- promocja
Grube ryby. Jak zarobili swój pierwszy miliard - ebook
Grube ryby. Jak zarobili swój pierwszy miliard - ebook
W jaki sposób biznes miesza się z polityką? Czy niezbędne są kontakty z politykami, czy przeciwnie, należy ich unikać? Dlaczego od wizji ważniejsza jest skuteczność? Jak lepiej zarządzać: niepodzielnie, wydając polecenia, czy bardziej polegać na współpracownikach? Czy zawsze można się podnieść z biznesowego upadku? Czy u nas da się w ogóle zrealizować amerykańskie marzenie „od pucybuta do milionera”?
Pełne faktów i anegdot opowieści o dziesięciu rekinach polskiego biznesu. Obrazują, jak zmieniała się nasza gospodarka, układając się w pasjonujący, barwny portret Polski ostatniego trzydziestolecia: od końca Peerelu, przez transformację, po współczesność; w kalejdoskop realiów, znaczony sukcesami, porażkami i niezliczonymi aferami – FOZZ-u, komputeryzacji ZUS-u, prywatyzacji stoczni, Rywina, Orlenu…
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-268-1968-1 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„Płotkę zjada duży kiełbik”, czyli jak powstał polski kapitalizm
Jak zarobić pierwszy milion? Jak zdobyć bogactwo? Dlaczego jednym udaje się je pomnażać, a inni szybko bankrutują? Co jest decydujące? Na te pytania próbowałem odpowiedzieć w książce o polskich miliarderach.
„Płotkę zjada duży kiełbik, kiełbika zjada okoń, a okonia zjada szczupak, a szczupaka? Szczupaka zjada człowiek! A człowieka zjadają drudzy ludzie, jedzą go bankructwa, jedzą choroby, jedzą zmartwienia, aż go w końcu zjada śmierć. To wszystko jest w porządku i jest bardzo ładnie na świecie, bo z tego robi się ruch” – mówi Dawid Halpern, postać z „Ziemi obiecanej”, powieści Władysława Reymonta.
Metafora opisuje powstawanie kapitalizmu w XIX wieku w Łodzi. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że sto lat później pozostała aktualna.
Współcześni polscy miliarderzy niechętnie dzielą się wiedzą, jak zarobić wielkie pieniądze. Każdy z nich ma na to swój własny sposób. A dziennikarz to ostatnia osoba, której to powie.
To trudni rozmówcy. Mówią banałami i ogólnikami. Są drażliwi na własnym punkcie, szczególnie tego jak są postrzegani. Tylko nieliczni potrafią zdobyć się na szczerą rozmowę.
Dlatego śledzenie karier najbogatszych Polaków przypomina pracę detektywa i analityka. Kolejne posunięcia bogaczy trzeba umieć połączyć w logiczny łańcuch. To żmudne zajęcie. Jak układanka. Dopiero po ułożeniu i dopasowaniu wielu drobnych fragmentów można ujrzeć całość.
Ta książka to efekt dwudziestu pięciu lat mojej pracy. Poczynania polskich bogaczy zacząłem śledzić w 1991 roku. Przeprowadziłem z nimi wiele rozmów, podążałem śladem ich przedsięwzięć, byłem świadkiem wzlotów i upadków. W dziale reportażu „Gazety Wyborczej” stworzyłem cykl artykułów – portretów najbogatszych Polaków. W 2003 roku napisałem na tej podstawie książkę „Towarzystwo. Biznesmeni i politycy”, którą wydało wydawnictwo Prószyński i S-ka. Po trzynastu latach nadszedł czas na ciąg dalszy – kolejną książkę.
To nie jest reportaż, w którym dominuje piękna forma. To zapis fascynujących czasów, w których Polacy odbudowywali kapitalizm. Pewnego rodzaju dokument epoki. Miejscami przypomina powieść sensacyjną, a miejscami kryminał, który trudno byłoby wymyślić pisarzowi o najbujniejszej wyobraźni.
