- W empik go
Grzech w mundurze. Antologia o mundurowych - ebook
Grzech w mundurze. Antologia o mundurowych - ebook
Antologia siedmiu opowiadań, dzięki której odkryjesz prawdziwą naturę bohaterów w mundurach.
Przenieś się do świata pełnego ekscytujących przygód, w którym postacie należące do różnych służb mundurowych odważnie stawiają czoła nie tylko ryzyku, ale również własnym pragnieniom.
W tej wyjątkowej antologii znajdziesz siedem zmysłowych opowieści, które poruszą twoją wyobraźnię i rozpalą namiętność. Przeżyjesz dzięki nim spotkania z bohaterami ukrywającymi pod niewzruszoną fasadą swoją dziką i nieokiełznaną naturę. Policjant, agent jednostki specjalnej czy ochroniarz wprowadzą cię w świat pełen erotyzmu, zmysłowości i momentów zapewniających szybsze bicie serca.
Opowiadania autorek Niegrzecznych Książek dostępne tylko w wersji cyfrowej.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8321-486-3 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Raven
Przed oczami mam tylko widok na drogę, kiedy przyspieszam, aby jak najbardziej oddalić się od jadącego za mną kierowcy. Obraz wokół się rozmazuje, a ryk silnika mojego motocykla pieści mi uszy. Licznik już dawno przekroczył dwieście, ale ta prędkość nie wywołuje we mnie lęku, lecz uczucie zastrzyku dodającej mi energii adrenaliny.
Wchodzę ostro w zakręt. Moje kolano dotyka na moment asfaltu, gdy motocykl przechyla się razem ze mną w idealnej harmonii. Przecinam zakręt i dociskam gaz na prostej. Przede mną widać już metę i moich ludzi czekających, aż przyniosę im kolejne zwycięstwo.
Słyszę za sobą drugiego kierowcę, dlatego przyspieszam, pochylając się nad motocyklem. Odkąd przejęłam dowodzenie nad Black Panthers, nie przegrałam jeszcze ani jednego wyścigu i nie zamierzam tego szybko zmieniać. Zwłaszcza że teraz ścigam się z Sanchezem, szefem Tigersów i naszym największym wrogiem.
Ryk silnika dźwięczy mi w uszach, a serce wali w klatce piersiowej. Poziom adrenaliny wzrasta, gdy pędzę po prostej z niesamowitą prędkością. Ale prawdziwa euforia następuje, kiedy jako pierwsza przejeżdżam linię mety.
Wokół rozlegają się krzyki ludzi należących do Black Panthers, a ponad nimi – warkot gazujących motocykli. W powietrzu unosi się woń spalin, palonej gumy i zwycięstwa, moje ulubione połączenie. Wygrałam. Znowu pokonałam Sancheza.
Zdejmuję kask, a po chwili słyszę za sobą jego niezadowolony głos.
‒ Tym razem ci się udało, Raven.
Odwracam się w stronę mężczyzny i posyłam mu kpiące spojrzenie.
‒ Nie pierwszy i nie ostatni raz.
Sanchez również zdjął już kask, dzięki czemu widzę, jak rysy na jego twarzy wyostrzają się, gdy patrzy na mnie złowrogo.
‒ Nie ciesz się, bo twoje dni tutaj są policzone. Black Panthers padną prędzej, niż myślisz.
Uśmiecha się przebiegle, a chwilę później słyszę potężny huk i hałas pękających szyb. Ludzie wpadają w panikę, nie wiedzą, co się dzieje. Wybuch nastąpił w jednym z opuszczonych budynków, a pod wpływem siły eksplozji pękły szyby w oknach. Widzę, jak w środku błyskawicznie rozprzestrzenia się ogień.
‒ Jedziemy! ‒ krzyczy Sanchez do swoich ludzi, a na jego rozkaz rusza chmara motocykli. Przed odjazdem posyła mi cyniczny uśmiech, który daje mi pewność, że to on spowodował wybuch.
Docierają do mnie syreny nadjeżdżających radiowozów. Kurwa. Założę się, że to też jego sprawka. Wezwał gliny, żeby myśleli, że to Black Panthers robi rozróby. Pieprzony dupek.
‒ Gliny! Spadamy stąd! ‒ ostrzegam resztę, zakładam kask i szybko odpalam swój motocykl.
Wszyscy rzucają się do ucieczki, nikt nie chce zostać złapany na miejscu zdarzenia. Policja od lat na nas poluje i czasem zdarza im się przymknąć kogoś z nas. Jak dotąd nie udało im się jednak niczego udowodnić, choć obwiniają Black Panthers o każde zło na Florydzie. Wszystkiemu winni są Tigersi i Sanchez.
Dawniej wszyscy należeliśmy do Black Panthers. Wtedy naszym gangiem dowodził Will, mój brat. To on odkrył, że część naszych zaczęła rozprowadzać narkotyki, najpierw w Jacksonville, a w końcu w całej Florydzie. Mój brat wyrzucił winnych z gangu, a wśród nich Sancheza, swojego najlepszego przyjaciela. To jednak tylko pogorszyło sytuację. Sanchez założył własną grupę, Tigersów, dalej handlował narkotykami i stał się zmorą stanu.
Od tego czasu nasze gangi są na wojennej ścieżce, a Tigersi uparcie próbują się nas pozbyć. Ale my w przeciwieństwie do nich nie należymy do przestępców. Nie robimy niczego wbrew prawu. Oczywiście pomijając udział w nielegalnych wyścigach ulicznych. Za to Tigersi to jednoprocentowcy. Oprócz handlowania prochami kradną i są sprawcami wszystkich rozrób, które dzieją się w stanie. Nie afiszują się ze swoją nazwą, nie mówią też głośno o tym, że są odrębną od nas grupą, przez co mieszkańcy Florydy myślą, że za wszystko odpowiedzialny jest mój gang. Idioci. Nie rozróżniają grupy motocyklistów od bandy debili.
Słychać coraz więcej syren policyjnych, gdy do pogoni dołączają kolejne radiowozy. Krzyczę do pozostałych, by się rozdzielili, a sama zwalniam, aby dopilnować, czy na pewno wszystkim uda się uciec. Nie mija kilka sekund, a zza zakrętu wyłania się pierwszy samochód policyjny. Pędzi prosto w naszą stronę, ale ja nie przyspieszam. Z ręką na gazie czekam cierpliwie, patrząc wprost na zbliżający się radiowóz. Dostrzegam kierowcę i jego skupioną, zdeterminowaną minę. Patrzy prosto na mnie z ogniem w oczach. Zapewne marzy, by mnie przechwycić i zamknąć w celi. Uśmiecham się pod nosem, żałując, że nie może teraz zobaczyć mojej twarzy. Niedoczekanie. Gazuję, ruszając ostro.
Znowu czuję się jak na wyścigu, ale teraz mam za plecami kolumnę wozów policyjnych. Ucieczkę napędza adrenalina. Pochylam się nad czarnym jak mój kostium motocyklem i przyspieszam, a ryk silnika staje się głośniejszy od policyjnych syren. Nie mają ze mną szans.
Policja gubi mój trop po kilkunastu minutach szaleńczej jazdy. Zwalniam, gdy wycie syren cichnie. Zatrzymuję się na szczycie wzniesienia, skąd widzę wszystko, co dzieje się pode mną, pozostając niezauważona. Wyjechaliśmy daleko poza obrzeża Jacksonville.
Policjanci zatrzymują się na końcu żwirowej drogi, nie ryzykują dalszej gonitwy po niepewnym gruncie. Po krótkiej naradzie odpuszczają i kolejno wycofują się w drogę powrotną. Odjeżdżają wszystkie radiowozy oprócz jednego. Wysiada z niego postawny mężczyzna. Mrużę oczy, aby lepiej mu się przyjrzeć. Jest wkurwiony, zdradzają to jego napięta sylwetka i surowy wyraz twarzy. Dociera do mnie, że to ten sam glina, który prowadził pościg. Znam wszystkich tutejszych policjantów, ale jego widzę po raz pierwszy. Zapamiętałabym tę twarz.
‒ To ten nowy. ‒ Obok mnie pojawia się Ruda, a gdy spoglądam w jej stronę, zauważam też kilka kolejnych osób z Black Panthers. ‒ Przejął naszą sprawę po tym, jak Larry odpuścił.
Stary komisarz Larry miał już dość uganiania się za nami. Pewnie dlatego na jego miejsce dali dużo młodszego, na oko trzydziestoletniego mężczyznę.
‒ Co zrobimy z Sanchezem? ‒ dopytuje Lanky, szczupły mężczyzna, który staje po mojej drugiej stronie. ‒ Tym razem nie możemy tak tego zostawić, Melody.
Posyłam mu wściekłe spojrzenie. Dobrze wie, że nie lubię, gdy ktoś zwraca się do mnie po imieniu. Zachowanie anonimowości, nawet wśród członków swojego gangu, to pierwsza zasada przetrwania, która pozwala uniknąć zdrady przez kogoś z Black Panthers. Tutaj każdy ma jakąś ksywę. Ja przejęłam swoją po bracie. Gdy zmarł, postrzelony przez jednego z Tigersów, to ja objęłam dowództwo nad Black Panthers. Teraz to mnie nazywają Raven.
Wspomnienia z tamtego dnia stają mi przed oczami, na co moje serce od razu przyspiesza. Mój brat stanął w obronie jednego z naszych i dostał kulkę. Zaciskam pięści, czując przypływ gniewu.
‒ Nie możemy dopuścić do tego, by Tigersi przejęli cały stan. ‒ Głos Lanky’ego przywołuje mnie do rzeczywistości, ale nie hamuje mojej żądzy zemsty.
Obserwuję, jak młody policjant wraca do radiowozu, po czym odjeżdża z piskiem opon. On mógłby być częścią mojego planu.
Oczy zapewne lśnią mi teraz od furii.
‒ Masz rację. Nie możemy tak tego zostawić. Tigersi zapłacą za wszystko, co nam zrobili.
Aaron
Wybijam palcami nerwowy rytm na blacie stołu, skupiając się na trwającym przesłuchaniu.
‒ Zapamiętałeś cokolwiek? ‒ Larry, starszy policjant, się niecierpliwi. Dostaje kurwicy, gdy tylko ktoś wypowie przy nim nazwę Black Panthers. Po kilku latach bezsensownego dochodzenia też pewnie miałbym już dość. Larry z ulgą przyjął informację, że dowódca oddala go od sprawy motocyklistów, a ja wkraczam na jego miejsce. ‒ Kolor włosów? Oczu? Jakieś znaki szczególne?
Przesłuchiwany dwudziestolatek, którego schwytaliśmy poprzedniego dnia podczas nieudanej próby handlowania narkotykami, krzywi się w grymasie.
‒ Miał kominiarkę. Nigdy nie widziałem jego twarzy. Ale to był ktoś z Black Panthers.
‒ Skurwysyny ‒ warczy Larry, szarpiąc się za włosy. Nie udało mu się wyciągnąć z chłopaka informacji, od kogo dokładnie dostawał towar.
Black Panthers od lat handlują narkotykami na całej Florydzie, ale jeszcze nigdy żadnemu złapanemu członkowi gangu nie udało się niczego udowodnić. Jakimś cudem skurwysyny zawsze byli czyści, nie mieli przy sobie choćby grama dragów. Za to sytuacja w stanie z miesiąca na miesiąc była coraz gorsza, bo wzrastała liczba zgonów osób, które przedawkowały.
‒ Zabierzcie go ‒ zwraca się Larry do czekających za drzwiami policjantów, którzy wyprowadzają handlarza. Rozjuszony, zrzuca z blatu wszystkie papiery, które rozsypują się po całym pomieszczeniu. ‒ Pierdolona banda ćpunów! Nigdy się od nich nie uwolnimy!
Histeria w jego głosie nie sprawia, że robi mi się go żal. Policjant nie może podchodzić do sprawy w tak emocjonalny sposób. Larry nie tylko powinien zostać odsunięty od dochodzenia, ale też odesłany na wcześniejszą emeryturę.
Mężczyzna wciska mi do ręki jeden z rozsypanych dokumentów, patrząc na mnie gorączkowo.
‒ Tylko ty jesteś w stanie to zrobić. Dorwij go, Aaron. Po tylu latach wyśmiewania… upokorzenia, którego przez nich zaznałem…
Przestaję go słuchać, spoglądając na zdjęcie w aktach. Jest na nim motocyklista w czarnym kombinezonie, siedzący na równie czarnym motocyklu. Dowódca Black Panthers o pseudonimie Raven. Nie wiadomo, jak nazywa się naprawdę, bo jeszcze nigdy nie udało się go schwytać. Widziałem go po raz pierwszy wczoraj, w czasie gonitwy, w której udało mu się przed nami zbiec. Czekał na nas, patrząc, jak jadę wprost na niego. Igrał sobie z nami wszystkimi, był pewny, że i tak nie zdołamy go złapać.
Przesuwam palcem po literach jego ksywki, przypominając sobie moment, w którym dostrzegłem przez szybkę kasku kolor oczu motocyklisty. Nie tylko jego kostium i motocykl są czarne, ubarwieniem przywodząc na myśl kruka.
Larry szarpie mnie za bark.
‒ Dorwij go i mi go przekaż. Chcę własnoręcznie ukręcić mu łeb.
Złapię Ravena, ale nie po to, by przekazać go temu nieudacznikowi. Zrobię wszystko, by Raven i cała jego zgraja trafili tam, gdzie ich miejsce. Za kraty więzienia.Rozdział 2
Aaron
Błyskawicznie wrzucam wyższy bieg i wyprzedzam jadące przede mną samochody. Syreny wyją ogłuszająco, alarmując wszystkich wokół o trwającej akcji. Przed chwilą dostałem komunikat od patrolującego okolicę policjanta o zamieszkach po drugiej stronie miasta. Wśród awanturujących się zauważono kilku motocyklistów, co wystarczyło, bym zaczął działać.
Gdy docieram na miejsce zdarzenia, w pobliżu nie ma już jednak ani jednego pojazdu. Klnę siarczyście, wkurwiony, że znowu zdołali nawiać. Rozglądam się, oceniając sytuację. Jeśli coś się tutaj działo, najwyraźniej dobiegło już końca.
Wysiadam z radiowozu i informuję przez radiostację resztę o swoim przybyciu. Policjanci, którzy zgłosili akcję, już tutaj wracają. Im również nie udało się przechwycić uciekinierów.
Zachowując czujność, sprawdzam wszystkie zaułki między budynkami. Liczę, że może ktoś ukrył się za którymś z kontenerów. Nie znajduję jednak żywej duszy. Już mam wracać do radiowozu i pokręcić się jeszcze w pobliżu, gdy dociera do mnie cichy jęk.
Sięgam po pistolet i idę za źródłem dźwięku. Ciemność nie powstrzymuje mnie przed wejściem w jedną z zaciemnionych uliczek. Nie jestem idiotą, który pchałby się w nieznane, nie ostrzegając wcześniej towarzyszy.
‒ Ktoś tutaj jest ‒ informuję resztę przez przenośną radiostację i podaję im swoje dokładne położenie. ‒ Wchodzę.
Nie mam pewności, czy to nie zasadzka, ale kroczę dalej, zbliżając się do źródła dźwięku. W mroku dostrzegam leżącą na ziemi drobną postać.
‒ Mam poszkodowanego ‒ zwracam się do kompanów. ‒ Wezwijcie karetkę.
Rozglądam się jeszcze raz wokół, po czym nogą ostrożnie odwracam poszkodowanego przodem do siebie. Czarne jak smoła włosy opadają na brudną ziemię, odsłaniając twarz młodej kobiety. Od razu widać, że została pobita, bo na jej skórze widnieją ciemne ślady sińców i zaschniętej krwi. Na oko może mieć około dwudziestu pięciu lat, może mniej.
Kobieta wydaje z siebie udręczony jęk, gdy odzyskuje świadomość.
Upewniam się, czy nie ukrywa w dłoni żadnego ostrego narzędzia, którym mogłaby mnie zaatakować.
‒ Pomoc już jedzie ‒ informuję ją, szukając wzrokiem na jej ciele innych urazów. ‒ Kto ci to zrobił?
‒ Nie… ‒ protestuje przestraszona kobieta, próbując się podnieść. ‒ Żadnej pomocy. Nikt nie może mnie znaleźć!
Zaraz upada z powrotem, sycząc z bólu i trzymając się za żebra.
