzo ją to zaskoczyło. Dopiero dużo później, kiedy było już po wszystkim, dotarło do niej, że nie były to oświadczyny i nie o jej zdanie w tym wszystkim chodziło.
Chcę, żebyśmy się pobrali.
Przewidywała, że może poprosić ją o rękę. Właściwie ich związek osiągnął już taki stopień zażyłości. Małej brakowało domu. Ona zaś chciała mieć więcej dzieci. Niewielu chłopaków okazywało jej zainteresowanie. Być może z powodu dziecka. A może dlatego że nie uchodziła za specjalnie atrakcyjną kobietę: niska, raczej pulchna, o grubych rysach, lekko wystających zębach i malutkich, spracowanych dłoniach, które zdawały się w ciągłym ruchu. Być może nigdy nie trafiłaby się jej lepsza partia.
– I co ty na to? – nalegał.
Skinęła głową. Pocałował ją. Przytulili się do siebie. Ślub odbył się wkrótce potem w kościele w Mosfellsheidi.
Niewiele osób poza nimi pojawiło się na uroczystości, właściwie tylko jego przyjaciele z Kjos i jej dwie przyjaciółki z Reykjaviku. Po ceremonii pastor zaprosił ich na kawę. Pytała męża o jego rodzinę, ale niewiele się dowiedziała. Nie bardzo chciał mówić. Powiedział tylko, że nie ma rodzeństwa, ojciec zmarł, kiedy on jeszcze raczkował, a matki nie było stać na to, by go wychować; oddała go obcym. Tułał się po różnych wsiach, dopóki nie został robotnikiem rolnym w Kjos. Chyba nie miał też ochoty wypytywać o jej rodzinę. Najwyraźniej przeszłość w ogóle go nie interesowała. Powiedziała mu, że ich losy są podobne; ona też nie wie, kim byli jej rodzice. Była sierotą, tułającą się po różnych domach w Reykjaviku, dopóki nie trafiła do kupca. On pokiwał tylko głową.
– Teraz zaczniemy od nowa – powiedział. – Zapomnimy o przeszłości.
Wynajęli niewielkie mieszkanko w suterenie przy ulicy Lindargata, składające się w zasadzie z jednego pokoju i kuchni. Na podwórku znajdował się wychodek. Odeszła z pracy u kupca. Mąż powiedział, że już nie musi pracować. On zapewni jej byt. Na początek znalazł pracę w porcie, dopóki nie zwolni się miejsce na jakimś kutrze. Marzył o tym, by iść na morze.
Stała przy stole kuchennym, trzymając się za brzuch. Jeszcze mu o tym nie powiedziała, ale była pewna, że jest w ciąży. W każdym razie mogła się tego spodziewać. Rozmawiali o dzieciach, choć nie była pewna jego zdania. Taki był skryty. A ona postanowiła już, jakie dziecko otrzyma imię i że to będzie chłopiec. Chciała urodzić chłopca. Na imię będzie mieć Simon.
Słyszała o takich, co biją żony. Słyszała o maltretowanych kobietach. Słyszała takie opowieści. Ale nie wierzyła, że on jest jednym z tych mężów. Nie wierzyła, że ona jest jedną z tych żon. Nie wierzyła, że on jest zdolny do czegoś takiego. To musi być jakieś chwilowe zaćmienie, powtarzała sobie. Sądził, że flirtowałam ze Snorrim, myślała. Muszę uważać, żeby to się więcej nie powtórzyło.
Dotknęła swojej twarzy i pociągnęła nosem. Co za furia. Wprawdzie wyszedł, ale pewno niebawem wróci i ją przeprosi. Nie może się tak wobec niej zachowywać. Po prostu nie może. Nie wolno mu. Oszołomiona poszła do pokoju zająć się córką. Dziewczynka miała na imię Mikkelina. Rano zbudziła się z gorączką, ale większość dnia przespała. Teraz zresztą spała nadal. Wzięła dziewczynkę na ręce i poczuła, że jest gorąca. Usiadła, trzymając ją w ramionach, i zaczęła nucić pod nosem, wciąż otępiała i zszokowana pobiciem.
Stoi tuż za łóżkiem,
Skarpety ma krótkie,
A włosy ma lniane,
Dziewczę ukochane.
Dziecko ciężko oddychało. Maleńka klatka piersiowa unosiła się i opadała, a od czasu do czasu słychać było delikatny świst. Buzia była rozpalona. Próbowała zbudzić córkę, ale na próżno. Głośny oddech mówił sam za siebie. Dziewczynka była obłożnie chora.2
Zawiadomienie o znalezieniu kości na Osiedlu Tysiąclecia odebrała Elinborg. Została sama na komisariacie i już zbierała się do wyjścia, kiedy zadzwonił telefon. Zawahała się przez moment, spojrzała na zegarek, a potem przeniosła wzrok na telefon. Na wieczór zaprosiła gości na kolację, cały dzień oczyma wyobraźni widziała kurczaki w marynacie tandoori. Westchnęła i podniosła słuchawkę. Elinborg była w trudnym do odgadnięcia wieku, gdzieś między czterdziestką a pięćdziesiątką, krągła, choć nie za gruba. Doskonale gotowała. Rozwiedziona, miała czworo dzieci, w tym jedno adoptowane, które wyprowadziło się już z domu. Ponownie wyszła za mąż za mechanika samochodowego, który dzielił z nią miłość do jedzenia. Wychowywali troje jej dzieci w małym domku w dzielnicy Grafarvogur. Elinborg miała dyplom z geologii, ale nigdy nie pracowała w swoim fachu. Zaczęła od letnich zastępstw w policji i tak już zostało. Była jedną z niewielu kobiet w wydziale śledczym.
Kiedy odezwał się pager, Sigirdur Oli był w łaśnie w trakcie namiętnego stosunku ze swoją konkubiną Bergthorą. Urządzenie przyczepione do paska spoczywało wraz ze spodniami na podłodze w kuchni i wydawało przeraźliwy pisk. Wiedział, że nie przestanie piszczeć, dopóki on nie wyjdzie z łóżka. A dziś udało mu się wcześniej skończyć pracę. Bergthora czekała na niego w domu i powitała namiętnym, gorącym pocałunkiem. A dalej już krok po kroku: zostawił spodnie w kuchni, rozłączył telefon stacjonarny, wyłączył komórkę. Zapomniał o pagerze.
Westchnął ciężko i podniósł wzrok na Bergthorę, która siedziała na nim okrakiem. Był spocony, twarz miał rozgrzaną do czerwoności. Po zachowaniu konkubiny zorientował się, że jeszcze nie jest gotowa go puścić. Zmrużyła oczy, opadła na jego piersi i poruszała biodrami wolno i rytmicznie, dopóki nie minęła fala uniesienia i mięśnie znów się nie rozluźniły.
On sam musiał poczekać na bardziej dogodny moment. W jego życiu pager miał pierwszeństwo.
Wysunął się spod Bergthory, która bezsilnie opadła na poduszkę.
Erlendur siedział w kafejce Skulakaffi i jadł ze smakiem solone mięso. Jadał tam od czasu do czasu, ponieważ Skulakaffi było jedynym lokalem w mieście, w którym serwowano jeszcze tradycyjne islandzkie dania, jakie Erlendur sam by przyrządził, gdyby tylko chciało mu się gotować. Wystrój wnętrza także mu się podobał: wszystko z brązowego, zniszczonego, twardego plastiku – stare kuchenne krzesła, niektóre z gąbką wyzierającą spod przetartej ceratowej tapicerki, na podłodze plastikowa wykładzina poprzecierana obuwiem kierowców ciężarówek, taksówkarzy, dźwigowych, budowlańców i robotników. Erlendur siedział sam przy stoliku na uboczu i pałaszował tłuste solone mięso, gotowane kartofle, groszek i brukiew, rozgotowane w słodkawej mlecznej brei.
Popołudniowy szczyt minął już dawno, ale udało mu się namówić kucharza, by przygotował dla niego porcję. Odkroił słony kęs, nałożył na kawałek ziemniaka i brukwi, zanurzył w sosie, po czym włożył wszystko do ust.
Kiedy przygotował sobie kolejny smakowity kęs na widelcu i już otwierał usta, odezwała się komórka, spoczywająca na stoliku obok talerza. Zatrzymał widelec w pół drogi, spojrzał na telefon, przeniósł wzrok na zniszczony widelec i znów na telefon, i w końcu z pewnym żalem odłożył sztućce.
– Dlaczego nie pozwolicie mi posiedzieć w spokoju? – spytał, zanim Sigurdur Oli zdążył się odezwać.
– Na Osiedlu Tysiąclecia znaleziono kości – poinformował go śledczy. – Jadę tam z Elinborg.
– Jakie kości?
– A bo ja wiem? Elinborg zadzwoniła, że tam jedzie. Zawiadomiła już technicznych.
– Jem teraz – spokojnie poinformował go Erlendur.
Sigurdur Oli o mały włos nie opowiedział mu, czym był zajęty, gdy to jemu przerwał pager, lecz się powstrzymał.
– Zobaczymy się na miejscu – powiedział. – To jest przy drodze do jeziorka Reynisvatn, po północnej stronie zbiorników z wodą. Niedaleko drogi wyjazdowej w kierunku wschodnim.
– Co to jest Osiedle Tysiąclecia? – spytał Erlendur.
– Co? – Sigurdur Oli wciąż był rozdrażniony z powodu przerwanej zabawy z Bergthorą.
– Czy to jest osiedle, które ma tysiąc lat? A może dwieście pięćdziesiąt? Co to takiego?
– Mój dobry Boże! – jęknął Sigurdur Oli i się rozłączył.
Trzy kwadranse później Erlendur zjawił się tam swoim zdezelowanym, dwunastoletnim japońskim samochodem i zaparkował przed wykopem pod fundamenty w dzielnicy Grafarholt. Policja pracowała już na miejscu, które zostało odgrodzone żółtą taśmą. Erlendur prześlizgnął się pod nią. Elinborg i Sigurdur Oli stali przed ścianą wykopu, a z nimi młody student medycyny, który zgłosił policji znalezisko. Matka małego jubilata pozbierała wszystkich chłopców i odesłała z powrotem do domu. Lekarz okręgowy z Reykjaviku, grubawy, około pięćdziesiątki, schodził po jednej z trzech drabin ustawionych w wykopie. Erlendur szedł tuż za nim.
Media okazały spore zainteresowanie znaleziskiem. Reporterzy i dziennikarze zebrali się wokół wykopu, podobnie jak właściciele sąsiednich posesji. Niektórzy z nich już się wprowadzili, inni, którzy pracowali przy swoich niezadaszonych domach, stali z młotkami i łomami w rękach, zaskoczeni zamieszaniem. Był koniec kwietnia, pogoda łagodna i piękna.
Technicy policyjni ostrożnie zdrapywali ziemię ze ściany wykopu. Zgarniali ją na maleńkie łopatki i wkładali do plastikowych torebek. W ścianie rysowała się już dość wyraźnie górna część kręgosłupa. Można było także zauważyć ramię, część klatki piersiowej i żuchwę.
– To człowiek tysiąclecia? – spytał Erlendur, zbliżywszy się do ściany wykopu.
Elinborg spojrzała pytająco na Sigurdura Olego, który stał za plecami Erlednura, dotykał palcem skroni i kręcił nim kółka.
– Dzwoniłem do Muzeum Narodowego – zaczął Sigurdur Oli i szybko podrapał się w głowę, kiedy Erlendur nagle na niego spojrzał. – Jedzie tu do nas archeolog. Może on będzie nam w stanie powiedzieć, co to takiego.
– A nie potrzebujemy też geologa? – spytała Elinborg. – Żeby się zorientować, jakiego rodzaju to gleba. I w jaki sposób mogła wpłynąć na znalezisko.
– A ty nam w tym nie pomożesz? – spytał Sigurdur Oli. – Zdaje się, że to studiowałaś?
– Już nic nie pamiętam – odparła Elinborg. – Wiem tylko tyle, że to brązowe to ziemia.
– Sześć stóp pod ziemią na pewno nie leży – zauważył Erlendur. – Najwyżej metr, może półtora. Przysypany w pośpiechu. I najwyraźniej są to szczątki ludzkie. Długo też tutaj nie leży. To na pewno nie jest żaden z pierwszych osadników. Żaden Ingolfur.
– Ingolfur? – Sigurdur Oli nie zaskoczył.
– Arnarson – wyjaśniła Elinborg.
– A dlaczego myśli pan, że to on? – spytał lekarz.
– Nie, nie myślę, że to on – odparł Erlendur.
– Chodzi mi o to – kontynuował lekarz – że to równie dobrze może być ona. Dlaczego uważa pan, że to koniecznie musi być mężczyzna?
– Albo kobieta – zgodził się Erlendur. – Wszystko mi jedno. – Wzruszył ramionami. – Może pan nam powiedzieć coś na temat tych kości?
– Niewiele tu widzę – odparł lekarz. – Najlepiej mówić jak najmniej, póki nie wyciągniecie ich z tej ziemi.
– Mężczyzna czy kobieta? Wiek?
– Nie da się określić.
Podszedł do nich mężczyzna ubrany w gruby wełniany sweter i dżinsy, wysoki, brodaty i wielkousty, z dwoma pożółkłymi kłami sterczącymi spod siwawego zarostu, i przedstawił się jako archeolog. Patrzył na poczynania policyjnych techników i delikatnie dał do zrozumienia, by przestali się wygłupiać. Obaj dżentelmeni z maleńkimi łopatkami zawahali się. Mieli na sobie białe kombinezony, białe gumowe rękawiczki, a na twarzach okulary ochronne. Erlendurowi zdało się, że równie dobrze mogliby pracować w elektrowni atomowej. Spojrzeli na niego, oczekując dalszych rozkazów.
– Na Boga żywego, musimy zdjąć z niego te warstwy ziemi – podkreślił człowiek z kłami, załamując ręce. – Chcecie go stamtąd wydłubać tymi łopatkami? Kto tu właściwie rządzi?
Erlendur przedstawił się.
– To nie jest żadne znalezisko archeologiczne – zwrócił się do niego człowiek z kłami. – Jestem Skarphedinn, cześć. Ale lepiej obchodzić się z tym jak ze znaleziskiem archeologicznym. Rozumiesz pan?
– Nie wiem, o co panu chodzi – odpowiedział Erlendur.
– Kości nie przeleżały tu specjalnie długo. Moim zdaniem najwyżej sześćdziesiąt, siedemdziesiąt lat. A może nawet krócej. Są jeszcze na nich szczątki odzieży.
– Ubranie?
– Tak, o tutaj – Skarphedinn pokazał grubym palcem. – Ale na pewno jeszcze i w innych miejscach.
– A ja myślałem, że to ciało – przyznał się zawstydzony Erlendur.
– W obecnej sytuacji najrozsądniejsze, co możecie zrobić, to pozwolić moim pracownikom wykopać je naszymi sposobami, żeby nie zniszczyć dowodów. Wasi techniczni mogą nam pomagać. Musimy odgrodzić to miejsce od góry i kopać w dół w kierunku szkieletu, a przestać skrobać ziemię od strony ściany. My nie zwykliśmy marnować dowodów. Już samo to, w jaki sposób układają się kości, może nam wiele powiedzieć. A to, co znajdziemy wokół nich, może się okazać bezcenną wskazówką.
– Jak pan myśli, co tu się wydarzyło? – spytał Erlendur.
– Nie mam pojęcia – odparł Skarphedinn. – Zbyt wcześnie na zgadywanie. Musimy wykopać te kości i wtedy, miejmy nadzieję, odkryjemy coś istotnego.
– Czy to może być ktoś, kto zaginął? Zamarzł, a potem przykryła go ziemia?
– Nie można zapaść się pod ziemię tak głęboko – wyjaśnił Skarphedinn.
– To znaczy, że to jest grób.
– Na to wygląda – potwierdził Skarphedinn z powagą. – Wszystko na to wskazuje. To co, umawiamy się, że my go odkopujemy?
Erlendur skinął głową.
Skarphedinn wielkimi krokami podszedł do drabiny i wylazł na powierzchnię. Erlendur podążył za nim. Stali nad szkieletem i archeolog tłumaczył, w jaki sposób najlepiej będzie odkopać kości. Erlendurowi spodobał się ten człowiek i to, co mówił, więc już po chwili archeolog obdzwaniał wszystkich swoich współpracowników. W ostatnich latach brał udział w kilku najważniejszych odkryciach archeologicznych i znał się na swojej robocie. Komisarz całkowicie mu zaufał.
Szef techników natomiast był odmiennego zdania. Uniósł się, ponieważ odkopanie szczątków powierzono archeologom, a ci nie mają należytego pojęcia o kryminalistyce. Najszybciej byłoby wygrzebać szkielet ze ściany, dzięki czemu zyskaliby dość swobody, by obejrzeć sobie zarówno jego ułożenie, jak i poszukać jakichś śladów przemocy, jeśli takowe istniały. Erlendur przez chwilę słuchał jego wywodu, po czym podjął ostateczną decyzję. Odkopaniem kości zajmie się Skarphedinn i jego ludzie, choć mogą na to potrzebować nieco więcej czasu.
– Kości przeleżały w tej ziemi jakieś pół wieku, więc kilka dni nie zrobi żadnej różnicy – zakończył, ucinając temat.
Następnie rozejrzał się wokół po nowo powstającym osiedlu. Spojrzał w górę na pomalowane na brązowo zbiorniki wody i w kierunku, w którym, jak wiedział, idzie się do jeziora Reynisvatn. Następnie odwrócił się i spojrzał na wschód ponad łąki, które rozścielały się w dali.
Jego uwagę przykuły cztery krzaki, wystające nad trawę, i mech w odległości jakichś trzydziestu metrów. Podszedł bliżej i zobaczył krzaki porzeczek. Rosły blisko siebie w prostej linii na wschód od znaleziska. Dotykał ostrych, nagich gałązek i zastanawiał się, kto mógł je tutaj, na tej ziemi niczyjej, posadzić.3
Archeolodzy zjawili się w bluzach z polaru i ocieplanych kombinezonach, z nieodłącznymi szpachelkami i łopatkami, ogrodzili spory kawałek terenu wokół wykopu nad szkieletem i gdzieś w porze kolacji zaczęli ostrożnie podkopywać roślinność. Wciąż było widno jak w południe. Słońce miało świecić aż do dwudziestej drugiej. Ekipa składała się z czterech mężczyzn i dwóch kobiet. Pracowali spokojnie, bez pośpiechu, dokładnie oglądając zawartość każdej łopaty. Nie sposób było dostrzec w ziemi żadnych śladów, sugerujących, kto wykopał ten grób. Czas i roboty przy fundamencie zrobiły swoje.
Elinborg skontaktowała się z naukowcem z wydziału geologii uniwersytetu, który bardziej niż chętnie zgodził się pomóc policji. Rzucił wszystko, czym akurat się zajmował, i zjawił się przy fundamencie w pół godziny po rozmowie z Elinborg. Miał koło czterdziestki, czarne włosy, niezwykle mroczny głos i był bardzo szczupły. Doktoryzował się w Paryżu. Elinborg przyprowadziła go pod ścianę w wykopie. Policja osłoniła znalezisko wielką płachtą, tak by spacerowicze i przygodni przechodnie nie mogli go zobaczyć. Zaprosiła geologa pod ów namiot.
Wielki reflektor oświetlał ścianę, a przebywający w wykopie ludzie rzucali ponure cienie na miejsce spoczynku szkieletu. Geolog ze spokojem wziął się do pracy. Obejrzał grunt, po czym wziął garść ziemi i rozdrobnił w dłoni. Ziemię z sąsiedztwa szkieletu porównał z ziemią znad i spod niego i zbadał, czy jest podobnie ubita. Pochwalił się z dumą, że kiedyś już został wezwany do sprawy kryminalnej. Poproszono go, by przeprowadził analizę grudki ziemi znalezionej na miejscu przestępstwa. Wtedy dobrze wykonał swoje zadanie. Następnie poinformował wszystkich zebranych, że istnieją prace naukowe na temat kryminalistyki i geologii, swego rodzaju geologia sądowa, jeśli Elinborg dobrze go zrozumiała.
Słuchała tych jego opowieści, dopóki nie straciła cierpliwości.
– Ile czasu ten szkielet spoczywa w ziemi? – przerwała ten słowotok.
– Niełatwo powiedzieć – odparł geolog swoim mrocznym głosem, przybierając pozę mentora. – Może niezbyt długo.
– A to „niezbyt długo” to dla pana jaki okres? – spytała Elinborg. – Tysiąc lat? Dziesięć?
Geolog spojrzał na nią.
– Niełatwo powiedzieć – powtórzył.
– A z jaką dokładnością potrafiłby pan to określić? – dociekała Elinborg. – Licząc w latach.
– Niełatwo powiedzieć.
– Czyli że nic nie jest łatwo powiedzieć?
Geolog spojrzał na Elinborg z uśmiechem.
– Przepraszam, zamyśliłem się. Co chce pani wiedzieć?
– Jak długo?
– Hę?
– On tutaj leży! – jęknęła Elinborg.
– Gdybym miał zgadywać, to strzeliłbym, że jakoś tak między pięćdziesiąt a siedemdziesiąt lat. Muszę to jeszcze dokładnie zbadać, ale na pierwszy rzut oka tyle. Zwartość gleby… W każdym razie możemy wykluczyć, że to osadnik z epoki wikingów. To nie jest grobowiec pogańskiego wojownika.
– To wiemy – odparła Elinborg. – Tu są strzępy odzieży…
– Ta tutaj zielona linia – odezwał się geolog, wskazując zieloną warstwę na samym dole ściany – to są pozostałości po erze lodowcowej. Te linie pojawiające się tu w dość regularnych odstępach – ciągnął, wskazując wyższe warstwy gleby – to materiał piroklastyczny. Ten tu wyżej pochodzi z końca piętnastego wieku. Mamy tu najgrubsze warstwy materiału piroklastycznego w całej okolicy Reykjaviku od epoki osadnictwa, czyli dziesiątego wieku. Tu z kolei mamy starsze warstwy, pochodzące z wybuchów wulkanów Hekla i Katla. A potem cofamy się o wiele tysięcy lat. Stąd już blisko do twardych warstw skalnych, jak zresztą widać. To jest granit reykjavicki.
Spojrzał na Elinborg.
– Mając na uwadze całą tę historię, od czasu gdy powstał ten grób, minęła jakaś jedna milionowa część sekundy.
Ekipa archeologów zakończyła pracę około pół do dziesiątej wieczorem i Skarphedinn oznajmił Erlendurowi, że zjawią się na miejscu wczesnym rankiem następnego dnia. Nie znaleźli w ziemi niczego ciekawego, zresztą dopiero zaczęli usuwać warstwę roślinności i wierzchnią warstwę gleby. Erlendur zasugerował delikatnie, by przyspieszyli nieco pracę, lecz Skarphedinn spojrzał na niego z niechęcią i spytał, czy chce, żeby zniszczyli dowody. I ponownie się zgodzili, że nie muszą się śpieszyć z wydobyciem kości.
Pod prowizorycznym zadaszeniem zgasł reflektor. Dziennikarze zniknęli. Znalezisko było najważniejszym tematem w wieczornych wiadomościach. W telewizji pokazywano Erlendura i jego ludzi w wykopie, a jedna ze stacji uchwyciła nawet, jak dziennikarz usiłuje zadać mu kilka pytań, lecz on tylko macha ręką i odchodzi.
