Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • promocja

Gry umysłu - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Format:
EPUB
Data wydania:
7 maja 2025
4241 pkt
punktów Virtualo

Gry umysłu - ebook

Nora Roberts

Gry umysłu

Bestsellerowa autorka przedstawia nową, pełną napięcia powieść o tragedii i traumie, miłości i rodzinie.

Jak co roku w czerwcu rodzina Foxów wyrusza krętymi drogami Appalachów, aby zawieźć swoje dzieci na dwutygodniowy pobyt u babci. Tutaj dwunastoletnia Thea może biegać do woli, wdychać zapachy natury, świeżego chleba i ręcznie robionych świec. Nie ma pojęcia, że wkrótce jej rodzinę dosięgnie ogromna tragedia.

Pewnej nocy Thea i jej babcia Lucy budzą się z tego samego koszmaru. I choć nigdy nie rozmawiały o szczególnym rodzaju widzenia, które dzielą, wiedzą, że wydarzyło się coś strasznego. Dzięki wizji Thei morderca jej rodziców spędzi resztę życia w więzieniu o zaostrzonym rygorze. Z czasem dziewczyna znajdzie przyjaciół, zbuduje karierę i zakocha się. Ale nadal będzie miała zdolność wnikania w umysły i dusze innych.

I choć babcia nazywa tę umiejętność darem, dla niej to przekleństwo – ponieważ człowiek, który zrujnował jej dzieciństwo, ma tę samą zdolność. Thea słyszy jego wypaczone myśli, a on o tym wie i pragnie zemsty…

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68471-19-9
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1

Dla Thei naj­lep­szy okres lata zaczy­nał się wraz z dru­gim tygo­dniem czerwca. Ostatni dzień szkoły zasłu­gi­wał na sym­bol pod posta­cią wiel­kiego czer­wo­nego serca i ozna­czał, że można się kąpać i plu­skać w przy­do­mo­wym base­nie, który tak bar­dzo kochała. Można było jeź­dzić na rowe­rze i bawić się codzien­nie z przy­ja­ciółmi. Choć nie nazy­wali już tego zabawą. Mówiło się, że spę­dzają wspól­nie czas.

Miała w końcu dwa­na­ście lat.

Lubiła posiłki na świe­żym powie­trzu i dłu­gie let­nie dni, a szcze­gól­nie podo­bało jej się to, że nie trzeba odra­biać prac domo­wych.

Każ­dego roku, mniej wię­cej tydzień po wiel­kim czer­wo­nym sercu, wsia­dała do samo­chodu z mamą, tatą, młod­szym bra­tem Remem i ich psem Cocoą, po czym wyru­szali w długą podróż z Fre­de­ricks­burga w Wir­gi­nii do Red­bud Hol­low w Ken­tucky.

Mama tam dora­stała, ale wyje­chała do Wir­gi­nii na stu­dia, gdzie od razu pierw­szego dnia, pod­czas pierw­szych zajęć poznała Johna Foxa.

Reszta zaś, jak mówili – czy jak mówił tata – była już histo­rią.

Pobrali się latem po dru­gim roku, a po dzie­się­ciu mie­sią­cach, dwóch tygo­dniach i trzech dniach zja­wiła się ona, Thea. Nie­cały rok póź­niej, jak zauwa­żył nie­gdyś Rem.

Teraz jej tata pro­jek­to­wał domy, a mama je urzą­dzała. Ich firma, Fox and Fox Homes, bar­dzo dobrze pro­spe­ro­wała.

Thea była zorien­to­wana, jak to się mówi. Doro­śli uwa­żali, że dzieci nie­wiele wie­dzą o waż­nych spra­wach, ale ona wie­działa. To na przy­kład, że jej dziad­ko­wie, rodzice taty, są bogaci i sno­bi­styczni i nie mają naj­lep­szego zda­nia o mamie – dziew­czy­nie ze wschod­niego Ken­tucky.

Jed­nakże rodzice taty miesz­kali daleko, w San Diego, nie­czę­sto ich więc widy­wali. Co zresztą Thei bar­dzo odpo­wia­dało. Nie musiała sły­szeć, jak sza­nowna babka – tak sno­bi­stycz­nie nale­żało się do niej zwra­cać – uważa w myślach, że mama śmieje się zbyt gło­śno albo że ni­gdy tak naprawdę nie pozbyła się z butów kurzu Appa­la­chów.

Potra­fiła sły­szeć te myśli, jeśli się dosta­tecz­nie wysi­liła, i gdy musiała odwie­dzać sza­nowną babkę, nie umiała się jakoś powstrzy­mać.

Babka myślała tak gło­śno.

Babkę i dziadka zda­wało się nie obcho­dzić, że John i Cora Fox są szczę­śliwi, a nawet odnie­śli suk­ces. Że miesz­kają w ład­nym domu na przy­jem­nym osie­dlu. Że Thea i Rem (czy też, jak upie­rali się dziad­ko­wie, Althea i Reming­ton) radzili sobie w szkole lepiej niż dobrze.

