- promocja
-
W empik go
Grom. Wojna runów - ebook
Grom. Wojna runów - ebook
Nadciągnął rok 1940, najmroczniejszy od dekad. Oczy światowych przywódców z obawą zwracają się ku drapieżnym hitlerowskim Niemcom, wciąż nienasyconym pokonaniem Polski i szykującym się do kolejnej agresji. Mało kto wie, że w cieniu nabierającej rozpędu wojny toczy się inna, nie mniej krwawa, a równie groźna.
Sir Harrington, szef komórki brytyjskiego wywiadu, desperacko poszukuje po Europie niejakiego Michaela Trtitza, niemieckiego badacza tajemnic przeszłości. W archiwum duńskiego instytutu spoczywa dawno zapomniany manuskrypt, spisany przez na wpół legendarnego skalda. By go zdobyć, sir Harringon nie cofnie się przed niczym.
Na dalekiej Północy wokół świętego drzewa zbierają się wojownicy. Są gotowi do końca walczyć o odchodzący w niepamięć świat. Tam też, kierowany rozkazami admiralicji, zmierza polski okręt wojenny, którego oficer, porucznik Wojciech Śnieżewski, odkrywa w sobie niespotykaną moc.
Wszystkie te siły spotkają się w przededniu Ragnaroku, by ustanowić nowy porządek świata.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8330-584-4 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Klęcząca na śniegu Kriss drżała.
Świat wokół niej milczał. Koronami ośnieżonych świerków nie poruszał najlżejszy powiew wiatru, a jedynym słyszalnym odgłosem był szloch dziewczyny. Mimo rozpaczy i przerażenia pamiętała, by nie płakać za głośno i nie naruszyć pradawnej ciszy Bezimiennej Doliny. Kriss bała się bowiem gniewu wielkiego jesionu.
Góry szybko roztapiały się w mroku nadchodzącego wieczoru. Zapłakana Kriss zdobyła się na odwagę i uniosła wzrok na jesion, teraz nieruchomy, milczący, ciemniejący wraz z resztą lasu. Odeszła gdzieś światłość, którą promieniował jeszcze chwilę temu. Bezimienna Dolina znów stawała się zwykłym miejscem wśród gór.
Kriss wiedziała jednak, że długo nie zapomni tego, co widziała przed momentem.
Wtem usłyszała pospieszne kroki za plecami. Odwróciła się i ujrzała biegnącego ku niej mężczyznę. U jego boku sadził susami wielki, muskularny wilk.
– Kriss! – krzyknął biegnący. Pęd strącił kaptur z jego głowy, odsłaniając poważną twarz bez zarostu i niespokojne oczy. – Kriss… – wyszeptał. Przypadł do niej i pomógł usiąść.
Ta wsparła się na nim i uśmiechnęła gorzko, półprzytomnie. Jakby znużona, zacisnęła powieki.
– Wiedziałam, że tu zmierzasz… – wyszeptała. – Sverre, ja znów widziałam…
Mężczyzna zacisnął zęby, jakby wściekłość walczyła w nim o lepsze z ulgą.
– Kriss, do reszty oszalałaś! – wycedził. – Dlaczego przychodzisz tu sama? Przecież wiesz, że przez te swoje wizje tracisz siły, a te góry rządzą się własnymi zasadami…
– Dlaczego przybywam tu sama? – Kriss uśmiechnęła się blado, nie otwierając oczu. – Cóż za głupie pytanie, Sverre. Przecież nie pozostał już nikt!
– Jestem ja, jest Skygge! – Dłoń mężczyzny zmierzwiła sierść na wilczym łbie. – Jest Gunnar, są inni! Kriss, nie możesz…
– Gdzie są ci inni? – zapytała sennie dziewczyna. – Gdzie? Wyrzekli się swego dziedzictwa, zapomnieli o korzeniach, porzucili nas… Żyją nowym życiem. Są teraz zwykłymi ludźmi, mają zwyczajne problemy… To dobry wybór, zrobili lepiej od tych, którzy poszli za Czarnym Złem.
– Jak Ragnar. – Sverre zacisnął zęby. Złość wyparowała i przeobraziła się w gorycz. – Wciąż nie mogę się pogodzić z jego zdradą.
Wilk targnął łbem, a w żółtych oczach błysnęła nienawiść. Chrapliwe, złowrogie szczeknięcie poniosło się nad koronami drzew.
– Nadal utrzymujesz, że ci, którzy nas zdradzili, nadejdą wraz z Czarnym Złem? – zapytał mężczyzna. – Nadal w to wierzysz?
– Wiara nie ma z tym nic wspólnego. Ja to widziałam, Sverre. Oni już zwierają szyki i niebawem tu będą, silni, zjednoczeni. Wybiją nas, zabiorą Bezimienną Dolinę. Okiełznają Króla Gór. Przycisną go do ziemi, poranią, wyduszą z niego życie.
Spojrzenie Sverrego mimowolnie skierowało się ku rozłożystemu drzewu, ledwie widocznemu już pośród ciemności. Nikło teraz tak, jak znikał ich świat.
– Co dokładnie przekazał ci Król Gór? – Sverre próbował mówić rzeczowo i z opanowaniem.
