Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Grom. Wojna runów - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
12 lutego 2025
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Grom. Wojna runów - ebook

Nadciągnął rok 1940, najmroczniejszy od dekad. Oczy światowych przywódców z obawą zwracają się ku drapieżnym hitlerowskim Niemcom, wciąż nienasyconym pokonaniem Polski i szykującym się do kolejnej agresji. Mało kto wie, że w cieniu nabierającej rozpędu wojny toczy się inna, nie mniej krwawa, a równie groźna.

Sir Harrington, szef komórki brytyjskiego wywiadu, desperacko poszukuje po Europie niejakiego Michaela Trtitza, niemieckiego badacza tajemnic przeszłości. W archiwum duńskiego instytutu spoczywa dawno zapomniany manuskrypt, spisany przez na wpół legendarnego skalda. By go zdobyć, sir Harringon nie cofnie się przed niczym.

Na dalekiej Północy wokół świętego drzewa zbierają się wojownicy. Są gotowi do końca walczyć o odchodzący w niepamięć świat. Tam też, kierowany rozkazami admiralicji, zmierza polski okręt wojenny, którego oficer, porucznik Wojciech Śnieżewski, odkrywa w sobie niespotykaną moc.

Wszystkie te siły spotkają się w przededniu Ragnaroku, by ustanowić nowy porządek świata.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8330-584-4
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG 1.

Klę­cząca na śniegu Kriss drżała.

Świat wo­kół niej mil­czał. Ko­ro­nami ośnie­żo­nych świer­ków nie po­ru­szał naj­lżej­szy po­wiew wia­tru, a je­dy­nym sły­szal­nym od­gło­sem był szloch dziew­czyny. Mimo roz­pa­czy i prze­ra­że­nia pa­mię­tała, by nie pła­kać za gło­śno i nie na­ru­szyć pra­daw­nej ci­szy Bez­i­mien­nej Do­liny. Kriss bała się bo­wiem gniewu wiel­kiego je­sionu.

Góry szybko roz­ta­piały się w mroku nad­cho­dzą­cego wie­czoru. Za­pła­kana Kriss zdo­była się na od­wagę i unio­sła wzrok na je­sion, te­raz nie­ru­chomy, mil­czący, ciem­nie­jący wraz z resztą lasu. Ode­szła gdzieś świa­tłość, którą pro­mie­nio­wał jesz­cze chwilę temu. Bez­i­mienna Do­lina znów sta­wała się zwy­kłym miej­scem wśród gór.

Kriss wie­działa jed­nak, że długo nie za­po­mni tego, co wi­działa przed mo­men­tem.

Wtem usły­szała po­spieszne kroki za ple­cami. Od­wró­ciła się i uj­rzała bie­gną­cego ku niej męż­czy­znę. U jego boku sa­dził su­sami wielki, mu­sku­larny wilk.

– Kriss! – krzyk­nął bie­gnący. Pęd strą­cił kap­tur z jego głowy, od­sła­nia­jąc po­ważną twarz bez za­ro­stu i nie­spo­kojne oczy. – Kriss… – wy­szep­tał. Przy­padł do niej i po­mógł usiąść.

Ta wsparła się na nim i uśmiech­nęła gorzko, pół­przy­tom­nie. Jakby znu­żona, za­ci­snęła po­wieki.

– Wie­dzia­łam, że tu zmie­rzasz… – wy­szep­tała. – Sverre, ja znów wi­dzia­łam…

Męż­czy­zna za­ci­snął zęby, jakby wście­kłość wal­czyła w nim o lep­sze z ulgą.

– Kriss, do reszty osza­la­łaś! – wy­ce­dził. – Dla­czego przy­cho­dzisz tu sama? Prze­cież wiesz, że przez te swoje wi­zje tra­cisz siły, a te góry rzą­dzą się wła­snymi za­sa­dami…

– Dla­czego przy­by­wam tu sama? – Kriss uśmiech­nęła się blado, nie otwie­ra­jąc oczu. – Cóż za głu­pie py­ta­nie, Sverre. Prze­cież nie po­zo­stał już nikt!

– Je­stem ja, jest Skygge! – Dłoń męż­czy­zny zmierz­wiła sierść na wil­czym łbie. – Jest Gun­nar, są inni! Kriss, nie mo­żesz…

– Gdzie są ci inni? – za­py­tała sen­nie dziew­czyna. – Gdzie? Wy­rze­kli się swego dzie­dzic­twa, za­po­mnieli o ko­rze­niach, po­rzu­cili nas… Żyją no­wym ży­ciem. Są te­raz zwy­kłymi ludźmi, mają zwy­czajne pro­blemy… To do­bry wy­bór, zro­bili le­piej od tych, któ­rzy po­szli za Czar­nym Złem.

– Jak Ra­gnar. – Sverre za­ci­snął zęby. Złość wy­pa­ro­wała i prze­obra­ziła się w go­rycz. – Wciąż nie mogę się po­go­dzić z jego zdradą.

Wilk tar­gnął łbem, a w żół­tych oczach bły­snęła nie­na­wiść. Chra­pliwe, zło­wro­gie szczek­nię­cie po­nio­sło się nad ko­ro­nami drzew.

– Na­dal utrzy­mu­jesz, że ci, któ­rzy nas zdra­dzili, na­dejdą wraz z Czar­nym Złem? – za­py­tał męż­czy­zna. – Na­dal w to wie­rzysz?

– Wiara nie ma z tym nic wspól­nego. Ja to wi­dzia­łam, Sverre. Oni już zwie­rają szyki i nie­ba­wem tu będą, silni, zjed­no­czeni. Wy­biją nas, za­biorą Bez­i­mienną Do­linę. Okieł­znają Króla Gór. Przy­ci­sną go do ziemi, po­ra­nią, wy­du­szą z niego ży­cie.

Spoj­rze­nie Sver­rego mi­mo­wol­nie skie­ro­wało się ku roz­ło­ży­stemu drzewu, le­d­wie wi­docz­nemu już po­śród ciem­no­ści. Ni­kło te­raz tak, jak zni­kał ich świat.

– Co do­kład­nie prze­ka­zał ci Król Gór? – Sverre pró­bo­wał mó­wić rze­czowo i z opa­no­wa­niem.

– Nie zro­zu­mia­łam wszyst­kiego – po­wie­działa Kriss przez za­ci­śnięte gar­dło. – Prze­ka­zał mi, że nie­długo na­sza kra­ina za­roi się od ob­cych, któ­rzy będą pra­gnęli po­za­bi­jać się na­wza­jem. Wśród nich bę­dzie trzech, któ­rych prze­zna­cze­nie skie­ruje ku Bez­i­mien­nej Do­li­nie. Jed­nego przy­wie­dzie chci­wość, dru­giego nie­na­wiść, a trze­ciego… Cóż, serce trze­ciego nie bę­dzie ska­żone złem, choć to czło­wiek usy­no­wiony przez śmierć, zna­jący jej ta­jem­nice i ka­prysy le­piej od ko­go­kol­wiek z ży­ją­cych. On po­łoży kres na­szym wa­ha­niom i cier­pie­niom, Sverre. On po­łoży kres wszyst­kiemu.

*

Re­flek­tor na duń­skim brzegu raz jesz­cze za­mi­go­tał na­tar­czy­wie, do­ma­ga­jąc się od­po­wie­dzi.

Woj­tek sap­nął i prze­klął go w my­ślach.

– Cią­gle to samo – mruk­nął ktoś za jego ple­cami. – What ship i what ship. Mógłby cho­ciaż…

– Bez ga­da­nia – ode­zwał się pół­gło­sem do­wódca, ko­man­dor pod­po­rucz­nik Eu­ge­niusz Wil­czak. – Kurs bez zmian.

Na mostku za­pa­dła nie­mal zu­pełna ci­sza, prze­ry­wana je­dy­nie mruk­nię­ciami ofi­cera na­wi­ga­cyj­nego i ci­chymi ko­men­dami do­wódcy. Woj­tek prze­tarł oczy zmę­czone od wpa­try­wa­nia się w ciem­no­ści nad Sun­dem i ziew­nął sze­roko, rad, że nikt go nie wi­dzi. Na okrę­cie za­pro­wa­dzono bo­wiem cał­ko­wite za­ciem­nie­nie. Je­dy­nie nad sta­no­wi­skiem na­wi­ga­cyj­nym i ra­dio­wym pa­liły się nie­liczne lampy, a po­je­dyn­cze czer­wone świa­tło po­zy­cyjne idą­cej przed nimi „Bły­ska­wicy” nie­malże ni­kło w mroku.

Pod­po­rucz­nik Woj­ciech Śnie­żew­ski, drugi ofi­cer ar­ty­le­ryj­ski nisz­czy­ciela ORP „Grom”, był wy­so­kim, szczu­płym czło­wie­kiem o gład­kiej twa­rzy nie­malże bez śla­dów za­ro­stu. Krót­kie, ja­sne włosy cze­sał na bok, co wraz z wiecz­nie za­ró­żo­wio­nymi po­licz­kami i ja­sno­nie­bie­skimi oczami nada­wało mu wy­gląd che­ru­binka, czło­wieka, który nie doj­rzał do swej rangi i zaj­mo­wa­nego sta­no­wi­ska. Nowo po­znani lu­dzie za­zwy­czaj po­trze­bo­wali sporo czasu, by na­uczyć się trak­to­wać go po­waż­nie, a gdyby ktoś przyj­rzał mu się te­raz, być może na po­wrót prze­stałby da­rzyć go za­ufa­niem.

Śnie­żew­ski zie­wał nie z po­wodu sen­no­ści, ale z ner­wów.

Jako ofi­cer ar­ty­le­ryj­ski nie mógł prze­cież w ża­den spo­sób po­móc ze­spo­łowi na­wi­ga­cyj­nemu, który pro­wa­dził okręt wśród mie­lizn płyt­kiego Sundu. Nie umiał też prze­nik­nąć wzro­kiem ciem­no­ści i doj­rzeć cza­ją­cych się tam za­gro­żeń, a prze­cież groźba kon­fliktu z Niem­cami ro­sła z każdą chwilą. Ofi­cjalne wy­po­wie­dze­nie wojny jesz­cze nie na­stą­piło, ale Śnie­żew­ski był pe­wien, że doj­dzie do niego w prze­ciągu kilku lub kil­ku­na­stu go­dzin.

Coś było na rze­czy. Prze­cież nie wy­sy­łano by nie­malże ca­łej pol­skiej eska­dry w mo­rze, gdyby sy­tu­acja się uspo­ka­jała. Opi­nię Śnie­żew­skiego po­dzie­lała więk­szość ob­sady mostka łącz­nie z do­wódcą, który bez­u­stan­nie za­ci­skał pię­ści, a roz­kazy wy­war­ki­wał głu­chym to­nem. Na­pię­cie było tak gę­ste, że można by je kroić, ale pol­skie okręty wciąż nie miały prawa do otwar­cia ognia.

„Prze­klęty pech” – za­klął Śnie­żew­ski w my­ślach.

Le­d­wie kilka go­dzin temu mi­nęli dy­wi­zjon okrę­tów na kontr­kur­sie. Nisz­czy­ciele i może lek­kie krą­żow­niki. Nikt nie wąt­pił, że to Niemcy. Tamci su­nęli nie­śpiesz­nie, w szyku li­nio­wym, nie­świa­domi, że skryci w mroku Po­lacy od­pro­wa­dzają ich lu­fami dział i wy­rzutni tor­pe­do­wych.

A może tamci pły­nęli do Za­toki Gdań­skiej? Może mieli roz­kaz, by o świ­cie otwo­rzyć ogień na Hel, Ja­star­nię czy Gdy­nię?

W prze­ciw­nym kie­runku niż zmie­rzały pol­skie okręty.

„Urzą­dzi­li­by­śmy szko­pom pie­kło” – po­my­ślał Woj­tek mści­wie, przy­my­ka­jąc oczy, by nie pa­trzeć na upar­cie mi­go­ta­jące świa­tło duń­skiego re­flek­tora. Po­kład drżał lekko, wpra­wiony w wi­bra­cje mocą po­tęż­nych mo­to­rów, a woda szu­miała wzdłuż burt. Ktoś za­klął, po­da­jąc po­pra­wiony od­czyt, ktoś ziew­nął ner­wowo, ktoś stuk­nął bla­sza­nym kub­kiem.

„Prze­cież sroce spod ogona nie wy­pa­dli­śmy. Nasz »Grom« nie gor­szy od pie­przo­nych nie­miasz­ków. Dałby im po­pa­lić, wspa­niały, szary smok” – po­my­ślał Woj­tek, uśmie­cha­jąc się gorzko w du­chu.

Od za­wsze na­zy­wał „Grom” smo­kiem, choć wie­dział, że ba­śniowe okre­śle­nia nie przy­stoją do­ro­słemu czło­wie­kowi, a tym bar­dziej ofi­ce­rowi okrętu wo­jen­nego. Lecz z wła­sną fan­ta­zją na­wet nie pró­bo­wał wal­czyć, bo smoki, cza­row­nice i za­klęte góry były jego naj­droż­szą i w za­sa­dzie je­dyną pa­miątką z dzie­ciń­stwa. Wy­peł­niały mu opo­wie­ści, naj­pierw snute przez ojca, a póź­niej czy­tane sa­mo­dziel­nie, i za nic w świe­cie by się ich nie wy­rzekł.

Na­raz sta­nął mu przed oczami bez­tro­ski ob­ra­zek z lat dzie­cię­cych. Było sło­neczne przed­po­łu­dnie, gdy oj­ciec za­brał go na spa­cer po Plan­tach. Szli wol­nym kro­kiem, żar­to­wali i raz za ra­zem wy­bu­chali śmie­chem. Mały Woj­tek trzy­mał w jed­nej rączce ogrom­nego li­zaka, a drugą ści­skał dłoń ojca, co chwila wzno­sząc ku niemu główkę.

– Na­prawdę tak było, tato? – py­tał z nie­do­wie­rza­niem, a oj­ciec uśmie­chał się i ki­wał głową z po­wagą.

Oj­ciec… Tak do­brze pa­mię­tał jego cier­pliwą, za­du­maną twarz i brodę, która dra­pała, gdy ca­ło­wał go na do­bra­noc. Pa­mię­tał jego grube oku­lary w ro­go­wych opraw­kach, po­pla­mione atra­men­tem palce i wiecz­nie zmierz­wione włosy. Pa­mię­tał jego ga­bi­net pe­łen sta­rych ksią­żek i prze­strach w oczach, gdy syn w wieku osiem­na­stu lat oznaj­mił, że chce wstą­pić do woj­ska.

„A może to wła­śnie jemu za­wdzię­czam? – po­my­ślał po raz setny. – Może gdyby nie bajki o daw­nych bo­ha­te­rach, ni­gdy nie za­pra­gnął­bym zo­stać żoł­nie­rzem?”

Prze­cież nie miał w so­bie ani śladu wo­jow­ni­czo­ści. Choć był dziec­kiem ży­wym i do­cie­kli­wym, za­wsze uni­kał pa­ko­wa­nia się w kło­poty, psoty nie przy­cho­dziły mu na­wet do głowy, a przed bój­kami ucie­kał, aż się za nim ku­rzyło. Kto by po­my­ślał, że kie­dyś bę­dzie do­wo­dzić ar­ty­le­rią na naj­no­wo­cze­śniej­szym pol­skim okrę­cie.

Znów wbił wzrok w skryte w ciem­no­ściach brzegi. Oj­ciec umarł wła­śnie tam, w ci­chej, spo­koj­nej Da­nii, rok temu w sierp­niu. Jak zwy­kle spę­dzał lato w Ko­pen­ha­dze, gdzie we­spół z kil­koma ko­le­gami z miej­sco­wego uni­wer­sy­tetu pro­wa­dzili ja­kieś ba­da­nia hi­sto­ryczne, bo­dajże nad wy­prawą het­mana Czar­nec­kiego. Po­trą­cił go sa­mo­chód, gdy wy­cho­dził wie­czo­rem z uni­wer­sy­tetu.

Nad świa­tem hu­lały już wi­chry wojny i Woj­tek za­dał so­bie w my­ślach py­ta­nie, czy kie­dyś jesz­cze zdoła sta­nąć nad gro­bem ojca.

– Jest pan wolny, Śnie­żew­ski – ode­zwał się nie­spo­dzie­wa­nie po­rucz­nik Dziel­ski, pierw­szy ofi­cer ar­ty­le­rii. Jego twarz była le­d­wie wi­doczna. – Pań­ska wachta do­bie­gła końca.

– Tak jest. – Woj­tek otrzą­snął się z za­dumy. – Sta­no­wi­ska w po­go­to­wiu bo­jo­wym, działa za­ła­do­wane po­ci­skami bu­rzą­cymi.

– Dzię­kuję. Mi­łej nocy.

Woj­tek ru­szył w kie­runku ka­juty, którą dzie­lił ze Stasz­kiem Łę­kiem, ofi­ce­rem na­wi­ga­cyj­nym, ale roz­my­ślił się i wy­szedł na po­kład od strony pra­wej burty. Była piękna noc. Rześ­kie, mor­skie po­wie­trze sma­ko­wało do­sko­nale, niebo ja­rzyło się gwiezd­nym py­łem, a da­leko na szwedz­kim brzegu mi­go­tały po­je­dyn­cze świa­tełka ry­bac­kich wio­sek. Za rufą bie­lał kil­wa­ter okrętu, a da­lej Woj­tek do­strzegł ni­kłe, po­je­dyn­cze świa­tło po­zy­cyjne „Bu­rzy”.

– Ma­giczna noc – wes­tchnął do sie­bie, opie­ra­jąc się łok­ciami o re­ling.

– Cel­nie pan to ujął – po­wie­dział ktoś obok niego.

– Pa­nie ko­man­do­rze! – Woj­tek na­gle wy­prę­żył się na bacz­ność, za­wsty­dzony za­równo tym, że nie do­strzegł do­wódcy, jak i tym, że ten przy­ła­pał go na ma­rzy­ciel­stwie.

– Spo­cznij­cie, po­rucz­niku. – Do­wódca nisz­czy­ciela, ko­man­dor Eu­ge­niusz Wil­czak, uśmiech­nął się lekko i sze­roko ziew­nął. – Nie bawmy się w kon­we­nanse pod­czas ma­gicz­nych nocy. Tym bar­dziej że pew­nie nie­wiele nam ich zo­stało. Ma pan ja­kie­goś pa­pie­rosa?

– Obo­wią­zuje za­ciem­nie­nie, pa­nie ko­man­do­rze – bąk­nął nie­śmiało Śnie­żew­ski.

– A mnie za­raz szlag trafi, jak so­bie nie za­palę – burk­nął do­wódca. – Tu bę­dziemy osło­nięci. No, ma pan tego pa­pie­rosa czy nie?

– Na­tu­ral­nie. Pro­szę.

Chwilę póź­niej do­wódca i jego pod­władny za­cią­gnęli się dy­mem.

– Niech pan mówi – po­wie­dział na­gle Wil­czak.

– Co mam mó­wić?

– Nie drę­czą pana wąt­pli­wo­ści? – Do­wódca wy­dmuch­nął kłąb dymu na­tych­miast po­rwany przez wiatr. – Niechże pan nie żar­tuje. Ma je pan wy­pi­sane na twa­rzy.

– My­śla­łem o ojcu – przy­znał Woj­tek. – Jego grób jest w Ko­pen­ha­dze.

– Tak, przy­po­mi­nam so­bie. Pro­fe­sor An­drzej Śnie­żew­ski, świa­to­wej sławy hi­sto­ryk i ar­che­olog. – Ko­man­dor po­ki­wał głową. – Czy­ta­łem jego opra­co­wa­nia na te­mat le­gendy Joms­borga. Bar­dzo cie­kawe wy­wody.

– Miło mi to sły­szeć – rzekł za­sko­czony Woj­tek. – Je­stem bar­dzo dumny z do­ko­nań ojca.

– Cóż, a ja je­stem dumny z pana – oświad­czył do­wódca.

Śnie­żew­ski spoj­rzał na niego uważ­niej, mimo ciem­no­ści świa­dom tego, że do­wódca bacz­nie mu się przy­gląda.

– Skoro w isto­cie roz­my­śla pan o ojcu, do­brze to o panu świad­czy – kon­ty­nu­ował Wil­czak. Za­cią­gnął się moc­niej. Jego twarz roz­świe­tlił na mo­ment żar pa­pie­rosa. – Bo więk­szość za­łogi an­ga­żuje inny te­mat. Trwają być może ostat­nie dni po­koju, nasz kraj szy­kuje się do wojny, a na­sza eska­dra opusz­cza Gdy­nię i pod osłoną ciem­no­ści wieje do Wiel­kiej Bry­ta­nii! Prze­my­kamy ni­czym zło­dzieje przez Sund, bo­jąc się na­wet od­po­wie­dzieć na sy­gnały z brzegu! Trzy naj­więk­sze pol­skie okręty! – Po­krę­cił głową i mil­czał przez chwilę, po czym spy­tał: – O tym pan nie my­śli?

– My­ślę – rzekł Śnie­żew­ski. – Czę­ściej niż­bym so­bie tego ży­czył. I wiem tyle, że na Bał­tyku nie mie­li­by­śmy z Krieg­sma­rine żad­nych szans.

– Prę­dzej do­pa­dłaby nas Luft­waffe – rzekł gorzko do­wódca. – I za­fun­do­wała nam bru­talny ko­niec, w któ­rym na­wet naj­więk­szy ro­man­tyk nie zdo­łałby się do­pa­trzyć chwały. Na­sza ope­ra­cja, choć przy­po­mina tchórz­liwą ucieczkę, ma pa­ra­dok­sal­nie wię­cej sensu. Za­da­niem „Bu­rzy”, „Bły­ska­wicy” i „Gromu” jest do­tar­cie do Wiel­kiej Bry­ta­nii i w wy­padku nie­miec­kiej in­wa­zji eskor­to­wa­nie wraz z Royal Navy kon­wo­jów z ma­te­ria­łami wo­jen­nymi do Pol­ski.

Pstryk­nięty pet za­kre­ślił łuk w po­wie­trzu i znik­nął w fa­lach.

– Ser­cem je­stem z ko­le­gami, któ­rzy zo­stali w Gdyni, tym bar­dziej że wielu z nich to moi bli­scy przy­ja­ciele, ale cie­szę się z tego, że nie mu­szę umie­rać. Wielu mło­dych ma pra­gnie­nie bo­ha­ter­skiej śmierci wpi­sane w toż­sa­mość, i pra­gnę pana przed tym prze­strzec, po­rucz­niku. Śmierć nie jest te­atral­nym przed­sta­wie­niem ani eg­za­mi­nem, który ko­niecz­nie trzeba zdać. O wiele bar­dziej ce­nię so­bie ży­cie, w któ­rym będę mógł się cze­muś przy­słu­żyć. Za­mie­rzam so­bie tę mą­drość po­wta­rzać z każdą ko­lejną milą mor­ską, która od­dziela nas od Gdyni, czego i panu ży­czę. Dzię­kuję za pa­pie­rosa, po­rucz­niku. Do­bra­noc.

Z ostat­nim sło­wem Wil­czak od­wró­cił się i znik­nął w drzwiach.

„Śmierć nie jest przed­sta­wie­niem – po­wtó­rzył w my­ślach Śnie­żew­ski. – Nie jest eg­za­mi­nem”.

Słowa te wy­dały mu się pu­ste, obo­jętne, a wy­po­wiedź do­wódcy obu­dziła w nim inne emo­cje od tych, ja­kich ten za­pewne by się spo­dzie­wał. Woj­tek uświa­do­mił so­bie, że nie ma ochoty roz­my­ślać o ce­lo­wo­ści bo­ha­ter­stwa. Ba, nie umie. Zro­biło mu się na­to­miast zimno, jakby śmierć, przy­wo­łana gorz­kimi sło­wami Wil­czaka, sta­nęła na­gle obok niego i za­rzu­ciła mu ra­mię na bark.

Jak do­bry przy­ja­ciel.

Wzdry­gnął się i po­szedł do ka­juty, ze wszyst­kich sił pró­bu­jąc po­zbyć się owego wra­że­nia.1.

Nie trzeba długo wę­dro­wać po An­glii, by na­tknąć się na ja­kieś ta­jem­nice. W sierp­niu 1939 roku wy­star­czyło ru­szyć z Lon­dynu na pół­noc i mi­nąć ci­che mia­steczko Wel­wyn, by po­śród łąk i ga­jów brzo­zo­wych do­strzec sto­jącą sa­mot­nie dwu­kon­dy­gna­cyjną re­zy­den­cję z ubie­głego wieku. Miej­scowi znali jej na­zwę – The Fry­the – ale nie po­tra­fili po­wie­dzieć o niej wiele wię­cej. Rzecz ja­sna, pa­mię­tali kilka aneg­dot z cza­sów, gdy za­miesz­ki­wała ją do­stojna ro­dzina Wil­shere, znali rów­nież sporo hi­sto­rii z okresu, gdy słu­żyła jako sen­ty­men­talny ho­te­lik dla dżen­tel­me­nów z Lon­dynu, ale o tym, co się od kilku mie­sięcy dzieje na jej te­re­nie, po­ję­cia nie mieli na­wet naj­więksi miej­scowi plot­ka­rze.

Ta­blica na wiel­kiej, że­la­znej bra­mie gło­siła co prawda, że re­zy­den­cja zo­stała za­jęta na po­trzeby szko­leń ofi­ce­rów re­zerwy RAF-u, ale w to aku­rat nikt z miej­sco­wych nie uwie­rzył. „Co to za ośro­dek szko­le­nia pi­lo­tów, do któ­rego ni­gdy nie przy­je­chał ża­den pi­lot?” – py­tał z prze­ką­sem stary Jack Hol­ly­field, go­spo­darz je­dy­nego pubu w Wel­wyn. W cza­sach, gdy po­sia­dłość peł­niła funk­cję ho­telu, w pu­bie nie­raz wi­dy­wano podi­ry­to­wa­nych dżen­tel­me­nów, któ­rzy obie­cali uko­cha­nym żo­nom ro­man­tyczny week­end za mia­stem, a zmu­szeni byli błą­dzić bez końca po dro­gach Hert­ford­shire. Wszy­scy wie­dzieli, że gdy ktoś chce do­trzeć do The Fry­the, musi w Wel­wyn spy­tać o drogę.

Tym­cza­sem od kilku mie­sięcy do mia­steczka nie zaj­rzał nikt, kto cho­ciażby przy­po­mi­nał pi­lota, ale za to ten i ów wi­dział, jak do po­sia­dło­ści pod­jeż­dżają czarne rolls-royce’y lub old­smo­bile. Raz też przez Wel­wyn prze­mknął au­to­bus z za­ciem­nio­nymi szy­bami, co do­star­czyło by­wal­com pubu Hol­ly­field’s te­ma­tów na nie­je­den wie­czór. Nie­któ­rzy byli prze­ko­nani, że w The Fry­the więzi się ko­mu­ni­stycz­nych szpie­gów, inni uwa­żali, że to szpi­tal dla opiu­mi­stów, a jesz­cze inni utrzy­my­wali, że re­zy­den­cja stała się klu­bem dżen­tel­me­nów o nie­kon­wen­cjo­nal­nych skłon­no­ściach.

Od­gro­dzona od świata wy­so­kim mu­rem re­zy­den­cja w isto­cie kryła ta­jem­nice, ale nie tak spek­ta­ku­larne jak te, które cho­dziły po gło­wach miej­sco­wym pi­wo­szom. Każdy, kto by się na ów mur wspiął, uj­rzałby za­pewne ściany po­ro­śnięte buj­nym blusz­czem, gniazda ja­skó­łek pod oka­pem, mo­drze­wie pod oknami i wy­sy­pane bia­łym żwi­rem ścieżki. Przy odro­bi­nie szczę­ścia pod­glą­dacz uj­rzałby też może grupy mło­dych, do­brze zbu­do­wa­nych męż­czyzn ćwi­czą­cych walkę na noże, ale nic po­nadto.

Gdyby zaś za­kradł się tam w nocy, mógłby po­my­śleć, że lu­dzie z The Fry­the ucie­kli, a te­raz re­zy­den­cją wła­dają du­chy. Gdyby uczy­nił to tej wła­śnie nocy, po­nu­rej i desz­czo­wej, byłby tego pe­wien.

Na kilka mi­nut przed pół­nocą uśpio­nym obej­ściem wstrzą­snął bo­wiem strasz­liwy wrzask.

*

Świat osza­lał.

Har­ring­to­nem za­wład­nęło prze­ra­że­nie i nie wie­dział, do­kąd ucie­kać. W jed­nej chwili sła­niał się wśród cha­ty­nek z darni, po­ty­ka­jąc się o ciała miesz­kań­ców po­szat­ko­wane se­riami z pi­sto­le­tów ma­szy­no­wych, by chwilę póź­niej po­tknąć się i wpaść w lo­do­wate fale po­toku. Póź­niej peł­zał po ka­mie­ni­stym brzegu, krztu­sząc się i szlo­cha­jąc, ra­niąc łok­cie i ko­lana. Z tru­dem zmu­szał się do wy­siłku, choć czasu na ucieczkę miał co­raz mniej.

Nie mu­siał pod­no­sić głowy, by wi­dzieć ję­zyki lawy spły­wa­jące po sto­kach wul­kanu. Roz­grzane po­wie­trze hu­czało i sy­czało, a ob­razy tra­ciły ostrość.

Szyb­ciej! Szyb­ciej…

Zie­mia za­drżała i otwo­rzyła się ko­lejna szcze­lina w zbo­czu. Czer­wone stru­mie­nie lawy strze­liły w po­wie­trze, po czym ru­nęły w dół. Har­ring­ton już wie­dział, że się spóź­nił.

Ob­razy na­stę­po­wały po so­bie jesz­cze szyb­ciej. Nisz­cząca lawa, która su­nie na­przód. Jego bez­władne ciało osu­wa­jące się po zbo­czu. Szy­der­czy uśmiech na twa­rzy tam­tego. Pa­ra­bel­lum wolno uno­szące się do strzału.

*

– Wszystko z pa­nem w po­rządku?

Har­ring­ton ode­tchnął ciężko i ro­zej­rzał się wo­kół pół­przy­tom­nie. Po­woli wra­cała do niego świa­do­mość – był we wła­snej sy­pialni w The Fry­the, za oknem wciąż wi­siała gę­sta noc, a za­nie­po­ko­jony głos zza drzwi na­le­żał do panny Ma­de­la­ine Eklund, jego aż na­der skru­pu­lat­nej asy­stentki.

Za­mknął oczy i jesz­cze szyb­ciej je otwo­rzył, umy­ka­jąc przed frag­men­tami kosz­maru. Lawa. Śmiech. Wy­strzał.

„Znów krzy­cza­łem przez sen” – po­my­ślał, roz­cie­ra­jąc za­spane oczy.

– Nic mi nie jest! – burk­nął nie­chęt­nie.

– Uff, bar­dzo mnie pan za­nie­po­koił! – wes­tchnęła panna Eklund. – Drę­czą pana złe sny! Sta­now­czo nie po­wi­nien się pan prze­mę­czać! Za dużo pan pra­cuje, a pi­cie ta­kich ilo­ści dżinu z to­ni­kiem przy nie­zdro­wej die­cie to ka­ry­godne po­łą­cze­nie! Ka­ry­godne!

– Tak, oczy­wi­ście… Bar­dzo ka­ry­godne. Do­bra­noc, panno Eklund – wy­mam­ro­tał Har­ring­ton i spu­ścił nogi z łóżka.

– Do­bra­noc, pa­nie Har­ring­to­nie! – od­parła asy­stentka.

Męż­czy­zna przez mo­ment słu­chał, jak od­cho­dzi, szu­ra­jąc kap­ciami po pod­ło­dze, a po­tem otarł czoło i włą­czył lampkę nocną. Mru­żąc oczy, na­rzu­cił szla­frok i pod­szedł do okna.

– Nic ci nie jest? – za­py­tał z lekką drwiną głos z ciem­nego kąta sy­pialni. – Na­prawdę?

– Za­mknij się – mruk­nął pod no­sem Har­ring­ton i oparł dło­nie o pa­ra­pet. Szum za oknem zdra­dził mu, że ulewa przy­brała na sile. Świa­tła nie­od­le­głego mia­steczka Wel­wyn za­mie­niły się w nie­śmiałe, za­ma­zane plamki.

Na szkle uj­rzał wła­sne nie­wy­raźne od­bi­cie – su­rową, znę­kaną twarz oko­loną rzadką brodą. Do­tknął za­la­nej desz­czem szyby i za­pa­trzył się na ob­wódki pary wo­kół pal­ców. Lewa dłoń bez­wied­nie spo­częła na sta­rej bliź­nie na piersi. Bli­zna pul­so­wała, jak zwy­kle pod­czas desz­czu.

I pie­kła, jak zwy­kle po tym kosz­ma­rze.