Ale bab­cię Lucy to obcho­dziło. Wszy­scy roz­ma­wiali przez tele­fon co tydzień, w nie­dzielę, a w cza­sie Bożego Naro­dze­nia bab­cia przy­jeż­dżała z całym pic­ku­pem pre­zen­tów, które sama zro­biła. Czę­sto zja­wiali się też wujo­wie, Way­lon i Caleb, mieli więc wiel­kie rodzinne przy­ję­cie, a dom prze­peł­niały muzyka, świa­tła i woń wypie­ków.

Był to jej drugi ulu­biony okres w roku.

Ale ten naj­lep­szy, nawet jeśli musieli jechać bite sie­dem godzin, a cza­sem i dłu­żej, przy­pa­dał w czerwcu.

Zawsze wyjeż­dżali bla­dym świ­tem i grali w Trip Road Bingo, by zabić jakoś czas. Rem zwy­kle zasy­piał, ona cza­sem też, nie­odmien­nie jed­nak wzno­sili okrzyki rado­ści, gdy tylko zja­wiała się gra­nica Ken­tucky.

Robili postoje, by zjeść mięso z grilla i kulki kuku­ry­dziane – zgod­nie z tra­dy­cją. Bywała głodna, kiedy się zatrzy­my­wali, mimo to pra­gnęła, by jechali dalej i dotarli wresz­cie na miej­sce.

Sunęli krę­tymi dro­gami, które to opa­dały, to wzno­siły się, przez mosty, które spi­nały brzegi rwą­cych rzek.

Uwiel­biała patrzeć na góry, gdy się wyła­niały, te pofał­do­wa­nia i szczyty ciem­no­zie­lone, a cza­sem też nie­bie­skawe. Rów­niny i gra­nie, lasy i stru­mie­nie.

I gdy się w to wszystko zanu­rzała, w te falu­jące zbo­cza i ostre wierz­chołki, tam gdzie drogi zakrę­cały bez końca, przy­cho­dziło jej na myśl, że jej ładny dom i miłe osie­dle w Wir­gi­nii nie mogłyby się z tym ni­gdy rów­nać.

Zasta­na­wiała się, jak matka mogła pozo­sta­wić to wszystko, a ile­kroć ją pytała, mama nie­odmien­nie mawiała: „Musia­łam spo­tkać two­jego tatę, prawda? W prze­ciw­nym razie by cię tu nie było”.

Wie­działa, że cho­dzi o coś wię­cej. Wie­działa, że matka pra­gnie tego ład­nego domu i miłego osie­dla. Wie­działa w głębi serca, że matka chciała strzep­nąć z butów kurz Appa­la­chów.

Nie powie­działa tego, bo mama od razu zare­ago­wa­łaby tym swoim spoj­rze­niem. Nie chciała, by Thea wie­działa o pew­nych rze­czach, jak wtedy, gdy tata rzu­cił: „Gdzie u dia­bła poło­ży­łem klu­czyki od samo­chodu?”.

Lecz ona wie­działa, że rzu­cił je na szafkę w kuchni i przy­krył swo­imi papie­rami, choć kiedy to zro­bił, była aku­rat na zewnątrz.

Wie­działa więc, że choć jej matka kochała bab­cię, to pra­gnęła cze­goś wię­cej niż domu w doli­nie i cze­goś mniej niż to, co za sobą zosta­wiła.

Nie myślała o tym teraz, kiedy omi­jali gór­skie mia­sto Red­bud Hol­low z jego stro­mymi uli­cami i skle­pami, takimi jak Rze­mio­sła Appa­la­chów, w któ­rych bab­cia sprze­da­wała swoje mydła, świece i tego rodzaju wyroby.

Ponie­waż w końcu, wresz­cie dotarli nie­mal na miej­sce. Słońce wciąż jasno świe­ciło. Obser­wo­wała przez szy­ber­dach krą­żą­cego w górze jastrzę­bia. Po lasach wędro­wały tu jele­nie. Cza­sem widy­wała je w Wir­gi­nii, na sąsiedz­kich podwó­rzach, ale to prze­cież nie było to samo!

Na koń­co­wym odcinku trasy za kie­row­nicą zawsze sie­działa mama, jadąc dro­gami, któ­rymi cha­dzała jako mała dziew­czynka. I gdy poko­ny­wali ostatni zakręt, oczom Thei uka­zy­wał się dom.

Poma­lo­wany na nie­bie­sko jak niebo, z okien­ni­cami – praw­dzi­wymi – i kolu­mien­kami dłu­giej fron­to­wej werandy, zie­lo­nej niczym pola, stał w pew­nej odle­gło­ści od wąskiej, wężo­wa­tej drogi. Od przodu prze­le­wał się stru­mień aza­lii i waw­rzynu gór­skiego. Z gałęzi juda­szowca zwie­szały się dzie­siątki kolo­ro­wych bute­lek.

Thea ni­gdy nie widziała, jak to drzewo kwit­nie, tylko na obraz­kach, ale ponie­waż cho­dziła aku­rat wtedy do szkoły, mogła to sobie wyobra­zić.

Na tyłach roz­cią­gały się ogrody – kwiaty, warzywa i zioła – i stał kur­nik, gdzie skrzy­dlate kumoszki gda­kały pod opieką babci i dzio­bały zie­mię. Koza imie­niem Molly też miała swój wybieg, a krowa Aster dys­po­no­wała aż dwoma polami; bab­cia prze­no­siła ją co kilka mie­sięcy z jed­nego na dru­gie.

Stały tam też nie­wielka sto­dółka i szopa ogro­dowa. I pły­nął, mean­dru­jąc, stru­myk, który nik­nął w zaro­ślach.

I wszę­dzie wzno­siły się pagórki.

Zza domu wybie­gły dwa psy goń­cze babci, Duck i Goose, i ruszyły w stronę samo­chodu.

Cocoa na tyl­nym sie­dze­niu pod­nio­sła się i popi­sku­jąc, zama­chała ogo­nem.

W chwili, gdy Thea otwarła drzwi samo­chodu, suka wysko­czyła na zewnątrz. Trzy psy zaczęły obwą­chi­wać sobie zady i pozna­wać się na nowo.

Drzwi domu otwo­rzyły się i na sze­roki fron­towy ganek wyszła Lucy Lan­ni­gan.

Włosy, praw­dzi­wie czarne, które prze­ka­zała w darze swej córce i wnuczce, poprze­ty­kane były gęsto bielą jak fala, od czubka głowy aż do koniusz­ków po pra­wej stro­nie. Mama odzie­dzi­czyła też po niej oczy w kolo­rze lapis lazuli i jej dłu­gie rzęsy.

Wzrost sto sie­dem­dzie­siąt pięć cen­ty­me­trów i wiotka syl­wetka jakoś nie przy­pa­dły w udziale córce, ale sądząc po dłu­go­ści nóg Thei i Rema, praw­do­po­dob­nie przy­pa­dły w udziale jej wnu­kom.

Teraz, ubrana w spło­wiałe dżinsy i pro­stą białą koszulę, roz­po­starła ramiona.

– Ile osób mogę objąć jed­no­cze­śnie? – zapy­tała. – Prze­ko­najmy się.

Thea i Rem, idąc w ślady psa, wysko­czyli z samo­chodu i pobie­gli wprost w obję­cia kobiety, która pach­niała jak chleb świeżo wyjęty z pieca.

Lucy, wyda­jąc z sie­bie gło­śne „mmm”, jedną ręką obej­mo­wała i ści­skała dzieci, a drugą przy­gar­niała Johna i Corę.

– Serce mam pełne po brzegi. Ota­cza mnie zewsząd miłość, zwłasz­cza teraz, na tym ganku. Mam wielką nadzieję, że jeste­ście głodni, bo napie­kłam kur­cza­ków jak dla pułku woj­ska po bitwie.

– Zjadł­bym konia z kopy­tami – rzu­cił Rem, wpra­wia­jąc bab­cię w śmiech.

– Zawsze mogę na cie­bie liczyć. Jest też dla nie­któ­rych świeża lemo­niada, a dla innych wino jabł­kowe. Naszy­ko­wa­łam wam wasze pokoje, jeśli chcie­li­by­ście się roz­pa­ko­wać.

– Od tego zaczniemy. – John uca­ło­wał Lucy w policzki. – A potem chęt­nie spró­buję tego wina.

Dom zawsze pach­niał tak dobrze – górami i smacz­nym jedze­niem, zio­łami i kwia­tami; pach­niał tak, jak to Thea zapa­mię­tała.

Bywała w tym domu tylko latem, ni­gdy więc nie widziała ognia trza­ska­ją­cego na kominku w salo­nie z wielką, starą nie­bie­ską kanapą i fote­lami kry­tymi cen­ty­fo­lią, jak nazy­wała to bab­cia.

I były kwiaty z ogrodu, sło­necz­niki ze wzgórz, świece, które bab­cia sama wyra­biała, i nie­odmien­nie naj­now­sze zdję­cia szkolne Thei i Rema.

Tata pomógł zanieść bagaże na górę, pod­czas gdy mama udała się z bab­cią do kuchni. Ponie­waż, jak zawsze mawiał tata, lubiły uciąć sobie mat­czyno-cór­czyną poga­wędkę.

Thea nie opo­no­wała, miała przed sobą jesz­cze całe dwa tygo­dnie.

Uwiel­biała swój pokój z wido­kiem na góry. Choć był mniej­szy niż ten w domu, też nie miała nic prze­ciw temu.