– Nie zrozumiałam wszystkiego – powiedziała Kriss przez zaciśnięte gardło. – Przekazał mi, że niedługo nasza kraina zaroi się od obcych, którzy będą pragnęli pozabijać się nawzajem. Wśród nich będzie trzech, których przeznaczenie skieruje ku Bezimiennej Dolinie. Jednego przywiedzie chciwość, drugiego nienawiść, a trzeciego… Cóż, serce trzeciego nie będzie skażone złem, choć to człowiek usynowiony przez śmierć, znający jej tajemnice i kaprysy lepiej od kogokolwiek z żyjących. On położy kres naszym wahaniom i cierpieniom, Sverre. On położy kres wszystkiemu.
*
Reflektor na duńskim brzegu raz jeszcze zamigotał natarczywie, domagając się odpowiedzi.
Wojtek sapnął i przeklął go w myślach.
– Ciągle to samo – mruknął ktoś za jego plecami. – What ship i what ship. Mógłby chociaż…
– Bez gadania – odezwał się półgłosem dowódca, komandor podporucznik Eugeniusz Wilczak. – Kurs bez zmian.
Na mostku zapadła niemal zupełna cisza, przerywana jedynie mruknięciami oficera nawigacyjnego i cichymi komendami dowódcy. Wojtek przetarł oczy zmęczone od wpatrywania się w ciemności nad Sundem i ziewnął szeroko, rad, że nikt go nie widzi. Na okręcie zaprowadzono bowiem całkowite zaciemnienie. Jedynie nad stanowiskiem nawigacyjnym i radiowym paliły się nieliczne lampy, a pojedyncze czerwone światło pozycyjne idącej przed nimi „Błyskawicy” niemalże nikło w mroku.
Podporucznik Wojciech Śnieżewski, drugi oficer artyleryjski niszczyciela ORP „Grom”, był wysokim, szczupłym człowiekiem o gładkiej twarzy niemalże bez śladów zarostu. Krótkie, jasne włosy czesał na bok, co wraz z wiecznie zaróżowionymi policzkami i jasnoniebieskimi oczami nadawało mu wygląd cherubinka, człowieka, który nie dojrzał do swej rangi i zajmowanego stanowiska. Nowo poznani ludzie zazwyczaj potrzebowali sporo czasu, by nauczyć się traktować go poważnie, a gdyby ktoś przyjrzał mu się teraz, być może na powrót przestałby darzyć go zaufaniem.
Śnieżewski ziewał nie z powodu senności, ale z nerwów.
Jako oficer artyleryjski nie mógł przecież w żaden sposób pomóc zespołowi nawigacyjnemu, który prowadził okręt wśród mielizn płytkiego Sundu. Nie umiał też przeniknąć wzrokiem ciemności i dojrzeć czających się tam zagrożeń, a przecież groźba konfliktu z Niemcami rosła z każdą chwilą. Oficjalne wypowiedzenie wojny jeszcze nie nastąpiło, ale Śnieżewski był pewien, że dojdzie do niego w przeciągu kilku lub kilkunastu godzin.
Coś było na rzeczy. Przecież nie wysyłano by niemalże całej polskiej eskadry w morze, gdyby sytuacja się uspokajała. Opinię Śnieżewskiego podzielała większość obsady mostka łącznie z dowódcą, który bezustannie zaciskał pięści, a rozkazy wywarkiwał głuchym tonem. Napięcie było tak gęste, że można by je kroić, ale polskie okręty wciąż nie miały prawa do otwarcia ognia.
„Przeklęty pech” – zaklął Śnieżewski w myślach.
Ledwie kilka godzin temu minęli dywizjon okrętów na kontrkursie. Niszczyciele i może lekkie krążowniki. Nikt nie wątpił, że to Niemcy. Tamci sunęli nieśpiesznie, w szyku liniowym, nieświadomi, że skryci w mroku Polacy odprowadzają ich lufami dział i wyrzutni torpedowych.
A może tamci płynęli do Zatoki Gdańskiej? Może mieli rozkaz, by o świcie otworzyć ogień na Hel, Jastarnię czy Gdynię?
W przeciwnym kierunku niż zmierzały polskie okręty.
„Urządzilibyśmy szkopom piekło” – pomyślał Wojtek mściwie, przymykając oczy, by nie patrzeć na uparcie migotające światło duńskiego reflektora. Pokład drżał lekko, wprawiony w wibracje mocą potężnych motorów, a woda szumiała wzdłuż burt. Ktoś zaklął, podając poprawiony odczyt, ktoś ziewnął nerwowo, ktoś stuknął blaszanym kubkiem.
„Przecież sroce spod ogona nie wypadliśmy. Nasz »Grom« nie gorszy od pieprzonych niemiaszków. Dałby im popalić, wspaniały, szary smok” – pomyślał Wojtek, uśmiechając się gorzko w duchu.
Od zawsze nazywał „Grom” smokiem, choć wiedział, że baśniowe określenia nie przystoją dorosłemu człowiekowi, a tym bardziej oficerowi okrętu wojennego. Lecz z własną fantazją nawet nie próbował walczyć, bo smoki, czarownice i zaklęte góry były jego najdroższą i w zasadzie jedyną pamiątką z dzieciństwa. Wypełniały mu opowieści, najpierw snute przez ojca, a później czytane samodzielnie, i za nic w świecie by się ich nie wyrzekł.