Z na­głym wes­tchnie­niem Har­ring­ton od­wró­cił się i pod­szedł do barku. Drżą­cymi rę­kami na­lał so­bie por­cję dżinu z to­ni­kiem, po czym za­pa­lił nie­wielką lampkę przy biurku, wy­do­był z szu­flady po­kaź­nej gru­bo­ści ka­jet i ujął pióro.

12 sierp­nia 1939, The Fry­the

Sen po­wró­cił po raz czwarty w ciągu dwóch ostat­nich ty­go­dni.

I tym ra­zem na­prawdę mnie za­nie­po­koił, bo te­raz staje się nie­zmier­nie wy­ra­zi­sty. Czuję w nim zimno, go­rąco, ból, na­wet za­pach siarki z wul­kanu, a po prze­bu­dze­niu drżę i z tru­dem zbie­ram my­śli. Za­pewne już dziś nie za­snę, lecz nie to mar­twi mnie naj­bar­dziej.

Pod­świa­do­mie czuję, że na­tę­że­nie kosz­maru ozna­cza zbli­ża­jący się prze­łom.

Wska­zują zresztą na to wszel­kie znaki na nie­bie i ziemi. Nad Eu­ropą wzbie­rają ciemne chmury, a wielcy tego świata ze wszyst­kich sił sta­rają się uła­go­dzić żar­łocz­nego Hi­tlera, lecz czy są w sta­nie zmie­nić co­kol­wiek? Mam złe prze­czu­cia, do­prawdy złe. Niemcy za­gar­nęli już Au­strię i Cze­cho­sło­wa­cję, a te­raz ostrzą so­bie pa­zury na Pol­skę, po­noć na­szego so­jusz­nika. Czym to wszystko się skoń­czy? Czy Cham­ber­la­inowi star­czy od­wagi, by wy­po­wie­dzieć Niem­com wojnę, gdy ci za­ata­kują Po­la­ków?

Niech mnie prze­klną wszy­scy orę­dow­nicy roz­pra­wie­nia się z fa­szy­stami, lecz mam szczerą na­dzieję, że Cham­ber­lain okaże się tchó­rzem.

Nie chcę tej wojny. Za młodu, gdy po­zwa­la­łem so­bie na ide­alizm, na­zy­wa­łem ją wy­my­słem sza­leń­ców, wie­dzio­nych uro­jo­nymi ide­ami czy nad­mierną py­chą, ale je­stem już na­zbyt zgorzk­niały na po­dobne fra­zesy. Dzi­siaj wy­buch wojny ozna­cza dla mnie po pro­stu za­mknię­cie gra­nic, zli­kwi­do­wa­nie am­ba­sady w Ber­li­nie i roz­pad ca­łej siatki in­for­ma­to­rów. In­nymi słowy, kres mo­ich pla­nów.

I zwy­cię­stwo Tritza.

Na wszyst­kich bo­gów, kosz­mary stają się co­raz gwał­tow­niej­sze, a tym­cza­sem na­dzieja bled­nie. Po­łowa mo­ich agen­tów za­mil­kła ze stra­chu przed Ge­he­im­stadt­spo­li­zei, a reszta biega za wła­snym ogo­nem. Czuję już w ustach gorzki smak klę­ski.

Czyżby na­prawdę nad­cho­dził dzień osta­tecz­nego star­cia? Czyżby zbli­żał się no­wo­cze­sny Ra­gna­rok, roz­gry­wany si­łami pan­cer­nych okrę­tów, broni ma­szy­no­wej i sa­mo­lo­tów? Czy Niem­com przyj­dzie ode­grać w nim rolę pło­mien­nego ol­brzyma Surta, który spu­sto­szył świat pło­mie­niami rów­nie nisz­czy­ciel­skimi jak lawa z mego snu?

Ogar­nia mnie strach, że nie zdążę w owym Ra­gna­roku wziąć udziału.

Har­ring­ton pi­sał i pi­sał, dzie­ląc się z dzien­ni­kiem lę­kami i na­dzie­jami. Nie za­uwa­żył, że deszcz w końcu ze­lżał, a na ciem­nym nie­bie po­ja­wił się nie­śmiały szary brzask. Pół go­dziny póź­niej, gdy było już widno, aż pod­sko­czył, sły­sząc stu­ka­nie do drzwi.

– Dzień do­bry! – W mło­dym, peł­nym ener­gii gło­sie panny Eklund nie było na­wet śladu zmę­cze­nia. – Pani Green chciała prze­ka­zać, że pań­skie śnia­da­nie lada chwila bę­dzie go­towe, a ja przy­po­mi­nam, że na go­dzinę ósmą ma pan umó­wioną wi­zytę dok­tora Mac­Cra­iga. O dzie­sią­tej spo­tyka się pan z dżen­tel­me­nami z wy­wiadu ma­ry­narki, a na pań­skim biurku leży już świeża poczta z Ber­lina i War­szawy.

Har­ring­ton wy­pro­sto­wał się i prze­tarł zmę­czone oczy. Wśród wil­goci po­nu­rego świtu nie­śmiało od­zy­wały się ptaki. Kosz­mar i zwią­zane z nim ty­siące wąt­pli­wo­ści roz­my­wały się, a świat na nowo zy­skał so­lidne, ra­cjo­nalne pod­stawy. Znów na­zy­wał się sir An­drew Har­ring­ton, był puł­kow­ni­kiem ar­mii oraz sze­fem Sek­cji D bry­tyj­skiego wy­wiadu Se­cret In­tel­li­gence Se­rvice.

*

– Każda wi­zyta dok­tora Mac­Cra­iga spra­wia, że czuję się nieco go­rzej – po­wie­dział Har­ring­ton, pa­trząc przez okno, jak sa­mo­chód dok­tora ru­sza wśród ka­łuż w stronę Wel­wyn. Czarny ko­cur w jego ra­mio­nach mru­czał z za­do­wo­le­niem i mru­żył zie­lone ślepka.

– Co też pan opo­wiada?! – za­wo­łała zdu­miona panna Eklund, zbie­ra­jąc fi­li­żanki.

– Ależ drogi pa­nie! – Har­ring­ton ze znaw­stwem prze­drzeź­niał głos zrzę­dli­wego le­ka­rza. – Nie jest pan prze­cież mło­dzie­niasz­kiem! Sta­now­czo na­le­gam, by sy­piał pan re­gu­lar­nie, a także ogra­ni­czył spo­ży­cie whi­sky i pa­le­nie cy­gar! Ma pan pięć­dzie­siąt trzy lata, sir, i je­śli nie prze­sta­nie pan fol­go­wać swoim sła­bo­ściom, oba­wiam się, że za rok bę­dzie pan miał już pięć­dzie­siąt cztery!

