Grobowiec tyrana - ebook
Grobowiec tyrana - ebook
Ósmy kwietnia. Wedle ohydnego prawa jazdy, w które zaopatrzył mnie mój ojciec Zeus, kiedy przemienił mnie z fantastycznego boga Apollina w żałosnego śmiertelnika Lestera, są to moje nowe urodziny. W tym samym dniu cesarze Kaligula i Kommodus planują atak na Obóz Jupiter, ośrodek treningowy rzymskich herosów. Och, czy wspominałem, że to również dzień krwawego księżyca, kiedy na dodatek zły król zamierza wypuścić na nas armię nieumarłych? Honorowym gościem będzie Sybilla Kumańska, która chętnie zdzieliłaby mnie wałkiem po głowie. Wygląda na to, że tę imprezę każdy będzie chciał omijać szerokim łukiem. Zwłaszcza ja.
Moi heroiczni sojusznicy – Hazel, Frank, Reyna i cały rzymski legion – przygotowują się do bitwy. Harpia Ella z pomocą swojego przyjaciela cyklopa Tysona szuka profetycznych wskazówek w Księgach Sybillińskich. Obozowi uzdrowiciele robią co mogą, żeby uleczyć upartą infekcję, która przyplątała się, kiedy ghul zadrasnął mnie szponem. Niestety mimo ich wysiłków mój stan się nie polepsza…
Być może nadszedł czas, żebym zadzwonił do domu. Tylko czy na Olimpie ktokolwiek odbierze?
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66173-33-0 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przez pamięć ryte słowo płomieniami stanie,
Zanim zza Diablej Góry księżyc znów wyziera,
Ponura powódź trupów w nurtach Tybru wzbiera,
Zmiennokształtny podejmie straszliwe wyzwanie.
Na południe niech zdąża słońce nieprzerwanie
Błędnym mrokiem ku miejscu, co z żaru umiera,
Aby pana rączego białego ogiera
Zmusić, by tchem swym wydał słowne krzyżowanie.
Do zachodnich pałaców Lester niech się uda,
Niechaj córka Demeter znajdzie swe korzenie.
Kopyta przewodnikiem będą w drogi trudach,
Buty wrogów założyć jest twym przeznaczeniem.
Gdy Tyber już osiągną, trójca będzie znaną,
Apollo będzie znowu mógł się oddać tanom.1
Nie ma tu nic do jedzenia
Meg zjadła wszystkie kukułki
Złaź z mojego karawanu
WIERZĘ W KONIECZNOŚĆ oddawania bliskim ciał poległych.
Wydawałoby się, że to oczywiste, prawda? Jeśli wojownik ginie, trzeba zrobić wszystko, żeby zwrócić jego ciało rodzinie i zapewnić mu odpowiedni pogrzeb. Może jestem staroświecki – w końcu mam ponad cztery tysiące lat – ale uważam, że brak odpowiedniego potraktowania zwłok to dowód wyjątkowego prostactwa.
Weźmy takiego Achillesa podczas wojny trojańskiej. Co za dzban! Całymi dniami włóczył ciało trojańskiego herosa Hektora za swoim rydwanem wokół murów miasta. W końcu udało mi się przekonać Zeusa do zmuszenia kolesia, żeby oddał zwłoki Hektora rodzicom i pozwolił im go pochować. Proszę was, trzeba mieć trochę szacunku dla ludzi, których się zabija!
A potem ta sprawa z trupem Olivera Cromwella. Nie byłem jego fanem, ale nie przesadzajmy. Anglicy najpierw pochowali go z honorami, a potem, kiedy uznali, że go nienawidzą, wykopali i wykonali na nim „wyrok”. Na dodatek później jego głowa spadła z piki, na którą była nabita przez długie lata, i od tego czasu wędrowała z rąk do rąk przez trzysta lat jako wyjątkowo ohydny przycisk do papierów. W końcu w roku 1960 wyszeptałem do ucha paru wpływowych osób: „Mam tego dość. Ja, bóg Apollo, rozkazuję wam pochować to coś, bo mi niedobrze na sam widok”.
Gdy chodziło o Jasona Grace, mojego poległego towarzysza i przyrodniego brata, nie zamierzałem ryzykować. Postanowiłem odeskortować jego trumnę osobiście do Obozu Jupiter i pożegnać go z honorami.
To był w sumie dobry pomysł, zważywszy na atak ghuli i inne takie.
O zachodzie słońca zatoka San Francisco wyglądała jak kocioł pełen roztopionej miedzi. Wtedy właśnie nasz prywatny samolot wylądował na lotnisku w Oakland. Zauważcie, że powiedziałem nasz. Ten wyczarterowany specjalnie dla nas lot był prezentem na pożegnanie od naszej przyjaciółki Piper McLean i jej ojca – hollywoodzkiego gwiazdora. Każdy powinien mieć choćby jednego znajomego, którego rodzic jest filmową gwiazdą.
Obok pasa startowego czekała na nas jeszcze jedna niespodzianka, którą musieli przygotować McLeanowie: błyszczący czarny karawan.
Meg McCaffrey i ja rozsiedliśmy się na asfalcie, podczas gdy załoga z szacunkiem wydobywała trumnę Jasona z luku bagażowego cessny. Skrzynia z wypolerowanego mahoniu wydawała się błyszczeć w wieczornym świetle, a mosiężne zdobienia połyskiwały na czerwono. Nienawidziłem tego, że jest taka piękna. Śmierć nie powinna być piękna.
Załoga załadowała trumnę do karawanu, po czym umieściła nasze bagaże na tylnych siedzeniach. Niewiele mieliśmy ze sobą: plecaki mój i Meg (dzięki uprzejmości Makrona z Militarnej Makromanii), mój łuk i strzały, ukulele, parę notesów i dioramę Świątynnego Wzgórza odziedziczone po Jasonie.
Podpisałem kilka papierków, przyjąłem kondolencje od załogi, a następnie uścisnęliśmy sobie ręce z miłym przedsiębiorcą pogrzebowym, który wręczył mi kluczyki do karawanu, po czym sobie poszedł.
Gapiłem się to na kluczyki, to na Meg zajętą przegryzaniem na pół kukułki. Na pokładzie cessny było kilka paczek tych cukierków. W tej chwili już niewiele zostało: McCaffrey osobiście doprowadziła do niemal całkowitej zagłady populacji kukułek w samolocie.
– Ja mam to prowadzić? Wynajęty karawan? – zapytałem.
Meg wzruszyła ramionami. Podczas lotu wylegiwała się na sofie, w czego wyniku jej ciemne, obcięte na pazia włosy przykleiły się do jednej strony głowy. Naszpikowana cyrkoniami oprawka okularów wystawała jej z włosów jak dyskotekowa płetwa rekina.
Reszta jej stroju była równie żałosna: miękkie czerwone tenisówki, przetarte żółte legginsy i ukochana zielona sukienka za kolana, którą dostała od mamy Percy’ego Jacksona. Mówiąc „ukochana”, mam na myśli fakt, że sukienka towarzyszyła Meg w tylu bitwach oraz była łatana i prana tak wiele razy, że wyglądała nie tyle jak coś do ubrania, ile raczej jak balon pozbawiony powietrza. W talii Meg zapięła swój superhit – pas ogrodniczy z mnóstwem kieszeni, ponieważ dzieci Demeter nigdy nie wychodzą z domu bez czegoś takiego.
– Ja nie mam prawa jazdy – oświadczyła. Tak jakbym potrzebował przypomnienia, że moje życie chwilowo kontrolowała dwunastolatka! – Zaklepuję przednie siedzenie!
To zaklepywanie nie bardzo mi pasowało do miejsca w karawanie, ale Meg, nie przejmując się, wskoczyła na fotel pasażera. Usiadłem za kierownicą. Wkrótce opuściliśmy lotnisko i pognaliśmy autostradą międzystanową w naszym wynajętym żałobowozie.
Och, okolice zatoki San Francisco! Spędziłem tam tyle szczęśliwych dni. Wielka, nierówna niecka była pełna ciekawych ludzi i miejsc. Uwielbiałem złoto-zielone wzgórza, spowite mgłą wybrzeża, połyskujące sylwetki mostów i wariackie układy dzielnic i miast leżących tak blisko siebie, że wydawały się ściśnięte jak ludzie w metrze w godzinach szczytu. Grałem tu z Dizzym Gillespie w latach pięćdziesiątych, a podczas Lata Miłości, w 1969, urządziłem zaimprowizowaną jam session z zespołem Grateful Dead w parku Golden Gate. Ech, Grateful Dead… Uroczy faceci, ale czy naprawdę musieli grać piętnastominutowe solówki? W latach osiemdziesiątych włóczyłem się po okolicy z niejakim Stanem Burrellem, lepiej znanym jako MC Hammer, twórcą pop-rapu. Nie odpowiadam za jego muzę, ale pomagałem mu dobierać ciuchy. Pamiętacie te gacie z krokiem w kolanach, w kolorze złoty metalik? To był mój pomysł. Podziękujecie mi później, fashionistki.
Z większością tej okolicy miałem dobre wspomnienia. Jednak kiedy jechaliśmy, ciągle zerkałem w kierunku ciemnego szczytu Tamalpais w hrabstwie Marin. My, bogowie, znaliśmy ten szczyt pod nazwą Othrys, góry tytanów. Choć nasi pradawni wrogowie zostali pokonani, a ich pałac zniszczony, ciągle wyczuwałem zło emanujące z tego miejsca jak magnes usiłujący wyciągnąć żelazo z mojej – obecnie śmiertelnej – krwi.
Robiłem wszystko, by się pozbyć tego uczucia. Dość mieliśmy innych problemów. Poza tym zmierzaliśmy w kierunku Obozu Jupiter, na przyjazny teren po tej stronie zatoki. Miałem u swego boku Meg. Jechałem karawanem. Co mogło pójść źle?
Droga prowadziła przez płaską równinę East Bay, wzdłuż magazynów, terenów portowych i rzędów zaniedbanych domów. Po prawej mieliśmy centrum Oakland i jego niewielką grupę drapaczy chmur, które wydawały się machać swoim elegantszym sąsiadom z położonej po drugiej stronie zatoki metropolii San Francisco i wołać: „Hej, to my, Oakland! My też istniejemy!”.
Meg wyciągnęła się na siedzeniu, oparła stopy w czerwonych tenisówkach o deskę rozdzielczą i otworzyła okno.
– Podoba mi się tu – oświadczyła.
– Ledwie przyjechaliśmy. Co niby ci się podoba? Opuszczone magazyny? Reklama knajpy Kurczak i Gofry?
– Przyroda – odpowiedziała.
– Od kiedy beton liczy się jako przyroda?
– Są tu też drzewa – zaprotestowała Meg. – Kwitnące rośliny. Wilgoć w powietrzu. Eukaliptusy ładnie pachną. Nie to co…
Nie musiała kończyć zdania. W południowej Kalifornii mieliśmy do czynienia z upałami, straszną suszą i szalejącymi pożarami – wszystko z powodu magicznego Labiryntu Ognia kontrolowanego przez Kaligulę i jego oszalałą z nienawiści psiapsiółkę wiedźmę Medeę. Okolice zatoki San Francisco nie wydawały się dotknięte podobnymi problemami, przynajmniej na razie.
Zabiliśmy Medeę i zgasiliśmy Labirynt Ognia. Udało się nam też uwolnić Sybillę z Erythraj i dać ulgę ludziom i duchom natury południowej Kalifornii. Niemniej Kaligula ciągle był wśród żywych. On i jego współcesarze z Triumwiratu nie zrezygnowali z prób kontrolowania wszystkich Wyroczni, przejęcia władzy nad światem i przerobienia go na swój sadystyczny obraz i podobieństwo. W tym momencie flotylla luksusowych jachtów Kaliguli płynęła w kierunku zatoki San Francisco, gotowa zaatakować Obóz Jupiter. Mogłem sobie tylko wyobrażać, jakie piekielne zniszczenia cesarz zesłałby na Oakland. I na Kurczaka i Gofry.
Nawet gdyby jakimś cudem udało się nam pokonać Triumwirat, czekało nas jeszcze gorsze wyzwanie: największa z Wyroczni, Delfy, wciąż pozostawała pod kontrolą mojego starego wroga Pytona. Nie miałem pojęcia, jak zdołam go pokonać w obecnej postaci szesnastoletniego słabeusza.
Ale hej, poza tym wszystko było w porządku. Eukaliptusy przyjemnie pachniały. Ruch na drodze międzystanowej się zwiększył, a w Kalifornii najwyraźniej nie przestrzegano zwyczaju przepuszczania karawanów na znak szacunku. Być może wiedzieli, że przynajmniej jeden z pasażerów już nie żyje, w związku z czym nie ma się dokąd spieszyć.
Meg bawiła się, podnosząc i opuszczając szybę. Ziuu… Ziuuu… Ziuuuuuu…
– Wiesz, jak dojechać do Obozu Jupiter? – zapytała.
– Jasne.
– Bo o Obozie Herosów też tak mówiłeś.
– Trafiliśmy tam! W końcu!
– Półmartwi z zimna.
– Zobacz, wjazd jest tam. – Wskazałem ręką w kierunku wzgórz. – Sekretne wejście znajduje się gdzieś w tunelu czy coś takiego.
– Coś takiego?