Naraz stanął mu przed oczami beztroski obrazek z lat dziecięcych. Było słoneczne przedpołudnie, gdy ojciec zabrał go na spacer po Plantach. Szli wolnym krokiem, żartowali i raz za razem wybuchali śmiechem. Mały Wojtek trzymał w jednej rączce ogromnego lizaka, a drugą ściskał dłoń ojca, co chwila wznosząc ku niemu główkę.
– Naprawdę tak było, tato? – pytał z niedowierzaniem, a ojciec uśmiechał się i kiwał głową z powagą.
Ojciec… Tak dobrze pamiętał jego cierpliwą, zadumaną twarz i brodę, która drapała, gdy całował go na dobranoc. Pamiętał jego grube okulary w rogowych oprawkach, poplamione atramentem palce i wiecznie zmierzwione włosy. Pamiętał jego gabinet pełen starych książek i przestrach w oczach, gdy syn w wieku osiemnastu lat oznajmił, że chce wstąpić do wojska.
„A może to właśnie jemu zawdzięczam? – pomyślał po raz setny. – Może gdyby nie bajki o dawnych bohaterach, nigdy nie zapragnąłbym zostać żołnierzem?”
Przecież nie miał w sobie ani śladu wojowniczości. Choć był dzieckiem żywym i dociekliwym, zawsze unikał pakowania się w kłopoty, psoty nie przychodziły mu nawet do głowy, a przed bójkami uciekał, aż się za nim kurzyło. Kto by pomyślał, że kiedyś będzie dowodzić artylerią na najnowocześniejszym polskim okręcie.
Znów wbił wzrok w skryte w ciemnościach brzegi. Ojciec umarł właśnie tam, w cichej, spokojnej Danii, rok temu w sierpniu. Jak zwykle spędzał lato w Kopenhadze, gdzie wespół z kilkoma kolegami z miejscowego uniwersytetu prowadzili jakieś badania historyczne, bodajże nad wyprawą hetmana Czarneckiego. Potrącił go samochód, gdy wychodził wieczorem z uniwersytetu.
Nad światem hulały już wichry wojny i Wojtek zadał sobie w myślach pytanie, czy kiedyś jeszcze zdoła stanąć nad grobem ojca.
– Jest pan wolny, Śnieżewski – odezwał się niespodziewanie porucznik Dzielski, pierwszy oficer artylerii. Jego twarz była ledwie widoczna. – Pańska wachta dobiegła końca.
– Tak jest. – Wojtek otrząsnął się z zadumy. – Stanowiska w pogotowiu bojowym, działa załadowane pociskami burzącymi.
– Dziękuję. Miłej nocy.
Wojtek ruszył w kierunku kajuty, którą dzielił ze Staszkiem Łękiem, oficerem nawigacyjnym, ale rozmyślił się i wyszedł na pokład od strony prawej burty. Była piękna noc. Rześkie, morskie powietrze smakowało doskonale, niebo jarzyło się gwiezdnym pyłem, a daleko na szwedzkim brzegu migotały pojedyncze światełka rybackich wiosek. Za rufą bielał kilwater okrętu, a dalej Wojtek dostrzegł nikłe, pojedyncze światło pozycyjne „Burzy”.
– Magiczna noc – westchnął do siebie, opierając się łokciami o reling.
– Celnie pan to ujął – powiedział ktoś obok niego.
– Panie komandorze! – Wojtek nagle wyprężył się na baczność, zawstydzony zarówno tym, że nie dostrzegł dowódcy, jak i tym, że ten przyłapał go na marzycielstwie.
– Spocznijcie, poruczniku. – Dowódca niszczyciela, komandor Eugeniusz Wilczak, uśmiechnął się lekko i szeroko ziewnął. – Nie bawmy się w konwenanse podczas magicznych nocy. Tym bardziej że pewnie niewiele nam ich zostało. Ma pan jakiegoś papierosa?
– Obowiązuje zaciemnienie, panie komandorze – bąknął nieśmiało Śnieżewski.
– A mnie zaraz szlag trafi, jak sobie nie zapalę – burknął dowódca. – Tu będziemy osłonięci. No, ma pan tego papierosa czy nie?
– Naturalnie. Proszę.
Chwilę później dowódca i jego podwładny zaciągnęli się dymem.
– Niech pan mówi – powiedział nagle Wilczak.
– Co mam mówić?
– Nie dręczą pana wątpliwości? – Dowódca wydmuchnął kłąb dymu natychmiast porwany przez wiatr. – Niechże pan nie żartuje. Ma je pan wypisane na twarzy.
– Myślałem o ojcu – przyznał Wojtek. – Jego grób jest w Kopenhadze.
– Tak, przypominam sobie. Profesor Andrzej Śnieżewski, światowej sławy historyk i archeolog. – Komandor pokiwał głową. – Czytałem jego opracowania na temat legendy Jomsborga. Bardzo ciekawe wywody.
– Miło mi to słyszeć – rzekł zaskoczony Wojtek. – Jestem bardzo dumny z dokonań ojca.
– Cóż, a ja jestem dumny z pana – oświadczył dowódca.
Śnieżewski spojrzał na niego uważniej, mimo ciemności świadom tego, że dowódca bacznie mu się przygląda.
– Skoro w istocie rozmyśla pan o ojcu, dobrze to o panu świadczy – kontynuował Wilczak. Zaciągnął się mocniej. Jego twarz rozświetlił na moment żar papierosa. – Bo większość załogi angażuje inny temat. Trwają być może ostatnie dni pokoju, nasz kraj szykuje się do wojny, a nasza eskadra opuszcza Gdynię i pod osłoną ciemności wieje do Wielkiej Brytanii! Przemykamy niczym złodzieje przez Sund, bojąc się nawet odpowiedzieć na sygnały z brzegu! Trzy największe polskie okręty! – Pokręcił głową i milczał przez chwilę, po czym spytał: – O tym pan nie myśli?
– Myślę – rzekł Śnieżewski. – Częściej niżbym sobie tego życzył. I wiem tyle, że na Bałtyku nie mielibyśmy z Kriegsmarine żadnych szans.
– Prędzej dopadłaby nas Luftwaffe – rzekł gorzko dowódca. – I zafundowała nam brutalny koniec, w którym nawet największy romantyk nie zdołałby się dopatrzyć chwały. Nasza operacja, choć przypomina tchórzliwą ucieczkę, ma paradoksalnie więcej sensu. Zadaniem „Burzy”, „Błyskawicy” i „Gromu” jest dotarcie do Wielkiej Brytanii i w wypadku niemieckiej inwazji eskortowanie wraz z Royal Navy konwojów z materiałami wojennymi do Polski.
Pstryknięty pet zakreślił łuk w powietrzu i zniknął w falach.
– Sercem jestem z kolegami, którzy zostali w Gdyni, tym bardziej że wielu z nich to moi bliscy przyjaciele, ale cieszę się z tego, że nie muszę umierać. Wielu młodych ma pragnienie bohaterskiej śmierci wpisane w tożsamość, i pragnę pana przed tym przestrzec, poruczniku. Śmierć nie jest teatralnym przedstawieniem ani egzaminem, który koniecznie trzeba zdać. O wiele bardziej cenię sobie życie, w którym będę mógł się czemuś przysłużyć. Zamierzam sobie tę mądrość powtarzać z każdą kolejną milą morską, która oddziela nas od Gdyni, czego i panu życzę. Dziękuję za papierosa, poruczniku. Dobranoc.
Z ostatnim słowem Wilczak odwrócił się i zniknął w drzwiach.
„Śmierć nie jest przedstawieniem – powtórzył w myślach Śnieżewski. – Nie jest egzaminem”.
Słowa te wydały mu się puste, obojętne, a wypowiedź dowódcy obudziła w nim inne emocje od tych, jakich ten zapewne by się spodziewał. Wojtek uświadomił sobie, że nie ma ochoty rozmyślać o celowości bohaterstwa. Ba, nie umie. Zrobiło mu się natomiast zimno, jakby śmierć, przywołana gorzkimi słowami Wilczaka, stanęła nagle obok niego i zarzuciła mu ramię na bark.
Jak dobry przyjaciel.
Wzdrygnął się i poszedł do kajuty, ze wszystkich sił próbując pozbyć się owego wrażenia.1.
Nie trzeba długo wędrować po Anglii, by natknąć się na jakieś tajemnice. W sierpniu 1939 roku wystarczyło ruszyć z Londynu na północ i minąć ciche miasteczko Welwyn, by pośród łąk i gajów brzozowych dostrzec stojącą samotnie dwukondygnacyjną rezydencję z ubiegłego wieku. Miejscowi znali jej nazwę – The Frythe – ale nie potrafili powiedzieć o niej wiele więcej. Rzecz jasna, pamiętali kilka anegdot z czasów, gdy zamieszkiwała ją dostojna rodzina Wilshere, znali również sporo historii z okresu, gdy służyła jako sentymentalny hotelik dla dżentelmenów z Londynu, ale o tym, co się od kilku miesięcy dzieje na jej terenie, pojęcia nie mieli nawet najwięksi miejscowi plotkarze.
Tablica na wielkiej, żelaznej bramie głosiła co prawda, że rezydencja została zajęta na potrzeby szkoleń oficerów rezerwy RAF-u, ale w to akurat nikt z miejscowych nie uwierzył. „Co to za ośrodek szkolenia pilotów, do którego nigdy nie przyjechał żaden pilot?” – pytał z przekąsem stary Jack Hollyfield, gospodarz jedynego pubu w Welwyn. W czasach, gdy posiadłość pełniła funkcję hotelu, w pubie nieraz widywano podirytowanych dżentelmenów, którzy obiecali ukochanym żonom romantyczny weekend za miastem, a zmuszeni byli błądzić bez końca po drogach Hertfordshire. Wszyscy wiedzieli, że gdy ktoś chce dotrzeć do The Frythe, musi w Welwyn spytać o drogę.
Tymczasem od kilku miesięcy do miasteczka nie zajrzał nikt, kto chociażby przypominał pilota, ale za to ten i ów widział, jak do posiadłości podjeżdżają czarne rolls-royce’y lub oldsmobile. Raz też przez Welwyn przemknął autobus z zaciemnionymi szybami, co dostarczyło bywalcom pubu Hollyfield’s tematów na niejeden wieczór. Niektórzy byli przekonani, że w The Frythe więzi się komunistycznych szpiegów, inni uważali, że to szpital dla opiumistów, a jeszcze inni utrzymywali, że rezydencja stała się klubem dżentelmenów o niekonwencjonalnych skłonnościach.
Odgrodzona od świata wysokim murem rezydencja w istocie kryła tajemnice, ale nie tak spektakularne jak te, które chodziły po głowach miejscowym piwoszom. Każdy, kto by się na ów mur wspiął, ujrzałby zapewne ściany porośnięte bujnym bluszczem, gniazda jaskółek pod okapem, modrzewie pod oknami i wysypane białym żwirem ścieżki. Przy odrobinie szczęścia podglądacz ujrzałby też może grupy młodych, dobrze zbudowanych mężczyzn ćwiczących walkę na noże, ale nic ponadto.
Gdyby zaś zakradł się tam w nocy, mógłby pomyśleć, że ludzie z The Frythe uciekli, a teraz rezydencją władają duchy. Gdyby uczynił to tej właśnie nocy, ponurej i deszczowej, byłby tego pewien.
Na kilka minut przed północą uśpionym obejściem wstrząsnął bowiem straszliwy wrzask.
*
Świat oszalał.
Harringtonem zawładnęło przerażenie i nie wiedział, dokąd uciekać. W jednej chwili słaniał się wśród chatynek z darni, potykając się o ciała mieszkańców poszatkowane seriami z pistoletów maszynowych, by chwilę później potknąć się i wpaść w lodowate fale potoku. Później pełzał po kamienistym brzegu, krztusząc się i szlochając, raniąc łokcie i kolana. Z trudem zmuszał się do wysiłku, choć czasu na ucieczkę miał coraz mniej.
Nie musiał podnosić głowy, by widzieć języki lawy spływające po stokach wulkanu. Rozgrzane powietrze huczało i syczało, a obrazy traciły ostrość.
Szybciej! Szybciej…
Ziemia zadrżała i otworzyła się kolejna szczelina w zboczu. Czerwone strumienie lawy strzeliły w powietrze, po czym runęły w dół. Harrington już wiedział, że się spóźnił.
Obrazy następowały po sobie jeszcze szybciej. Niszcząca lawa, która sunie naprzód. Jego bezwładne ciało osuwające się po zboczu. Szyderczy uśmiech na twarzy tamtego. Parabellum wolno unoszące się do strzału.
*
– Wszystko z panem w porządku?
Harrington odetchnął ciężko i rozejrzał się wokół półprzytomnie. Powoli wracała do niego świadomość – był we własnej sypialni w The Frythe, za oknem wciąż wisiała gęsta noc, a zaniepokojony głos zza drzwi należał do panny Madelaine Eklund, jego aż nader skrupulatnej asystentki.
Zamknął oczy i jeszcze szybciej je otworzył, umykając przed fragmentami koszmaru. Lawa. Śmiech. Wystrzał.
„Znów krzyczałem przez sen” – pomyślał, rozcierając zaspane oczy.
– Nic mi nie jest! – burknął niechętnie.
– Uff, bardzo mnie pan zaniepokoił! – westchnęła panna Eklund. – Dręczą pana złe sny! Stanowczo nie powinien się pan przemęczać! Za dużo pan pracuje, a picie takich ilości dżinu z tonikiem przy niezdrowej diecie to karygodne połączenie! Karygodne!
– Tak, oczywiście… Bardzo karygodne. Dobranoc, panno Eklund – wymamrotał Harrington i spuścił nogi z łóżka.
– Dobranoc, panie Harringtonie! – odparła asystentka.
Mężczyzna przez moment słuchał, jak odchodzi, szurając kapciami po podłodze, a potem otarł czoło i włączył lampkę nocną. Mrużąc oczy, narzucił szlafrok i podszedł do okna.
– Nic ci nie jest? – zapytał z lekką drwiną głos z ciemnego kąta sypialni. – Naprawdę?
– Zamknij się – mruknął pod nosem Harrington i oparł dłonie o parapet. Szum za oknem zdradził mu, że ulewa przybrała na sile. Światła nieodległego miasteczka Welwyn zamieniły się w nieśmiałe, zamazane plamki.
Na szkle ujrzał własne niewyraźne odbicie – surową, znękaną twarz okoloną rzadką brodą. Dotknął zalanej deszczem szyby i zapatrzył się na obwódki pary wokół palców. Lewa dłoń bezwiednie spoczęła na starej bliźnie na piersi. Blizna pulsowała, jak zwykle podczas deszczu.
I piekła, jak zwykle po tym koszmarze.
Z nagłym westchnieniem Harrington odwrócił się i podszedł do barku. Drżącymi rękami nalał sobie porcję dżinu z tonikiem, po czym zapalił niewielką lampkę przy biurku, wydobył z szuflady pokaźnej grubości kajet i ujął pióro.
12 sierpnia 1939, The Frythe
Sen powrócił po raz czwarty w ciągu dwóch ostatnich tygodni.
I tym razem naprawdę mnie zaniepokoił, bo teraz staje się niezmiernie wyrazisty. Czuję w nim zimno, gorąco, ból, nawet zapach siarki z wulkanu, a po przebudzeniu drżę i z trudem zbieram myśli. Zapewne już dziś nie zasnę, lecz nie to martwi mnie najbardziej.
Podświadomie czuję, że natężenie koszmaru oznacza zbliżający się przełom.