Gdy runął PRL, prowadzenie biznesu było jak poruszanie się we mgle. Stare zasady przestały obowiązywać, nowych nie było. Nie wszyscy wiedzieli, jak ma działać wolny rynek. Trzeba było mieć głowę na karku oraz wykazać się odwagą, sprytem i wyobraźnią. A wtedy możliwe było wszystko.
Lata 90. to czas wielkich okazji. Można było zyskać fortunę, wchodząc w lukę na rynku lub robiąc interesy z państwem. Odbywały się wielkie prywatyzacje państwowych zakładów oraz przetargi na koncesje i duże kontrakty. Dlatego – trzeba to jasno powiedzieć – pomagały układy i znajomości z politykami.
Na przełomie stuleci XX i XXI zaczęto nawet mówić o kilku „oligarchach”, którzy najczęściej uczestniczyli w wielkich przedsięwzięciach i transakcjach z państwem, a także wpływali na politykę gospodarczą. Określenie zaczerpnięto z Rosji – tamtejsi „oligarchowie” w latach 90. przejmowali najbardziej dochodowe zakłady i korzystali z uprzywilejowanych stosunków z państwem. Czy takie porównanie było słuszne? Zdania są podzielone.
Istniała jednak ogromna różnica między oboma krajami. Gdy w 2000 roku w Rosji Władimir Putin doszedł do władzy, arbitralnie zdecydował, kto będzie dalej prowadzić interesy, a kto zostanie wyeliminowany (np. Michaił Chodorkowski).
W Polsce politycy i urzędnicy także spowodowali upadek niektórych biznesmenów (np. Romana Kluski i Janusza Szlanty). Ale to głównie wolny rynek weryfikował biznesowe osiągnięcia i umiejętności. Ci, którzy sobie nie radzili, wypadali z rynku – nawet jeśli wcześniej bogacili się dzięki układom i politykom. Paradoksalnie to najlepszy dowód na sukces polskiego kapitalizmu.
Polscy miliarderzy musieli dokonać tzw. pierwotnej akumulacji kapitału w przyspieszonym tempie. W Ameryce i Europie Zachodniej kolejne generacje zajmowały się bogaceniem co najmniej od dwóch stuleci. Polacy mieli na to zaledwie dwadzieścia siedem lat.
Startowali z niskiego pułapu. Ale stworzyli firmy o zasięgu globalnym, zaczęli konkurować i wygrywać z międzynarodowymi korporacjami, a sami znaleźli się na listach najbogatszych ludzi świata.
Jedni powiedzą, że oczerniam polskich miliarderów. Drudzy, że ich wybielam. To nie są jednoznaczne postacie. Bo aby z sukcesem prowadzić biznes na wielką skalę, trzeba przeć jak czołg. Nie można mieć wątpliwości i zahamowań. Konieczne są szczególne cechy charakteru – pewnego rodzaju bezwzględność, która pozwala skoncentrować się na celu: zarabianiu pieniędzy.
Biznesmeni na całym świecie nie są ani aniołami, ani demonicznymi, krwawymi kapitalistami. Muszą być po prostu skuteczni niezależnie od warunków, w których działają. Z dzisiejszej perspektywy można powiedzieć, że polscy bogacze wykazali się niebywałymi talentami.
Zafascynowany kapitalizmem Dawid Halpern tłumaczy w „Ziemi obiecanej” fabrykantowi Kazimierzowi Trawińskiemu, który właśnie zbankrutował:
„– Dla mądrych jest zawsze dobry czas.
– A kiedyż będzie dla uczciwych?
– Sza, panie Trawiński, oni mają niebo, po co im dobre czasy”.
Warszawa, grudzień 2016
Michał MatysJan Kulczyk (1950-2015)
Przez półtorej dekady nr 1 na listach najbogatszych Polaków. Zgromadził ponad 15 mld zł.
Kupował największe państwowe firmy, a następnie sprzedawał je zagranicznym inwestorom. Dlatego zyskał opinię pośrednika.
W 2004 roku stał się jednym z bohaterów „afery Orlenu” – gdy próbował przejąć rafinerię, wyszły na jaw jego zażyłe kontakty z najważniejszymi politykami w państwie. Pod wpływem krytyki wycofał się i wyjechał na kilka lat z kraju.
Gdy w 2011 roku kupił złoża ropy i gazu w Afryce, okrzyknięto go polskim szejkiem naftowym. Powrócił w glorii – jako biznesmen, który zrobił globalną karierę.
Krzaczaste brwi, niewielka bródka i długie, starannie przyczesane włosy nadawały mu lekko demoniczny wygląd. Ale Jan Kulczyk potrafił czarować i zjednać każdego. Urzędniczkom z Ministerstwa Skarbu przynosił bukiety róż w kolorze sukienek.
– Czy to grzech kupić kobiecie kwiaty? – pytał mnie. – Kupowaliśmy parę przedsiębiorstw w tym ministerstwie. Trudno, żebym transakcje tego typu załatwiał telefonicznie.
Miły, uśmiechnięty, sprawiał wrażenie, że uważnie słucha. Mówił okrągłymi zdaniami. Żywo reagował na pytania: zmieniał wyraz twarzy i gestykulował, jakby ponosiły go emocje – tylko oczy miał zawsze chłodne i nieprzeniknione.
Jedni widzieli w nim wizjonera i lidera zmian po 1989 roku dokonującego transformacji ekonomicznej w Polsce, inni – bezwzględnego kapitalistę wyręczającego kolejne rządy w prywatyzacji państwowych przedsiębiorstw. Tanio kupował od państwa, z zyskiem sprzedawał innym – najczęściej inwestorom zagranicznym. Nie skupiał się na jednej branży, zarabiał na czym się dało. Działał jak fundusz inwestycyjny lub, jeśli ktoś woli, jak kupiec fenicki.
Po raz pierwszy rozmawiałem z nim w 2000 roku. Przyjął mnie w warszawskim biurze naprzeciwko Ministerstwa Skarbu – w socrealistycznym biurowcu, który w PRL zajmowała jakaś ważna instytucja. Kulczyk miał tam ponadstumetrowy gabinet, który wyglądał jak salon Desy. Zdobiły go ogromny bukiet kwiatów, futurystyczne konstrukcje z metalu i pejzaż z targowiskiem na pół ściany („dzieło nieznanego renesansowego mistrza z północy Włoch”).
Gdy spotkałem się z nim na początku 2013 roku, wszystko to zniknęło. Zapamiętałem zasłonięte okna, fotel, kanapę i neutralny kolor ścian. Sterylne miejsce do spotkań. Na pierwszy rzut oka było widać, że tu nie pracował. Opuścił Polskę w 2004 roku, po „aferze Orlenu”, gdy wyszła na jaw jego zażyłość z najważniejszymi polskimi politykami. Miał zaledwie kilka procent akcji Orlenu, największej w kraju firmy naftowej, w której głównym akcjonariuszem było państwo. Ale decyzje w sprawie Orlenu uzgadniali z nim premier Leszek Miller i prezydent Aleksander Kwaśniewski. Gdy wybuchł skandal, Kulczyk obraził się i wyjechał do Londynu.
Zaczął inwestować w firmy szukające na świecie ropy naftowej i gazu ziemnego. Najlepiej powiodło mu się w Afryce. Kupił olbrzymie złoża ropy w delcie Nigru.
W 2013 roku twierdził, że firmy, w których ma udziały, wiercą w dwudziestu dwóch krajach na czterech kontynentach. Szacował, że odkryły złoża o wielkości 3,5 mld baryłek ropy naftowej i 850 mld m sześc. gazu ziemnego. Zaspokoiłoby to zapotrzebowanie Polski na ropę przez szesnaście, a na gaz – przez sześćdziesiąt lat.
Zapytałem, czy nie żałuje „afery Orlenu”.
– Sorry, ale to ja wygrałem! – wyrwało mu się, ale skreślił to zdanie, gdy autoryzowałem wywiad.
Miesięcznik „Forbes” podliczył, że w 2015 roku miał 15,1 mld zł. Na listach najbogatszych Polaków od piętnastu lat był numerem jeden.
Jego kariera pokazuje historię polskiego kapitalizmu. W latach 90. dopiero tworzono reguły dla biznesu. To był czas dzikiego i drapieżnego kapitalizmu. Kulczyk czuł się w nim jak ryba w wodzie. Należał do czwórki najbardziej wpływowych miliarderów, których złośliwie nazywano „oligarchami”. Byli to prócz niego: Aleksander Gudzowaty, Ryszard Krauze i Zygmunt Solorz-Żak. Pierwsi dwaj nie poradzili sobie w kolejnej dekadzie, gdy polski kapitalizm okrzepł, a Solorz-Żak skupił się na biznesie w kraju. Kulczyk jako jedyny zrobił globalną karierę.
29 lipca 2015 roku poinformowano, że zmarł w klinice w Wiedniu – przechodził „drobny zabieg”, po którym nastąpił zator żylno-płucny. Wzbudziło to zaskoczenie. Miał zaledwie sześćdziesiąt pięć lat. Nie podano, jaka choroba przyczyniła się do jego śmierci. Dlatego pojawiły się spekulacje. Tygodnik „Angora” pytał w nagłówku: „Zator, rak czy zamach...”.
CZĘŚĆ 1.
Dobry start, czyli ojciec, pieniądze i koledzy
KUPIEC Z DZIADA PRADZIADA
Jan Kulczyk lubił powtarzać, że pochodzi z rodziny, która od pokoleń zajmuje się biznesem. Dziadek Władysław prowadził przed wojną sklep w Wałdowie koło Sępólna Krajeńskiego na Pomorzu. Ojciec Henryk w czasie II wojny światowej jako nastolatek działał w Armii Krajowej. Po wojnie handlował wełną w Bydgoszczy.
Jan urodził się w 1950 roku. Gdy miał sześć lat, jego ojciec wyemigrował do Berlina Zachodniego. Założył tam firmę o niewiele mówiącej nazwie Aussenhandelsgesellschaft GmbH (Towarzystwo Handlu Zagranicznego spółka z o.o.). Sprowadzała runo leśne – głównie jagody i grzyby z Polski.
Emigracja Henryka Kulczyka zbiegła się z protestami robotników w Poznaniu w czerwcu 1956 roku, w czasie których na ulicach miasta doszło do regularnych walk. Aby stłumić protesty, władze PRL użyły czołgów, a wojsko i milicja zabiły kilkudziesięciu robotników. Efektem była krótkotrwała odwilż polityczna – w październiku 1956 roku władzę objął Władysław Gomułka.
Ale przez całe lata 50. PRL była zamkniętym krajem, a na każdy wyjazd za granicę trzeba było mieć specjalną zgodę. Widać to w statystyce – w 1951 roku podróże zagraniczne odbyło około tysiąca dwustu Polaków! Henryk Kulczyk musiał ułożyć sobie stosunki z władzami, inaczej po wyjeździe nie mógłby handlować z PRL i bez przeszkód podróżować do kraju. Wkrótce w Berlinie Zachodnim zaczął odwiedzać go także syn.
Dziennikarz Piotr Nisztor szukał informacji o Henryku Kulczyku w aktach Służby Bezpieczeństwa przechowywanych w Instytucie Pamięci Narodowej. Odnalazł notatki, z których wynika, że w latach 60. spotykał się on z funkcjonariuszami SB, którzy liczyli na informacje o jego zagranicznych kontaktach.
Gdy w 2011 roku Nisztor zapowiedział, że opublikuje książkę o pierwszych interesach Henryka i Jana Kulczyków, zaprosił go do siebie Roman Giertych, adwokat i były wicepremier. Zaproponował 400 tys. zł za niewydawanie książki. Rozmowa została nagrana przez Nisztora i opublikowana w 2014 roku w tygodniku „Wprost”. Gdy wybuchł skandal, Giertych tłumaczył się, że działał na zlecenie klienta, którego nie chciał ujawnić. Miał to być ktoś będący w bliskich relacjach z Janem Kulczykiem, kto argumentował, że „chce Jasiowi zrobić prezent”.
– W książce są przykre informacje o ojcu Kulczyka, który był wtedy stary i schorowany i nie przeżyłby tego – wyjaśniał Giertych w „Gazecie Wyborczej”.
Książka ukazała się dopiero pod koniec 2015 roku. Ale z ujawnionych w niej notatek esbeków niewiele wynika.
Henryk Kulczyk już wtedy nie żył. Zmarł w 2013 roku w wieku osiemdziesięciu ośmiu lat.
PIERWSZY I DRUGI MILION
Kulczyk chętnie przytaczał aforyzmy. Pytany, jak został miliarderem, cytował irlandzkiego pisarza Oscara Wilde’a: „Najważniejsze, aby dobrze wybrać sobie rodziców”.
Twierdził, że pierwszy milion dolarów dostał od ojca. A drugi zarobił, gdy zaczął prowadzić jego firmę.
Dzieciństwo spędził w Bydgoszczy. Chodził tam do szkoły podstawowej, a potem liceum. Doskonale grał w szachy, wygrywał turnieje międzyszkolne.
Zaczął studiować prawo na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu, przeniósł się jednak do Poznania na Uniwersytet im. Adama Mickiewicza. W 1972 roku został tam magistrem prawa. Nic nie wskazuje na to, by miał kłopoty z powodu emigracji ojca ze strony władz PRL. Po drugim roku studiów pojechał do Niemiec i pracował jako barman u znajomego Polaka. Zarobił 2 tys. marek i kupił używanego opla – luksus budzący zazdrość w PRL.
W 1976 roku obronił doktorat z prawa międzynarodowego i nauk politycznych na temat stosunków między RFN i NRD. Promotorem był prof. Alfons Klafkowski (w latach 1982-85 członek Rady Państwa, w PRL pełniącej funkcję kolegialnego prezydenta). Od tego czasu Kulczyka zaczęto nazywać „doktor Jan”.
Przez dwa lata pracował jako adiunkt w Instytucie Zachodnim PAN. Równolegle kończył studia podyplomowe na Akademii Ekonomicznej w Poznaniu.
W 1977 roku wyjechał do USA, a potem do Berlina Zachodniego, do ojca. Zaczął pomagać mu w prowadzeniu firmy. Handlowali z Polską i Związkiem Radzieckim. Importowali płody rolne, eksportowali niemieckie maszyny rolnicze (w latach 80. w Warszawie otworzyli biuro koncernów Krupp i Rau).
– Wyjechałem, bo to była jedyna szansa. Gdybym został tutaj, mógłbym być co najwyżej rzemieślnikiem, który zastanawia się, jak przeżyć od pierwszego do pierwszego – tłumaczył mi Kulczyk.
W 1981 roku założył firmę Interkulpol z siedzibą w Komornikach pod Poznaniem. Skorzystał z okazji, że pod koniec lat 70. władze PRL wprowadziły nowe prawo, zgodnie z którym emigranci mogli rejestrować w kraju tzw. firmy polonijne. Władze liczyły, że wesprą one coraz bardziej podupadającą gospodarkę PRL. Aby otrzymać pozwolenie na założenie firmy, trzeba było jednak zgodzić się na ścisłą kontrolę państwa.
W 1983 roku „Financial Times” opublikował artykuł o polskich emigrantach inwestujących w komunistycznej PRL. Wymieniał „doktora Jana Kulczyka z RFN”, który otworzył fabrykę pod Poznaniem. Zatrudniała około stu osób i produkowała „mydło i powidło”, czyli niemal wszystko – prefabrykaty do domków letniskowych, kosmetyki, proszki czyszczące, w tym pastę bhp, a nawet akumulatory do fiatów 126p.
Być może właśnie wtedy Kulczyk doszedł do wniosku, że każda branża jest dobra do zarabiania pieniędzy. Posiadał wyjątkowy dar dostrzegania okazji. Nie miał żadnych ograniczeń. Kierował się tą zasadą do końca życia.
W 1982 roku, w czasie stanu wojennego, został wiceprezesem (a potem prezesem) izby skupiającej firmy polonijne – Inter-Polcom.
– Jako prezes miałem kontakty z władzą. Moimi partnerami byli ministrowie handlu wewnętrznego, spraw zagranicznych, współpracy gospodarczej z zagranicą. Negocjowaliśmy dla firm polonijnych kontyngenty, pozwolenia. Ale nie czułem się pupilem, wręcz przeciwnie – opowiadał mi Kulczyk.
Izba Inter-Polcom była całkowicie podporządkowana władzom PRL. A Jan Kulczyk w oficjalnych wypowiedziach deklarował im lojalność.
– Nigdy bardziej niż dziś nie czuliśmy się związani z Macierzą w potrzebie i zdeterminowani na przyjście jej z taką pomocą gospodarczą, na jaką nas stać – mówił jego ojciec Henryk w czasie stanu wojennego, występując na forum Izby, i krytykował sankcje gospodarcze przeciwko PRL ogłoszone przez Zachód.
Jan Kulczyk potępiał natomiast tych, którzy zbyt szybko chcą się dorobić. W piśmie wydawanym przez Izbę nawoływał, aby przepisy „nie zostawiały furtek umożliwiających bezkarne działanie niebieskim ptakom”, które „ciągną jak ćmy do światła zawsze i wszędzie tam, gdzie są pieniądze”.
Musiał wówczas nauczyć się, jak ważna jest przychylność posiadających władzę polityków. Potrafił ją sobie zaskarbiać w czasie całej kariery. Dzięki temu mógł brać udział w największych przedsięwzięciach biznesowych w III Rzeczpospolitej.
KOLEDZY ZE SZKOŁY
Miał niewiarygodne szczęście do odpowiednich znajomości. Potrafił to wykorzystać. Ale trudno się zorientować, z kim był w naprawdę zażyłych relacjach. Bo roztaczał wokół siebie aurę człowieka, który zna wszystkich.
W szkole w Bydgoszczy, a potem w czasie studiów na Akademii Ekonomicznej w Poznaniu zakolegował się z Andrzejem Malinowskim, który w PRL-u zrobił karierę w ZSL – Zjednoczonym Stronnictwie Ludowym, ugrupowaniu wspierającym rządzącą partię komunistyczną. Malinowski był w latach 1986-87 wiceministrem handlu wewnętrznego, a potem do 1989 roku wiceministrem rolnictwa. Musiał to być dobry kontakt dla Kulczyka.
Po upadku PRL Malinowski został członkiem rady nadzorczej jednej z firm biznesmena. W 1993 roku powrócił do polityki – wybrano go na posła z listy Polskiego Stronnictwa Ludowego (w które przekształciło się ZSL). W 1996 roku organizował Ministerstwo Gospodarki w rządzie Włodzimierza Cimoszewicza, a rok później został w nim wiceministrem. W 2001 roku Malinowski stanął na czele Konfederacji Polskich Pracodawców (obecnie Pracodawcy RP), jednej z największych organizacji tego typu.
„Kulczyk był działaczem organizacji pracodawców. I to otwierało mu drogę na salony. Mogę wymienić kilka nazwisk ludzi prawie tak samo bogatych jak Kulczyk, którzy nie mieli takich możliwości dojścia na salony. Od niepamiętnych czasów on miał dostęp do ucha władzy” – tłumaczył po latach w „Gazecie Wyborczej” premier Marek Belka.
W rozmowie ze mną Kulczyk chwalił się, że w szkole w Bydgoszczy poznał także Mieczysława Wachowskiego, późniejszego szefa gabinetu prezydenta Lecha Wałęsy, uchodzącego za jego powiernika i szarą eminencję (Wachowski zdobył zaufanie Wałęsy w 1980 roku, gdy był jego kierowcą). Jeśli tak było, tłumaczyłoby to, dlaczego Kulczyk miał ułatwiony dostęp do Wałęsy.
– To pan zrobił z nas milionerów! – dziękował byłemu prezydentowi wiosną 2015 roku na konferencji zorganizowanej przez dziennik ekonomiczny „Puls Biznesu”.
Wspominał, jak w maju 1992 roku towarzyszył Wałęsie w podróży do Moskwy, gdy ten podpisywał z Borysem Jelcynem ostateczne porozumienie w sprawie wycofania wojsk rosyjskich z Polski.
– Prezydent negocjował z werwą, sprawdzając wytrzymałość stołu, a ja w tym czasie zastanawiałem się, czy nie wrócimy z Moskwy jak Bierut: w dębowych jesionkach – opowiadał Kulczyk.
Należąca do niego firma Kulczyk Holding została najważniejszym sponsorem fundacji Instytut Lecha Wałęsy założonej przez byłego prezydenta. W 2014 roku Wachowski objął stanowisko jej prezesa (jesienią 2016 roku zrezygnował ze względu na stan zdrowia).
VOLKSWAGENY DLA MSW
Upadek komunizmu otworzył Kulczykowi drzwi do wielkiego biznesu. Na starcie miał dobrą pozycję: pokaźny kapitał, ojca biznesmena i ustosunkowanych kolegów. Potrafił to wykorzystać jak nikt inny w Polsce.
Na początek postanowił sprzedawać samochody. W PRL należały one do najbardziej pożądanych przedmiotów codziennego użytku. Były symbolem prestiżu. Z nastaniem kapitalizmu zaczął się na nie boom.
Według relacji Jana Cieńskiego, wieloletniego korespondenta „Financial Timesa”, Kulczyk uczestniczył w oficjalnych rozmowach z niemiecką delegacją towarzyszącą kanclerzowi Helmutowi Kohlowi w czasie jego wizyty w Polsce. Był w niej m.in. brat przyszłego prezydenta Johannesa Raua – reprezentował koncern Rau, którego maszyny rolnicze Kulczyk sprzedawał w Polsce. Poznał go z przedstawicielem Volkswagena, także obecnym w delegacji. Rekomendacja podziałała. W 1991 roku Volkswagen zgodził się, aby Kulczyk został importerem jego aut.
Rok później Kulczyk zawarł kontrakt z MSW na dostawę ponad 3 tysięcy volkswagenów dla policji i Urzędu Ochrony Państwa. Kontrakt był wart ponad 150 mln nowych złotych. MSW nie ogłosiło otwartego przetargu. Ale nie miało takiego obowiązku, bo jeszcze nie było ustawy o zamówieniach publicznych.
Ministerstwo próbowało zachęcić Niemców do zainwestowania w bankrutującą Fabrykę Samochodów Rolniczych „Tarpan” w Antoninku pod Poznaniem. Zabiegała o to ówczesna premier Hanna Suchocka w czasie wizyty w Niemczech. Kulczyk lubił się chwalić, że ją zna. Suchocka studiowała z nim prawo na tym samym uniwersytecie w Poznaniu.
„Wszyscy wiedzieli, że jesteśmy przyjaciółmi. Powiedzmy sobie szczerze, to robiło wrażenie. Nie tylko w Polsce, ale i na świecie. Zostałem akurat szefem Polsko-Niemieckiej Izby Handlowej i kiedy jako członek delegacji rządowej towarzyszyłem Hannie w czasie jej zagranicznych wizyt, nie byłem jakimś tam ubogim krewnym. Udało mi się znaleźć we właściwym miejscu; miejscu, w którym podejmowano decyzje” – opowiadał Kulczyk w książce „Od towarzyszy do kapitalistów” napisanej przez Jana Cieńskiego.
MSW kupiło za pośrednictwem Kulczyka zwykłe volkswageny. W bankrutującej fabryce Tarpan w Antoninku montowano w nich wzmocnienia szyb i koguty na dachach.
Marek Pol, ówczesny dyrektor Tarpana, twierdził, że „bez Kulczyka Volkswagen nie przyszedłby do Poznania”: – Pamiętam, jak Kulczyk wrócił z Niemiec. Powiedział nam, że udało się mu przekonać kierownictwo koncernu do inwestycji.
W październiku 1993 roku Volkswagen zawarł spółkę z fabryką. Pol miał być jej prezesem. Ale odszedł do polityki – został ministrem przemysłu w nowym rządzie utworzonym przez Waldemara Pawlaka z PSL.
W Antoninku zaczęto montować samochody dostawcze Volkswagen Transporter, a wkrótce potem osobowe – Skodę Favorit i Felicia. Z czasem montownia przekształciła się w nowoczesną fabrykę produkującą auta dostawcze.
Dla Kulczyka motoryzacja stała się wehikułem, którym wjechał w świat wielkiego biznesu. Jego firmy importowały do Polski volkswageny, skody, audi oraz porsche.
– Po dwudziestu latach kontrolowałem ponad 20 proc. rynku. Sprzedałem ponad milion samochodów – chwalił się.
W 2011 roku Volkswagen odkupił od Kulczyka firmy zajmujące się importem jego aut do Polski. Szacowano, że zapłacił mu 700 mln zł. Sam Kulczyk chwalił się, że było to aż 300 mln euro, czyli po ówczesnym kursie 1,2 mld zł. Biznesmen twierdził, że rozważał wymianę tych firm na akcje Volkswagena. Ale wyszedł z inwestycji, bo właśnie wtedy postanowił zaangażować się w ropę i minerały.
KIEDY KULCZYK POZNAŁ GENERAŁA?
Janowi Kulczykowi doradzał w interesach generał Gromosław Czempiński, oficer wywiadu i kontrwywiadu, w latach 1993-96 szef Urzędu Ochrony Państwa.
Gdy Kulczyk podpisywał z MSW kontrakt na dostawę volkswagenów, Czempiński był zastępcą szefa wywiadu. Gdy auta nadeszły – zastępcą szefa UOP. Twierdził jednak, że nie znał wtedy Kulczyka i że był przeciwny kontraktowi. Ale po odejściu z UOP został wspólnikiem Kulczyka w firmie Mobitel-Active, która oferowała satelitarne systemy zabezpieczenia aut przed kradzieżą.
Generał miał biuro w budynku Kulczyka. Mówił mi, że musi jakoś zarabiać na życie, a Kulczyk zaciekawił go, bo prowadzi nieszablonowy biznes.
Gdy w 2000 roku spotkałem się z Kulczykiem, zapytałem, w czym doradza mu Czempiński. – Jest pańską osobistą wywiadownią gospodarczą?
– Cha, cha... To znajomość jeszcze z Poznania. Znamy się z Akademii Ekonomicznej.
– Pan generał zaprzecza.
– Naprawdę?! To kolega Andrzeja Malinowskiego, byli razem na jednym roku. Z tego okresu się znamy... Mamy firmę, która zajmuje się systemami ochrony samochodów.
– Ma też firmę doradczą. W czym panu doradza?
– Ma pewną wiedzę.
– Ekonomiczną?
– Oczywiście. Do analizy rynku jego firma jest dobrze przygotowana...
– Do znajomości ludzi? W interesach decyduje człowiek.
– Wszędzie podkreślam, że największym kapitałem jest człowiek. Dążę do otaczania się najlepszymi. Gdyby nie świetni menedżerowie, nie mielibyśmy takich efektów – przekonywał Kulczyk.
Ale w 2004 roku Czempiński pokłócił się z nim i rozstał. Mówił, że nie otrzymał zapłaty za swoją pracę.
Wyszła wtedy na jaw tajna notatka Zbigniewa Siemiątkowskiego, ówczesnego szefa Agencji Wywiadu (jednej z dwóch instytucji, która powstały po likwidacji UOP), według której Czempiński domagał się od Kulczyka 1 mln dolarów „za pomoc przy prywatyzacji TP SA”.
Być może chodziło jednak o coś innego, bo sprawa nie jest jasna. W 2000 roku Kulczyk wspólnie z France Télécom kupił strategiczny pakiet akcji w Telekomunikacji Polskiej. Była to największa w historii Polski prywatyzacja. Problem w tym, że Czempiński doradzał ING Barings, firmie przygotowującej prywatyzację i wynajętej... przez Ministerstwo Skarbu Państwa.