Asy­stentka wy­pro­sto­wała się, mocno trzy­ma­jąc tacę z fi­li­żan­kami. Wpa­try­wała się w Har­ring­tona z tro­ską.

– Oba­wiam się, że pan dok­tor miał tro­chę ra­cji – bąk­nęła nie­śmiało. – Źle pan sy­pia, a pań­skie kosz­mary…

– Do­bry Boże! – Har­ring­ton wy­wró­cił oczami. – Czyżby dok­to­rowi udało się pa­nią prze­ku­pić?

– Ja nie żar­tuję! – Dziew­czyna spą­so­wiała. – To zna­czy… Pro­szę mi wy­ba­czyć śmia­łość, ale… Ale na­prawdę się zmar­twi­łam, bo…

Urwała i ro­zej­rzała się bez­rad­nie.

Har­ring­ton przyj­rzał się jej uważ­nie. Ma­de­la­ine Eklund pra­co­wała dla niego za­le­d­wie od sze­ściu mie­sięcy, ale mimo to już nie po­tra­fił wy­obra­zić so­bie ży­cia za­wo­do­wego bez jej udziału. Mimo mło­dego wieku – dziew­czyna li­czyła so­bie za­le­d­wie dwa­dzie­ścia je­den lat – była bar­dzo do­brze zor­ga­ni­zo­wana i nie­zwy­kle do­kładna. Wła­dała fran­cu­skim i do pew­nego stop­nia nie­miec­kim, szybko pi­sała na ma­szy­nie, spo­rzą­dzała no­tatki z do­słow­nie wszyst­kich wy­da­rzeń, w któ­rych brała udział, a po­tem ka­ta­lo­go­wała je z po­dziwu godną skru­pu­lat­no­ścią. Co wię­cej, od pew­nego czasu za­czy­nała mu mat­ko­wać: choć nikt jej o to nie pro­sił, dbała o jego ubiór, za­ma­wiała wi­zyty u fry­zjera, oso­bi­ście szy­ko­wała mu her­batę i dbała o za­opa­trze­nie barku, co kie­dyś za­pewne miało za­cząć go iry­to­wać, ale jak do­tąd bar­dzo mu się po­do­bało.

Omiótł spoj­rze­niem jej szczu­płą syl­wetkę. Eklund no­siła szarą spód­niczkę do ko­lan i bor­dowy ża­kiet, który za­pewne kosz­to­wał po­łowę jej pen­sji, a nie­malże czarne włosy upi­nała w mi­sterny kok. Było to jej je­dyne ustęp­stwo wo­bec ele­gan­cji, bo­wiem nie sto­so­wała ma­ki­jażu. Być może wła­śnie dla­tego ema­no­wała nie tylko pro­fe­sjo­na­li­zmem, ale rów­nież roz­czu­la­jącą wprost nie­win­no­ścią.

– Pro­szę się nie mar­twić – po­wie­dział szybko, nie chcąc spra­wiać jej przy­kro­ści. – W tym, co pani mówi, jest sporo ra­cji. Może, a niech mnie, w końcu po­słu­cham tego szkoc­kiego ła­pi­du­cha. Mó­wiła coś pani o ko­re­spon­den­cji z Ber­lina i War­szawy?

– Oraz z Lon­dynu. Li­sty są na pań­skim biurku.

– Bar­dzo dzię­kuję.

Har­ring­ton spę­dził kota na pod­łogę i prze­szedł do ga­bi­netu, przy­tul­nego po­miesz­cze­nia z wiel­kim ko­min­kiem, ma­syw­nym biur­kiem z ogromną liczbą szu­flad oraz re­ga­łem ugi­na­ją­cym się od ksią­żek. Na ścia­nach wi­siało kilka zdjęć i ry­cin, wśród któ­rych cen­tralne miej­sce zaj­mo­wała re­pro­duk­cja dzie­więt­na­sto­wiecz­nej mapy Is­lan­dii, a obok niej ry­cina przed­sta­wia­jąca mi­tyczny Yg­g­dra­sill – Je­sion Świa­tów z mi­to­lo­gii nor­dyc­kiej. W po­ko­iku uno­sił się cha­rak­te­ry­styczny za­pach skó­rza­nych obić, ku­rzu i sta­rych ksią­żek.

Har­ring­ton wes­tchnął na wi­dok sterty li­stów. Po­pra­wia­jąc oku­lary, zer­k­nął na pierw­szy z nich i skrzy­wił się, kiedy od­czy­tał na­zwi­sko na ko­per­cie.

– Gdyby była pani taka do­bra – rzekł przez za­ci­śnięte zęby, wrzu­ca­jąc list do ko­minka – całą ko­re­spon­den­cję od sir Ce­drika de Wo­ort lub ko­go­kol­wiek, kto po­słu­guje się pie­czę­cią Bi­blio­teki, pro­szę śmiało wy­rzu­cać do ko­sza.

– Oczy­wi­ście, pro­szę pana – po­wie­działa panna Eklund, wcho­dząc do ga­bi­netu z fi­li­żanką her­baty.

Har­ring­ton od­cze­kał, aż list spali się do końca, a po­tem za­siadł za biur­kiem i roz­ciął ko­pertę ko­lej­nego li­stu. Po­chło­nięty lek­turą, co rusz po­pra­wiał oku­lary na no­sie, a czarny ko­cur, który zdą­żył wsko­czyć na biurko i uło­żyć się przy ka­ła­ma­rzu, pró­bo­wał łapą trą­cać roz­dzie­rane ko­perty. Pani Eklund po­sta­wiła fi­li­żankę na biurku i wy­szła rów­nie ci­cho, jak we­szła, za­my­ka­jąc drzwi.

Wtedy Har­ring­ton po­zwo­lił so­bie na cięż­kie wes­tchnie­nie. Źle prze­spana noc cią­żyła już na jego sa­mo­po­czu­ciu, a ko­re­spon­den­cja z Ber­lina znów oka­zała się gorz­kim roz­cza­ro­wa­niem. Paczka za­wie­rała je­dy­nie krótki list od in­for­ma­tora w am­ba­sa­dzie bry­tyj­skiej oraz nowy nu­mer cza­so­pi­sma „Ger­ma­nien”. W jego spi­sie tre­ści Har­ring­ton nie od­na­lazł po­szu­ki­wa­nego na­zwi­ska, ale sam przed sobą przy­znał, że nie miał na to na­dziei.

Po pro­fe­so­rze Mi­cha­elu Tritzu wszak już dawno za­gi­nął wszelki ślad.

Har­ring­ton bez­wied­nie po­tarł starą bli­znę i za­pa­lił cy­garo, igno­ru­jąc obu­rze­nie w oczach kota.

„Ileż to lat mi­nęło, od­kąd zgu­bi­łem trop tego prze­klę­tego Niemca? – po­my­ślał. –Trzy? Nie, pra­wie cztery”.

Po za­koń­cze­niu ich wspól­nej, nie­malże zgub­nej dla niego wy­prawy na Is­lan­dię na­tknął się jesz­cze dwu­krot­nie na to na­zwi­sko, po czym Tritz za­padł się pod zie­mię. Im dłu­żej zaś po­zo­sta­wał nie­obecny, tym więk­szy był nie­po­kój Har­ring­tona.

– Ani widu, ani sły­chu – oznaj­mił kotu i wy­dmuch­nął kłąb dymu. – Nie wy­kłada na uczelni, nie pi­suje do ga­zet, nie wy­gła­sza od­czy­tów. Po pro­stu znikł, Poe.

Poe mu­snął ogo­nem blat i od­wró­cił łe­bek, wy­raź­nie da­jąc do zro­zu­mie­nia, że dal­sza roz­mowa zu­peł­nie go nie in­te­re­suje, a Har­ring­ton ujął prze­syłkę z War­szawy. Jej nadawcą był szef tam­tej­szej pla­cówki SIS, puł­kow­nik Shel­ley.

Cie­kawe. Shel­ley nie od­zy­wał się od po­nad roku.

Już po kilku pierw­szych zda­niach serce Har­ring­tona przy­śpie­szyło tempa. Dwu­krot­nie prze­czy­tał list, po czym na­gle wstał, pod­szedł do biurka i na­lał so­bie szkoc­kiej na dwa palce.

– Niech szlag trafi Mac­Cra­iga – oznaj­mił bez­gra­nicz­nie zgor­szo­nemu kotu. – Shel­ley wła­śnie zna­lazł świę­tego Gra­ala. Panno Eklund?

Asy­stentka zja­wiła się na­tych­miast, jakby przez cały czas czu­wała za drzwiami.

– Pro­szę od­wo­łać moje spo­tka­nie z ofi­ce­rami Na­val In­tel­li­gence Di­vi­sion – oświad­czył i do­pił whi­sky. – Po­wie im pani, że mam do­kucz­liwą mi­grenę czy coś w tym gu­ście. Czy ma­jor Gub­bins przy­był już do The Fry­the?

– Tak, pro­szę pana – od­po­wie­działa panna Eklund. – Za kwa­drans roz­po­czyna tre­ning kon­dy­cyjny z… z od­dzia­łem.

Za­ru­mie­niła się przy tych sło­wach tak bar­dzo, że jej po­liczki przy­po­mi­nały dwie roz­kwi­tłe róże.

– Pro­szę go na mo­ment za­wo­łać.

Panna Eklund ski­nęła i wy­szła, a Poe uniósł główkę i spoj­rzał z prze­ra­że­niem na Har­ring­tona. Nie znaj­du­jąc u niego zro­zu­mie­nia, na­tych­miast ze­sko­czył na pod­łogę i czmych­nął z po­koju. Kilka se­kund póź­niej na progu wy­ro­sła po­tężna syl­wetka ma­jora Co­lina Gub­binsa, jed­nego z dwóch ofi­ce­rów-in­struk­to­rów Sek­cji D. Był to wy­soki, do­brze zbu­do­wany męż­czy­zna po czter­dzie­stce, ubrany jak zwy­kle w płó­cienne spodnie i ko­szulę z pod­wi­nię­tymi rę­ka­wami. Wy­so­kie czoło i krótko przy­cięte wąsy były wil­gotne od desz­czu, a za­ru­mie­niona, szczera twarz ema­no­wała spo­ko­jem i tylko bli­zna na szyi, wy­sta­jąca znad koł­nie­rza, pod­po­wia­dała, że nie za­ra­biał na ży­cie jako bi­blio­te­karz czy kie­rowca tak­sówki.

– Dzień do­bry – ode­zwał się tu­bal­nym gło­sem. – Chciał się pan ze mną zo­ba­czyć?

– Dzień do­bry, ma­jo­rze. – Har­ring­ton za­mknął za nim drzwi. – W rze­czy sa­mej. Pro­szę usiąść. Po­zwoli pan, że za­dam panu kilka py­tań.

– Na­tu­ral­nie – od­po­wie­dział Gub­bins i przy­su­nął so­bie krze­sło.

– Czy był pan kie­dyś w Pol­sce?

– Tak, kilka mie­sięcy temu, sir.

– A po pol­sku pan przy­pad­kiem nie mówi?

– Nie­stety nie.

– Trudno. – Har­ring­ton za­pa­lił ko­lejne cy­garo. – Być może nie bę­dzie to jed­nak pro­ble­mem. Mam dla pana ważne za­da­nie, ma­jo­rze. Pod­czas ostat­niej na­rady Jo­int In­tel­li­gence Sub-Com­mit­tee obiło mi się o uszy, że SIS za­mie­rza wy­słać tam grupę ofi­ce­rów. Chciał­bym, by pan do niej do­łą­czył i udał się do War­szawy. Mie­ści się tam na­sza mi­sja woj­skowa do­wo­dzona przez ge­ne­rała Carl­tona de Wiart. – Har­ring­ton się za­my­ślił. – Są­dzę, że uda mi się wcią­gnąć pana na sta­no­wi­sko ad­iu­tanta ge­ne­rała, przy­naj­mniej na chwilę.

– Z ca­łym sza­cun­kiem, sir, lecz co z ćwi­cze­niami Sek­cji D? – Ma­jor zmierz­wił włosy. – Do­piero co roz­po­czę­li­śmy ćwi­cze­nia z pierw­szymi dru­ży­nami, a ad­mi­rał Sinc­lair nie­ba­wem bę­dzie chciał po­znać efekty tre­ningu.

– Gub­bins, czy są­dzi pan, że od­ry­wał­bym pana od szko­leń, gdyby sprawa była błaha? – wes­tchnął star­szy z męż­czyzn. – Na czas pań­skiej mi­sji za­stąpi pana ma­jor Grand.

– Ro­zu­miem, sir. – Gub­bins kiw­nął głową. – Na czym ma po­le­gać moje za­da­nie?

– Skon­tak­tuje się pan z puł­kow­ni­kiem Shel­leyem, ma­jo­rze. To szef na­szej pla­cówki w War­sza­wie, któ­rego zo­bo­wiążę do udzie­le­nia panu wszel­kiej pomocy. Pań­skie za­da­nie zaś, któ­remu na­daję kryp­to­nim „Prze­pro­wadzka”, bę­dzie sto­sun­kowo pro­ste. – Przy tych sło­wach Har­ring­ton za­wie­sił głos i wy­dmuch­nął kłąb dymu. – Spro­wa­dzi pan do The Fry­the pew­nego czło­wieka. Pew­nego bar­dzo szcze­gól­nego czło­wieka.

– An­glika? Niemca?

– Po­laka.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: