- W empik go
Grzesiuk - ebook
Grzesiuk - ebook
Pierwsza biografia barda warszawskiej ulicy.
Mówił, że nie jest pisarzem, a napisał trzy książki, które przeczytało kilka milionów Polaków. Mówił, że nie jest muzykiem, a nagrał dziesiątki piosenek, w których ocalił od zapomnienia przedwojenną Warszawę.
Stanisław Grzesiuk był legendarnym bardem stolicy, jego charakterystyczny głos, którym wyśpiewywał szemrane ballady warszawskich przedmieść, zna kilka pokoleń Polaków. W swojej najsłynniejszej książce Boso, ale w ostrogach ocalił od zapomnienia świat przedwojennej Warszawy i jej charakternych dzieci. Za życia był kochającym swoje miasto dzieckiem Warszawy, po śmierci został jej symbolem.
To książka o człowieku, który nigdy nie pił na smutno. Pił z radości życia. Tak samo żył, niezależnie od tego jak mocno los akurat go poniewierał. Na biednym przedwojennym Czerniakowie, w piekielnych obozach koncentracyjnych, w sanatoriach i szpitalach dla gruźlików – wszędzie był królem życia.
Autor dotarł do bliskich Stanisława Grzesiuka, odnalazł niepublikowane nigdzie do tej pory opowiadania i teksty barda Warszawy.
Po latach, wbrew utartym już faktom i opowieściom, poznajemy prawdziwą opowieść o człowieku, który tak kochał życie, że nikomu nie chciał go oddać.
„–Jaki jest wasz stosunek do tematu: kobiety, wino i śpiew? – zapytał.
– Po warszawsku to się mówi: dziwki, wódka i gramofon. – odpowiedziałem. – A mój stosunek do nich jest szaleńczy, namiętny i bardzo otwarty”.
fragment książki
Bartosz Janiszewski – dziennikarz i scenarzysta, ukończył socjologię na Uniwersytecie Warszawskim. Przez wiele lat był dziennikarzem tygodników „Newsweek” i „Wprost”. Nominowany m.in. do nagród Grand Press i MediaTory. Laureat konkursu dla scenarzystów Script Fiesta. Jako scenarzysta współpracuje m.in. z HBO i TVN.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8295-570-5 |
Rozmiar pliku: | 7,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Stanisław Grzesiuk nie ma siły wstać. Leżeć nie ma za to wcale ochoty. Siedzi więc na łóżku z wielką szpitalną poduszką za plecami. Koledzy co chwila mówią mu, żeby się położył, zapewniają, że nikt się nie obrazi. Stanisław się złości. Chcecie, żebym już umarł? – pyta.
Kiedy człowiek siedzi i go boli, to przynajmniej czuje, że żyje. Od pobytu w obozie koncentracyjnym Stanisław wyznaje teorię, że najważniejsze w życiu jest dobre nastawienie. W Gusen potrafił uderzyć współwięźnia, który za głośno lamentował nad swoim losem i wieszczył wszystkim rychłą śmierć. W sanatorium gruźliczym terroryzował pacjentów, którzy się nie golili i schodzili na posiłki w szlafroku. Jak chcą umierać, proszę bardzo, ale niech innym nie odbierają przyjemności z życia.
Wygląda bardzo źle. W szpitalu przy Płockiej leży już niemal od miesiąca. Na początku stycznia na chwilę mu się polepszyło, ale teraz jest już tylko gorzej. Jest siny. Nie blady: dosłownie fioletowy. Jakby mu ktoś pomalował twarz gencjaną. Przy łóżku stoi duża butla z tlenem. Po każdym ataku kaszlu Stanisław łapie podłączone do niej rurki z maską. Zakłada je i wygląda tak, jakby tylko dzięki temu zdołał jeszcze oddychać.
Jest niedziela, 20 stycznia 1963 roku. W Polsce panuje właśnie pierwsza z dwóch zim stulecia XX wieku. Bałtyk zamarzł, w całym kraju zamknięto setki urzędów i szkół, na ulicach zalegają hałdy śniegu. Koledzy stoją w grubych kożuchach, nanieśli na szpitalną podłogę całą masę błota, więc salowa patrzy na nich wilkiem. Słowa jednak nie powie. Wie, że pani Tarasiewicz pacjenta Grzesiuka traktuje z nadzwyczajną troską. Nie dlatego, że to radny, znany literat i muzyk, ale dlatego, że uratował życie jej męża.
Niedziela to był zawsze dzień dla kolegów.
Ferajna to przede wszystkim koledzy z dzielnicy. Jest Bolek Milewski, czyli „Bełgot”, jest „Mały”, Maniek i Zosia, która co prawda jest kobietą, ale z ferajną buja się od 40 lat i wszyscy traktują ją jak kumpla. Po godzinie dołączają też Tadeusz Fedorczuk, muzyk z filharmonii, i Jerzy Skokowski, dziennikarz, poeta, inteligent i człowiek zabawowy (późniejszy kierownik działu literackiego w „Szpilkach” i doradca prezydenta do spraw kultury). Goście są społecznie zróżnicowani, ale różnice szybko przełamują wódką (Stanisław nie pije, jego kolejkę wylewają symbolicznie na podłogę) i muzyką.
Grasz coś, Stasiu? – pytają.
Wyjmuje więc bandżolę spod łóżka i gra im Felka Zdankiewicza.
Po drugiej zwrotce zaczyna kasłać. Nie ma siły trzymać bandżoli, nie może też dalej śpiewać. Prosi, żeby zagrali dla niego. Śpiewają. Piekutoszczak, Feluś i ja; Bal na Gnojnej; Syn ulicy; Czarna Mańka. Stanisław prosi, żeby zagrali Komu dzwonią.
Mężczyźni niepewnie spoglądają po sobie. Cisza się przedłuża, robi się niezręcznie. Stanisław patrzy na nich, nie wiadomo dlaczego uśmiechnięty, i powtarza: grajcie, grajcie. Więc grają.
Komu dzwonią, temu dzwonią,
Mnie nie dzwoni żaden dzwon,
Bo takiemu pijakowi
Jakie życie, taki zgon, zgon, zgon, ta-ra-ra.
Chwilę śpiewa z nimi. Pod nosem, cicho, właściwie bezgłośnie. Najpierw patrzą na niego niepewnie. Nie gra się przecież takich piosenek ludziom, którzy umierają. Stasiek zachęca ich ręką, żeby zaśpiewali głośniej.
Księdza do mnie nie wołajcie,
Niech nie robi zbędnych szop,
Tylko ty mi, przyjacielu,
Spirytusem głowę skrop, skrop, skrop, ta-ra-ra.
Po drugiej zwrotce Stasiek sięga po stojący na szafce talerz, odkrawa dwie kromki chleba, grubo smaruje je masłem. Ze słoika wyjmuje śledzia, który został jeszcze ze świąt Bożego Narodzenia, i kładzie go na chleb. Jadał w życiu bardziej wykwintne rzeczy, ale w tej chwili nie wyobraża sobie, że cokolwiek mogłoby smakować lepiej.
W jedną rękę kielich dajcie,
W drugą rękę wina dzban.
I nade mną zaśpiewajcie:
Umarł pijak, ale pan.
Stanisław je kanapkę, a jego koledzy płaczą. Po godzinie ferajna wychodzi. Jerzy Skokowski zostaje chwilę dłużej, rozmawiają o facecie z Polskich Nagrań Muza, który chciałby ustalić szczegóły wydania płyty. Stanisław obiecuje, że spotka się z nim, jeśli trochę mu się polepszy, czyli pewnie za parę tygodni. Zresztą niech Jurek sam ustali wszystkie szczegóły, Stasiek się na tym nie zna, ufa mu. Kiedy się żegnają, Skokowski jest smutny.
Stasiek jak zawsze rzuca mu: Duża buźka! Jak zawsze z uśmiechem, jak zawsze, jakby za chwilę znowu mieli spotkać się przy wódce, chociaż obydwaj wiedzą, że już nigdy się razem nie napiją.
*
Józef Rurawski wchodzi do sali chwilę później. Ma nieco wyrzutów sumienia, przez ostatni rok widywali się znacznie rzadziej. W męskiej przyjaźni to jednak rzecz normalna. Kilka miesięcy temu po raz drugi się ożenił. Stasiek nie przepadał za jego nową żoną. Rurawski, wtedy doktor na Wydziale Polonistyki UW, przyprowadził ją jeszcze jako narzeczoną do Staśka, żeby przyjaciel mógł ją poznać. Stasiek, jak nie on, prawie w ogóle nic nie mówił. Kiedy w końcu poszła, a Rurawski zapytał, jak mu się jego wybranka podoba, Stasiek odpowiedział jedynie: A ty musisz się żenić?
W głowie miał zamontowany radar na ludzi. Po paru minutach po prostu wiedział o nich to, co najważniejsze. Co do drugiej żony też miał chyba rację. Ale wtedy Józef Rurawski jest świeżo po ślubie, nie ma dla kolegi tyle czasu, widują się rzadko.
Może dlatego Stasiek nie ma oporów, żeby szczerze mu wszystko powiedzieć. Żonę Czesię trzeba było podtrzymywać na duchu bardziej niż jego, więc nic jej nie powiedział. Dzieciakom też nie, będą płakać i nie zrozumieją. Krukowscy, przyjaciele bliżsi niż rodzina, nie płakali i rozumieli wszystko. Stanisław widział jednak, ile kosztuje ich powstrzymywanie się od płaczu.
Z Józiem za to mógł rozmawiać bez zahamowań. Informuje go więc, że większością spraw formalnych zajmie się Stefan Krukowski. Że Czesi, gdyby chciała sobie znaleźć jakiegoś chłopa, ma niczego nie bronić. Martwi się dziećmi, bo się nie uczą.
Ty, Józiu – mówi – siedzisz tam w tej nauce. Ewa musi zrobić maturę, Marek jakieś technikum, proszę cię, zadbaj o to.
Józef Rurawski obiecuje spełnić wszystko, chociaż już za chwilę robi to, co przyjaciele robią w szpitalach – próbuje pocieszać: Sam się tym zajmiesz, Stasiu, na wiosnę będziesz zdrowy i wrócisz do domu.
Stasiek nie odpowiada. W końcu prosi Józia, żeby wyciągnął szufladę z szafki stojącej obok łóżka.
Józef Rurawski pamięta tę szufladę do dzisiaj, chociaż od tamtej pory minęło ponad pół wieku. Pamięta, że białe tabletki nasenne turlały się po dnie szuflady i że było ich kilkadziesiąt sztuk.
Ja wysiadam, Józiu. Nie mam już siły.
Umierać na rozkaz nie miałem chęci – powtarzał Grzesiuk, opowiadając o obozie koncentracyjnym. Lubi to zdanie, zaczął nim swoją ostatnią książkę.
Żyć na rozkaz też jakoś nie mam chęci – mówi teraz przyjacielowi. Ma ciężką gruźlicę, nie może chodzić, nie może śpiewać, pić ani palić, nie może nawet głęboko oddychać. Tabletki nasenne musi odkładać przez cały pobyt w szpitalu, chociaż bez nich przesypia nocą ledwo trzy godziny. Czeka na dobry moment.
I wtedy, Józiu, cyk, wysiadka.
Nie rozmawiają już długo. Wszystko sobie powiedzieli. Ściskają się serdecznie. Stanisław chowa bandżolę pod łóżko. Wyjmuje poduszkę spod pleców, mówi, że trochę się już zmęczył i chciałby się w końcu na chwilę położyć.
*
Kiedy w poniedziałek rano pielęgniarka wchodzi do sali, jest jeszcze ciemno, ale Stanisław Grzesiuk, jak zwykle zresztą, nie leży już pod kołdrą, lecz siedzi wyprostowany. Pielęgniarka podchodzi bliżej. Musi go obudzić, żeby zmierzyć temperaturę.
– Panie Stanisławie, co pan tak siedzi od rana?
Chyba śpi. Lekko trąca go w ramię. Raz, drugi, trzeci.
– Panie Stanisławie?
Sprawdza puls pacjenta. Brak.
Pielęgniarka nie krzyczy, nie lamentuje. To szpital chorób płuc, przez lata zdążyła się tu oswoić ze śmiercią, nie ma tu bez niej dnia. Mimo wszystko jest jednak trochę zdziwiona. Do tej pory nie widziała jeszcze, żeby ktoś umarł na siedząco.ROGATKI
Do stolicy, jak wielu jeszcze warszawiaków po nim, Stanisław Grzesiuk wjeżdża od strony Lublina. Jak wszyscy podróżni przybywający do stołecznego miasta od wschodu musi minąć Rogatki Grochowskie. Jest 1920 rok. Na tle piszczących biedą przedmieść dwa skromne pałacyki stanowiące bramę miasta wyglądają naprawdę imponująco. Z jednej strony jońskie kolumny i płaskorzeźby, z drugiej rozpadające się chałupy, bose dzieciaki i kury wychodzące przez dziurę w płocie. Warszawa pełną gębą.
Jakub Kubicki, słynny dziewiętnastowieczny architekt, największy chyba na świecie specjalista od rogatek (zaprojektował w Warszawie wszystkie osiem), najbardziej dumny był właśnie z tych grochowskich, zwanych również moskiewskimi. Przetrwały dwa powstania, a nawet cofające się w popłochu wojska rosyjskie, wysadzające w powietrze niemal wszystko, co się dało.
W 1920 roku Rosjan w Warszawie już nie ma. Przy południowej rogatce swój przystanek ma dozorca policyjny, przy północnej urząd pełni poborca podatkowy. Żaden z nich nie ma prawa zauważyć, że oto do miasta wjeżdża dwuletni Stasio Grzesiuk.
*
Ponad 40 lat później Rosjanie są w Warszawie z powrotem, a Stanisław Grzesiuk mija te same rogatki w pełnym artystów samochodzie Estrady i nie da się go nie zauważyć. Wystawia głowę za okno, uśmiecha się od ucha do ucha i wrzeszczy: Uszanowanko mojej stolicy!
Odziedziczona po hitlerowskiej armii niewielka ciężarówka, służąca jako socjalistyczny odpowiednik autokaru dla gwiazd, to prawdziwy cud inżynierii. W samochodzie mieściło się sześciu pasażerów, a dzięki przeróbkom znalazł się tam również malutki piecyk, którego komin obficie dymił z dachu samochodu. Jest zima, artyści są zmarznięci. Stanisław Grzesiuk siedzi obok Sławy Przybylskiej i przygrywa jej na bandżoli, śpiewając Czarną Mańkę. Grzecznie odmawia Stefanowi Wiecheckiemu, który proponuje mu wódkę. Jest chory, wie, że jeden kieliszek sponiewiera go i wytrze o asfalt. Już po drugim refrenie zanosi się duszącym kaszlem.
Otwiera okno, żeby odetchnąć. Sława Przybylska mówi, żeby uważał, bo się zaziębi. Odpowiada, że stołeczne powietrze dobrze robi mu na zdrowie. Ona, że jest chory, powinien uważać. On, że i tak niedługo umrze, więc szkoda mu się oszczędzać. W końcu jest królem życia, którym zawsze chciał być. Żyje tak, jak zawsze chciał, jest szczęśliwy jak nigdy przedtem, mimo, a może właśnie dlatego, że czasu na to szczęście zostało mu niewiele.
Na wysokości rogatek Stanisław widzi robotników składających do kupy dawną granicę miasta. Budowniczowie nowej Polski postanowili bowiem w tym miejscu połączyć tradycję z postępem i przy okazji poszerzania ulicy Grochowskiej dokonali pierwszego w historii Warszawy „przeniesienia nieruchomego zabytku”. Rogatkę północną pieczołowicie, milimetr po milimetrze, przesunęli o około 10,5 metra2.
*
Jesień 1920 roku. Na razie jednak Grochowska jest niezbyt skutecznie utwardzoną i wąską drogą, a Franciszek i Anna Grzesiukowie razem ze swoimi synami, ośmioletnim Wackiem i dwuletnim Staśkiem, wjeżdżają do Warszawy. Stasio, opatulony grubym kocem, śpi twardo na kolanach matki, mimo że cały wóz podskakuje co kilka sekund, kiedy koła wpadają w głębokie dziury na drodze, ludzie wrzeszczą, a pojedyncze samochody hałasują, jakby miały zaraz odlecieć.
Przez całe życie Stasiek będzie potrafił zasypiać w każdych warunkach. Będzie ucinał sobie drzemki w kamieniołomach obozu koncentracyjnego, na ławce nad skarpą Starego Miasta i w milicyjnym komisariacie. Kiedy nie śpi, jest wiecznie pobudzony. Ale gdy tylko przyłoży głowę do poduszki, śpi twardo jak głaz.
Wjazd do stolicy świeżo uwolnionej Polski też oczywiście przesypia. Może to i dobrze, bo jeśli miałby mieć jakieś wspomnienie z wjazdu do Warszawy, najprawdopodobniej byłoby to błoto. Całe mnóstwo błota.
Zanim Warszawa została mianowana „Paryżem Północy”, nazywana była „Wenecją Północy”. Już wtedy właściwa mieszkańcom stolicy ironia nakazywała w ten sposób komentować fakt, że trudno było przejść suchą nogą choćby na drugą stronę chodnika, zwłaszcza wiosną i jesienią. Wielkie kałuże tworzyły się dosłownie wszędzie, a nieliczne utwardzone drogi i chodniki po chwili deszczu zalewała błotnista maź. Po dżdżystej jesieni 1920 roku było jej mnóstwo.
*
Kilkanaście lat później błoto wciąż będzie nieodłącznym elementem krajobrazu stolicy. Nastoletni Stasiek spędzi piękną niedzielę na mokotowskich fortach z całą ferajną, grając na mandolinie, śpiewając i wywołując rumieńce na twarzy rudej Bronki. Po południu nad miastem pojawią się chmury, ferajna więc z menelami wróci Czerniakowską do siebie na „parafię”, która po kilku minutach deszczu będzie wyglądała jak wielkie jezioro.
Woda z ulic opadała bardzo powoli, nie można się było dostać do domów. To nie jest przeszkodą dla starszych kolegów, Ryśka i Michała, którzy, pijani, starają się dostać do bramy, skacząc z kamienia na kamień pod murem domu. Obserwujemy to, stojąc z drugiej strony wody. Ryśkowi wypadło zrobić skok z kamienia na stopień przy sklepie. Skoczył, noga oślizgnęła się z kamienia i całą długością ciała upadł w wodę.
Wenecja! – wrzasnął Rysiek głośno i leżąc brzuchem na chodniku, rękami rozgarnia wodę, udając, że pływa. – Wenecja! Wenecja! – krzyczy dalej. Michał wlazł w wodę, chcąc podnieść Ryśka, ale ten wciąż macha łapami i drze się: „Wenecja, Wenecja!”. Oczywiście, Michał za chwilę też znalazł się w wodzie w pozycji leżącej. Szybko się podniósł, Ryśkowi posłał wiązankę i za kołnierz wyciągnął z wody3.
Wspomnienie zostało Staśkowi na całe życie. Kiedy tylko zaczynało padać, rzucał: Oho, zaraz Wenecja będzie.
Do włoskiego miasta chętnie nawiązywały też karykatury ukazujące się w większości działów satyrycznych dzienników4, postulując, by dryndziarze zmienili dorożki na gondolę. Złodziejom i niewiernym mężom polecano zaś ucieczkę na przedmieścia. Tam bowiem błoto było zawsze tak duże, że żaden policjant ani żadna żona nie będą mieli ochoty ich gonić.
2 http://www.pragapld.waw.pl/rogatki-grochowskie.html.
3 Stanisław Grzesiuk, Czerniaków moja młodość (3), „Stolica”, 10.12.1961.
4 Eryk Lipiński, Warszawa w karykaturze, Warszawa 1983.SŁOIK W JAJACH
Stanisław Grzesiuk zawsze czuł się stuprocentowym warszawiakiem. Był bardem, symbolem i piewcą Warszawy. Nic więc dziwnego, że urodził się poza nią. Syn stolicy, który został przez nią adoptowany. Przyjezdny, słoik, urodzony na wsi przybysz. Takich jak on i jego koledzy kilkanaście lat później w czerniakowskiej gwarze nazywać będą „trepem, którego matka w jajkach ze wsi przyniosła”5.
Ironia losu tym większa, że zarówno jego starszy brat, jak i młodsza siostra urodzili się prawidłowo – w Warszawie. Franciszek i Anna Grzesiukowie, rodzice Stanisława, ze stolicy wyprowadzili się ledwie na cztery lata do położonego niedaleko Chełma Lubelskiego Małkowa. Właśnie tam Stanisław przyszedł na świat.
Grzesiukom było na wsi dobrze. Własny kawałek ziemi, własne zwierzęta, własne jedzenie, bezpieczna odległość od wielkiego świata i jego zawieruch, zwłaszcza w drugiej dekadzie XX wieku, wszystko to mogło uchodzić za idyllę. To, że Stanisław Grzesiuk zamienił ten sielankowy świat na pełną błota, głodu i brudu Warszawę, a potem został jej legendą, było zasługą szczęśliwego przypadku, duchów i gangu koniokradów.
5 Bronisław Wieczorkiewicz, Gwara warszawska dawniej i dziś, Warszawa 1968.MALOWANE KONIE
Stukanie do drzwi po zmroku na polskiej wsi nigdy nie oznaczało niczego dobrego. Jeśli dodatkowo goście przybywali w grupie, byli słusznej postury i nerwowo kołatali pięściami, raczej na pewno nie pospieszali z radosną nowiną. Franciszek Grzesiuk o tym wszystkim z pewnością wiedział, ale wiedział też, że jeśli ktoś stuka do drzwi w nocy, może potrzebować pomocy. Mimo ciemności, jesiennego wiatru i wbrew przejawom rozsądku drzwi więc otwiera. Oczywiście chwilę później już tego żałuje.
Trzech krępych mężczyzn, odzianych w grube kożuchy, wpada do środka, nie czekając na zaproszenie, nanosząc za to mnóstwo błota na świeżo umytą podłogę. Bez pytania siadają przy rodzinnym stole na środku izby. W jej rogu, w małym drewnianym łóżeczku, nic sobie nie robiąc z zamieszania, śpi dwuletni Staś.
Nie budzi się, kiedy goście, jeden przez drugiego, nerwowo każą jego ojcu siadać przy stole. Trzeba dodać, że stół nie jest zupełnie zwyczajny. Wśród licznych bowiem talentów Franciszka Grzesiuka przynajmniej jeden zasługiwał na miano tak zwanych zdolności nadprzyrodzonych.
Sprawa, chociaż magiczna, była dość prosta. Kiedy Franciszek mocno się skupił, trzymając ręce nad stołem, potrafił sprawić, że ów stół się podnosił. Nie jest to może talent na miarę wielkich legend i opowieści. Niemniej warto pamiętać o okolicznościach. W Małkowie po I wojnie światowej nie było prądu, radia ani nawet gazet. Z rozrywek najpopularniejsze było picie, tańczenie i schadzki za stodołą. Czy można się dziwić, że w takich warunkach człowiek rozmawiający ze stołem wzbudzał sensację?
Adam Zaborski, wnuk Franciszka i siostrzeniec Stanisława Grzesiuka, przytaczając rodzinną legendę, przyznaje, że dyskusje z meblem, według opowieści krewnych, nie były zanadto skomplikowane. Kiedy dziadek Franciszek prezentował gościom swoją umiejętność i trzymał ręce nad stołem, zadawał też pytania. Na część z nich stół odpowiadał stukaniem, pukaniem i drganiem. Na inne pozostawał niewzruszony. Większość stołów w Małkowie nie potrafiła nawet tego, więc szybko wywnioskowano, że rzecz nie w meblu, tylko w umiejętnościach Franciszka, który za pomocą stołu rozmawia z duchami.
Duchy na polskiej wsi w początkach XX wieku swój najlepszy czas miały już co prawda za sobą. Mocno tępili je proboszczowie, niektórzy piśmienni czytali lubelskie gazety, w których obśmiewano gusła. Media i religia to potężne narzędzia, ale ludzie swoje i tak wiedzieli. Zresztą w sprawie, z którą przyszło trzech dżentelmenów w kożuchach, proboszcz i tak guzik by pomógł.
Seans spirytystyczny, który chcą wymóc na Franciszku, ma bowiem całkiem pragmatyczny i zupełnie nieduchowy charakter. Chodzi o znalezienie łotra, który ukradł im ze stajni trzy konie. Sprawa dużego kalibru, bo koń, nie mówiąc o trzech, stanowi w tamtym czasie na wsi prawdziwy majątek.
Franciszek Grzesiuk dwoi się i troi, by wytłumaczyć, że opowieści o jego rozmowach z zaświatami to gruba przesada. To, że potrafi przesunąć przedmiot bez dotykania, nie znaczy od razu, że posiadł magiczne umiejętności komunikacji z innymi wymiarami.
Ale Franciszek jest człowiekiem niedużej postury, czego nie można powiedzieć o trzech mężczyznach.
Dziadka zastraszyli, więc, chcąc nie chcąc, usiadł nad stołem i wyciągnął ręce – opowiada Adam Zaborski.
Franciszek do Małkowa przyjechał z Warszawy cztery lata wcześniej, nie znał ludzi w okolicy ani nawet okolicznych wsi, więc niezbyt miał o czym z duchami rozmawiać. Stół jest zatem przesłuchiwany przez okradzionych przybyszy. Słusznie przyjmują, że najpierw należy zawęzić obszar poszukiwań. Zaczynają wymieniać nazwy kolejnych wsi w okolicy. Cyców? Stół milczy. Wereszczyn? To samo. Leonówka? Stół wydaje cichy pomruk. Nie wiadomo, czy dlatego, że duchy przemówiły, czy też coraz bardziej przestraszony Franciszek skupił się dostatecznie mocno.
Kogo znamy w Leonówce? – pyta jeden ze zbirów. Szybko wyrzucają z siebie kolejne nazwiska. Po którymś stół wyraźnie się podnosi. Nie pytają o nic więcej. Podrywają się i na pożyczonych koniach gonią złapać złodziei.
*
Franciszek Grzesiuk był najwidoczniej uczciwym medium, bo wskazanie okazało się skuteczne. Konie się znalazły. Złodzieje zostali zatrzymani. I dopiero teraz Franciszek Grzesiuk zaczął naprawdę się bać.
Adam Zaborski: Dziadek przestraszył się, że złodzieje go zabiją. To byli bandyci, którzy nie puszczali takich rzeczy płazem.
Franciszek Grzesiuk nie był strachliwy, ale zdawał sobie sprawę z tego, z kim zadarł. Gangi koniokradów miały strukturę przypominającą dzisiejsze zorganizowane grupy przestępcze. „Koniokradztwo zorganizowane jest jako przemysł, posiada swoich naczelników, swoje stacje, drogi, punkty węzłowe, w których dokonywa się wymiany koni kradzionych”, pisano w dziewiętnastowiecznej Encyklopedii powszechnej Orgelbranda6.
Kradzionym koniom powszechnie za pomocą farby zmieniano umaszczenie i ukrywano znaki szczególne. Pomalowany na inny kolor koń kilka dni później na okolicznym targu miał nową tożsamość, tak jak samochody z przebitymi numerami. Trudno się dziwić, że raczkująca dopiero po odzyskaniu niepodległości policja nie mogła sobie poradzić z tą wiejską zorganizowaną grupą przestępczą7.
Adam Zaborski: Łatwo byłoby znaleźć dziadka, bo wieść szybko rozeszła się po całej okolicy. Zaczęli go nachodzić ludzie z okolicznych wsi, którzy też chcieli prosić duchy o pomoc. Wiadomo było, że bandyci będą chcieli się zemścić. Dlatego dziadek wziął babcię, dwóch synów i wrócił do Warszawy. Pyta pan, czy to jest prawdziwa historia? Bo ja wiem? Wszyscy w rodzinie ją znają, chociaż dziadek ze stołem podobno nigdy więcej już nie rozmawiał.
Niewielkie znaczenie w kwestii decyzji o powrocie mógł mieć również fakt, że chwilę wcześniej polska armia pod dowództwem Józefa Piłsudskiego pokonała bolszewików w Bitwie Warszawskiej. Wyglądało na to, że wojna się zakończyła, Polska jest ostatecznie wolna i rozpoczyna się ważny czas. Franciszek Grzesiuk nie chciał go przegapić, siedząc daleko na wsi.
*
Franciszek Grzesiuk urodził się 28 września 1889 roku w Małkowie, w pobliżu Chełma Lubelskiego. Z jego aktu urodzenia można się dowiedzieć, że był synem Stanisława, rolnika, i Józefy z domu Brodowskiej8. Rodzina Brodowskich miała gospodarstwo w Małkowie, Grzesiukowie swoje ziemie posiadali 20 kilometrów dalej, w Garbatówce.
Świeżo poślubione małżeństwo Stanisława i Józefy Grzesiuków zamieszkuje w majątku rodziny panny młodej. Ziemia szybko przynosi plony. Po roku na świat przychodzi Jan, trzy lata po nim Franciszek. Siedem lat później ich ojciec, Stanisław, umiera nagle na serce. Kilka miesięcy potem umiera też najmłodszy, kilkuletni syn, Antoni. Józefa wychodzi ponownie za mąż, ale po paru latach też umiera. Franciszek i Jan zostają z ojczymem, który wkrótce znajduje sobie nową żonę i uznaje, że opieka nad dwoma małymi chłopcami, pozbawionymi w dodatku jego genów, zupełnie mu się nie kalkuluje.
Zgadza się nimi zaopiekować dalsza rodzina ojca w Garbatówce. Warunki ekonomiczne są trudne. W domu brakuje nawet butów, więc zimą, kiedy jeden z braci wychodzi z domu, drugi z zazdrością obserwuje go przez okno i czeka na jego powrót, żeby samemu móc wyjść na ślizgawkę.
Opowiada Wiesław Grzesiuk, wnuk Franciszka, bratanek barda Czerniakowa: Jan był ambitny i chciał się uczyć. Na jego stosunku do krewnych zaważyło ich postępowanie względem niego. Wiejska chciwość sprawiła, że jakimś sposobem pozbawili chłopaków schedy po rodzicach. Jan znalazł się u krewnych, bezdzietnego małżeństwa, zamożnych gospodarzy, którzy chcieli mieć z niego pracownika w gospodarstwie. Gospodarz ten zastosował metodę kija i marchewki. Marchewką była obietnica usynowienia i zapisania gospodarki, a kijem były ograniczenia swobody. Kiedy gospodarz ten zauważył, że Jan czyta książki, zabrał mu je i spalił. Jan zbuntował się i uciekł. Potem został powołany do carskiej armii i brał udział w wojnie rosyjsko-japońskiej.
Po ucieczce brata Franciszek jeszcze przez kilka lat zostaje w Garbatówce, a kiedy jest już dorosły, wyrusza do stolicy. Na początku XX wieku bracia rozstają się na wiele lat. Ich potomkowie nawiążą ze sobą ścisły kontakt ponad sto lat później.
Chociaż niemal nie mieli ze sobą kontaktu, obydwaj, i Jan, i Franciszek, nadali swoim synom imię Stanisław, po ojcu. Jeden i drugi Stanisław świetnie radzili sobie w życiu. Pierwszy był wybitnym profesorem rolnictwa, autorem książki Fizjologia nasion. Drugi „na łeb” był najlepszy na całym Czerniakowie i potrafił zapełnić Salę Kongresową trzy razy w ciągu jednego dnia.
*
Franciszek Grzesiuk do Warszawy przyjeżdża chwilę po osiągnięciu pełnoletności i jest pełen nadziei na lepsze życie. Podobną nadzieję ma 70 tysięcy osób, które każdego roku przybywają, żeby zasiedlić stolicę. Konkurencja wśród optymistycznie nastawionych i skłonnych do poświęceń ludzi jest spora, Franciszek jednak wykazuje się zaradnością, szybko przyucza się do zawodu ślusarza i znajduje pracę w małym prywatnym zakładzie. Pracuje przez sześć dni w tygodniu, ale zarabia całkiem nieźle, stać go na wynajęcie niewielkiej izby w kamienicy na praskich przedmieściach, przy Wołomińskiej 48.
Franciszek to interesujący kawaler, krępy, dobrze zbudowany, z fachem w ręku, piśmienny i kulturalny. Nic dziwnego, że młode kobiety patrzą na niego z wyraźnym uśmiechem. Franciszek nie ma problemu z atencją kobiet, większość mężczyzn z rodu Grzesiuków nigdy ich nie miała, zawdzięczając to raczej świetnemu poczuciu humoru niż urodzie. Mimo że kręci się wokół niego wiele kobiet, w każdej z nich coś Franciszkowi nie pasuje.
W 1911 roku poznaje Annę Antoszkiewicz, brunetkę o surowych, chociaż ładnych rysach. Ma grube brwi, czarne oczy i harde spojrzenie, takie, że nigdy nie wiadomo, czy złości się, czy śmieje do rozpuku. Za sprawą tego spojrzenia Franciszkowi Grzesiukowi wszystko zaczyna w końcu pasować.
Anna urodziła się 3 lipca 1886 roku w Nowym Mieście koło Płońska9. Jej ojciec Antoni był bednarzem, matka Rozalia z Kunkowskich nie pracowała. W rodzinie przetrwało wspomnienie o niewielkim majątku Antoszkiewiczów. Nie wiadomo, ile w tym prawdy, ale nawet jeśli tak było, małżeństwo Franciszka i Anny nie przypominało raczej mezaliansu rodem z ówczesnych powieści. Rodzina Antoszkiewiczów miała ośmioro dzieci, a niewielki majątek podzielony na osiem części przestał być już jakimkolwiek majątkiem. Dwóch jej braci, Stefan i Władysław, też wyemigrowało do Warszawy. Obydwaj znaleźli pracę jako szewcy, bliżej im było więc do rzemieślników niż arystokratów.
Franciszek nie ma żadnego majątku, ale jest dobrą partią. Silny, zaradny, inteligentny, z fachem ślusarza w ręku.
Ślub biorą 25 września 1912 roku w warszawskiej parafii Wszystkich Świętych na placu Grzybowskim. Do żony w domu Franciszek mówi „Andzia”, poza nim oficjalnie „Anna”.
Zamieszkują przy Wołomińskiej, a potem zaczynają krążyć po Warszawie w poszukiwaniu pracy dla Franciszka i mieszkania dla obojga. