- promocja
- W empik go
Gruzowisko - ebook
Gruzowisko - ebook
Kiedy Leon Zarzeczny w styczniu 1945 roku wrócił do Warszawy, miasto przypominało jedno wielkie gruzowisko. Gdy znalazła się tu Ewa Lerska, jej życie także legło w gruzach. Koniec wojny dla nich obojga nie wiąże się z rozpoczęciem nowego życia. Jego dręczą świeże wspomnienia tragedii powstania warszawskiego, na niej ciążą tragiczne konsekwencje zsyłki do Kazachstanu, służby wojskowej w armii generała Berlinga i dozoru majora NKWD. Niestety w ZSRR została córeczka, którą Lerska próbuje odzyskać.
Co musi zrobić zdesperowana matka, aby ponownie cieszyć się swoim dzieckiem?
Jak potoczą się losy bohaterów w zrujnowanej Warszawie? Czy uda im się wyplątać z matni, jaką zastawiła na nich historia?
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66573-00-0 |
Rozmiar pliku: | 646 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Stał, patrzył i nie widział.
Przed oczyma przewijały mu się obrazy sprzed kilku miesięcy, kiedy uciekał z Warszawy po powstaniu. Szedł wtedy szczurzą, smrodliwą drogą skrytą głęboko pod ulicami. Przedzierał się kanałami w kierunku Wisły i był już całkiem sam. Tylko jemu się udało.
Nie odważał się cofnąć myślą jeszcze bardziej. Nie miał sił, by wspomnieć tych, których zostawił za sobą podczas tej tragicznej wędrówki. Widział tylko chwilę, kiedy wypełzł na powierzchnię jak wielki, szary, utytłany gnojem robal, by zaczerpnąć tchu. Z tyłu, od Marszałkowskiej, płonęły domy, przydrożne drzewa, wywrócony wagon tramwaju. Aleje Jerozolimskie w stronę mostu Poniatowskiego były jeszcze ciche i spokojne. Zbombardowane już dawno kamienice z niemą skargą pokazywały swoje rany i tylko Dom Towarowy Braci Jabłkowskich stał prawie niezniszczony. Jedynie witraże przedstawiające kiedyś widniejące eleganckie warszawianki leżały rozsypane w drobne odłamki na chodniku. I wtedy nagle, spod zwieńczonych łagodnymi łukami arkad wybiegło kilku radosnych chłopców w niemieckich mundurach. Odstawili na chwilę miotacze ognia, a sami rozsiedli się na środku ulicy, by pobawić się nakręcanymi samochodzikami, które pewnie znaleźli na stoisku z zabawkami. Jaka beztroska! Jaka radość! Wiatr gonił po pustych ulicach złote liście, słońce świeciło i tylko żar bił z tyłu, od tej Marszałkowskiej, bo tam już byli ci młodzi chłopcy ze swoimi miotaczami.
Leon Zarzeczny nie pamiętał, ile czasu leżał tak na brzegu parszywego kanału, wdychając powietrze, w którym czuć było woń pożarów, ale i świeżość docierającą tu aż znad Wisły. Wszystko jedno zresztą, bo i tak już na zawsze pozostał mu pod powiekami widok młodziutkich niemieckich żołnierzy bawiących się zabawkami w przerwie między niszczeniem miasta.
A teraz wracał. Stał na praskim brzegu tuż przy Poniatowskim. Zawalony most legł na wpół zatopiony w zamarzniętej rzece. Za nim widniała Warszawa.
Leon poprawił plecak i ruszył przed siebie przez zamarzniętą Wisłę. Lód lekko zatrzeszczał mu pod nogami, więc spuścił oczy, by szukać bezpiecznej drogi. Nie mógł już patrzeć na potrzaskane miasto. Wygramolił się na drugi brzeg i ruszył w kierunku dawnego śródmieścia. W pewnej chwili zdał sobie sprawę, że nie jest sam. Z ruin, które rozciągały się po obu stronach kanionu będącego niegdyś Alejami Jerozolimskimi, wyłoniły się zabiedzone i obdarte postacie. Szły w stronę Hotelu Polonia, a Leon postanowił ruszyć ich śladem.