W dzielnicy znów zapanował spokój. Ucichło stukanie młotków. Robotnicy budowlani z okolicznych domów także skończyli pracę. Ci, którzy zdążyli już tu zamieszkać, powoli kładli się spać. Ucichły wrzaski dzieciarni. Dwóch funkcjonariuszy w samochodzie wyznaczono do pilnowania terenu przez noc. Elinborg i Sigurdur Oli poszli do swoich domów. Policyjni technicy, którzy cały czas służyli pomocą archeologom, także udali się na spoczynek. Erlendur uciął sobie pogawędkę z matką Totiego i samym Totim na temat znalezionych przez małego kości. Chłopak był bardzo podekscytowany zainteresowaniem, które nagle zaczęto mu okazywać. „Coś takiego” – westchnęła jego matka. Że też jej syn musiał znaleźć ludzki szkielet w miejscu publicznym. „To najlepsze urodziny, jakie miałem – cieszył się chłopak. – Kiedykolwiek”.
Student medycyny też już poszedł do domu wraz ze swoim młodszym bratem. Erlendur i Sigurdur Oli porozmawiali z nim chwilę na temat znaleziska. Opisał im, jak obserwował raczkujące niemowlę, ale nie od razu zauważył kość, którą gryzło. I kiedy przyjrzał się jej bliżej, okazało się, że to kawałek żebra.
– A po czym tak szybko poznał pan, że to ludzka kość? – spytał Erlendur. – Mogła być na przykład z owcy.
– No właśnie, czy nie bardziej prawdopodobne było, że to owcza kość? – wtórował mu Sigurdur Oli, mieszczuch, zupełnie nieznający się na zwierzętach hodowlanych.
– Nie miałem cienia wątpliwości – odparł student. – Nieraz asystowałem przy sekcjach zwłok.
– A potrafisz określić, jak długo kości leżały w ziemi? – spytał Erlendur. Wiedział, że dostanie jeszcze opinię geologa, którego wezwała Elinborg, archeologa i lekarza sądowego, ale nie miał nic przeciwko temu, by poznać opinię chłopaka.
– Zajrzałem w ziemię i jeśli chodzi o stopień rozkładu, to możemy mówić najwyżej o okresie siedemdziesięciu lat. Raczej nie dłuższym. Ale przecież żaden ze mnie specjalista.
– Nie w tym rzecz – odparł Erlendur. – Archeolog też nie jest specjalistą, a uważa tak samo. – Zwrócił się do Sigurdura Olego: – Musimy poszperać w dokumentach spraw prowadzonych w tamtych czasach. Chodzi mi o sprawy zaginięć. W latach trzydziestych i czterdziestych dwudziestego wieku. Może nawet nieco wcześniejszych. Zobaczymy, co uda nam się znaleźć.
Erlendur stał nad wykopem skąpany w wieczornym słońcu i patrzył w kierunku północnym na Mosfellsbaer, fjord Kollafjordur i górę Esję. Widział domy w Kjalarnes. Widział samochody, mknące po obwodnicy i wjeżdżające do Reykjaviku spod góry Ulfalsfell. Nagle usłyszał auto, zatrzymujące się obok wykopu. Wysiadł z niego mężczyzna w zbliżonym do niego wieku, około pięćdziesiątki, grubawy, ubrany w krótką niebieską kurtkę, w bejsbolówce na głowie. Trzasnął drzwiczkami i spoglądał to na Erlendura, to znów na samochód, bałagan w wykopie i namiot zakrywający szkielet.
– Jest pan ze skarbówki? – spytał obcesowo, zbliżając się do Erlendura.
– Ze skarbówki? – zdziwił się Erlendur.
– Nigdzie od was nie ma spokoju – podsumował mężczyzna. – Umówiony pan jest czy…?
– Chodzi panu o tę działkę? – spytał Erlendur.
– Kim pan jest? Co to za namiot? O co tu chodzi?
Erlendur wyjaśnił mężczyźnie, który przedstawił się jako Jon, co się stało. Okazało się, że Jon to inwestor budowlany i właściciel działki. Stoi na krawędzi bankructwa, nękany przez rozmaitych urzędników. Przez jakiś czas nie prowadzono robót przy fundamentach, ale Jon podobno przyjeżdżał tu regularnie sprawdzać, czy nic nie uległo zniszczeniu; cholerne dzieciaki w tych nowych dzielnicach dokazują na budowach. Nic nie słyszał ani nie oglądał wiadomości, w których mówiono o znalezisku, więc teraz patrzył z niedowierzaniem w dół, podczas gdy Erlendur objaśniał mu metody działania policji i archeologów.
– Nic o tym nie wiedziałem, a robotnicy z pewnością nie zauważyli tych kości. To jest jakiś grób sprzed wieków? – dopytywał się Jon.
– Tego jeszcze nie wiemy – uciął Erlendur, nie chcąc udzielać dalszych informacji. – Wie pan coś o tej ziemi tutaj na wschód? – spytał, wskazując w kierunku krzaków porzeczek.
– Wiem tylko, że to dobra ziemia budowlana – odparł Jon. – Nie sądziłem, że kiedyś dożyję chwili, gdy Reykjavik rozciągnie się aż tutaj.
– Może to miasto jest już przerośnięte? – zamyślił się Erlendur. – Wie pan, czy porzeczki rosną dziko na Islandii?
– Porzeczki? Nigdy o tym nie słyszałem.
Pogadali jeszcze chwilę, po czym Jon się pożegnał i odjechał. Erlendur pomyślał, że ten człowiek może wkrótce stracić działkę na rzecz swoich wierzycieli. Jedyna nadzieja w tym, że uda mu się zaciągnąć kolejny kredyt.
Erlendur miał zamiar jechać do domu. Wieczorne słońce pięknie rumieniło zachodnie niebo nad oceanem i lądem. Zaczęło się robić chłodno.
Zatrzymał się na chwilę nad wykopem i przyjrzał z bliska ciemnej darni. Rozgrzebał nogą kawałek ziemi, potem jeszcze jeden, nie wiedząc nawet, po co to robi. W domu nic na niego nie czeka, myślał sobie, rozkopując glebę. Nie przywita go żadna rodzina, żadna żona nie opowie, jak minął dzień. Żadne dzieci nie opowiedzą o lekcjach. Tylko stary telewizor, fotel, wytarty dywan, opakowania po fast foodach w kuchni i ściany wyłożone książkami, które czytywał w samotności. Wiele z nich opowiadało o zaginięciach na Islandii, ludzkich przeżyciach na pustkowiu w latach dawno minionych i o umieraniu w górach.
Nagle poczuł stopą coś twardego. Jakby spod ziemi wystawał kamyk. Kopnął go lekko kilka razy, ale ten ani drgnął. Schylił się więc i zaczął rękoma odgarniać ziemię. Skarphedinn powiedział mu, że pod nieobecność archeologów niczego nie powinno się ruszać. Erlendur szarpnął za kamień, zamyślony, ale nie udało mu się wyrwać go z ziemi.
Zaczął kopać głębiej i zdążył sobie kompletnie pobrudzić ręce, kiedy wreszcie trafił na podobny kamyk, a potem trzeci, czwarty i piąty. Padł na kolana i rozgarniał ziemię na wszystkie strony. Coraz wyraźniej widać było, do czego się dokopał i w końcu oczom Erlendura ukazała się ludzka dłoń. Kości pięciu palców i dłoni wystające spod ziemi. Wyprostował się wolno.
Palce skierowane były ku górze, jakby leżąca tu osoba wystawiła rękę po to, by coś chwycić lub się przed czymś obronić. A może po to, by błagać o litość? Erlendur stał jak skamieniały. Palce dłoni wyciągały się ku niemu spod ziemi niczym wołanie o litość. Zawiał chłodny wiatr i Erlendura przeszedł dreszcz.
Żywa, pomyślał sobie. Spojrzał w kierunku krzaków porzeczek.
– Byłaś kiedyś żywa? – zapytał głośno.
W tym samym momencie zadzwonił jego telefon. Był tak pogrążony w myślach, że minęła chwila, nim to do niego dotarło. Wyjął aparat z kieszeni i odebrał. Najpierw słyszał jedynie trzaski.
– Pomóż mi – odezwał się znajomy głos. – Proszę.
Potem połączenie się urwało.