Grzechy Kościoła - ebook
Grzechy Kościoła - ebook
Grzechy Kościoła to książka podejmująca trudne dla polskich katolików tematy, takie jak: ludyczna odmiana katolicyzmu, mieszanie się instytucji Kościoła do polityki, ruchy wewnątrz Kościoła, Radio Maryja, brak tolerancji dla innych wyznań, bogacenie się kleru, pustoszenie kościołów, współpraca z bezpieką i inne.
Autor, Tomasz Terlikowski, doktor filozofii, wyrazisty katolicki felietonista, pokazuje zarówno nadużycia, jak i sytuacje, w których Kościół zareagował właściwie.
Analizuje np. rozmiary takich zjawisk, jak pedofilia wśród księży czy łamanie zasad celibatu. Omawiając poczynania Ojca Dyrektora, podaje przykłady zza oceanu, z których jasno wynika, że najsłynniejszy polski redemptorysta mógłby się jeszcze wiele nauczyć.
Próbuje odpowiednio rozłożyć akcenty i zwrócić czytelnikom uwagę na fakt, jak łatwo jest manipulować opinią publiczną. Czasami to po prostu kwestia podjęcia decyzji, czy „szklanka jest do połowy pełna, czy do połowy pusta”. Mimo że książka porusza bardzo kontrowersyjne tematy, w sposobie ich ujęcia nie ma nic z taniej sensacji, przeciwnie – autor liczy na rozwagę i mądrość czytelnika.
Kategoria: | Wiara i religia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7427-804-1 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Katolicyzm kremówkowy, czyli czy powinniśmy wstydzić się swojego katolicyzmu?
Kościół miesza się do polityki, czyli o końcu katolicyzmu politycznego
Nie zaglądajcie nam do lóżek, czyli ostatni gwarant moralności
Nietolerancyjni katolicy
Janusowe oblicze Radia Maryja
Triumf moralnej bylejakości
Kobiety księży, czyli o celibacie na spokojnie
Duchowni i przestępstwa seksualne
Ile oni maja kasy, czyli o finansach Kościoła
Odejścia księży, czyli syndrom Piotrusia Pana
Czy Kościoły pustoszeją, czyli laicyzacja na życzenie
Media a Kościół, czyli polityka strusia
ZakończenieWstęp
Niewielu jest ludzi odważnych i na tyle szczerych wobec siebie, by otwarcie powiedzieć sobie, że nie chodzą do kościoła, bo on im się znudził, nie widzą potrzeby, a do tego nie wierzą już w Boga. Zamiast tego szukają w Kościele wad i czarnych kart, które usprawiedliwią ich decyzję o odejściu z kościelnej wspólnoty czy przynajmniej zawieszeniu czynnego uczestnictwa w jej życiu (co można określić jako nienarzucanie się Bogu). Prędzej czy później takie „czarne karty” się znajdują. Jednym będzie przeszkadzać brak tolerancji duchownych, innym ostre i jednoznaczne stanowisko hierarchii w sprawach moralnych, a jeszcze innym hipokryzja części duchownych, którzy żyją niezgodnie z zasadami, które głoszą. Decydującą wadą Kościoła, która odrzuci od niego kolejnego wiernego, może być brak lustracji (albo zbyt delikatny sprzeciw wobec niej), krycie skandali seksualnych, bogactwo czy wreszcie nieodpowiedni duchowni, którzy, choć przyciągają jednych, odrzucają innych (szczególnie mocno dotyczy to o. Tadeusza Rydzyka). Wszystkie te zjawiska rzeczywiście w Kościele występują, ale – i to chyba najważniejsze – nie stanowią o jego prawdziwym obliczu ani tym bardziej nie są powodem do odchodzenia z Kościoła. Bo Kościół nie jest wspólnotą tylko ludzką i nie ze względu na ludzi pozostaje się jego członkiem. Gdyby tak było, nie przetrwałby przez tyle wieków. I tylu grzesznych mnichów, kapłanów, biskupów, a nawet papieży.
Warto też pamiętać o tym, że przynajmniej część czarnego obrazu Kościoła wynika nie z jego natury czy nawet nie z grzechów ludzi Kościoła, a z natury mediów. One nie przedstawiają rzeczywistości normalnej, takiej, która zgodna z jest z oczekiwaniami odbiorców, a tylko taką, która jest z nimi sprzeczna. Jeśli więc większość ludzi uznaje, że księża są zazwyczaj uczciwymi, pobożnymi ludźmi, to taki przekaz w newsowych mediach nie będzie się pojawiał. Widzowie dowiedzą się natomiast o wyjątkach od tej reguły (czyli poznają historie zdrajców, odstępców, pijaków czy pedofilów). Taki obraz stopniowo zacznie się utrwalać w głowach odbiorców, ale i nadawców. Proces takiego formowania obrazu Kościoła umacnia fakt, że dla wielu nadawców katolicyzm pozostaje jedyną siłą, która może zatrzymać opłacalny z punktu widzenia producentów postępujący hedonizm i konsumpcjonizm, a także jest przedstawicielem odmiennego od dominującego współcześnie liberalnego systemu myślenia. Trzeba go zatem powstrzymywać i ograniczać. A nie ma na to lepszego sposobu niż przedstawianie hipokryzji, zakłamania i braków ludzi Kościoła. Dlatego tak chętnie o tym się mówi. Media niemal jednym głosem potępiają homoseksualizm wśród duchownych (choć wśród piosenkarzy czy aktorów w ogóle im on nie przeszkadza, a nawet jest powodem do chluby), rozliczają biskupów z braku lustracji (choć jak ognia broniły swoich kolegów, uwikłanych w wieloletnią współpracę z bezpieką), gorszą się łamaniem celibatu (choć zdrada małżeńska wcale nie jest zjawiskiem rzadkim wśród dziennikarzy czy polityków), a także krytykują nauczanie Kościoła za jego nieaktualność czy okrucieństwo. I choć niemal zawsze w tych atakach jest ziarno prawdy, to jest w nich również wiele fałszu. Rozprawie z tymi fałszami oraz mitami tworzonymi przez media i polityków ma służyć niniejsza książka. Ujawnione zostały w niej najważniejsze mity, a poddanie ich rozbiorowi pokazało, że albo diabeł nie jest taki straszny, jak go malują, albo że wcale nie jest straszny, bowiem sam sobie wyrwał kły i nie zajmuje się już tym, czym powinien.
Święto Podwyższenia Krzyża Świętego, 14 września 2009Kościół miesza się do polityki, czyli o końcu katolicyzmu politycznego
„Pełzająca teokracja”¹⁴, „państwo wyznaniowe”, „teodemokracja”¹⁵ czy „czynienie siebie jedynym arbitrem moralności”¹⁶ – to tylko niektóre z określeń, jakich używa się w charakterystyce polskiego życia politycznego i wpływu Kościoła na nie. Nie ma co ukrywać, że przekonania stojące za tego typu określeniami utrwaliły się w umysłach Polaków. Aż 66% z nas jest przekonanych, że „Kościół miesza się do polityki”. W rzeczywistości jednak od ponad dekady wpływ Kościoła na życie polityczne, choć lewicowi politycy i publicyści wciąż o nim mówią, to niemal fikcja. Tak Prawo i Sprawiedliwość, jak i Platforma Obywatelska odcinają się od spełniania światopoglądowych postulatów Kościoła, a on sam – nie tylko zresztą w Polsce – niechętnie je formułuje. Natomiast politycy nawiązujący do katolickiej nauki społecznej są albo poza parlamentem, albo na najlepszej drodze, by się poza nim znaleźć. Prawo zaś – i to chyba element kluczowy – bardzo odległe jest od tego, czego oczekiwaliby od niego wierzący katolicy.1. Fakty zamiast stereotypów
W państwie wyznaniowym (czy nawet pełzającej teokracji) prawo stanowione byłoby przynajmniej bliskie najbardziej podstawowym postulatom Kościoła, a w Polsce wcale tak nie jest. Przykłady można mnożyć. Aborcja, choć ograniczona, nadal jest możliwa, i to mimo iż Kościół nie dopuszcza jej w żadnych okolicznościach. Próba zainteresowania policji przypadkami nielegalnego przerywania ciąży też spala na panewce, bowiem aparat sprawiedliwości nie zamierza zajmować się takimi kwestiami i ucieka od odpowiedzialności. Nie ma w tym zresztą nic szczególnie dziwnego, skoro premier Donald Tusk (wywodzący się z partii określającej się jako chadecka) otwarcie przyznaje, że ustawa chroniąca życie obowiązuje wciąż w Polsce tylko dlatego, że nie jest egzekwowana. In vitro, chociaż sprzeciw Stolicy Apostolskiej wobec tej metody zapłodnienia jest absolutnie jednoznaczny, jest nie tylko legalne, ale nawet nieuregulowane prawnie. To sprawia, że w naszym kraju dopuszczalne jest nawet to, czego zakazano w uchodzącej za superliberalną Holandii, czyli „wynajmowanie brzuchów”, handel zarodkami czy wykorzystywanie ich do badań. W rzekomej teokracji wolno więc więcej niż w stawianym nam wciąż za wzór postępu kraju europejskim.
Nie jest też łatwo znaleźć w polskim parlamencie „posłów Pana Boga” (jak określa katolików wiernych swojej wierze także w polityce niezawodna w takich sytuacjach Magdalena Środa¹⁷). Odrzucenie kompromisowego projektu ustawy bioetycznej Jarosława Gowina i stworzenie niedopuszczalnego z katolickiego punktu widzenia projektu Małgorzaty Kidawy-Błońskiej, a także otworzenie, i to przez samego premiera Donalda Tuska, debaty nad eutanazją i zabójstwem z litości pokazuje, że Platforma Obywatelska przestała – i to już bez maskowania – liczyć się ze stanowiskiem Kościoła. Najlepszym przykładem tego skrętu pozostaje Janusz Palikot, który jeszcze kilka lat temu był właścicielem i wydawcą prawicowego i mocno związanego z Kościołem tygodnika „Ozon” (którego redaktorem naczelnym był Grzegorz Górny, jeden z twórców „Frondy”), a który obecnie stał się najbardziej na lewo wychylonym obliczem PO (obok Kazimierza Kutza). Inni politycy PO nie pozostają w tyle. Małgorzata Kidawa-Błońska zapewnia, że Kościoła trzeba słuchać, ale decyzje należy podejmować samodzielnie. Ewa Kopacz uzupełnia, że choć jest katoliczką, to in vitro jej nie przeszkadza i nie wyklucza, że rząd, w którym jest ministrem, może wprowadzić w Polsce ustawę o eutanazji.
PiS, choć nieco ostrożniejsze, także dalekie jest od „politycznego katolicyzmu”. Gdy Marek Jurek zdecydował się na rozpoczęcie debaty nad zmianą konstytucji, najzacieklejszych wrogów miał we własnym obozie¹⁸. A ostateczne zerwanie z PiS-em nastąpiło właśnie dlatego, że prezes tej partii nie potrafił zaakceptować „fundamentalizmu” byłego marszałka Sejmu. Niechęć do debat światopoglądowych, które mogłyby pozbawić PiS części antykomunistycznych i socjalnych, ale dość odległych od katolicyzmu, wyborów widać także w postawie wobec debaty nad zapłodnieniem in vitro. Prawo i Sprawiedliwość nie zdecydowało się na zgłoszenie projektu ustawy całkowicie zgodnej z nauczaniem Kościoła, dlatego projekt posła PiS Bolesława Piechy musiał być zgłoszony jako poselski. Katolickości nie wymusza na Prawie i Sprawiedliwości nawet trwający od dawna pragmatyczny sojusz z Radiem Maryja. Dla rozgłośni bowiem od kwestii ideowych istotniejsze są pieniądze, jakie można było wyciągnąć od państwa na rozmaite projekty finansowe, np. na pozyskiwanie energii z wód geotermalnych. Nie jest przecież przypadkiem, że najważniejsze zarzuty ojca Tadeusza Rydzyka wobec PO wynikają raczej z tego, że jej rząd zerwał rozmaite umowy zawarte przez poprzedników z toruńską rozgłośnią, niż z tego, że narusza on moralne status quo w Polsce. Pragmatyzm redemptorysty widać również w tym, że od dawna nie popiera on otwarcie innych, nawet bardziej wiernych ortodoksji niż PiS, partii politycznych, wiedząc, że tylko to ugrupowanie może być narzędziem do osiągania celów ekonomicznych i politycznych.
Hierarchowie kościelni zresztą niewiele od polityków wymagają. Starania Marka Jurka o zmianę konstytucji czy katolicy walczący o urodzenie dziecka „Agaty” wcale nie zostali wsparci przez biskupów. Ci ostatni milczeli. Dopiero po wielu tygodniach abp Józef Michalik w pierwszym przypadku, a Konferencja Episkopatu w drugim (ale już po dokonaniu aborcji) zajęli jednoznaczne stanowisko. Ich ostrożność ma źródła w latach 90., kiedy – choć udało się Kościołowi wiele uzyskać (religia w szkołach czy kompromisowa ustawa aborcyjna) – to jednocześnie stracił on sporo ze swojego prestiżu, oskarżany o mieszanie się do polityki¹⁹. Wycofanie się z niej zaś, trudno tego nie dostrzec, w drugiej połowie lat 90. i na początku XXI wieku pozwoliło odzyskać niemałą część zaufania, jakim cieszy się Kościół. Ostrożność w publicznym formułowaniu postulatów moralnych czy metapolitycznych nie przeszkadzała Kościołowi w osiąganiu swoich, czysto pragmatycznych, a nie ideowych, celów. Tyle że robił to on innymi niż publiczne metodami. Postkomuniści, którzy nieustannie próbowali się uwiarygodniać w oczach Polaków, chętnie szli na ustępstwa (głównie finansowe) wobec Kościoła, a obawa przed wyniszczającą obie strony wojną religijną pomagała zachować ustanowione u początków III RP status quo. Jego umocnieniu służyła dodatkowo potrzeba wsparcia przez Kościół wielkich politycznych projektów, takich jak wstąpienie do NATO i Unii Europejskiej. Politycy, także lewicy, wiedzieli, że jeśli zdecydują się na silny konflikt z Kościołem, ten ostatni może zaszkodzić niektórym z ich projektów. I dlatego zgadzali się na ustępstwa, dogadywali się za zamkniętymi drzwiami i jak ognia (poza ekscentrykami, którzy – jak Maria Szyszkowska – ostatecznie z polityki wypadli) unikali tematów drażliwych dla Kościoła.
Ten czas wspólnoty interesów jednak minął. A laicyzujące się społeczeństwo coraz bardziej otwarcie zaczyna domagać się od polityków podejmowania tematów trudnych moralnie. In vitro czy eutanazja to tylko niektóre z nich. Problem polega na tym, że biskupi jakby nie zauważali tej zmiany. I nadal cieszą się ze status quo, który gwarantuje im święty spokój. Tę postawę symbolicznie wyraził ponowny wybór abp. Józefa Michalika na przewodniczącego Konferencji Episkopatu Polski. Metropolita przemyski został wybrany na to stanowisko głównie dlatego, że niewiele od pozostałych biskupów wymaga, nie inicjuje debat i nie przedstawia swojej wizji kierunku, w jakim powinien zmierzać Kościół. Jego niechęć do mediów świeckich czy w ogóle do publicznych wypowiedzi sprawia, że nie przesłania on sobą pozostałych hierarchów (także szczególnie, z nielicznymi wyjątkami, nie wyrywających się do odpowiedzi) i nie przeszkadza w słodkiej drzemce.
Ceną, jaką płaci za to Kościół, jest to, że od pięciu lat jest on niemal całkowicie nieobecny w debacie publicznej. Projekty ustrojowe, lustracja (także poza Kościołem), reformy finansowe czy moralne wyzwania współczesności (poza kwestiami bioetycznymi, bo o te akurat abp Michalik się troszczył) nie stały się, inaczej niż w Niemczech czy USA, tematami zbiorowych wypowiedzi biskupów. A listy społeczne przypominają raczej zbiory pobożnych życzeń, niż rzetelną analizę rzeczywistości. Skutek jest taki, że Kościół wypadł z obiegu społecznego, a jego postulaty nie są już otwarcie wykładane i wyjaśniane. Polityczni obrońcy Kościoła zaś pozostają samotnie na placu boju, bez wsparcia pasterzy, o czym dobitnie przekonał się choćby Marek Jurek, którego w wyborach do europarlamentu czy wcześniej do Senatu nie wspierali ani biskupi (z nielicznymi wyjątkami), ani duchowni. Poparciem Radia Maryja cieszył się natomiast Zbigniew Ziobro, którego doradca był jednym z najwytrwalszych zwolenników aborcji i o którego zaangażowaniu katolickim niewiele wiadomo.2. Hipokryzja bojowników z teokracją
Oskarżenia o „teokrację” czy „mieszanie się do polityki” powracają nieustannie także w odniesieniu do zaangażowania Radia Maryja (więcej na jego temat w rozdziale 5.). Duchowni i świeccy współpracownicy tego medium mają być największym zagrożeniem dla neutralności światopoglądowej państwa i niepolityczności Kościoła. Ale – choć w przypadku pewnych działań o. Tadeusza Rydzyka, można mieć poważne wątpliwości – trudno nie dostrzec, że wytrwali krytycy toruńskiej rozgłośni są zwyczajnymi hipokrytami, bowiem krytykują Radio Maryja za to samo, za co chwalą i cenią „Tygodnik Powszechny” czy nawet kard. Stanisława Dziwisza.
Adam Szostkiewicz, Katarzyna Wiśniewska czy Jarosław Makowski nie grzmieli, gdy przez całe lata publicyści „Tygodnika Powszechnego” wspierali otwarcie (także w tekstach redakcyjnych) Unię Demokratyczną, a później Unię Wolności. Nie rozrywano też szat nad faktem, że ks. prof. Józef Tischner był członkiem ciał statutowych Unii Demokratycznej ani też nad tym (by sięgnąć do przykładów bardziej współczesnych), że wstęp do dokumentów Europejskiej Partii Ludowej napisał kard. Stanisław Dziwisz (co trudno uznać za coś innego niż zwyczajną propagandę). Metropolita krakowski był nawet wynoszony pod niebiosa za to, że zorganizował dla posłów Platformy Obywatelskiej (i tylko dla nich) specjalne rekolekcje, które dały Janowi Rokicie (wtedy jeszcze posłowi i politykowi, a nie publicyście „Dziennika”) okazję do sformułowania tezy (zupełnie absurdalnej, która omówiona zostanie w dalszej części książki) o istnieniu dwóch katolicyzmów toruńskiego i łagiewnickiego. Cisza zapadła także wówczas, gdy dzień przed wyborami kard. Dziwisz przyjął na specjalnej osobistej audiencji Hannę Gronkiewicz-Waltz i zapewniał ją o tym, że Jan Paweł II w polskiej polityce najbardziej cenił sobie dwie Hanki (Suchocką i właśnie Gronkiewicz-Waltz). Każdy obserwator polityki ma świadomość, że te wydarzenia są wystarczającymi przykładami bezpośredniego zaangażowania duchownego w partyjne rozgrywki, zaangażowania, które może przekładać się na wynik wyborów.
Podwójne standardy stosowano również w odniesieniu do biskupów angażujących się w rozmowy między partiami. Gdy abp Tadeusz Gocłowski angażował się w rozmowy między PO a PiS (jednoznacznie opowiadając się po jednej ze stron²⁰) – nie słychać było szczególnie głośnych słów krytyki. Gdy to samo zrobił abp Sławoj Leszek Głódź, wspierając swoim autorytetem rozmowy między LPR a Samoobroną czy patronując (wcześniej) powołaniu koalicji PiS- -Samoobrona-LPR, natychmiast podniosły się głosy oburzenia, sugerujące, że Kościół miesza się do polityki i tym samym traci autorytet. Ta różnica w ocenach wynika nie z różnicy wydarzeń (te były identyczne), ale z sympatii politycznych mediów²¹. Gdy Kościół angażuje się w politykę po ich myśli, wówczas zbiera pochwały i uważany jest za „otwarty”, „rozsądny”, a jego głos uznawany jest za „ważny”. Jeśli jednak biskup odważy się zająć stanowisko odmienne od tego, jakie aktualnie wyznają media (czy mainstreamowi politycy), podnoszą się głosy sprzeciwu i ostra krytyka mieszania się do polityki. Zabawne, że czasem obie te radykalnie sprzeczne oceny dotyczą tych samych biskupów. Arcybiskup Józef Życiński czy bp Tadeusz Pieronek są doceniani, gdy krytykują prawicę lub lustrację²², ale ostro krytykowani, gdy przyjdzie im do głowy przypominać moralne wymagania Kościoła czy zobowiązania polityków uznających się za katolików. Wówczas komentatorzy z żalem sugerują, że nawet „otwarci” i „rozsądni” hierarchowie wybrali drogę zaangażowania politycznego, które szkodzić może autorytetowi Kościoła. Tak było, gdy hołubiony przez „Gazetę Wyborczą” abp Józef Życiński zdecydował się niezwykle ostrożnie przypomnieć, że zapłodnienie in vitro jest nie do pogodzenia z nauczaniem Kościoła, a bp Tadeusz Pieronek ostro skrytykował środowiska feministyczne (porównując je do betonu, którego nie skruszy nawet kwas solny).
Bywają też sytuacje, w których biskupi czy nawet papież są wręcz błagani o polityczno-partyjne zaangażowanie. Lata debat nad konstytucją dla III RP czy nad wejściem do Unii Europejskiej to czas, gdy episkopat Polski i Stolica Apostolska usilnie proszono o zajęcie stanowiska w tej sprawie i wezwanie Polaków do głosowania po myśli elit. A gdy tak się stało (choć z pewnym ociąganiem i bez wystarczającej jednomyślności), biskupi i papież zbierali pochwały, nawet z ust polityków, którzy na krytykowaniu klerykalizmu i natrząsaniu się z papieża (by przypomnieć tylko słynne całowanie ziemi kaliskiej przez ministra Marka Siwca) robili kariery. Aleksander Kwaśniewski w wywiadzie dla „Krytyki Politycznej” podkreślał, że jego liczne ustępstwa wobec katolików, w tym podpisanie Konkordatu (dzięki któremu katolicy nie muszą tracić czasu na ślubną farsę w Urzędzie Stanu Cywilnego) związane były z koniecznością uzyskania od Kościoła poparcia dla kierunku rozwojowego Polski. „Musiałem liczyć się z realiami, a te realia są takie, że mamy Kościół katolicki z historycznie silną pozycją, mamy społeczeństwo, które w ogromnej większości jest pod wpływem Kościoła. I mieliśmy jeszcze papieża, który był w Rzymie, co też miało istotne znaczenie. Uważam, że rządy lewicowe, podlegając ograniczeniom wynikającym z historii, zachowywały się dość racjonalnie” – tłumaczył Kwaśniewski Sławomirowi Sierakowskiemu²³.
Wszystkie te przykłady pokazują, że u podstaw krytyki politycznego zaangażowania duchownych wcale nie leży troska o apolityczność i autorytet Kościoła ani nawet obawa przed ureligijnieniem dyskursu, a zwyczajna niechęć do konkurentów w walce o dusze i głosy Polaków. Biskupi nie są bowiem krytykowani za samo zaangażowanie, ale za zaangażowanie nieodpowiednie z punktu widzenia interesów rozmaitych medialno-politycznych układów. Oskarżenia o „mieszanie się do polityki” są zatem często tylko bronią przeciwko niepokornym, politycznie niepoprawnym duchownym. I tak powinny być traktowane.3. Jak być powinno?
Ocena intencji najwytrwalszych krytyków „politycznego zaangażowania Kościoła” nie powinna jednak przesłaniać faktu, że niestety z jednej strony Kościół za mało angażuje się w rzeczywiście istotne debaty publiczne, a z drugiej marnuje swój autorytet w doraźnych i nieistotnych potyczkach partyjnych. Przykładem takiego zaangażowania jest właśnie uczestnictwo abp. Głódzia w budowaniu porozumienia między Samoobroną i LPR (miało się to cudo nazywać LiS-em, ale przetrwało zaledwie kilka tygodni), wytrwałe wspieranie przez kard. Dziwisza Platformy Obywatelskiej czy zaangażowanie abp. Życińskiego we wspieranie polityczno-medialnego imperium Agory.