Wskazują zresztą na to wszelkie znaki na niebie i ziemi. Nad Europą wzbierają ciemne chmury, a wielcy tego świata ze wszystkich sił starają się ułagodzić żarłocznego Hitlera, lecz czy są w stanie zmienić cokolwiek? Mam złe przeczucia, doprawdy złe. Niemcy zagarnęli już Austrię i Czechosłowację, a teraz ostrzą sobie pazury na Polskę, ponoć naszego sojusznika. Czym to wszystko się skończy? Czy Chamberlainowi starczy odwagi, by wypowiedzieć Niemcom wojnę, gdy ci zaatakują Polaków?
Niech mnie przeklną wszyscy orędownicy rozprawienia się z faszystami, lecz mam szczerą nadzieję, że Chamberlain okaże się tchórzem.
Nie chcę tej wojny. Za młodu, gdy pozwalałem sobie na idealizm, nazywałem ją wymysłem szaleńców, wiedzionych urojonymi ideami czy nadmierną pychą, ale jestem już nazbyt zgorzkniały na podobne frazesy. Dzisiaj wybuch wojny oznacza dla mnie po prostu zamknięcie granic, zlikwidowanie ambasady w Berlinie i rozpad całej siatki informatorów. Innymi słowy, kres moich planów.
I zwycięstwo Tritza.
Na wszystkich bogów, koszmary stają się coraz gwałtowniejsze, a tymczasem nadzieja blednie. Połowa moich agentów zamilkła ze strachu przed Geheimstadtspolizei, a reszta biega za własnym ogonem. Czuję już w ustach gorzki smak klęski.
Czyżby naprawdę nadchodził dzień ostatecznego starcia? Czyżby zbliżał się nowoczesny Ragnarok, rozgrywany siłami pancernych okrętów, broni maszynowej i samolotów? Czy Niemcom przyjdzie odegrać w nim rolę płomiennego olbrzyma Surta, który spustoszył świat płomieniami równie niszczycielskimi jak lawa z mego snu?
Ogarnia mnie strach, że nie zdążę w owym Ragnaroku wziąć udziału.
Harrington pisał i pisał, dzieląc się z dziennikiem lękami i nadziejami. Nie zauważył, że deszcz w końcu zelżał, a na ciemnym niebie pojawił się nieśmiały szary brzask. Pół godziny później, gdy było już widno, aż podskoczył, słysząc stukanie do drzwi.
– Dzień dobry! – W młodym, pełnym energii głosie panny Eklund nie było nawet śladu zmęczenia. – Pani Green chciała przekazać, że pańskie śniadanie lada chwila będzie gotowe, a ja przypominam, że na godzinę ósmą ma pan umówioną wizytę doktora MacCraiga. O dziesiątej spotyka się pan z dżentelmenami z wywiadu marynarki, a na pańskim biurku leży już świeża poczta z Berlina i Warszawy.
Harrington wyprostował się i przetarł zmęczone oczy. Wśród wilgoci ponurego świtu nieśmiało odzywały się ptaki. Koszmar i związane z nim tysiące wątpliwości rozmywały się, a świat na nowo zyskał solidne, racjonalne podstawy. Znów nazywał się sir Andrew Harrington, był pułkownikiem armii oraz szefem Sekcji D brytyjskiego wywiadu Secret Intelligence Service.
*
– Każda wizyta doktora MacCraiga sprawia, że czuję się nieco gorzej – powiedział Harrington, patrząc przez okno, jak samochód doktora rusza wśród kałuż w stronę Welwyn. Czarny kocur w jego ramionach mruczał z zadowoleniem i mrużył zielone ślepka.
– Co też pan opowiada?! – zawołała zdumiona panna Eklund, zbierając filiżanki.
– Ależ drogi panie! – Harrington ze znawstwem przedrzeźniał głos zrzędliwego lekarza. – Nie jest pan przecież młodzieniaszkiem! Stanowczo nalegam, by sypiał pan regularnie, a także ograniczył spożycie whisky i palenie cygar! Ma pan pięćdziesiąt trzy lata, sir, i jeśli nie przestanie pan folgować swoim słabościom, obawiam się, że za rok będzie pan miał już pięćdziesiąt cztery!
Asystentka wyprostowała się, mocno trzymając tacę z filiżankami. Wpatrywała się w Harringtona z troską.
– Obawiam się, że pan doktor miał trochę racji – bąknęła nieśmiało. – Źle pan sypia, a pańskie koszmary…
– Dobry Boże! – Harrington wywrócił oczami. – Czyżby doktorowi udało się panią przekupić?
– Ja nie żartuję! – Dziewczyna spąsowiała. – To znaczy… Proszę mi wybaczyć śmiałość, ale… Ale naprawdę się zmartwiłam, bo…
Urwała i rozejrzała się bezradnie.
Harrington przyjrzał się jej uważnie. Madelaine Eklund pracowała dla niego zaledwie od sześciu miesięcy, ale mimo to już nie potrafił wyobrazić sobie życia zawodowego bez jej udziału. Mimo młodego wieku – dziewczyna liczyła sobie zaledwie dwadzieścia jeden lat – była bardzo dobrze zorganizowana i niezwykle dokładna. Władała francuskim i do pewnego stopnia niemieckim, szybko pisała na maszynie, sporządzała notatki z dosłownie wszystkich wydarzeń, w których brała udział, a potem katalogowała je z podziwu godną skrupulatnością. Co więcej, od pewnego czasu zaczynała mu matkować: choć nikt jej o to nie prosił, dbała o jego ubiór, zamawiała wizyty u fryzjera, osobiście szykowała mu herbatę i dbała o zaopatrzenie barku, co kiedyś zapewne miało zacząć go irytować, ale jak dotąd bardzo mu się podobało.