– Wiesz, nigdy jeszcze tam nie jechałem – przyznałem. – Zwykle zstępuję tam z niebios w moim cudownym słonecznym rydwanie. Ale wiem, że główne wejście znajduje się w tunelu. Może jest tam drogowskaz albo pas ruchu oznaczony: „Tylko dla herosów”.
Meg spojrzała na mnie znad okularów.
– Jesteś najdurniejszym bogiem na świecie – oświadczyła. Zamknęła okno z groźnym Iiiiiii-ziu!, które w nieprzyjemny sposób przypomniało mi dźwięk spadającej gilotyny.
Skręciliśmy na zachód, zmieniając autostradę. Ruch malał w miarę zbliżania się do wzgórz, droga na estakadach wiła się wśród osiedli pełnych krętych uliczek i wysokich iglaków przed białymi domkami usadowionymi na ścianach zielonych wąwozów.
Znak informował: „WJAZD DO TUNELU 3,5 KM”. To mnie powinno pocieszyć. Już niedługo przekroczymy granice Obozu Jupiter i znajdziemy się w silnie strzeżonej, magicznie chronionej dolinie, gdzie między mną a moimi problemami stanie, przynajmniej na razie, cały rzymski legion.
Tylko czemu w takim razie włosy na rękach ruszały mi się jak macki ukwiała? Coś było nie tak. Dotarło do mnie, że niepokój, który czułem, mógł nie mieć nic wspólnego z Kaligulą ani ze starą bazą tytanów na górze Tamalpais. Mógł dotyczyć… czegoś znacznie bardziej tu i teraz, czegoś złego i podpełzającego coraz bliżej.
Zerknąłem w lusterko. Przez firanki w tylnym oknie widziałem wyłącznie inne samochody. Jednak na wypolerowanym wieku trumny Jasona dostrzegłem odbity cień ciemnego kształtu – tak jakby coś wielkości człowieka przeleciało właśnie obok naszego pojazdu.
– Hej, Meg. – Starałem się mówić spokojnie. – Widzisz za nami coś… nietypowego?
– Nietypowego, czyli jakiego?
ŁUP!
Karawan zakołysał się, jakbyśmy byli holowani przez przyczepę pełną złomu. Na suficie nad moją głową pojawiły się nagle dwa odciski stóp.
– Coś właśnie wylądowało na dachu – wydedukowała Meg.
– Dziękuję, Sherlocku! – krzyknąłem. – Możesz to zrzucić?
– Ja? Niby jak?
To było wkurzająco uczciwe pytanie. Meg umiała zamienić pierścienie, które nosiła na palcach, w groźne złote szable, ale gdyby przyzwała je w ciasnym wnętrzu, na przykład w kabinie karawanu, a) nie miałaby jak się nimi zamachnąć, b) mogłaby nabić na którąś siebie i/lub mnie.
SKRZYP. SKRZYP. To coś na dachu złapało równowagę jak surfer na desce. Musiało być bardzo ciężkie, by w ten sposób wgnieść blaszany dach.
Jęk wyrwał mi się z gardła, a dłonie trzymające kierownicę zadrżały. Kusiło mnie, by sięgnąć po łuk i strzały na tylne siedzenie, ale i tak nie mógłbym ich użyć. UBMPPS, Używanie Broni Miotającej Podczas Prowadzenia Samochodu, to fatalny pomysł, dzieciaki.
– Może uda ci się otworzyć okno – zasugerowałem Meg – wychylić się i powiedzieć temu czemuś, żeby sobie poszło?
– Niech pomyślę… Nie?! – Bogowie, co z niej za uparciuch! – Spróbuj to zrzucić, co?
Zanim zdążyłem jej wyjaśnić, że przy prędkości osiemdziesięciu kilometrów na godzinę był to fatalny pomysł, usłyszałem dźwięk przypominający otwieranie aluminiowej puszki. Pazur – brudny, biały i ostry, wielkości solidnego wiertła – przebił sufit. Po nim kolejny. I jeszcze jeden. I następny – w końcu przez podsufitkę przechodziło ich dziesięć, akurat dość na dwie ogromne dłonie.
– Meg! – jęknąłem. – Czy mogłabyś…
Nie wiem, co chciałem powiedzieć dalej. Ochronić mnie? Zabić to coś? Sprawdzić, czy mam z tyłu jakieś zapasowe majtki?
Stwór bezczelnie mi przerwał, rozrywając dach, jakby nasz karawan był prezentem, a sufit papierem pakunkowym.
Z dziury w dachu gapił się na mnie pomarszczony, upiorny humanoid o czarnoniebieskiej skórze połyskującej jak ciało wielkiej muchy. Oczy miał zamglone, a z zębów ciekła mu ślina. Biodra miał opasane przepaską z tłustych, czarnych piór. Stwór cuchnął gorzej niż jakikolwiek śmietnik, a wierzcie mi, wpadłem w życiu do kilku śmietników.
– ŻREĆ! – ryknął stwór.
– Zabij to! – krzyknąłem do Meg.
– Skręcaj! – odparowała.
Jedną z wielu wkurzających rzeczy związanych z moim uwięzieniem w ciele śmiertelnika jest to, że jestem sługą Meg McCaffrey. Muszę wykonywać jej bezpośrednie polecenia. Kiedy krzyknęła: „Skręcaj!”, szarpnąłem kierownicę w prawo. Karawan zareagował modelowo: przeleciał przez trzy pasy ruchu, przetoczył się przez barierkę i runął wprost do kanionu poniżej.2
Ziomie, to nie jest wporzo
Ten ziom próbował zjeść mojego zioma
To jest mój martwy ziom, ziomie
LUBIĘ LATAJĄCE SAMOCHODY. Wolę jednak, kiedy samochód naprawdę potrafi latać.
Gdy nasz karawan wyrwał się spod władzy grawitacji, miałem kilka mikrosekund na zachwycanie się krajobrazem rozciągającym się pod nami: śliczne jeziorko otoczone trasą spacerową i eukaliptusami, po jego drugiej stronie mała plaża, gdzie grupki wieczornych piknikowiczów wylegiwały się na kocykach.
Och, co za szczęście, pomyślała mała cząstka mojego mózgu, może przynajmniej wylądujemy w wodzie.
Wtedy właśnie zaczęliśmy spadać wprost na drzewa.
Z gardła wyrwało mi się coś w rodzaju wysokiego C Luciana Pavarottiego w Don Giovannim. Ręce miałem jak przyklejone do kierownicy.
Kiedy wpadliśmy w eukaliptusy, ghul zniknął z naszego dachu, zupełnie jakby gałęzie drzew zmiotły go stamtąd celowo. Inne konary zginały się w naszym kierunku, podtrzymując karawan. Zwalniały jego upadek, zsuwając nas z jednej liściastej, pachnącej tabletkami na kaszel gałęzi na następną, póki z hukiem nie wylądowaliśmy na czterech kołach. Nieprzydatne już do niczego poduszki powietrzne uaktywniły się i wcisnęły moją głowę w zagłówek.
W moich oczach tańczyły żółte ameby, w gardle palił smak krwi. Z trudem złapałem za klamkę, przecisnąłem się obok poduszki powietrznej i wygramoliłem na chłodną, zieloną trawę.
– Błeeee – wymamrotałem.
Gdzieś niedaleko Meg wymiotowała – przynajmniej oznaczało to, że żyje. Jakieś trzy metry na lewo ode mnie fale kołysały się przy brzegu jeziorka. Dokładnie nade mną, na największym eukaliptusie, nasz upiorny kolega syczał i wił się w klatce z gałęzi.
Z trudem usiadłem. Nos mi pulsował i czułem się, jakbym napchał sobie maści eukaliptusowej do zatok.
– Meg?
Zobaczyłem, jak wytacza się przed karawan. Wokół oczu miała okrągłe sińce, zapewne od poduszki powietrznej dla pasażera. Okulary, przekrzywione, ale całe, ciągle tkwiły na jej nosie.
– Kompletnie nie umiesz skręcać – powiedziała.
– O bogowie! – zaprotestowałem. – To ty mi kazałaś… – Mózg mi się zawiesił. – Chwila. Momencik. Jakim cudem żyjemy? Czy to ty tak pozaginałaś te gałęzie?
– Uhmm. – Machnęła ręką i dwie szable pojawiły się w jej dłoniach. Meg podparła się nimi jak kijami do nordic walkingu. – Nie utrzymają tego stwora zbyt długo. Szykuj się.
– Że co?! – krzyknąłem. – Zaczekaj! Nie! Nie jestem gotowy!
Podniosłem się z trudem, opierając się na drzwiach od strony kierowcy.
Na przeciwległym brzegu jeziora piknikowicze wstali z kocyków. Podejrzewam, że spadający z nieba karawan zwrócił ich uwagę. Nie widziałem zbyt dobrze, ale coś mi nie pasowało w tej grupce. Czy jedno z nich nosiło zbroję? A drugie miało… kozie nogi? Jednak nawet jeśli byli przyjaźnie nastawieni, znajdowali się zbyt daleko, by nam pomóc.
Pokuśtykałem wzdłuż karawanu i szarpnąłem tylne drzwi. Trumna Jasona leżała bezpiecznie. Porwałem łuk i kołczan – ukulele, niestety, zniknęło gdzieś pod poduszką powietrzną. Będę musiał dać sobie radę bez niego.
Nad nami potwór wył i miotał się w drzewnej klatce.
Meg zachwiała się. Czoło miała zroszone potem. Wtedy ghul wyrwał się z więzienia i zeskoczył z drzewa, lądując raptem kilkanaście metrów od nas. Miałem nadzieję, że połamie nogi przy upadku, ale niestety. Stwór zrobił kilka kroków, wybijając stopami mokre kratery w trawie, a potem wyprostował się i zawarczał, pokazując zęby białe i ostre jak odwrócone paliki płotu.
– ZABIĆ! ŻREĆ! – ryknął.
Cóż za uroczy głos. Ghul mógłby zostać wokalistą dowolnej norweskiej kapeli deathmetalowej.
– Zaczekaj! – krzyknąłem ochryple. – Ja… ja cię znam! – Pomachałem palcem, jakby to miało przywrócić mi pamięć. Łuk, który trzymałem w drugiej ręce, zadrżał, strzały zastukały w kołczanie jedna o drugą. – Zaczekaj, zaraz sobie przypomnę!
Ghul się zawahał. Zawsze wierzyłem, że większość świadomych istot pragnie być rozpoznana – obojętne, czy mowa o bogach, ludziach czy o śliniących się ghulach w przepasce z piór, lubimy, kiedy obcy wiedzą, kim jesteśmy, gdy wymawiają nasze imiona i doceniają to, że istniejemy.
Oczywiście to była tylko próba zyskania na czasie. Miałem nadzieję, że Meg zdąży złapać drugi oddech, zaatakować potwora i posiekać go na cuchnące plasterki. W tej chwili jednak była w stanie używać swoich szabli najwyżej jako kul, na których się wspierała. Podejrzewam, że kontrolowanie ogromnych drzew jest męczące, ale serio, nie mogło jej zabraknąć sił dopiero po zabiciu Kolesia w Sępiej Przepasce?
Zaraz… przepaska z sępich piór? Jeszcze raz zerknąłem na ghula: na jego niebieskoczarną skórę, zamglone oczy, zbyt duże usta i wąskie szczeliny zamiast nosa. Cuchnął padliną, nosił przepaskę z piór padlinożercy…
– Naprawdę cię znam! – obwieściłem. – Jesteś eurynomosem!
Spróbujcie powiedzieć „eurynomos”, kiedy macie język jak z ołowiu, trzęsiecie się ze strachu jak galareta i właśnie dostaliście w twarz poduszką powietrzną karawanu.
Stwór wykrzywił gębę, srebrne krople śliny pociekły mu po policzku.
– TAK! ŻARCIE POWIEDZIAŁO MOJE IMIĘ!
– Ale… ale ty zjadasz trupy! – zaprotestowałem. – Masz być w zaświatach, w służbie Hadesa!
Ghul schylił głowę, jakby próbował sobie przypomnieć słowa „zaświaty” i „Hades”. Chyba wolał od nich słowa „zabić” i „żreć”.
– HADES DAJE STARE TRUPY! – ryknął. – PAN DAJE ŚWIEŻE!
– Pan?
– PAN!
Naprawdę wolałbym, żeby Koleś w Sępiej Przepasce tak się nie darł. Nie miał widocznych uszu, więc pewnie nie było mu łatwo kontrolować głośność tego, co mówi. No chyba że po prostu chciał rozpryskać swoją ohydną ślinę w jak największym promieniu.
– Jeżeli masz na myśli Kaligulę – zaryzykowałem – to wiesz, on mnóstwo obiecuje, ale mogę cię zapewnić, że nie jest…
– KALIGULA NIE JEST PANEM!
– Nie jest panem?
– NIE JEST PANEM!
– MEG! – wrzasnąłem. Okej, teraz ja też się darłem.
– Tak? – jęknęła Meg. Wyglądała doprawdy wojowniczo i groźnie, człapiąc w moją stronę jak babcia wsparta na kulach z szabli. – Daj mi minutkę.
Było oczywiste, że w tej walce to nie ona będzie dowódcą.
Jeżeli pozwolę Kolesiowi w Sępiej Przepasce podejść do niej, to ją zabije, a byłem na dziewięćdziesiąt pięć procent pewien, że to mi się nie podoba.
– No dobra, eurynomosie – powiedziałem. – Nieważne, kto jest twoim panem, dzisiaj nikogo nie zabijesz i nie pożresz.
Wyjąłem strzałę z kołczanu. Naciągnąłem cięciwę i wycelowałem jak miliony razy wcześniej, ale tym razem było to nieco mniej imponujące: ręce mi się trzęsły, a nogi uginały.
Czemu śmiertelnicy drżą ze strachu? Wydaje mi się to nielogiczne. Gdybym to ja stworzył ludzi, dałbym im stalowe nerwy i nadludzką siłę w obliczu niebezpieczeństwa.
Ghul zasyczał, chlapiąc śliną dookoła.
– WKRÓTCE ARMIE PANA ZNÓW POWSTANĄ! – ryknął. – ZAKOŃCZYMY SPRAWĘ! ROZSZARPIĘ ŻARCIE NA STRZĘPY, A ŻARCIE DO NAS DOŁĄCZY!
Żarcie do nas dołączy? Poczułem nagle pustkę w żołądku. Przypomniałem sobie, za co Hades tak kochał eurynomosów. Jedno zadraśnięcie ich pazurami sprowadzało na śmiertelników nieuleczalną chorobę, a kiedy już umarli, wstawali z grobu jako coś, co dzisiejsi Grecy nazywają vrykolakas, a widzowie TV – zombi.
A to nawet nie było najgorsze. Jeżeli eurynomos zdołał pożreć ciało trupa aż do kości, ten szkielet powstawał jako najsilniejszy, najpotężniejszy rodzaj nieumarłego wojownika. Wielu z nich służyło w gwardii pałacowej Hadesa. Nie miałem najmniejszej ochoty starać się o taką pracę.
– Meg? – Trzymałem strzałę wycelowaną w pierś ghula. – Wycofaj się. Nie pozwól, żeby cię choćby drasnął.
– Ale… – zaczęła.
– Proszę – powiedziałem błagalnie – ten jeden raz mi zaufaj.
Koleś w Sępiej Przepasce warknął.
– ŻARCIE GADA ZA DUŻO. ŻREĆ!
Ruszył na mnie.
Strzeliłem.
Strzała doleciała do celu – trafiła w sam środek piersi ghula – ale odbiła się od niego jak gumowy młotek od metalu. Przynajmniej trafienie niebiańskim spiżem musiało zaboleć. Ghul jęknął i zatrzymał się na moment; na mostku miał dymiącą, spuchniętą ranę. Ciągle jednak żył, i to zdecydowanie. Może gdyby udało mi się go trafić w dokładnie to samo miejsce jakieś dwadzieścia, trzydzieści razy, zdołałbym zrobić mu konkretną krzywdę.
Drżącymi rękami naciągnąłem cięciwę po raz kolejny.
– To było tylko ostrzeżenie! – zawołałem. – Następna cię zabije!
Blefowałem.
Koleś w Sępiej Przepasce wydał z siebie dziwny gulgot. Miałem nadzieję, że to opóźnione śmiertelne spazmy, po czym dotarło do mnie, że tylko się śmieje.
– CHCESZ, ŻEBYM NAJPIERW POŻARŁ TO INNE ŻARCIE? A CIEBIE NA DESER?
Wyciągnął łapę w stronę karawanu.
Nie zrozumiałem. Odmówiłem rozumienia. Chciał zjeść poduszki powietrzne? Tapicerkę?
Do Meg dotarło to szybciej niż do mnie. Krzyknęła z wściekłością.
Ten stwór był pożeraczem ciał. A my jechaliśmy karawanem.
– Nie! – wrzasnęła Meg. – Daj mu spokój!
Rzuciła się przed siebie z szablami w dłoniach, ale nie miała dość sił, by zaatakować ghula. Odepchnąłem ją, wchodząc między nią a potwora i nie przestając strzelać. Strzały odskakiwały od czarnoniebieskiej skóry potwora, zostawiając dymiące, choć irytująco powierzchowne rany. Koleś w Sępiej Przepasce zrobił kilka kroków w moją stronę, warcząc z bólu i otrząsając się po każdym trafieniu.
Był półtora metra ode mnie.
Pół metra ode mnie – z pazurami wyciągniętymi, by mnie rozszarpać.
Gdzieś za mną kobiecy głos krzyknął:
– Hej!
Ten dźwięk zdekoncentrował ghula na wystarczająco długo, żebym zdążył – dzielnie padając na tyłek – odczołgać się od jego pazurów.
Koleś w Sępiej Przepasce zamrugał, zaskoczony przez nową publiczność. Jakieś dziesięć metrów ode mnie grupka faunów i driad, w sumie ze dwanaścioro, usiłowała schować się za plecami jednej chudej różowowłosej dziewczyny w zbroi rzymskiej legionistki.
Dziewczyna walczyła bronią miotającą. O rany. To była manubalista, ciężka rzymska kusza. To draństwo było beznadziejne: wolne, choć potężne, ale też wyjątkowo zawodne.
Legionistka założyła bełt i obróciła korbą dłońmi trzęsącymi się równie mocno jak moje.
W tej samej chwili Meg, jęcząc, zdołała podnieść się na nogi.
– Popchnąłeś mnie – powiedziała ponuro. Zapewne miało to oznaczać: „Dziękuję ci, Apollinie, za ocalenie mi życia”.
Różowowłosa uniosła kuszę. Przez długie, chude nogi przypominała mi żyrafiątko.
– Zo… zostaw ich! – nakazała ghulowi.
Koleś w Sępiej Przepasce uraczył ją popisowym syczeniem i pluciem.
– WIĘCEJ ŻARCIA! WSZYSCY DOŁĄCZYCIE DO KRÓLEWSKICH ZMARŁYCH!
– Ej, ziom. – Jeden z faunów nerwowo podrapał się po brzuchu wystającym spod koszulki z napisem: „LUDOWA REPUBLIKA BERKELEY”. – To nie jest wporzo.
– Niewporzo – poparli go pozostali.
– NIE MOŻESZ MI SIĘ PRZECIWSTAWIĆ, RZYMIANKO! – ryknął ghul. – JUŻ KOSZTOWAŁEM MIĘSA TWOICH TOWARZYSZY. DOŁĄCZYSZ DO NICH PRZY KRWAWYM KSIĘŻYCU…
Łup!
Bełt z cesarskiego złota zmaterializował się w samym środku jego klatki piersiowej. Oczy eurynomosa otworzyły się szeroko ze zdumienia. Legionistka wyglądała na równie zaskoczoną jak on.
– Ej, ziomalka, trafiłaś – powiedział jeden z faunów, jakby urażało to jego uczucia.
Ghul rozpadł się na proch i pióra. Bełt upadł na ziemię.
Meg przykuśtykała do mnie.
– Widzisz? Tak się to zabija – powiedziała.
– Zamknij się – mruknąłem.
Stanęliśmy twarzą w twarz z naszą nieoczekiwaną wybawicielką.
Różowowłosa skrzywiła się, patrząc na stertę prochu. Wyglądała, jakby miała się rozpłakać.
– Nienawidzę ich – wymamrotała.
– Ty… ty walczyłaś z nimi już wcześniej? – spytałem.
Spojrzała na mnie, jakby to było wyjątkowo głupie pytanie.
Jeden z faunów szturchnął dziewczynę.
– No ej, Lavinia, zapytaj, co to za jedni.
– No dobra. – Lavinia odchrząknęła. – Kim jesteście?
Z trudem wstałem, usiłując się trochę ogarnąć.
– Jestem Apollo – powiedziałem. – A to Meg. Dziękujemy za ratunek.
Lavinia patrzyła na mnie szeroko otwartymi oczami.
– Apollo, czyli…
– To długa historia. – Machnąłem ręką. – Transportujemy ciało naszego przyjaciela Jasona Grace do Obozu Jupiter, by je pochować. Możecie nam pomóc?
Lavinię zamurowało.
– Jason Grace nie żyje?
Zanim zdołałem odpowiedzieć, z okolic autostrady dobiegło wycie wściekłości i bólu.
– Ej, ziomy – odezwał się jeden z faunów. – A te ghule to zwykle polują w parach, co nie?
Lavinia przełknęła ślinę.
– Hmmm, tak – odparła. – Odprowadzimy was do obozu. Tam możemy pogadać – wskazała nerwowo na karawan – kto nie żyje i dlaczego.3
No niestety: nie mogę
Żuć gumy i uciekać z trumną
W tej samej chwili
ILE DUCHÓW NATURY potrzeba do niesienia trumny?
Odpowiedzi nie poznamy, ponieważ kiedy tylko faunowie i driady usłyszeli, że jest robota do wykonania, rozpierzchli się między drzewami. Ostatni z faunów też by zwiał, gdyby Lavinia nie złapała go za rękę.
– O, nie, nie, Don, ten numer nie przejdzie.
W ukrytych za tęczowymi okularami oczach fauna widziałem panikę. Jego kozia bródka zadrżała – tik, który nagle kazał mi zatęsknić za satyrem Groverem. (Gdybyście chcieli wiedzieć, faunowie i satyrowie to prawie to samo. Faunowie to po prostu wersja rzymska, nie tak dobra w… no, w czymkolwiek).
– No hej, chętnie bym pomógł – powiedział Don – ale przypomniałem sobie właśnie, że mam spotkanie…
– Faunowie nie miewają spotkań – przerwała mu Lavinia.
– Wlepią mi mandat za brak biletu z parkometru…
– Nie masz samochodu!
– Muszę nakarmić psa…
– Don! – warknęła Lavinia. – Jesteś mi to winien.
– No dobra, dobra! – Faun wyrwał dłoń z jej uścisku i potarł nadgarstek z ponurą miną. – Wiesz, to, że powiedziałem, że ja i Toksykodendra być może wybierzemy się na piknik, wcale nie znaczy, że ci obiecałem, że ona…
Lavinia poczerwieniała jak burak.
– Nie o tym mówię! Mnóstwo razy cię kryłam! Teraz ty musisz mi pomóc z tą sprawą.
Wskazała na mnie, karawan i świat w ogóle. Zastanawiałem się, czy była nowa w obozie. Zbroja legionowa nie leżała na niej zbyt dobrze; dziewczyna ciągle poruszała ramionami, zginała kolana, chwytała za srebrną gwiazdę Dawida, która wisiała na jej długiej, smukłej szyi. Jej ogromne brązowe oczy i kępki różowych włosów tylko umocniły moje pierwsze wrażenie – podobieństwo do żyrafiątka, które pierwszy raz oddaliło się od matki i teraz rozgląda się po sawannie, i zastanawia: Co ja tu robię?
Meg zachwiała się, a że stała tuż obok mnie, złapała za kołczan, by utrzymać równowagę, i omal mnie przy tym nie udusiła.
– Kto to jest Toksykodendra?
– Meg! – skarciłem ją. – To nie nasza sprawa! Gdybym jednak miał zgadywać, uznałbym, że Toksykodendra to driada, którą Lavinia się interesuje, mniej więcej tak jak ty Jozuem w Palm Springs.
– Wcale się nim nie interesowałam! – prychnęła Meg.
– Wcale się nią nie interesuję! – zaprotestowała w tym samym momencie Lavinia.
Obie dziewczyny zamilkły, patrząc na siebie niechętnie.
– A tak na marginesie, czy ta Toksykodendra nie jest… no wiesz… toksyczna? – spytała Meg.
Lavinia wzniosła ręce do nieba, tak jakby myślała: O nie, tylko nie znowu to samo pytanie!
– Nie jest toksyczna! Jest boska. Znaczy, nie żebym koniecznie chciała iść z nią na randkę…
– Jasne, ziomalka – wtrącił się Don.
Lavinia spojrzała na fauna wzrokiem sugerującym mnóstwo ostrych bełtów i strzał.
– …ale gdyby wyszło na to, że jest między nami jakaś chemia, to może bym i poszła, i właśnie dlatego wymknęłam się na ten piknik, choć miałam być na patrolu, bo Don zapewnił mnie, że Toksykodendra…
– Ej, ej! – Don zachichotał nerwowo. – Nie mieliśmy przypadkiem odprowadzić tych tu do obozu? I co z karawanem? Działa czy nie?
Wycofuję to, co powiedziałem o faunach jako niezbyt dobrych w czymkolwiek. Don był z pewnością bardzo, bardzo dobry w zmienianiu tematu.
Przyjrzałem się karawanowi z bliska, oceniając, jak mocno jest uszkodzony. Oprócz mnóstwa pachnących eukaliptusem rys i zadrapań zauważyłem, że przód jest kompletnie zgnieciony od uderzenia w barierki. Wyglądał jak akordeon Flaco Jimeneza, kiedy przyłożyłem mu (akordeonowi, nie Jimenezowi) kijem bejsbolowym. Sorry, Flaco, grałeś za dobrze, zazdrość mnie skręciła i akordeon za to zapłacił.
– Możemy w czwórkę ponieść trumnę – zasugerowała Lavinia.
W wieczornym powietrzu rozległ się kolejny krzyk. Wydawał się dochodzić z miejsca zdecydowanie bliżej nas, gdzieś na północ od autostrady.
– Nie ma szans. – Pokręciłem głową. – Nie uda nam się wspiąć aż do tunelu.
– Jest inna droga – powiedziała Lavinia. – Tajne wejście do obozu. Dużo bliżej.
– Podoba mi się słowo „bliżej” – stwierdziła Meg.
– Tyle że – dodała Lavinia – powinnam być teraz na straży. Moja warta zaraz się kończy i nie wiem, jak długo partnerka zdoła mnie kryć. Kiedy dotrzemy do obozu, pozwólcie mi opowiedzieć, jak i kiedy się spotkaliśmy.
Don zadygotał.
– Jeżeli ktoś się dowie, że Lavinia znowu urwała się z warty…
– Znowu? – spytałem.
– Zamknij się, Don – mruknęła Lavinia.
Z jednej strony problemy legionistki wydawały mi się śmieszne w porównaniu z – powiedzmy – śmiercią i pożarciem przez ghula. Z drugiej jednak wiedziałem, że kary w rzymskich legionach bywały surowe. Często uwzględniały bicze, łańcuchy i wściekłe zwierzęta – coś à la koncert Ozzy’ego Osbourne’a około roku 1980.
– Ta Toksykodendra musi ci się naprawdę podobać – stwierdziłem.
Lavinia wymamrotała coś w odpowiedzi, podniosła bełt i mi nim pogroziła.
– Pomogę wam, a wy mnie. Umowa?
Meg odpowiedziała za mnie:
– Umowa. Jak szybko umiesz biec z trumną?
Niezbyt szybko, jak się okazało.
Zebraliśmy resztę rzeczy z karawanu, po czym ja i Meg złapaliśmy za tył trumny Jasona, a Lavinia i Don za przód. Zrobiliśmy koślawą przebieżkę z ładunkiem wzdłuż brzegu jeziorka, przy czym ja co chwilę zerkałem w górę, z nadzieją że z drzewa nie spadnie kolejny ghul.
Lavinia zapewniała, że sekretne wejście jest zaraz po drugiej stronie jeziora. Ponieważ jednakowoż nie umieliśmy chodzić po wodzie, zwłaszcza z trumną, musieliśmy przespacerować się z naszym ciężarem jakieś czterysta metrów wzdłuż brzegu.
– Nie jęcz! – zganiła mnie Lavinia, kiedy się poskarżyłem. – Przybiegliśmy z plaży, żeby wam pomóc. Możecie chyba się odwzajemnić i przemaszerować tą samą drogą?
– Niby tak – powiedziałem. – Ale ta trumna jest ciężka.
– No właśnie – wtrącił się Don.
– Spróbujcie przemaszerować trzydzieści kilometrów w pełnym legionowym uzbrojeniu – prychnęła Lavinia.
– Nie, dzięki – wymamrotałem.
Meg milczała. Choć była blada i ciężko oddychała, niosła trumnę bez narzekań – pewnie żeby wzbudzić we mnie wyrzuty sumienia.
W końcu dotarliśmy na plażę. Wbity w ziemię znak głosił:
JEZIORO TEMESCAL
KĄPIEL NA WŁASNE RYZYKO
Typowe dla śmiertelników: ostrzegą cię przed możliwością utonięcia, ale przed morderczymi ghulami to już oczywiście nie.
Lavinia poprowadziła nas w kierunku niewielkiego kamiennego budynku, w którym mieściły się toalety i szatnie. Na jego tylnej ścianie znajdowały się zwyczajne metalowe drzwi, które legionistka otworzyła kopniakiem. W środku ujrzałem betonowy szyb schodzący długą rampą w ciemność.
– Śmiertelnicy, jak rozumiem, nie wiedzą o tym miejscu? – spytałem.
Don zachichotał.
– Nie, ziom, oni myślą, że tu jest jakiś generator albo co. Nawet nie wszyscy legioniści wiedzą, tylko ci co bardziej super, jak Lavinia.
– Nie wyłgasz się od pomocy, Don – ucięła Lavinia. – Postawmy trumnę na moment, dobrze?
W duchu wypowiedziałem szybką modlitwę dziękczynną. Bolały mnie ramiona, plecy spływały potem i przypomniał mi się moment, kiedy Hera kazała mi przestawiać swój złoty tron z kąta w kąt i z powrotem, póki nie znalazła absolutnie idealnego miejsca. Ech, ta… bogini.
Lavinia wyjęła z kieszeni paczkę balonowych gum do żucia. Wrzuciła do ust trzy kawałki, po czym poczęstowała mnie i Meg.
– Dziękuję – odmówiłem uprzejmie.
– Poproszę – powiedziała Meg.
– Poproszę – powiedział Don.
Lavinia odsunęła paczkę gum poza zasięg rąk fauna.
– Don, przecież wiesz, że guma ci szkodzi. Poprzednim razem puszczałeś pawia przez kilka dni.
– Ale jest pyszna! – zaprotestował Don.
Legionistka zajrzała do tunelu, żując energicznie.
– Tu jest za wąsko, nie damy rady we czworo z trumną – uznała. – Pójdę przodem. Don, ty i Apollo – skrzywiła się, jakby ciągle nie wierzyła, że naprawdę tak się nazywam – złapiecie każdy za jeden koniec.
– Mamy nieść tylko we dwóch?! – zaprotestowałem.
– No właśnie! – Don dołączył do mojego protestu.
– Nieście jak kanapę – poinstruowała nas Lavinia, jakby to miało coś wyjaśniać. – A ty… Jak ty masz na imię? Peg?
– Meg – poprawiła Meg.
– Masz przy sobie coś zbędnego, co możesz zostawić? Jak na przykład to coś… co wygląda jak projekt do szkoły?
Meg musiała być koszmarnie zmęczona, bo nie skrzywiła się, nie uderzyła Lavinii ani nie wyhodowała jej w uszach pelargonii. Odwróciła się tylko, chroniąc makietę Jasona własnym ciałem.
– Nie. To jest ważne – odparła.
– Okej. – Lavinia podrapała się po brwi ufarbowanej na ten sam odcień różu co włosy. – Trzymaj się z tyłu. Pilnuj, bo tych drzwi nie da się zamknąć na klucz, a to znaczy…
Jak na zawołanie dobiegł nas ryk ghula, jeszcze głośniejszy niż poprzednio. Był pełen wściekłości, jakby stwór właśnie znalazł proch i sępią pieluchę pozostałe po poległym kompanie.
– Chodźmy – zakomenderowała Lavinia.
Zaczynałem zmieniać zdanie o naszej różowowłosej znajomej. Jak na niepewne żyrafiątko aż za dobrze radziła sobie z wydawaniem nam rozkazów.
Zeszliśmy gęsiego w dół po rampie. Dźwigałem tył trumny, a Don przód. W stęchłym powietrzu unosił się zapach gumy do żucia – tunel śmierdział jak pleśniejąca wata cukrowa. Ilekroć Lavinia strzelała balonem, podskakiwałem. Ręce szybko zaczęły mnie boleć od ciężaru trumny.
– Daleko jeszcze? – spytałem.
– Ledwie weszliśmy – odpowiedziała legionistka.
– Czyli niedaleko?
– Może ze czterysta metrów.
Próbowałem wydać z siebie pełne męskiej godności westchnienie. Wyszło coś w rodzaju żałosnego jęku.
– Ej, słuchajcie – odezwała się Meg. – Musimy przyspieszyć.
– Widzisz coś? – spytał Don.
– Jeszcze nie – odparła Meg – ale mam przeczucie.
Przeczucie. Nienawidzę ich.
Jedynego światła dostarczała nam broń. Złote wykończenia przewieszonej przez plecy Lavinii kuszy rzucały blade refleksy na jej różowe włosy. Blask szabli Meg sprawiał, że nasze własne wydłużone cienie wydawały się otaczać nas zewsząd, tak że szliśmy jak w eskorcie tłumu zjaw. Za każdym razem kiedy Don odwracał się w moją stronę, jego tęczowe soczewki robiły wrażenie plam oleju unoszących się na ciemnej wodzie.
Dłonie i przedramiona piekły mnie z wysiłku, Don z kolei w ogóle nie robił wrażenia zmęczonego. Zdecydowanie nie chciałem jako pierwszy zacząć płakać i błagać o litość.
Droga zrobiła się szersza i równiejsza. Uznałem, że to dobry znak, choć ani Meg, ani Lavinia nie zaoferowały, że pomogą w niesieniu trumny.
W końcu ręce odmówiły mi posłuszeństwa.
– Stop – jęknąłem.
Zdołaliśmy z Donem postawić trumnę, zanim wyślizgnęła mi się z rąk. Palce miałem boleśnie poodgniatane, a na dłoniach już zaczynały się tworzyć pęcherze. Czułem się jak po sześciogodzinnym pojedynku na gitarę jazzową z Patem Methenym, i to granym na ciężkim fenderze stratocasterze.
– Auć – mruknąłem, ponieważ byłem kiedyś bogiem poezji i mam ogromny talent do opisywania emocji.
– Nie możemy odpoczywać zbyt długo – ostrzegła nas Lavinia. – Moja warta na pewno już się skończyła i partnerka zastanawia się, gdzie się podziałam.
Prawie się roześmiałem. Zapomniałem, że na dodatek musimy udawać, że Lavinia nie urwała się z posterunku.
– Doniesie na ciebie?
Lavinia zapatrzyła się w ciemność.
– Tylko jeśli nie będzie innego wyjścia – powiedziała. – To nasza centurionka, ale jest w porządku.
– Centurionka pozwoliła ci się wymknąć? – zapytałem z niedowierzaniem.
– Nie całkiem – odparła Lavinia, bawiąc się wisiorkiem z gwiazdą Dawida. – Tak jakby… nie zauważyła. Rozumie problem.
Don zachichotał.
– Znaczy, zadurzenie w kimś?
– Nie! – zaprotestowała Lavinia. – Ona wie, jak to jest stać na warcie przez pięć godzin. Ech, już nie mogę. Zwłaszcza po ostatnich wydarzeniach.
Pomyślałem o tym, jak nerwowo Lavinia bawi się wisiorkiem, z jaką zawziętością żuje gumę, jak co chwilę przestępuje z jednej chudej nogi na drugą. Większość herosów cierpi na jakiś rodzaj nerwicy albo nadpobudliwości – są gotowi do ciągłej czujności i miotania się między bitwami. Lavinia jednak była nadpobudliwa przez duże N.
– Co masz na myśli, mówiąc „ostatnie wydarzenia”? – zacząłem, ale zanim skończyłem, zauważyłem, że Don zamarł w bezruchu. Jego nos i bródka drżały. Spędziłem w Labiryncie dość czasu z Groverem Underwoodem, żeby wiedzieć, co to oznacza.
– Co czujesz? – spytałem.
– Nie jestem pewien – odpowiedział. – Ale to coś jest niedaleko. I pachnie… dziwnie.
– Ojej… – Zarumieniłem się. – Przysięgam, kąpałem się rano, ale to ciało, kiedy tylko się zmęczę, zaczyna się pocić!
– To nie to. Słuchajcie!
Meg odwróciła się w stronę, z której przyszliśmy. Podniosła szable i czekała. Lavinia zdjęła z ramienia balistę i wbiła wzrok w ciemność przed nami.
W końcu to usłyszałem: odgłos kroków na kamieniu i brzęk metalu, głośniejsze niż moje tłukące się serce. Ktoś biegł w naszą stronę.
– Nadchodzą – powiedziała Meg.
– Nie, zaczekajcie! – krzyknęła Lavinia. – To ona!
Miałem wrażenie, że Meg i Lavinia mówią o dwóch różnych rzeczach.
– Jaka ona? – zapytałem.
– Skąd nadchodzą? – jęknął Don.
Lavinia podniosła dłoń i zawołała:
– Tu jestem!
– Ciiii – upomniała ją Meg, ciągle odwrócona w stronę, z której przyszliśmy. – Co ty wyprawiasz?
Wtedy właśnie w otaczający nas krąg światła wbiegła od strony Obozu Jupiter młoda kobieta.
Była mniej więcej w wieku Lavinii, miała jakieś czternaście albo piętnaście lat, a do tego ciemną skórę i bursztynowe oczy. Brązowe, kręcone włosy opadały jej na ramiona. Na dżinsy i fioletową koszulkę założyła nagolenice i pancerz legionistki. Nosiła insygnia centuriona, a przy pasku miała spathę, miecz rzymskiej jazdy. No tak – uświadomiłem sobie, że znałem ją z załogi Argo II.
– Hazel Levesque – powiedziałem. – Dzięki bogom.
Hazel zatrzymała się w pół kroku, zapewne zastanawiając się, kim jestem, skąd ją znam i czemu się tak głupio uśmiecham. Spojrzała na Dona, potem na Meg, w końcu na trumnę.
– Co tu się dzieje, Lavinio? – zapytała.
– Hej! – krzyknęła Meg. – Mamy towarzystwo!
Nie miała na myśli Hazel. Za nami, na samej granicy światła promieniującego z szabli Meg, czaiła się ciemna sylwetka o granatowo połyskującej skórze i wyszczerzonych zębach, z których kapała ślina. Sekundę później z ciemności wychynął drugi, identyczny ghul.
Cóż za szczęście: eurynomosowie właśnie zaproponowali nam promocję: „Zabij jednego – dwóch kolejnych gratis”.