‒ Przed kim się ukrywasz? ‒ dopytuję, domyślając się, że musiała zadrzeć z kimś nieodpowiednim.
‒ Przed Tigersami.
‒ Kto to, do chuja, jest? ‒ klnę. Pierwszy raz słyszę tę nazwę.
‒ Grupa motocyklistów.
‒ Kolejna banda ćpunów? ‒ warczę, od razu się wkurwiając. Chyba zaczyna mi się udzielać podejście Larry’ego. ‒ Teraz razem rozprowadzacie dragi i inne gówna po stanie? Za to cię pobili? Bo nie sprzedałaś całego towaru czy nie zwróciłaś całej kwoty?
Twarz kobiety przecina gniew.
‒ Nie jestem jedną z nich ‒ syczy, jakbym tymi słowami obraził ją w najpodlejszy sposób.
Wstaje, krzywiąc się z bólu. Ale gdy staje twarzą do mnie, dostrzegam żar w jej oczach. Ciemne zmierzwione włosy opadają luźno na jej ramiona, kontrastując z jasną cerą. Pomimo śladów brudu na twarzy i opuchniętej wargi dostrzegam urodę kobiety.
‒ Tigersi są odrębną grupą, my nie mamy z nimi nic wspólnego ‒ dodaje mocno brzmiącym głosem, jakby właśnie rzucała mi wyzwanie i chciała się przekonać, czy ośmielę się temu zaprzeczyć.
Ale moją uwagę zwróciło coś innego.
‒ My? ‒ wychwytuję, po czym doznaję olśnienia. ‒ Należysz do Black Panthers.
Ponownie przyglądam się kobiecie. Wcześniej wziąłem ją za delikatną, z góry założyłem, że przydarzył jej się wypadek, bo była w nieodpowiednim miejscu i w nieodpowiednim czasie. Teraz dostrzegam jednak bijącą z jej twarzy pewność siebie, a także ogień i siłę w jej spojrzeniu. To nie jest kobieta, którą można uznać za ofiarę, lecz ktoś, kto pierwszy rzuca się w wir walki.
Słyszę syreny zbliżającego się radiowozu, a zaraz potem głos policjanta pytającego mnie przez krótkofalówkę, czy wszystko ze mną w porządku. Ignoruję to, skupiając się na kobiecie i własnych myślach. Już jest moja. Pierwsza z Black Panthers, którą wsadzę do celi, a potem za kraty.
‒ Zamiast łapać nas, lepiej otwórzcie oczy, bo nie widzicie, kto naprawdę stoi za wszystkimi rozróbami w…
Przerywam tę przemowę, błyskawicznie podcinając kobiecie nogi. Nawet nie krzyczy, gdy wykręcam jej ręce i przyciskam swoim ciałem do ściany budynku obok.
‒ To już nie mnie będziesz się tłumaczyć, lecz na…
‒ Niczego na mnie nie znajdziesz! ‒ Podnosi głos, ale nie próbuje mi się wyrwać. ‒ Spędzisz jedynie całą noc na bezsensownych przesłuchaniach, w czasie których i tak nic ci nie powiem, a potem będziesz musiał mnie wypuścić, bo niczego mi nie udowodnisz! Chcesz sprawdzić, czy mam przy sobie narkotyki? Proszę, sprawdź mnie! Przeszukaj!
Skubana wie, że ma rację, ale to i tak mnie nie powstrzymuje. Zapinam kajdanki na jej nadgarstkach, wsuwam kolano między nogi kobiety i unieruchamiam ją, na wypadek gdyby nagle zachciało się jej mnie kopnąć. Szarpię za ręce motocyklistki i pochylam się nad jej twarzą.
‒ Czyli przed nami długa wspólna noc ‒ drwię.
Dopiero teraz kobieta próbuje się wyrywać, ale mój ucisk jest silny, gdy przyszpilam ją do ściany. Czuję dziką satysfakcję.
Zaraz jednak odsuwam się nieco od niej, upominając się w myślach. To kryminalistka i prawdopodobnie narkomanka. Jej miejsce jest za kratami. Nie powinienem w ogóle zwracać uwagi na to, że jest piękna i wygląda seksownie, gdy przytrzymuję ją siłą przy ścianie.
Unoszę krótkofalówkę, aby poinformować nadjeżdżających policjantów o sytuacji.
‒ Zaczekaj! ‒ Kobieta spogląda na mnie błagalnie. ‒ Możemy się dogadać.
Parskam ironicznie.
‒ Próbujesz przekupić policjanta?
‒ Możemy pomóc sobie nawzajem.
Unoszę kpiąco brew.
‒ Zależy nam na tym samym. Na złapaniu narkomanów ‒ dopowiada kobieta, czym wywołuje moje zaciekawienie. ‒ Ty dorwiesz dilerów, a ja pozbędę się Tigersów. Razem możemy ich wszystkich wyłapać. Ja mam niezbędne informacje o miejscach, w których się ukrywają, a ty potrzebnych nam ludzi.
Jaka jest szansa, że mnie okłamuje? Jaka jest szansa, że to może naprawdę się udać? Czy ja to naprawdę rozważam?
‒ Odwołaj ich. ‒ Kobieta spogląda wymownie na moją krótkofalówkę, w której znowu słychać głos jednego z policjantów. ‒ Nie mów nikomu, kim jestem. Współpracuj ze mną, a razem zakończymy tę sprawę raz na zawsze.
Raven
Rozglądam się po pustym przedpokoju, a glina zapala światło w drugim pomieszczeniu. Obrzucam spojrzeniem postawną sylwetkę mężczyzny w policyjnym mundurze, ale gdy ten odwraca się w moją stronę, z powrotem skupiam się na wnętrzu mieszkania. Nie ma w nim niczego poza niezbędnymi rzeczami.
‒ Zatrzymasz się tutaj do zakończenia sprawy ‒ oznajmia glina stanowczo, na co unoszę brwi.
‒ Nie będę twoim więźniem.
Mężczyzna zatrzymuje na mnie wzrok, a jego kości policzkowe stają się jeszcze wyraźniejsze, gdy zaciska szeroką szczękę.
‒ Powiedziałem ci, że zgadzam się na ten układ, ale na moich zasadach.
Nie ukrywam kąśliwego uśmiechu, zaglądając do środka szafek w aneksie.
‒ Boisz się, że ucieknę?
‒ Będę miał cię cały czas na oku.
Zwracam uwagę na jego zadowolony ton, a kiedy na niego zerkam, ten wymownie spogląda na kąt sufitu. Jest tam umieszczona kamera.
Mina momentalnie mi rzednie. Świetnie. Nie dość, że będę musiała się ukrywać w tej dziurze, nie wiem po jaką cholerę, to jeszcze będę przez niego obserwowana.
‒ Powinnaś czymś to przemyć. ‒ Glina wskazuje na moje rany. ‒ W łazience jest apteczka, a w szafce znajdziesz ręcznik i czyste ubrania.
Przewracam oczami, ale idę w stronę właściwych drzwi. Marzę o kąpieli i zmyciu z siebie całego brudu. Nieco się natrudziłam, by wszystko wyglądało jak najbardziej realistycznie. Pozwoliłam nawet Lanky’emu dać sobie kilka razy po twarzy i żebrach. Chyba się udało, bo glina łyknął wszystko bez żadnych podejrzeń.
Umyta i przebrana, wychodzę z łazienki, pamiętając o tym, by krzywić się z bólu przy każdym gwałtowniejszym ruchu. Znajduję mężczyznę w salonie, pochylonego nad mapą stanu. Słysząc moje kroki, podnosi wzrok i obrzuca mnie krótkim spojrzeniem. Zdjął górną część munduru i został w czarnej koszulce, która przylega do jego ciała. Z uznaniem skanuję wzrokiem umięśniony tors mężczyzny. Może i jest gliną, ale zarówno w mundurze, jak i bez niego prezentuje się całkiem dobrze.
‒ Na pewno nie potrzebujesz lekarza?
W drodze wypytywał mnie, co dokładnie mi się stało, dlatego wcisnęłam mu bajeczkę, że nie mam złamanych żeber, tylko solidnie obite.
‒ Nieraz po upadku z motocykla wyglądałam dużo gorzej i też nic mi nie było. Skupmy się na zadaniu.
Przez twarz mężczyzny przemyka delikatny uśmiech.
‒ To zaczynajmy. Jaki jest nasz plan?