Omiótł spojrzeniem jej szczupłą sylwetkę. Eklund nosiła szarą spódniczkę do kolan i bordowy żakiet, który zapewne kosztował połowę jej pensji, a niemalże czarne włosy upinała w misterny kok. Było to jej jedyne ustępstwo wobec elegancji, bowiem nie stosowała makijażu. Być może właśnie dlatego emanowała nie tylko profesjonalizmem, ale również rozczulającą wprost niewinnością.
– Proszę się nie martwić – powiedział szybko, nie chcąc sprawiać jej przykrości. – W tym, co pani mówi, jest sporo racji. Może, a niech mnie, w końcu posłucham tego szkockiego łapiducha. Mówiła coś pani o korespondencji z Berlina i Warszawy?
– Oraz z Londynu. Listy są na pańskim biurku.
– Bardzo dziękuję.
Harrington spędził kota na podłogę i przeszedł do gabinetu, przytulnego pomieszczenia z wielkim kominkiem, masywnym biurkiem z ogromną liczbą szuflad oraz regałem uginającym się od książek. Na ścianach wisiało kilka zdjęć i rycin, wśród których centralne miejsce zajmowała reprodukcja dziewiętnastowiecznej mapy Islandii, a obok niej rycina przedstawiająca mityczny Yggdrasill – Jesion Światów z mitologii nordyckiej. W pokoiku unosił się charakterystyczny zapach skórzanych obić, kurzu i starych książek.
Harrington westchnął na widok sterty listów. Poprawiając okulary, zerknął na pierwszy z nich i skrzywił się, kiedy odczytał nazwisko na kopercie.
– Gdyby była pani taka dobra – rzekł przez zaciśnięte zęby, wrzucając list do kominka – całą korespondencję od sir Cedrika de Woort lub kogokolwiek, kto posługuje się pieczęcią Biblioteki, proszę śmiało wyrzucać do kosza.
– Oczywiście, proszę pana – powiedziała panna Eklund, wchodząc do gabinetu z filiżanką herbaty.
Harrington odczekał, aż list spali się do końca, a potem zasiadł za biurkiem i rozciął kopertę kolejnego listu. Pochłonięty lekturą, co rusz poprawiał okulary na nosie, a czarny kocur, który zdążył wskoczyć na biurko i ułożyć się przy kałamarzu, próbował łapą trącać rozdzierane koperty. Pani Eklund postawiła filiżankę na biurku i wyszła równie cicho, jak weszła, zamykając drzwi.
Wtedy Harrington pozwolił sobie na ciężkie westchnienie. Źle przespana noc ciążyła już na jego samopoczuciu, a korespondencja z Berlina znów okazała się gorzkim rozczarowaniem. Paczka zawierała jedynie krótki list od informatora w ambasadzie brytyjskiej oraz nowy numer czasopisma „Germanien”. W jego spisie treści Harrington nie odnalazł poszukiwanego nazwiska, ale sam przed sobą przyznał, że nie miał na to nadziei.
Po profesorze Michaelu Tritzu wszak już dawno zaginął wszelki ślad.
Harrington bezwiednie potarł starą bliznę i zapalił cygaro, ignorując oburzenie w oczach kota.
„Ileż to lat minęło, odkąd zgubiłem trop tego przeklętego Niemca? – pomyślał. –Trzy? Nie, prawie cztery”.
Po zakończeniu ich wspólnej, niemalże zgubnej dla niego wyprawy na Islandię natknął się jeszcze dwukrotnie na to nazwisko, po czym Tritz zapadł się pod ziemię. Im dłużej zaś pozostawał nieobecny, tym większy był niepokój Harringtona.
– Ani widu, ani słychu – oznajmił kotu i wydmuchnął kłąb dymu. – Nie wykłada na uczelni, nie pisuje do gazet, nie wygłasza odczytów. Po prostu znikł, Poe.
Poe musnął ogonem blat i odwrócił łebek, wyraźnie dając do zrozumienia, że dalsza rozmowa zupełnie go nie interesuje, a Harrington ujął przesyłkę z Warszawy. Jej nadawcą był szef tamtejszej placówki SIS, pułkownik Shelley.
Ciekawe. Shelley nie odzywał się od ponad roku.
Już po kilku pierwszych zdaniach serce Harringtona przyśpieszyło tempa. Dwukrotnie przeczytał list, po czym nagle wstał, podszedł do biurka i nalał sobie szkockiej na dwa palce.
– Niech szlag trafi MacCraiga – oznajmił bezgranicznie zgorszonemu kotu. – Shelley właśnie znalazł świętego Graala. Panno Eklund?
Asystentka zjawiła się natychmiast, jakby przez cały czas czuwała za drzwiami.
– Proszę odwołać moje spotkanie z oficerami Naval Intelligence Division – oświadczył i dopił whisky. – Powie im pani, że mam dokuczliwą migrenę czy coś w tym guście. Czy major Gubbins przybył już do The Frythe?
– Tak, proszę pana – odpowiedziała panna Eklund. – Za kwadrans rozpoczyna trening kondycyjny z… z oddziałem.
Zarumieniła się przy tych słowach tak bardzo, że jej policzki przypominały dwie rozkwitłe róże.
– Proszę go na moment zawołać.
Panna Eklund skinęła i wyszła, a Poe uniósł główkę i spojrzał z przerażeniem na Harringtona. Nie znajdując u niego zrozumienia, natychmiast zeskoczył na podłogę i czmychnął z pokoju. Kilka sekund później na progu wyrosła potężna sylwetka majora Colina Gubbinsa, jednego z dwóch oficerów-instruktorów Sekcji D. Był to wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna po czterdziestce, ubrany jak zwykle w płócienne spodnie i koszulę z podwiniętymi rękawami. Wysokie czoło i krótko przycięte wąsy były wilgotne od deszczu, a zarumieniona, szczera twarz emanowała spokojem i tylko blizna na szyi, wystająca znad kołnierza, podpowiadała, że nie zarabiał na życie jako bibliotekarz czy kierowca taksówki.
– Dzień dobry – odezwał się tubalnym głosem. – Chciał się pan ze mną zobaczyć?
– Dzień dobry, majorze. – Harrington zamknął za nim drzwi. – W rzeczy samej. Proszę usiąść. Pozwoli pan, że zadam panu kilka pytań.
– Naturalnie – odpowiedział Gubbins i przysunął sobie krzesło.
– Czy był pan kiedyś w Polsce?
– Tak, kilka miesięcy temu, sir.
– A po polsku pan przypadkiem nie mówi?
– Niestety nie.
– Trudno. – Harrington zapalił kolejne cygaro. – Być może nie będzie to jednak problemem. Mam dla pana ważne zadanie, majorze. Podczas ostatniej narady Joint Intelligence Sub-Committee obiło mi się o uszy, że SIS zamierza wysłać tam grupę oficerów. Chciałbym, by pan do niej dołączył i udał się do Warszawy. Mieści się tam nasza misja wojskowa dowodzona przez generała Carltona de Wiart. – Harrington się zamyślił. – Sądzę, że uda mi się wciągnąć pana na stanowisko adiutanta generała, przynajmniej na chwilę.
– Z całym szacunkiem, sir, lecz co z ćwiczeniami Sekcji D? – Major zmierzwił włosy. – Dopiero co rozpoczęliśmy ćwiczenia z pierwszymi drużynami, a admirał Sinclair niebawem będzie chciał poznać efekty treningu.
– Gubbins, czy sądzi pan, że odrywałbym pana od szkoleń, gdyby sprawa była błaha? – westchnął starszy z mężczyzn. – Na czas pańskiej misji zastąpi pana major Grand.
– Rozumiem, sir. – Gubbins kiwnął głową. – Na czym ma polegać moje zadanie?
– Skontaktuje się pan z pułkownikiem Shelleyem, majorze. To szef naszej placówki w Warszawie, którego zobowiążę do udzielenia panu wszelkiej pomocy. Pańskie zadanie zaś, któremu nadaję kryptonim „Przeprowadzka”, będzie stosunkowo proste. – Przy tych słowach Harrington zawiesił głos i wydmuchnął kłąb dymu. – Sprowadzi pan do The Frythe pewnego człowieka. Pewnego bardzo szczególnego człowieka.
– Anglika? Niemca?
– Polaka.
BESTSELLERY
- Wydawnictwo: SuperNowaFormat: EPUB MOBIZabezpieczenie: Watermark VirtualoKategoria: FantasyWiedźmin Geralt to kulturowy fenomen naszego stulecia! Postać stworzona przez Andrzeja Sapkowskiego zawładnęła umysłami milionów ludzi na całym świecie! Zatem opowieść trwa, a historia nie kończy się nigdy...
29,90 zł 39,99
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.
- Wydawnictwo: MAGFormat: EPUB MOBIZabezpieczenie: Watermark VirtualoKategoria: FantasyChirurg, zmuszony do porzucenia swej sztuki i zostania żołnierzem w najbardziej brutalnej wojnie od niepamiętnuch czasów. Skrytobójca, morderca, który płacze, kiedy zabija. Oszust, młoda kobieta, skrywajaca za płaszczem z kłamstw ...EBOOK
38,55 zł 55,35
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.
- EBOOK
33,90 zł 39,99
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.
- Wydawnictwo: SuperNowaFormat: EPUB MOBIZabezpieczenie: Watermark VirtualoKategoria: FantasyWiedźmin Geralt to kulturowy fenomen naszego stulecia! Postać stworzona przez Andrzeja Sapkowskiego zawładnęła umysłami milionów ludzi na całym świecie! Zatem opowieść trwa, a historia nie kończy się nigdy...
33,90 zł 39,99
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.
- Wydawnictwo: SuperNowaFormat: EPUB MOBIZabezpieczenie: Watermark VirtualoKategoria: FantasyWiedźmin Geralt to kulturowy fenomen naszego stulecia! Postać stworzona przez Andrzeja Sapkowskiego zawładnęła umysłami milionów ludzi na całym świecie! Zatem opowieść trwa, a historia nie kończy się nigdy...EBOOK
33,90 zł 39,99
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.