Podo­bało jej się stare żela­zne łóżko, poma­lo­wane na śnież­no­biały kolor, i koł­dra z wyszy­wa­nymi fioł­kami, będąca dzie­łem babki jej babci. Na komo­dzie w małym szkla­nym dzba­nuszku usa­do­wiły się z zado­wo­le­niem sto­krotki. Choć w pokoju znaj­do­wała się nie­wielka gar­de­roba, miał on też coś, co bab­cia nazy­wała szy­fo­niero–szafą.

Thei podo­bała się ona bar­dziej niż jaka­kol­wiek inna gar­de­roba.

I podo­bało jej się, że matka sypiała tu jako dziew­czynka.

Rem miał swój pokój naprze­ciw – była to dzie­cięca sypial­nia wuja Way­lona – a rodzice roz­go­ścili się w daw­nym pokoju wuja Caleba. Jesz­cze jedną sypial­nię bab­cia prze­zna­czyła na pra­cow­nię kra­wiecką i skła­dzik roz­ma­itych rze­czy; do swo­jej dys­po­zy­cji miała też naj­więk­szy pokój z bal­da­chi­mo­wym łożem, które przy­pa­dło jej w spadku.

Łoże, w któ­rym się uro­dziła.

Thea nie mogła sobie tego tak do końca wyobra­zić.

Chciała poczuć, że naprawdę tu jest, roz­pa­ko­wy­wała się więc czym prę­dzej, choć sły­szała, że Rem zbiegł z powro­tem na dół.

Kiedy już poukła­dała wszyst­kie rze­czy, doszła do wnio­sku, że jest wresz­cie u sie­bie.

Zszedł­szy na dół, nie spie­szyła się. Pokój dzienny, następ­nie salo­nik ze sta­rym tele­wi­zo­rem i znacz­nie star­szym wiel­kim radiem. Duży wyście­łany fotel, półki z książ­kami, koszyk wypeł­niony kłęb­kami włóczki, zegar z kukułką na ścia­nie.

Nieco dalej pokój muzyczny z for­te­pia­nem, banjo, gitarą, man­do­liną i cym­ba­łami.

Bab­cia potra­fiła zagrać na każ­dym z tych instru­men­tów, jeśli była w odpo­wied­nim nastroju. Thea wie­działa, że wuj Way­lon potrafi to samo, nie tylko dla­tego, że bab­cia tak twier­dziła; zawsze przy­wo­ził ze sobą na Boże Naro­dze­nie banjo albo gitarę.

Poza tym zara­biał na życie, gra­jąc w Nashville, gdzie miesz­kał. Caleb też umiał grać, ale poszedł do col­lege’u stu­dio­wać teatr, aktor­stwo i tego rodzaju sprawy, a potem tym się wła­śnie zaj­mo­wał.

Mama gry­wała cza­sami, ale bab­cia zwy­kła mawiać, że instru­men­tem Cory jest jej głos, w co Thea aku­rat nie wąt­piła, gdyż mama – zwłasz­cza gdy była z cze­goś rada – śpie­wała jak anioł.

Jed­nakże ze wszyst­kich pomiesz­czeń w domu Thea naj­bar­dziej lubiła kuch­nię.

Była masywna – to jedno z jej ulu­bio­nych słów. I dosta­tecz­nie duża, by pomie­ścić stół, który dzia­dek babci skon­stru­ował z solid­nego dębu. Znaj­do­wał się tam też pie­cyk sze­ścio­pal­ni­kowy, który bab­cia zaku­piła, kiedy wpro­wa­dzała w kuchni pewne zmiany, ale ze sto­łem nie chciała się roz­stać.

Nazy­wała go ser­cem kuchni, a kuch­nię ser­cem domu. Miała mnó­stwo sza­fek i bar­dzo dłu­gich bla­tów, a także zaj­mu­ją­cych całą ścianę pó­łek, na któ­rych stały garnki, książki kuchar­skie z rodzin­nymi prze­pi­sami, szklane słoje z ryżem, owsianką, maka­ro­nem, mama­łygą i fasolą, i kolo­rowe – z mary­no­wa­nymi bura­kami, kon­fi­turą poma­rań­czową, papryką, musem jabł­ko­wym i licho wie z czym tam jesz­cze.

Stąd wcho­dziło się bez­po­śred­nio do aneksu z jego wiel­kim pie­cem, solid­nymi bla­tami robo­czymi i pół­kami peł­nymi bute­lek, sło­ików i narzę­dzi. Bab­cia upra­wiała tu zioła w nasło­necz­nio­nych oknach i roz­wie­szała pra­nie.

Wła­śnie tam wytwa­rzała świece, mydła, bal­samy i medy­ka­menty.

W spi­żarni prze­cho­wy­wała zapasy swo­ich wyro­bów, na wypa­dek gdyby zapra­gnęła dać komuś pre­zent albo zja­wił się ktoś ze wzgórz z zamia­rem pohan­dlo­wa­nia.

