-
promocja
Gry umysłu - ebook
Gry umysłu - ebook
Nora Roberts
Gry umysłu
Bestsellerowa autorka przedstawia nową, pełną napięcia powieść o tragedii i traumie, miłości i rodzinie.
Jak co roku w czerwcu rodzina Foxów wyrusza krętymi drogami Appalachów, aby zawieźć swoje dzieci na dwutygodniowy pobyt u babci. Tutaj dwunastoletnia Thea może biegać do woli, wdychać zapachy natury, świeżego chleba i ręcznie robionych świec. Nie ma pojęcia, że wkrótce jej rodzinę dosięgnie ogromna tragedia.
Pewnej nocy Thea i jej babcia Lucy budzą się z tego samego koszmaru. I choć nigdy nie rozmawiały o szczególnym rodzaju widzenia, które dzielą, wiedzą, że wydarzyło się coś strasznego. Dzięki wizji Thei morderca jej rodziców spędzi resztę życia w więzieniu o zaostrzonym rygorze. Z czasem dziewczyna znajdzie przyjaciół, zbuduje karierę i zakocha się. Ale nadal będzie miała zdolność wnikania w umysły i dusze innych.
I choć babcia nazywa tę umiejętność darem, dla niej to przekleństwo – ponieważ człowiek, który zrujnował jej dzieciństwo, ma tę samą zdolność. Thea słyszy jego wypaczone myśli, a on o tym wie i pragnie zemsty…
| Kategoria: | Kryminał |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-68471-19-9 |
| Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dla Thei najlepszy okres lata zaczynał się wraz z drugim tygodniem czerwca. Ostatni dzień szkoły zasługiwał na symbol pod postacią wielkiego czerwonego serca i oznaczał, że można się kąpać i pluskać w przydomowym basenie, który tak bardzo kochała. Można było jeździć na rowerze i bawić się codziennie z przyjaciółmi. Choć nie nazywali już tego zabawą. Mówiło się, że spędzają wspólnie czas.
Miała w końcu dwanaście lat.
Lubiła posiłki na świeżym powietrzu i długie letnie dni, a szczególnie podobało jej się to, że nie trzeba odrabiać prac domowych.
Każdego roku, mniej więcej tydzień po wielkim czerwonym sercu, wsiadała do samochodu z mamą, tatą, młodszym bratem Remem i ich psem Cocoą, po czym wyruszali w długą podróż z Fredericksburga w Wirginii do Redbud Hollow w Kentucky.
Mama tam dorastała, ale wyjechała do Wirginii na studia, gdzie od razu pierwszego dnia, podczas pierwszych zajęć poznała Johna Foxa.
Reszta zaś, jak mówili – czy jak mówił tata – była już historią.
Pobrali się latem po drugim roku, a po dziesięciu miesiącach, dwóch tygodniach i trzech dniach zjawiła się ona, Thea. Niecały rok później, jak zauważył niegdyś Rem.
Teraz jej tata projektował domy, a mama je urządzała. Ich firma, Fox and Fox Homes, bardzo dobrze prosperowała.
Thea była zorientowana, jak to się mówi. Dorośli uważali, że dzieci niewiele wiedzą o ważnych sprawach, ale ona wiedziała. To na przykład, że jej dziadkowie, rodzice taty, są bogaci i snobistyczni i nie mają najlepszego zdania o mamie – dziewczynie ze wschodniego Kentucky.
Jednakże rodzice taty mieszkali daleko, w San Diego, nieczęsto ich więc widywali. Co zresztą Thei bardzo odpowiadało. Nie musiała słyszeć, jak szanowna babka – tak snobistycznie należało się do niej zwracać – uważa w myślach, że mama śmieje się zbyt głośno albo że nigdy tak naprawdę nie pozbyła się z butów kurzu Appalachów.
Potrafiła słyszeć te myśli, jeśli się dostatecznie wysiliła, i gdy musiała odwiedzać szanowną babkę, nie umiała się jakoś powstrzymać.
Babka myślała tak głośno.
Babkę i dziadka zdawało się nie obchodzić, że John i Cora Fox są szczęśliwi, a nawet odnieśli sukces. Że mieszkają w ładnym domu na przyjemnym osiedlu. Że Thea i Rem (czy też, jak upierali się dziadkowie, Althea i Remington) radzili sobie w szkole lepiej niż dobrze.
Ale babcię Lucy to obchodziło. Wszyscy rozmawiali przez telefon co tydzień, w niedzielę, a w czasie Bożego Narodzenia babcia przyjeżdżała z całym pickupem prezentów, które sama zrobiła. Często zjawiali się też wujowie, Waylon i Caleb, mieli więc wielkie rodzinne przyjęcie, a dom przepełniały muzyka, światła i woń wypieków.
Był to jej drugi ulubiony okres w roku.
Ale ten najlepszy, nawet jeśli musieli jechać bite siedem godzin, a czasem i dłużej, przypadał w czerwcu.
Zawsze wyjeżdżali bladym świtem i grali w Trip Road Bingo, by zabić jakoś czas. Rem zwykle zasypiał, ona czasem też, nieodmiennie jednak wznosili okrzyki radości, gdy tylko zjawiała się granica Kentucky.
Robili postoje, by zjeść mięso z grilla i kulki kukurydziane – zgodnie z tradycją. Bywała głodna, kiedy się zatrzymywali, mimo to pragnęła, by jechali dalej i dotarli wreszcie na miejsce.
Sunęli krętymi drogami, które to opadały, to wznosiły się, przez mosty, które spinały brzegi rwących rzek.
Uwielbiała patrzeć na góry, gdy się wyłaniały, te pofałdowania i szczyty ciemnozielone, a czasem też niebieskawe. Równiny i granie, lasy i strumienie.
I gdy się w to wszystko zanurzała, w te falujące zbocza i ostre wierzchołki, tam gdzie drogi zakręcały bez końca, przychodziło jej na myśl, że jej ładny dom i miłe osiedle w Wirginii nie mogłyby się z tym nigdy równać.
Zastanawiała się, jak matka mogła pozostawić to wszystko, a ilekroć ją pytała, mama nieodmiennie mawiała: „Musiałam spotkać twojego tatę, prawda? W przeciwnym razie by cię tu nie było”.
Wiedziała, że chodzi o coś więcej. Wiedziała, że matka pragnie tego ładnego domu i miłego osiedla. Wiedziała w głębi serca, że matka chciała strzepnąć z butów kurz Appalachów.
Nie powiedziała tego, bo mama od razu zareagowałaby tym swoim spojrzeniem. Nie chciała, by Thea wiedziała o pewnych rzeczach, jak wtedy, gdy tata rzucił: „Gdzie u diabła położyłem kluczyki od samochodu?”.
Lecz ona wiedziała, że rzucił je na szafkę w kuchni i przykrył swoimi papierami, choć kiedy to zrobił, była akurat na zewnątrz.
Wiedziała więc, że choć jej matka kochała babcię, to pragnęła czegoś więcej niż domu w dolinie i czegoś mniej niż to, co za sobą zostawiła.
Nie myślała o tym teraz, kiedy omijali górskie miasto Redbud Hollow z jego stromymi ulicami i sklepami, takimi jak Rzemiosła Appalachów, w których babcia sprzedawała swoje mydła, świece i tego rodzaju wyroby.
Ponieważ w końcu, wreszcie dotarli niemal na miejsce. Słońce wciąż jasno świeciło. Obserwowała przez szyberdach krążącego w górze jastrzębia. Po lasach wędrowały tu jelenie. Czasem widywała je w Wirginii, na sąsiedzkich podwórzach, ale to przecież nie było to samo!
Na końcowym odcinku trasy za kierownicą zawsze siedziała mama, jadąc drogami, którymi chadzała jako mała dziewczynka. I gdy pokonywali ostatni zakręt, oczom Thei ukazywał się dom.
Pomalowany na niebiesko jak niebo, z okiennicami – prawdziwymi – i kolumienkami długiej frontowej werandy, zielonej niczym pola, stał w pewnej odległości od wąskiej, wężowatej drogi. Od przodu przelewał się strumień azalii i wawrzynu górskiego. Z gałęzi judaszowca zwieszały się dziesiątki kolorowych butelek.
Thea nigdy nie widziała, jak to drzewo kwitnie, tylko na obrazkach, ale ponieważ chodziła akurat wtedy do szkoły, mogła to sobie wyobrazić.
Na tyłach rozciągały się ogrody – kwiaty, warzywa i zioła – i stał kurnik, gdzie skrzydlate kumoszki gdakały pod opieką babci i dziobały ziemię. Koza imieniem Molly też miała swój wybieg, a krowa Aster dysponowała aż dwoma polami; babcia przenosiła ją co kilka miesięcy z jednego na drugie.
Stały tam też niewielka stodółka i szopa ogrodowa. I płynął, meandrując, strumyk, który niknął w zaroślach.
I wszędzie wznosiły się pagórki.
Zza domu wybiegły dwa psy gończe babci, Duck i Goose, i ruszyły w stronę samochodu.
Cocoa na tylnym siedzeniu podniosła się i popiskując, zamachała ogonem.
W chwili, gdy Thea otwarła drzwi samochodu, suka wyskoczyła na zewnątrz. Trzy psy zaczęły obwąchiwać sobie zady i poznawać się na nowo.
Drzwi domu otworzyły się i na szeroki frontowy ganek wyszła Lucy Lannigan.
Włosy, prawdziwie czarne, które przekazała w darze swej córce i wnuczce, poprzetykane były gęsto bielą jak fala, od czubka głowy aż do koniuszków po prawej stronie. Mama odziedziczyła też po niej oczy w kolorze lapis lazuli i jej długie rzęsy.
Wzrost sto siedemdziesiąt pięć centymetrów i wiotka sylwetka jakoś nie przypadły w udziale córce, ale sądząc po długości nóg Thei i Rema, prawdopodobnie przypadły w udziale jej wnukom.
Teraz, ubrana w spłowiałe dżinsy i prostą białą koszulę, rozpostarła ramiona.
– Ile osób mogę objąć jednocześnie? – zapytała. – Przekonajmy się.
Thea i Rem, idąc w ślady psa, wyskoczyli z samochodu i pobiegli wprost w objęcia kobiety, która pachniała jak chleb świeżo wyjęty z pieca.
Lucy, wydając z siebie głośne „mmm”, jedną ręką obejmowała i ściskała dzieci, a drugą przygarniała Johna i Corę.
– Serce mam pełne po brzegi. Otacza mnie zewsząd miłość, zwłaszcza teraz, na tym ganku. Mam wielką nadzieję, że jesteście głodni, bo napiekłam kurczaków jak dla pułku wojska po bitwie.
– Zjadłbym konia z kopytami – rzucił Rem, wprawiając babcię w śmiech.
– Zawsze mogę na ciebie liczyć. Jest też dla niektórych świeża lemoniada, a dla innych wino jabłkowe. Naszykowałam wam wasze pokoje, jeśli chcielibyście się rozpakować.
– Od tego zaczniemy. – John ucałował Lucy w policzki. – A potem chętnie spróbuję tego wina.
Dom zawsze pachniał tak dobrze – górami i smacznym jedzeniem, ziołami i kwiatami; pachniał tak, jak to Thea zapamiętała.
Bywała w tym domu tylko latem, nigdy więc nie widziała ognia trzaskającego na kominku w salonie z wielką, starą niebieską kanapą i fotelami krytymi centyfolią, jak nazywała to babcia.
I były kwiaty z ogrodu, słoneczniki ze wzgórz, świece, które babcia sama wyrabiała, i nieodmiennie najnowsze zdjęcia szkolne Thei i Rema.
Tata pomógł zanieść bagaże na górę, podczas gdy mama udała się z babcią do kuchni. Ponieważ, jak zawsze mawiał tata, lubiły uciąć sobie matczyno-córczyną pogawędkę.
Thea nie oponowała, miała przed sobą jeszcze całe dwa tygodnie.
Uwielbiała swój pokój z widokiem na góry. Choć był mniejszy niż ten w domu, też nie miała nic przeciw temu.
Podobało jej się stare żelazne łóżko, pomalowane na śnieżnobiały kolor, i kołdra z wyszywanymi fiołkami, będąca dziełem babki jej babci. Na komodzie w małym szklanym dzbanuszku usadowiły się z zadowoleniem stokrotki. Choć w pokoju znajdowała się niewielka garderoba, miał on też coś, co babcia nazywała szyfoniero–szafą.
Thei podobała się ona bardziej niż jakakolwiek inna garderoba.
I podobało jej się, że matka sypiała tu jako dziewczynka.
Rem miał swój pokój naprzeciw – była to dziecięca sypialnia wuja Waylona – a rodzice rozgościli się w dawnym pokoju wuja Caleba. Jeszcze jedną sypialnię babcia przeznaczyła na pracownię krawiecką i składzik rozmaitych rzeczy; do swojej dyspozycji miała też największy pokój z baldachimowym łożem, które przypadło jej w spadku.
Łoże, w którym się urodziła.
Thea nie mogła sobie tego tak do końca wyobrazić.
Chciała poczuć, że naprawdę tu jest, rozpakowywała się więc czym prędzej, choć słyszała, że Rem zbiegł z powrotem na dół.
Kiedy już poukładała wszystkie rzeczy, doszła do wniosku, że jest wreszcie u siebie.
Zszedłszy na dół, nie spieszyła się. Pokój dzienny, następnie salonik ze starym telewizorem i znacznie starszym wielkim radiem. Duży wyściełany fotel, półki z książkami, koszyk wypełniony kłębkami włóczki, zegar z kukułką na ścianie.
Nieco dalej pokój muzyczny z fortepianem, banjo, gitarą, mandoliną i cymbałami.
Babcia potrafiła zagrać na każdym z tych instrumentów, jeśli była w odpowiednim nastroju. Thea wiedziała, że wuj Waylon potrafi to samo, nie tylko dlatego, że babcia tak twierdziła; zawsze przywoził ze sobą na Boże Narodzenie banjo albo gitarę.
Poza tym zarabiał na życie, grając w Nashville, gdzie mieszkał. Caleb też umiał grać, ale poszedł do college’u studiować teatr, aktorstwo i tego rodzaju sprawy, a potem tym się właśnie zajmował.
Mama grywała czasami, ale babcia zwykła mawiać, że instrumentem Cory jest jej głos, w co Thea akurat nie wątpiła, gdyż mama – zwłaszcza gdy była z czegoś rada – śpiewała jak anioł.
Jednakże ze wszystkich pomieszczeń w domu Thea najbardziej lubiła kuchnię.
Była masywna – to jedno z jej ulubionych słów. I dostatecznie duża, by pomieścić stół, który dziadek babci skonstruował z solidnego dębu. Znajdował się tam też piecyk sześciopalnikowy, który babcia zakupiła, kiedy wprowadzała w kuchni pewne zmiany, ale ze stołem nie chciała się rozstać.
Nazywała go sercem kuchni, a kuchnię sercem domu. Miała mnóstwo szafek i bardzo długich blatów, a także zajmujących całą ścianę półek, na których stały garnki, książki kucharskie z rodzinnymi przepisami, szklane słoje z ryżem, owsianką, makaronem, mamałygą i fasolą, i kolorowe – z marynowanymi burakami, konfiturą pomarańczową, papryką, musem jabłkowym i licho wie z czym tam jeszcze.
Stąd wchodziło się bezpośrednio do aneksu z jego wielkim piecem, solidnymi blatami roboczymi i półkami pełnymi butelek, słoików i narzędzi. Babcia uprawiała tu zioła w nasłonecznionych oknach i rozwieszała pranie.
Właśnie tam wytwarzała świece, mydła, balsamy i medykamenty.
W spiżarni przechowywała zapasy swoich wyrobów, na wypadek gdyby zapragnęła dać komuś prezent albo zjawił się ktoś ze wzgórz z zamiarem pohandlowania.
Nieodmiennie ciekawska, Thea otworzyła drzwi i zaczerpnęła głęboko powietrza, przesuwając spojrzeniem po półkach.
Uważała, że wszystko to pachnie jak ogród niebiański.
Róże i lawenda, rozmaryn i szałwia, heliotrop i sosna, cytryna i pomarańcza. I świeżo skoszona trawa.
Babcia nazywała swój biznes „czarowaniem w górach”, i Thea tak właśnie o nim myślała.
Zobaczyła na blacie szafki ciasto jabłkowe, wciąż zawinięte, i postanowiła zachować po pieczonym kurczaku trochę miejsca na deser.
Rem już biegał na zewnątrz z psami, a rodzice i babcia siedzieli na tylnym ganku ze swoim winem.
Słyszała przez otwarte okno szczekanie, gdakanie, śmiech mamy.
Odmalowała sobie w głowie ten obraz, który mogłaby odtwarzać, gdyby poczuła się z jakiegoś względu samotna albo smutna.
– No, i jest nasza dziewczyna – oznajmiła Lucy, kiedy Thea wyłoniła się z domu. – Nalej sobie lemoniady, zanim Rem osuszy dzbanek. Dziesięcioletni chłopiec wypija hektolitry płynów.
– Musi wybiegać te godziny spędzone w samochodzie. – Uśmiechając się, Cora przesunęła dłonią po ramieniu Thei. – Rozgościłaś się już?
– Mhm. Mogę zobaczyć zwierzęta?
– Jasne.
– Potem, przed wieczorem, będziecie mogli je nakarmić. Leć. – Lucy klepnęła ją w pupę. – Rozprostuj te długie nogi. Zawołamy cię na kolację. – Kiedy dziewczynka ruszyła biegiem, Lucy rzuciła półgłosem: – Rosną obydwoje jak na drożdżach. Tak się cieszę, że obdarowujesz mnie nimi każdego lata.
– Kochają cię. – John sięgnął po dzbanek i dolał wszystkim wina. – Uwielbiają tu przyjeżdżać. Nie będę też kłamał: dwa tygodnie z moją wybranką? – Mrugnął do Cory. – Dar niebios.
– I przyjadą do domu z mnóstwem opowieści. – Cora rozsiadła się wygodnie na swoim bujaku, wyraźnie zrelaksowana. Zmęczenie po podróży i towarzyszący mu lekki ból głowy zaczęły już ustępować. – Lis, którego psy przepędziły z kurnika, ryba, którą złapały albo prawie złapały, dojenie krowy, dojenie kozy, no i stary człowiek z laską, który zjawił się po jakąś maść na artretyzm.
– Przywiozą do domu mydło, które pomogłaś im zrobić, i będą się dopytywać, dlaczego nigdy nie podajemy na śniadanie ciastek z gryki – dodał John.
– Kocham je ponad wszystko. Któregoś dnia Waylon i Caleb ustatkują się i dadzą mi więcej wnuków. Wydaje się, że na was nie mogę już liczyć.
– Należy się nam medal za tych dwoje. – John podniósł kieliszek.
– No cóż, nie zaprzeczę. Mam tylko nadzieję, że moi chłopcy i ich przyszłe wybranki serca będą równie hojni jak wy i podarują mi trochę czasu, tak żebym mogła patrzeć, jak ich dzieciaki dorastają. Wszystko bym za to oddała.
– Nie zdołamy cię namówić do przeniesienia się do Wirginii, prawda, mamo?
Kobieta uśmiechnęła się, patrząc na góry.
– Jestem córą Appalachów, kochanie. Uschłabym, gdybyś mnie przesadziła gdzie indziej. A teraz pójdę zająć się bułeczkami maślanymi. Nie, nie! siedźcie – nakazała. – Macie za sobą długą podróż, a ja nie. Muszę porozpieszczać swe dorosłe dzieci.
– Wszystkich nas rozpieszczasz, jesteśmy za to wdzięczni.
Kiedy Lucy zniknęła w domu, John ścisnął dłoń Cory.
– Idź i porozmawiaj z nią o naszym kompromisie. Sprawdź, co myśli, dopóki dzieciaki są zajęte czym innym.
Kobieta skinęła głową i weszła do domu.
Usiadła przy kuchennej wyspie, podczas gdy Lucy tarła zmrożone masło do miski z mąką.
– Poznaję po twojej minie, że chcesz o czymś porozmawiać.
– Tak. Uważamy, że to dobry pomysł. Mam nadzieję, że się zgodzisz.
– Zamieniam się w słuch, dziecinko.
– Tęsknię za tobą, mamo.
Dłonie Lucy znieruchomiały na chwilę, w oczach pojawiły się łzy.
– Och, moja kochana dziewczyno.
– Wiem, że twój dom jest tutaj, a mój w Wirginii. Ale w gruncie rzeczy to nie tak daleko. I tęsknię za braćmi. Nigdy nie sądziłam, że to powiem.
Matka parsknęła śmiechem.
– Dali popalić swej starszej siostrze, bez dwóch zdań. Ale kochali cię, tak jak kocha się tych dwoje na dworze. Bracia i siostry zawsze się handryczą. Tak musi być.
– I było, aż w nadmiarze. Caleb przenosi się do Nowego Jorku.
– Mówił mi. – Po zmieszaniu masła z mąką Lucy włożyła miskę do lodówki na kilka minut. – Powiedział też, że istnieje coś takiego jak samolot i że może z niego skorzystać, żeby wrócić w rodzinne strony i mnie odwiedzić. I że ja mogę zrobić to samo, jeśli zechce mnie zabrać na jakieś przedstawienie na Broadwayu.
– Ma szansę robić to, co kocha i czego pragnie, ale nie będziemy go tak często widywać jak wtedy, gdy mieszkał w Waszyngtonie. A Waylon siedzi głównie w Nashville albo podróżuje.
– Mój minstrel.
– Znasz, mamo, rodzinę Johna. – Skierowała spojrzenie na ganek. – Nie mają o nas dobrego zdania. W każdym razie nie mają dobrego zdania o mnie. I nie interesują się dziećmi.
– Nie wiedzą, co tracą. – Lucy zacisnęła usta, jakby się bała, że powie coś, czego mówić nie powinna. – Współczuję im i ich zamkniętym na głucho sercom.
Albo próbowała współczuć.
– Ten mężczyzna, tam, na dworze… ten, który biega ze swoimi dziećmi, choć przebył taki kawał drogi? Gdybym miała sobie wyobrazić odpowiedniego męża dla córki i odpowiedniego tatę dla wnuków, to nie przyszedłby mi do głowy nikt lepszy niż John Fox. Jest dla mnie tak samo drogim synem jak ci, których urodziłam.
– Wiem o tym. Co więcej, John też o tym wie. A ty jesteś dla niego matką bardziej niż jego własna.
– Kolejne błogosławieństwo w moim przypadku. I kolejny powód do współczucia tej, która nie widzi darów przed swoimi oczami.
Cora wstała, by się upewnić, że John jest poza zasięgiem ich głosu.
– Wiesz, co zrobili w dwunaste urodziny Thei? Przysłali jej kartkę z dwunastoma dolarami w środku. Jeden dolar za każdy rok. W dodatku spóźnili się z tym o tydzień. Nie chodzi o pieniądze, mamo – dodała Cora pospiesznie. – Nie obchodzi nas, że mają ich mnóstwo. Dajemy sobie doskonale radę. Widzisz… na kartce widniało: „Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin, Althea. Twoi dziadkowie”. I ani słowa więcej.
Lucy podniosła kieliszek i napiła się odrobinę.
– Powiedziałaś Thei, żeby im odpisała?
– Nie musiałam. Sama usiadła i napisała: „Drodzy dziadkowie, bardzo dziękuję za życzenia urodzinowe i dwanaście dolarów. Wasza wnuczka Thea”.
Lucy skinęła aprobująco głową.
– Dobrze ją wychowujesz.
– Tak jak sama byłam wychowywana. Paliło mnie to żywym ogniem, mamo, i zraniło Johna. Stara się tego nie pokazywać po sobie, ale to boli. Nie chcę, by nasza rodzina tak się oddaliła od siebie, stała się taka nieczuła.
– Nigdy by do tego nie doszło.
– Ale ludzie są tacy zajęci. Ty jesteś zajęta domem, mamo, i swoim biznesem. Caleb i Waylon są zajęci i, tak jak powiedziałaś, najprawdopodobniej założą własne rodziny, a wtedy będą jeszcze bardziej zajęci. Ja i John mamy na głowie dzieci i firmę. Spotkanie dwa razy do roku to za mało.
Mówiąc to, chodziła po kuchni, a Lucy przyglądała jej się, myśląc: moja mądra, niespokojna dziewczyna.
– Upiekłaś ciasto z jabłkami – mruknęła Cora.
– Oczywiście, że tak. Ulubione Johna.
– Nie wiem, dlaczego takie rzeczy jak ciasto z jabłkami i kwiaty na stole znaczą teraz dla mnie więcej niż wtedy, gdy byłam tu małą dziewczynką, albo dlaczego ten dom jest dla mnie bardziej szczególny niż wtedy, kiedy w nim mieszkałam.
– Patrzyłaś w przyszłość, Coro.
– A ty mi na to pozwoliłaś, mamo. Pewnego dnia Thea też popatrzy w przyszłość, rozumiem więc to, czego nie rozumiałam… jak trudno rodzicom pozwolić dziecku żyć tak, jak chce.
– Tak, trudno… – przyznała Lucy, wyjmując z lodówki misę z maślanką. – Ale nagrodą jest duma, kiedy człowiek widzi, co to dziecko osiągnęło. I jestem dumna, Coro, z tego życia, które zbudowałaś, z tego, kim jesteś. Taka jestem dumna.
– Nie doceniałam cię dostatecznie, kiedy byłam dzieckiem.
– Och, daj spokój.
– Nie doceniałam – powtórzyła z uporem Cora, obserwując jednocześnie, po raz nie wiadomo który, jak matka robi dołek we wzgórku mąki i uciera masło, a potem dodaje maślanki.
Uśmiechnęła się i spytała o to, o co pytała już setki razy.
– Dlaczego mieszasz to drewnianą łyżką piętnaście razy? Dokładnie piętnaście.
Ich spojrzenia skrzyżowały się, a Lucy, nim odpowiedziała, uśmiechnęła się, jak czyniła to wielokrotnie przedtem.
– Bo czternaście to za mało, a szesnaście za dużo.
– Nie doceniałam, mamo, nie rozumiałam, jakie to było dla ciebie trudne, zwłaszcza po śmierci taty. Jak ciężko pracowałaś, by zapewnić nam dach nad głową i pełne żołądki, prowadząc przy tym swój biznes. Nie doceniałam tego, bo wyglądało to tak… – Cora pokręciła głową, znowu przechadzając się po dużej kuchni. – Nie chcę powiedzieć, że łatwo, nie tak do końca, ale po prostu naturalnie. Naturalne było to, że nas kochałaś, że wszystko się jakoś toczyło, że mieliśmy odrobione lekcje i wyszorowane te cholerne zęby. Ot, życie. I że oszczędzałaś, co zaczęliście robić jeszcze za życia taty, żebyśmy mogli pójść na studia.
– Twój tata nie chciał, żeby chłopcy pracowali w kopalni. Sam tam chodził po to, by oni nigdy nie musieli tego robić. Pragnął, oboje pragnęliśmy, żeby nasze dzieci zdobyły wykształcenie i miały możliwości wyboru. – Oprószyła blat mąką, obróciła w niej ciasto, posypała jego wierzch, po czym potarła stary drewniany wałek. – Wybory, których dokonujecie i które określają wasze życie, oddają honor tacie, jego poświęceniom.
– I twoim, bo też się poświęcałaś. Dopiero teraz to dostrzegam. Więc spotkania dwa razy w roku to dla rodziny za mało.
Lucy rozwałkowała ciasto w prostokąt, potem zawinęła rogi i rozwałkowała ponownie. Zerkając na córkę, powtórzyła czynność.
– Chyba coś planujesz.
– Tak, planujemy, John i ja. Chcielibyśmy przyjeżdżać tu częściej. W czasie ferii wielkanocnych i na Święto Dziękczynienia.
Dłonie Lucy znowu zastygły w bezruchu.
– Byłabym zachwycona, Coro. I taka wdzięczna.
– To nie wszystko. Wiemy, że tobie jest trudno podróżować. Musisz znaleźć kogoś, kto będzie się opiekował zwierzętami, ale gdybyś ten jeden raz postanowiła przyjechać, choćby na kilka dni, może do Caleba w Nowym Jorku, to wszyscy byśmy się tam wybrali na parę dni, albo do Nashville, do Waylona. Dzieciaki uwielbiają tu być, a te dwa tygodnie, które im ofiarowujesz, znaczą dla nich mnóstwo, bo to początek lata. Lubimy zabierać je nad morze w ostatnim tygodniu wakacji.
– Kochają to. Dostaję mnóstwo zdjęć i opowieści.
Lucy jeszcze raz zagięła rogi i rozwałkowała ciasto, a następnie zanurzyła foremkę w mące i zaczęła wycinać krążki.
– Chcemy, żebyś też przyjechała. Żeby przyjechali wszyscy, jeśli zechcą. Wynajęliśmy wielki dom przy plaży w Karolinie Północnej. Na cały tydzień w sierpniu. Przetransportujemy cię tam samolotem.
– Samolotem? Ale…
– Proszę cię, zgódź się. Waylon mówi, że przekona też Granny, a wiesz, że umiałby nakłonić człowieka umierającego z pragnienia do oddania ostatniej kropli wody. Ledwie ją widujemy, od kiedy wyszła za Stretcha i przeprowadziła się do Atlanty. Urządzimy prawdziwy zjazd rodzinny Rileyów, Lanniganów i Foxów. A jeśli wuj Buck, ciotka Mae i kuzyni też zechcą przyjechać, to wynajmiemy drugi dom.
Lucy nigdy w życiu nie leciała samolotem – choć czuła, że skoro ma syna w Nowym Jorku, czeka ją to w przyszłości.
I zobaczyła, bardzo wyraźnie, ile to znaczy dla córki. Tej, która zawsze patrzyła przed siebie, w przyszłość, ale też potrafiła spojrzeć wstecz. I obejmować wzrokiem rodzinę.
– No cóż, chyba będzie lepiej, jeśli wstawię do piecyka te ciastka i podam posiłek, inaczej nie zdołam pomyśleć o kupnie kostiumu kąpielowego.
– Och, mamo! – Wydając okrzyk radości, Cora otoczyła ramionami Lucy. – Dzieciaki oszaleją, kiedy im powiem. Chcę, żeby miały to, co ja, gdy dorastałam. I do diabła, chcę, żeby John miał to, czego mu brakowało w dzieciństwie.
– Nakryjmy do stołu. Zawołamy je, żeby umyły ręce, i trochę odpoczniemy.
Raczyli się pieczonym kurczakiem, sałatką ziemniaczaną, fasolką i herbatnikami maślanymi. Cora miała rację: dzieciaki nie posiadały się z radości.
Lucy czuła, jak rośnie w niej serce, gdy wypełniały swoją obecnością dom i tchnęły w niego szczęście.
Jej niespokojna córka znalazła swoje miejsce i osiągnęła w życiu etap, kiedy człowiek pragnie się otworzyć na bliskich mu ludzi i bliskie mu miejsca.
Pomyślała, że i ona ma w tym udział i że z czasem będzie on jeszcze większy.
Nie wątpiła, że kiedyś, po latach, powróci do tego rodzinnego posiłku na początku lata i przypomni sobie dźwięk dziecięcych głosów, wysokich i jasnych. Przypomni sobie śmiech widoczny w oczach córki i wyraz najwyższego zadowolenia w oczach mężczyzny, który był dla niej jak syn.
I pomyśli o lekkim wietrze, wpadającym przez otwarte okna, i o drzwiach z ochronną siatką, przy których leżą psy w oczekiwaniu na kąski.
I przypomni sobie, jak wieczorne słońce obejmowało swym światłem góry, a niebieskie niebo trwało wiecznie nad nimi.
Będzie to wszystko pamiętała i nigdy nie zapomni.