Przy hotelu, tuż pod pozbawionymi szyb oknami, ustawiono prowizoryczną trybunę. Aleje najwyraźniej uprzątnięto, bo wolną od rozwalin drogę otaczały z jednej strony wypalone kamienice, a z drugiej zwały gruzowisk.
Leon Zarzeczny dogonił chłopaka, który kierował się właśnie w tamtą stronę.
– Co tu się dzieje? – zapytał go.
Tamten przystanął i ogarnął Leona wzrokiem.
– Właśnie wracasz? – niby spytał, a jednak odgadł. – Nasi wyzwoliciele urządzają defiladę. Chodźmy! – W jego głosie brzmiała bolesna drwina.
Ledwie zdążyli wdrapać się na kupę gruzu, która pozostała z Dworca Głównego, rozległy się dźwięki Warszawianki, a zza wypalonych do cna kamienic wyłoniły się szeregi żołnierzy. Szarzy, zmęczeni, w rozczłapanych butach szli młodzi i starsi. Szynele przepasane byle czym, karabiny na ramionach. Rozglądali się wokół zbolałym wzrokiem. Mało było triumfu w tej defiladzie, mało radości. Pod wpływem melodii zadźwięczały Leonowi w uszach słowa:
Hej, kto Polak na bagnety,
Żyj, swobodo, Polsko, żyj.
Takim hasłem cnej podniety,
Trąbo nasza wrogom grzmij.
„Żyj, swobodo”? „Polsko, żyj”? – pomyślał i rozejrzał się po mieście-trupie. Nagle urągowiskiem wydały mu się te słowa, urągowiskiem była ta defilada. Na trybunach ze zwałowisk gruzu stali w ciszy ci, którzy wrócili do umarłego miasta. Jedynie jacyś oficjele1 przyjmujący defiladę próbowali odgrywać entuzjazm zwycięzców.
1 Pierwsza defilada w wyzwolonej Warszawie odbyła się 19 stycznia 1945 r., a na trybunie przyjmowali ją Bolesław Bierut, Władysław Gomułka, Edward Osóbka-Morawski, gen. Michał Rola-Żymierski, gen. Stanisław Popławski, płk Marian Spychalski i sowiecki marszałek Gieorgij Żukow.
Ta sytuacja była dla Leona trudna do zniesienia, ruszył więc przed siebie wąwozem ulicy Marszałkowskiej w stronę Mokotowa. Goniły go jeszcze słowa niesione przez melodię: „Powstań, Polsko, skrusz kajdany, dziś twój triumf albo zgon…”, a echo błąkające się w wypalonych oknach kamienic powtarzało: „albo zgon”… „albo zgon”…
Stąpał ostrożnie. Wiedział, że tu wszędzie mogą być pozostawione przez Niemców miny. Można się było też natknąć na ludzkie szczątki, ale do widoku napuchniętych rozkładem zwłok zdążył już się przyzwyczaić podczas powstania. Przyspieszył kroku, bo gnała go nadzieja i niepokój jednocześnie. Nie mógł znieść niepewności, co stało się z jego domem.
Kamienica przy Odyńca, w której mieszkał przed powstaniem, leżała w gruzach. Jedynie jedna z bocznych ścian z fragmentem klatki schodowej piętrzyła się nad rumowiskiem. Bure płachty śniegu czaiły się w zakamarkach i te miejsca wydawały się Leonowi najbardziej niebezpieczne, kiedy wspinał się po resztkach schodów ku górze. Tam gdzieś musiały zostać jeszcze szczątki jego dawnego życia, chciał się z nimi pożegnać. Im wyżej wchodził, tym częściej natykał się na fragmenty pieca – tylko oni mieli taki z granatowymi kaflami ozdobionymi białym falistym szlakiem; na pogięty emaliowany kubek z namalowaną gąską, z którego od dzieciństwa pił mleko. Gąska zamiast głowy miała czarną plamę z obłupanej emalii. W końcu, kiedy dotarł do swojego pokoju z dwóch stron pozbawionego ścian, spod resztek żelaznego łóżka wyciągnął dobrze znaną skórzaną torbę, a w niej było wszystko: kamertony, filcowe kliny do strojenia, klucze… Rozłożył przed sobą tę resztkę swojego dawnego życia, ale zaraz spakował znowu. Poczuł się raźniej. Zniszczenie wokół już nie wydawało mu się tak doszczętne. Coś jednak ocalało. Odrobinę tym pocieszony odważył się rozejrzeć. Zburzona ściana nie zasłaniała widoku na Wierzbno. Rozsiane wśród ogrodów wille tej dzielnicy przedstawiały żałosny widok. Jednak postanowił tam pójść. Musiał znaleźć miejsce na nocleg i cokolwiek do jedzenia.
Wśród gruzów z trudem odnajdywał drogę. W końcu dojrzał jeden trochę mniej od innych zrujnowany dom, chyba przy Krasickiego, bo w chaosie zniszczeń trudno było cokolwiek zlokalizować. W skromnej willi jakimś cudem ocalały niektóre szyby w oknach i solidnie zamknięte frontowe drzwi, dostał się więc do domu kuchennym wejściem od ogrodu. Spiżarnia świeciła pustkami, ale na jednej z półek znalazł słoik starych, scukrzonych wiśniowych konfitur. Zanurzył w nich palec i oblizał go. Wydało mu się, że nigdy nie jadł czegoś tak dobrego.
Meble na parterze pokrywała gruba warstwa kurzu. Na górze hulał przeciąg, bo tam ocalało mniej okien. W holu Leon znalazł drzwi prowadzące do suteryny. Tam musiało być najbardziej zacisznie, więc zszedł po schodach. W niewielkim pokoiku w półmroku połyskiwał politurą piękny koncertowy fortepian.
– Steinway – odczytał zachwycony nazwę firmy z boku instrumentu. Przeciągnął palcem po powierzchni. Leżało na niej mnóstwo kurzu, więc zanim otworzył klapę, starannie ją wytarł. Uchylił pulpit i zerknął na numer wybity na ramie.
– Coś mi się widzi, stary, że jesteśmy równolatkami – powiedział, bo ten numer każdemu stroicielowi mówił wiele.
Otworzył klawiaturę i przebiegł po niej palcami. Klawisze wciskały się z trochę większym, niż należałoby się spodziewać, oporem. Mechanizm działał, ale zawilgotniał.
– Zbyt zimno ci tu było i zbyt mokro – pogładził ręką po złożonym jeszcze pulpicie, tak jak głaszcze się ulubionego psa – ale zaradzimy temu…
Zdawało mu się, że znalazł w tym morzu ruin ocalonego przyjaciela, jakby tylko oni dwaj zostali żywi w martwym mieście.
– Tragedii nie ma, ale odzywasz się do mnie, mój miły, z lekka fałszywie. – Leon zagrał kilka dźwięków.
– Tadiradi dam tam dam! – zaśpiewał mu fortepian pierwszymi nutami jednego z szopenowskich nokturnów niezbyt czysto.
– Jeszcze tylko tutaj zajrzymy…
Leon odkręcił śruby pod klawiaturą i zdjął pokrywę osłaniającą cały mechanizm. Obejrzał go starannie.
– Będziesz żył, chłopcze, będziesz grał… – mruczał. I znowu przebiegł palcami po klawiaturze.
– Tak, tak, tak, tak! – ucieszył się instrument melodią tego samego nokturnu.
Leon założył z powrotem osłonę i zagrał jeszcze parę nut. Dźwięk popłynął gęsty, zbyt ciężki, tak obfity, że nie bardzo mógł się zmieścić w ciasnej suterynie. Instrument był za duży dla tego małego pomieszczenia.
– Do większych celów jesteś stworzony, bracie, tobie potrzebna jest sala koncertowa, publiczność.
– Taradam tam dam – zgodził się z nim fortepian w swoich niższych rejestrach.
Nad nimi także trzeba było popracować, ale to nie teraz. Ciemny mrok ogarnął już prawie całe pomieszczenie. Przez niewielkie okna umieszczone pod sufitem wpadały jeszcze czerwonawe blaski zachodzącego słońca. Leon rozciągnął się na zdezelowanym fotelu stojącym w kącie i sięgnął po słoik z resztką konfitury. Odetchnął z ulgą.
Śniło mu się, że siedzi w rotundzie kawiarni Lardellego u zbiegu Polnej i Mokotowskiej. To musiało być jeszcze przed wojną, bo przecież w czasie okupacji żaden szanujący się Polak nie pojawiłby się tam2. Jej wnętrze było mało przytulne i urządzone z typową dla Lardellego prostotą, ale za to można tu było zamówić maślaną brioszę wypełnioną bitą śmietaną albo tylko usianą błąkającymi się po niej rodzynkami czy dużą tarteletkę z owocami i popić pachnącą czekoladą bądź kawą. A zapach tej kawy we śnie tak intensywnie zawiercił Leonowi w nosie, że aż się obudził. Żołądek kategorycznie domagał się czegoś do zjedzenia, a słoik po konfiturach walający się koło dwóch zestawionych foteli, na których urządził sobie spanie, był wylizany do czysta. Trzeba wstać!
2 Po wybuchu II wojny światowej kawiarnię Lardellego upodobali sobie Niemcy.
I iść. Tylko dokąd? Jak zabezpieczyć ten kąt i fortepian przed innymi szukającymi schronienia? Przed szabrem? Musiał rozejrzeć się za jakąś kłódką.
Trudno byłoby go wynieść. Uśmiechnął się w myślach do siebie i poczuł się odrobinę bardziej bezpieczny. Jego przyjaciel fortepian tak łatwo nie zniknie.
– Najpierw cię trochę ogrzejemy – powiedział do niego i poszedł na poszukiwanie czegoś na opał. W piwnicy jednego z sąsiednich domów znalazł węgiel, a spróchniała i niedopalona komórka na zapleczu kamienicy, z której ocalała tylko frontowa ściana, dostarczyła mu drzewa. Piec w suterynie nawet nie kopcił, kiedy Leon w nim rozpalił. Teraz mógł ruszyć na poszukiwanie jedzenia.
Skierował się do Belwederu. Skoro w tym pałacyku przez całą okupację rezydował Hans Frank, kiedy tylko przyjeżdżał do Warszawy, to może nie został zniszczony? Na Puławskiej panował ruch. We wszystkich kierunkach płynął strumień mieszkańców, którzy wracali obładowani tobołami, plecakami, walizami, pchając przed sobą taczki i ciągnąc za sobą wózki. Czasem widać też było furmanki zaprzężone w nędzne konie. Należały chyba do szabrowników, bo na wozach piętrzyły się stoliki, rozebrane na części szafy, pudła, pościel, lichtarze, obrazy, sterczały nogi foteli, lśniły szybkami witrynki.
Nieopodal Morskiego Oka oddział saperów przepatrywał ruiny w poszukiwaniu niewypałów. Efekty ich pracy Leon już widział. Na resztkach ocalałych ścian pojawiały się coraz liczniejsze napisy: Min nie ma, Min niet, Min nie znaleźli.
Nieco dalej, gdzie wąski wąwóz ruin nieco się rozszerzał, ustawiono kuchnię polową, a z jej brzucha buchał zniewalający zapach grochówki. I ten zapach go zwabił. Okazało się jednak, że nie ma nic za darmo i że zupę mogą dostać tylko ludzie pracujący przy odgruzowaniu.
Furmanki jedna za drugą podjeżdżały do zwałowisk, na których wrzała robota. Kurz, walenie kilofów, łoskot usuwanego łopatami gruzu przerażały Leona. Odsunął się trochę dalej, tam, gdzie ustawieni w długim szeregu kobiety i mężczyźni podawali sobie cegły wydobyte z rumowiska i układali w sześcienne sterty. Wdrapał się najwyżej, jak się tylko dało, i też zaczął z rozwalonego łomami gruzowiska wybierać cegły. Nie odezwał się do nikogo. Smutne, wychudzone twarze obcych ludzi wcale do tego nie zachęcały.
Ale inni rozmawiali ze sobą. Nadstawił ucha.
– Dlaczego nie przyszli pół roku temu? – Młoda dziewczyna o zmiętej, zmęczonej twarzy, pracująca tuż obok niego, wyprostowała się na moment i popatrzyła na stojącego niżej chłopaka. Ten rozejrzał się niespokojnie, a potem ciężkim wzrokiem spojrzał na Leona. Leon miał taką samą pretensję do wojsk rosyjskich. Przecież gdyby wspomogli powstanie, nie byłoby tego wszystkiego, nie byłoby tylu ofiar, miasto by ocalało.
– Teraz nie zadaje się takich pytań – odpowiedział zagadnięty.
– Dlaczego?
– NKWD aresztuje powstańców. Zresztą każdego, kto miał coś wspólnego z Armią Krajową. Na Pradze, na Strzeleckiej jest ich katownia. Wszędzie mają swoich szpicli. Za takie pytania…
Oboje już z jawną wrogością spojrzeli na Leona.
– Ja też z powstania… – poczuł się zmuszony do wyjaśnień, ale oni nadal patrzyli na niego nieufnie. – Z pułku Baszta, z batalionu Bałtyk dowodzonego przez porucznika Derenia. Tam walczyliśmy… – Wskazał za siebie, gdzie cienką ścieżką wśród ruin znaczyła się dawna ulica Puławska. Bardzo chciał, by mu uwierzyli.
I wtedy właśnie z tamtej strony rozległy się trzaski, szumy, a potem popłynęły dźwięki. Leon w pierwszej chwili nie rozpoznał utworu i dopiero kiedy zobaczył, że jego sąsiedzi prężą się w postawie zasadniczej, pojął: hymn! Mazurek Dąbrowskiego! A potem jeszcze Rota!
Śpiewali wszyscy. Znikła gdzieś nieufność, rozpłynęła się we łzach. A potem rozległ się dźwięk jeszcze piękniejszy. Kucharz przywalił chochlą w jakieś żelastwo. Pracownicy zaczęli schodzić ze swoich posterunków, rozmawiając. Ktoś wyciągnął zza pazuchy pierwszy numer „Życia Warszawy”, który ukazał się przedwczoraj na Pradze, ktoś przyniósł plotkę, że w Lublinie3 podjęto decyzję i Warszawa będzie odbudowana. Ktoś się na tę plotkę obruszył. Zaczęto dyskutować, czy postanowienia lubelskich władz mają jakąś wagę, czy nie, bo przecież już niedługo wybuchnie nowa wojna albo sam Anders przyjedzie na białym koniu i wyzwoli Polskę spod bolszewickiej zarazy. Jakieś dziewczyny opowiadały straszne historie o czerwonoarmiejcach, którzy wieczorami w okolicach Dworca Głównego urządzali polowania na kobiety. Ktoś dowodził, że jedynym pewnym sposobem zdobycia jedzenia jest praca przy ekshumacjach.
3 W Lublinie działał Rząd Tymczasowy Rzeczpospolitej Polskiej uzależniony od władz ZSRR.
Leon stał oszołomiony wśród tego nagle rozgadanego tłumu i czekał na swoją porcję grochówki. Dopiero kiedy pochłonął zupę, pomyślał, że skoro przez szczekaczkę nadano hymn i Rotę, to znaczy, że gdzieś organizuje się radio, a może i orkiestra, więc koniecznie powinien dowiedzieć się na ten temat czegoś więcej.
*
Urząd Informacji i Propagandy. Ta nazwa kojarzyła się Leonowi z czasami okupacyjnymi, bo podobnie nazywała się jedna z konspiracyjnych komórek. Jednak kiedy wszedł do nieźle zachowanej praskiej kamienicy przy Targowej, skojarzenia ze znanym mu dawniej światem znikły. Po korytarzach w gorączkowym pośpiechu krążyli umundurowani ludzie, snuła się gęsta machorkowa mgła, a uszy raziły wydawane szczekającym tonem rosyjskie rozkazy. Chaos. Drzwi poszczególnych pokojów otwierały się i zamykały.
Ktoś wchodził, ktoś wychodził. Ktoś, szeleszcząc papierami, przebiegł koło Leona, a czyjeś nieprzytomne oczy mówiły: „proszę nie przeszkadzać”, zaaferowane miny zaś: „nie mam teraz czasu”. A on stał przez dłuższą chwilę na środku korytarza potrącany przez innych, aż wreszcie zdobył się na odwagę i otworzył pierwsze lepsze drzwi.
Przy biurku siedział młody człowiek w mundurze lejtnanta i rozmawiał przez telefon.
– Tak toczno, towariszcz major… Tak toczno. – Nie zwrócił uwagi na przybysza, ale on stał i czekał, aż Rosjanin skończy rozmowę. – Czego? – Wreszcie odłożył słuchawkę.
– Jestem stroicielem fortepianów… – zaczął Leon, ale na widok osłupienia na twarzy lejtnanta stropił się nieco i zamilkł.
– Kim? – Oficer zakrztusił się łykiem popijanej herbaty, a potem ryknął śmiechem. – Stroicielem fortepianów? Człowieku! Komunizm podbija świat! Ludzie giną! Giermańcy jeszcze pół Europy w łapach trzymają, a ty chcesz stroić fortepiany?!
– Pokój będzie… Ktoś powinien je nastroić…
– Czytać, pisać umiecie? – Lejtnant nie zamierzał go słuchać.
– No tak…
– Weźmiecie to i zrobicie skrót. – Oficer wręczył Leonowi stertę papierzysk. – Broszurę trzeba przygotować.
Telefon znowu się rozjazgotał, Rosjanin podniósł słuchawkę i gestem dał znak Leonowi, żeby sobie poszedł. Zarzeczny po wyjściu na korytarz stanął przy okiennym parapecie i zajrzał do dokumentów. Były tam informacje o upaństwowieniu przemysłu ciężkiego, o gospodarce leśnej, o pozostawieniu w rękach prywatnych handlu i nasiennictwa, o upaństwowieniu sztuki… Galimatias!
– A co mnie to wszystko obchodzi?! – mruknął zły i rzucił tę makulaturę na podłogę, gdzie walały się inne śmieci. Chciał odejść.
– Tak nie można! – Jakaś dziewczyna w żołnierskim szynelu szybko zgarnęła ulotki z podłogi i złapała go za rękaw. – Zaraz posądzą o sabotaż, bunt albo Bóg wie o co jeszcze! Tak nie można.
Wziął od niej papiery i wzruszył ramionami. Wyrzuci gdzie indziej. Wycofał się ku wyjściu.
– Piętro niżej radio organizują! – zawołała za nim. Najwidoczniej słyszała jego rozmowę z Rosjaninem.
Obejrzał się za nią. Ładna była. Miała lekko wijące się, kasztanowate włosy i buzię trochę wymizerowaną, ale o regularnych rysach. Westchnął. Czy można myśleć o ładnych dziewczynach, kiedy wokół panuje taki chaos?