Nie­odmien­nie cie­kaw­ska, Thea otwo­rzyła drzwi i zaczerp­nęła głę­boko powie­trza, prze­su­wa­jąc spoj­rze­niem po pół­kach.

Uwa­żała, że wszystko to pach­nie jak ogród nie­biań­ski.

Róże i lawenda, roz­ma­ryn i szał­wia, helio­trop i sosna, cytryna i poma­rań­cza. I świeżo sko­szona trawa.

Bab­cia nazy­wała swój biz­nes „cza­ro­wa­niem w górach”, i Thea tak wła­śnie o nim myślała.

Zoba­czyła na bla­cie szafki cia­sto jabł­kowe, wciąż zawi­nięte, i posta­no­wiła zacho­wać po pie­czo­nym kur­czaku tro­chę miej­sca na deser.

Rem już bie­gał na zewnątrz z psami, a rodzice i bab­cia sie­dzieli na tyl­nym ganku ze swoim winem.

Sły­szała przez otwarte okno szcze­ka­nie, gda­ka­nie, śmiech mamy.

Odma­lo­wała sobie w gło­wie ten obraz, który mogłaby odtwa­rzać, gdyby poczuła się z jakie­goś względu samotna albo smutna.

– No, i jest nasza dziew­czyna – oznaj­miła Lucy, kiedy Thea wyło­niła się z domu. – Nalej sobie lemo­niady, zanim Rem osu­szy dzba­nek. Dzie­się­cio­letni chło­piec wypija hek­to­li­try pły­nów.

– Musi wybie­gać te godziny spę­dzone w samo­cho­dzie. – Uśmie­cha­jąc się, Cora prze­su­nęła dło­nią po ramie­niu Thei. – Roz­go­ści­łaś się już?

– Mhm. Mogę zoba­czyć zwie­rzęta?

– Jasne.

– Potem, przed wie­czo­rem, będzie­cie mogli je nakar­mić. Leć. – Lucy klep­nęła ją w pupę. – Roz­pro­stuj te dłu­gie nogi. Zawo­łamy cię na kola­cję. – Kiedy dziew­czynka ruszyła bie­giem, Lucy rzu­ciła pół­gło­sem: – Rosną oby­dwoje jak na droż­dżach. Tak się cie­szę, że obda­ro­wu­jesz mnie nimi każ­dego lata.

– Kochają cię. – John się­gnął po dzba­nek i dolał wszyst­kim wina. – Uwiel­biają tu przy­jeż­dżać. Nie będę też kła­mał: dwa tygo­dnie z moją wybranką? – Mru­gnął do Cory. – Dar nie­bios.

– I przy­jadą do domu z mnó­stwem opo­wie­ści. – Cora roz­sia­dła się wygod­nie na swoim bujaku, wyraź­nie zre­lak­so­wana. Zmę­cze­nie po podróży i towa­rzy­szący mu lekki ból głowy zaczęły już ustę­po­wać. – Lis, któ­rego psy prze­pę­dziły z kur­nika, ryba, którą zła­pały albo pra­wie zła­pały, doje­nie krowy, doje­nie kozy, no i stary czło­wiek z laską, który zja­wił się po jakąś maść na artre­tyzm.

– Przy­wiozą do domu mydło, które pomo­głaś im zro­bić, i będą się dopy­ty­wać, dla­czego ni­gdy nie poda­jemy na śnia­da­nie cia­stek z gryki – dodał John.

– Kocham je ponad wszystko. Któ­re­goś dnia Way­lon i Caleb ustat­kują się i dadzą mi wię­cej wnu­ków. Wydaje się, że na was nie mogę już liczyć.

– Należy się nam medal za tych dwoje. – John pod­niósł kie­li­szek.

– No cóż, nie zaprze­czę. Mam tylko nadzieję, że moi chłopcy i ich przy­szłe wybranki serca będą rów­nie hojni jak wy i poda­rują mi tro­chę czasu, tak żebym mogła patrzeć, jak ich dzie­ciaki dora­stają. Wszystko bym za to oddała.

– Nie zdo­łamy cię namó­wić do prze­nie­sie­nia się do Wir­gi­nii, prawda, mamo?

Kobieta uśmiech­nęła się, patrząc na góry.

– Jestem córą Appa­la­chów, kocha­nie. Uschła­bym, gdy­byś mnie prze­sa­dziła gdzie indziej. A teraz pójdę zająć się bułecz­kami maśla­nymi. Nie, nie! siedź­cie – naka­zała. – Macie za sobą długą podróż, a ja nie. Muszę poroz­piesz­czać swe doro­słe dzieci.

– Wszyst­kich nas roz­piesz­czasz, jeste­śmy za to wdzięczni.

Kiedy Lucy znik­nęła w domu, John ści­snął dłoń Cory.

– Idź i poroz­ma­wiaj z nią o naszym kom­pro­mi­sie. Sprawdź, co myśli, dopóki dzie­ciaki są zajęte czym innym.

Kobieta ski­nęła głową i weszła do domu.

Usia­dła przy kuchen­nej wyspie, pod­czas gdy Lucy tarła zmro­żone masło do miski z mąką.

– Poznaję po two­jej minie, że chcesz o czymś poroz­ma­wiać.

– Tak. Uwa­żamy, że to dobry pomysł. Mam nadzieję, że się zgo­dzisz.

– Zamie­niam się w słuch, dzie­cinko.

– Tęsk­nię za tobą, mamo.

Dło­nie Lucy znie­ru­cho­miały na chwilę, w oczach poja­wiły się łzy.

– Och, moja kochana dziew­czyno.

– Wiem, że twój dom jest tutaj, a mój w Wir­gi­nii. Ale w grun­cie rze­czy to nie tak daleko. I tęsk­nię za braćmi. Ni­gdy nie sądzi­łam, że to powiem.

Matka par­sk­nęła śmie­chem.

– Dali popa­lić swej star­szej sio­strze, bez dwóch zdań. Ale kochali cię, tak jak kocha się tych dwoje na dwo­rze. Bra­cia i sio­stry zawsze się han­dry­czą. Tak musi być.

– I było, aż w nad­mia­rze. Caleb prze­nosi się do Nowego Jorku.

– Mówił mi. – Po zmie­sza­niu masła z mąką Lucy wło­żyła miskę do lodówki na kilka minut. – Powie­dział też, że ist­nieje coś takiego jak samo­lot i że może z niego sko­rzy­stać, żeby wró­cić w rodzinne strony i mnie odwie­dzić. I że ja mogę zro­bić to samo, jeśli zechce mnie zabrać na jakieś przed­sta­wie­nie na Broad­wayu.

– Ma szansę robić to, co kocha i czego pra­gnie, ale nie będziemy go tak czę­sto widy­wać jak wtedy, gdy miesz­kał w Waszyng­to­nie. A Way­lon sie­dzi głów­nie w Nashville albo podró­żuje.

– Mój min­strel.

– Znasz, mamo, rodzinę Johna. – Skie­ro­wała spoj­rze­nie na ganek. – Nie mają o nas dobrego zda­nia. W każ­dym razie nie mają dobrego zda­nia o mnie. I nie inte­re­sują się dziećmi.

– Nie wie­dzą, co tracą. – Lucy zaci­snęła usta, jakby się bała, że powie coś, czego mówić nie powinna. – Współ­czuję im i ich zamknię­tym na głu­cho ser­com.

Albo pró­bo­wała współ­czuć.

– Ten męż­czy­zna, tam, na dwo­rze… ten, który biega ze swo­imi dziećmi, choć prze­był taki kawał drogi? Gdy­bym miała sobie wyobra­zić odpo­wied­niego męża dla córki i odpo­wied­niego tatę dla wnu­ków, to nie przy­szedłby mi do głowy nikt lep­szy niż John Fox. Jest dla mnie tak samo dro­gim synem jak ci, któ­rych uro­dzi­łam.

– Wiem o tym. Co wię­cej, John też o tym wie. A ty jesteś dla niego matką bar­dziej niż jego wła­sna.

– Kolejne bło­go­sła­wień­stwo w moim przy­padku. I kolejny powód do współ­czu­cia tej, która nie widzi darów przed swo­imi oczami.

Cora wstała, by się upew­nić, że John jest poza zasię­giem ich głosu.

– Wiesz, co zro­bili w dwu­na­ste uro­dziny Thei? Przy­słali jej kartkę z dwu­na­stoma dola­rami w środku. Jeden dolar za każdy rok. W dodatku spóź­nili się z tym o tydzień. Nie cho­dzi o pie­nią­dze, mamo – dodała Cora pospiesz­nie. – Nie obcho­dzi nas, że mają ich mnó­stwo. Dajemy sobie dosko­nale radę. Widzisz… na kartce wid­niało: „Wszyst­kiego naj­lep­szego w dniu uro­dzin, Althea. Twoi dziad­ko­wie”. I ani słowa wię­cej.

Lucy pod­nio­sła kie­li­szek i napiła się odro­binę.

– Powie­dzia­łaś Thei, żeby im odpi­sała?

– Nie musia­łam. Sama usia­dła i napi­sała: „Dro­dzy dziad­ko­wie, bar­dzo dzię­kuję za życze­nia uro­dzi­nowe i dwa­na­ście dola­rów. Wasza wnuczka Thea”.

Lucy ski­nęła apro­bu­jąco głową.

– Dobrze ją wycho­wu­jesz.

– Tak jak sama byłam wycho­wy­wana. Paliło mnie to żywym ogniem, mamo, i zra­niło Johna. Stara się tego nie poka­zy­wać po sobie, ale to boli. Nie chcę, by nasza rodzina tak się odda­liła od sie­bie, stała się taka nie­czuła.

– Ni­gdy by do tego nie doszło.

– Ale ludzie są tacy zajęci. Ty jesteś zajęta domem, mamo, i swoim biz­ne­sem. Caleb i Way­lon są zajęci i, tak jak powie­dzia­łaś, naj­praw­do­po­dob­niej założą wła­sne rodziny, a wtedy będą jesz­cze bar­dziej zajęci. Ja i John mamy na gło­wie dzieci i firmę. Spo­tka­nie dwa razy do roku to za mało.

Mówiąc to, cho­dziła po kuchni, a Lucy przy­glą­dała jej się, myśląc: moja mądra, nie­spo­kojna dziew­czyna.

– Upie­kłaś cia­sto z jabł­kami – mruk­nęła Cora.

– Oczy­wi­ście, że tak. Ulu­bione Johna.

– Nie wiem, dla­czego takie rze­czy jak cia­sto z jabł­kami i kwiaty na stole zna­czą teraz dla mnie wię­cej niż wtedy, gdy byłam tu małą dziew­czynką, albo dla­czego ten dom jest dla mnie bar­dziej szcze­gólny niż wtedy, kiedy w nim miesz­ka­łam.

– Patrzy­łaś w przy­szłość, Coro.

– A ty mi na to pozwo­li­łaś, mamo. Pew­nego dnia Thea też popa­trzy w przy­szłość, rozu­miem więc to, czego nie rozu­mia­łam… jak trudno rodzi­com pozwo­lić dziecku żyć tak, jak chce.

– Tak, trudno… – przy­znała Lucy, wyj­mu­jąc z lodówki misę z maślanką. – Ale nagrodą jest duma, kiedy czło­wiek widzi, co to dziecko osią­gnęło. I jestem dumna, Coro, z tego życia, które zbu­do­wa­łaś, z tego, kim jesteś. Taka jestem dumna.

– Nie doce­nia­łam cię dosta­tecz­nie, kiedy byłam dziec­kiem.

– Och, daj spo­kój.

– Nie doce­nia­łam – powtó­rzyła z upo­rem Cora, obser­wu­jąc jed­no­cze­śnie, po raz nie wia­domo który, jak matka robi dołek we wzgórku mąki i uciera masło, a potem dodaje maślanki.

Uśmiech­nęła się i spy­tała o to, o co pytała już setki razy.

– Dla­czego mie­szasz to drew­nianą łyżką pięt­na­ście razy? Dokład­nie pięt­na­ście.

Ich spoj­rze­nia skrzy­żo­wały się, a Lucy, nim odpo­wie­działa, uśmiech­nęła się, jak czy­niła to wie­lo­krot­nie przed­tem.

– Bo czter­na­ście to za mało, a szes­na­ście za dużo.

– Nie doce­nia­łam, mamo, nie rozu­mia­łam, jakie to było dla cie­bie trudne, zwłasz­cza po śmierci taty. Jak ciężko pra­co­wa­łaś, by zapew­nić nam dach nad głową i pełne żołądki, pro­wa­dząc przy tym swój biz­nes. Nie doce­nia­łam tego, bo wyglą­dało to tak… – Cora pokrę­ciła głową, znowu prze­cha­dza­jąc się po dużej kuchni. – Nie chcę powie­dzieć, że łatwo, nie tak do końca, ale po pro­stu natu­ral­nie. Natu­ralne było to, że nas kocha­łaś, że wszystko się jakoś toczyło, że mie­li­śmy odro­bione lek­cje i wyszo­ro­wane te cho­lerne zęby. Ot, życie. I że oszczę­dza­łaś, co zaczę­li­ście robić jesz­cze za życia taty, żeby­śmy mogli pójść na stu­dia.

– Twój tata nie chciał, żeby chłopcy pra­co­wali w kopalni. Sam tam cho­dził po to, by oni ni­gdy nie musieli tego robić. Pra­gnął, oboje pra­gnę­li­śmy, żeby nasze dzieci zdo­były wykształ­ce­nie i miały moż­li­wo­ści wyboru. – Opró­szyła blat mąką, obró­ciła w niej cia­sto, posy­pała jego wierzch, po czym potarła stary drew­niany wałek. – Wybory, któ­rych doko­nu­je­cie i które okre­ślają wasze życie, oddają honor tacie, jego poświę­ce­niom.

– I twoim, bo też się poświę­ca­łaś. Dopiero teraz to dostrze­gam. Więc spo­tka­nia dwa razy w roku to dla rodziny za mało.

Lucy roz­wał­ko­wała cia­sto w pro­sto­kąt, potem zawi­nęła rogi i roz­wał­ko­wała ponow­nie. Zer­ka­jąc na córkę, powtó­rzyła czyn­ność.

– Chyba coś pla­nu­jesz.

– Tak, pla­nu­jemy, John i ja. Chcie­li­by­śmy przy­jeż­dżać tu czę­ściej. W cza­sie ferii wiel­ka­noc­nych i na Święto Dzięk­czy­nie­nia.

Dło­nie Lucy znowu zasty­gły w bez­ru­chu.

– Była­bym zachwy­cona, Coro. I taka wdzięczna.

– To nie wszystko. Wiemy, że tobie jest trudno podró­żo­wać. Musisz zna­leźć kogoś, kto będzie się opie­ko­wał zwie­rzę­tami, ale gdy­byś ten jeden raz posta­no­wiła przy­je­chać, choćby na kilka dni, może do Caleba w Nowym Jorku, to wszy­scy byśmy się tam wybrali na parę dni, albo do Nashville, do Way­lona. Dzie­ciaki uwiel­biają tu być, a te dwa tygo­dnie, które im ofia­ro­wu­jesz, zna­czą dla nich mnó­stwo, bo to począ­tek lata. Lubimy zabie­rać je nad morze w ostat­nim tygo­dniu waka­cji.

– Kochają to. Dostaję mnó­stwo zdjęć i opo­wie­ści.

Lucy jesz­cze raz zagięła rogi i roz­wał­ko­wała cia­sto, a następ­nie zanu­rzyła foremkę w mące i zaczęła wyci­nać krążki.

– Chcemy, żebyś też przy­je­chała. Żeby przy­je­chali wszy­scy, jeśli zechcą. Wyna­ję­li­śmy wielki dom przy plaży w Karo­li­nie Pół­noc­nej. Na cały tydzień w sierp­niu. Prze­trans­por­tu­jemy cię tam samo­lo­tem.

– Samo­lo­tem? Ale…

– Pro­szę cię, zgódź się. Way­lon mówi, że prze­kona też Granny, a wiesz, że umiałby nakło­nić czło­wieka umie­ra­ją­cego z pra­gnie­nia do odda­nia ostat­niej kro­pli wody. Led­wie ją widu­jemy, od kiedy wyszła za Stret­cha i prze­pro­wa­dziła się do Atlanty. Urzą­dzimy praw­dziwy zjazd rodzinny Rileyów, Lan­ni­ga­nów i Foxów. A jeśli wuj Buck, ciotka Mae i kuzyni też zechcą przy­je­chać, to wynaj­miemy drugi dom.

Lucy ni­gdy w życiu nie leciała samo­lo­tem – choć czuła, że skoro ma syna w Nowym Jorku, czeka ją to w przy­szło­ści.

I zoba­czyła, bar­dzo wyraź­nie, ile to zna­czy dla córki. Tej, która zawsze patrzyła przed sie­bie, w przy­szłość, ale też potra­fiła spoj­rzeć wstecz. I obej­mo­wać wzro­kiem rodzinę.

– No cóż, chyba będzie lepiej, jeśli wsta­wię do pie­cyka te ciastka i podam posi­łek, ina­czej nie zdo­łam pomy­śleć o kup­nie kostiumu kąpie­lo­wego.

– Och, mamo! – Wyda­jąc okrzyk rado­ści, Cora oto­czyła ramio­nami Lucy. – Dzie­ciaki osza­leją, kiedy im powiem. Chcę, żeby miały to, co ja, gdy dora­sta­łam. I do dia­bła, chcę, żeby John miał to, czego mu bra­ko­wało w dzie­ciń­stwie.

– Nakryjmy do stołu. Zawo­łamy je, żeby umyły ręce, i tro­chę odpocz­niemy.

Raczyli się pie­czo­nym kur­cza­kiem, sałatką ziem­nia­czaną, fasolką i her­bat­ni­kami maśla­nymi. Cora miała rację: dzie­ciaki nie posia­dały się z rado­ści.

Lucy czuła, jak rośnie w niej serce, gdy wypeł­niały swoją obec­no­ścią dom i tchnęły w niego szczę­ście.

Jej nie­spo­kojna córka zna­la­zła swoje miej­sce i osią­gnęła w życiu etap, kiedy czło­wiek pra­gnie się otwo­rzyć na bli­skich mu ludzi i bli­skie mu miej­sca.

Pomy­ślała, że i ona ma w tym udział i że z cza­sem będzie on jesz­cze więk­szy.

Nie wąt­piła, że kie­dyś, po latach, powróci do tego rodzin­nego posiłku na początku lata i przy­po­mni sobie dźwięk dzie­cię­cych gło­sów, wyso­kich i jasnych. Przy­po­mni sobie śmiech widoczny w oczach córki i wyraz naj­wyż­szego zado­wo­le­nia w oczach męż­czy­zny, który był dla niej jak syn.

I pomy­śli o lek­kim wie­trze, wpa­da­ją­cym przez otwarte okna, i o drzwiach z ochronną siatką, przy któ­rych leżą psy w ocze­ki­wa­niu na kąski.

I przy­po­mni sobie, jak wie­czorne słońce obej­mo­wało swym świa­tłem góry, a nie­bie­skie niebo trwało wiecz­nie nad nimi.

Będzie to wszystko pamię­tała i ni­gdy nie zapo­mni.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij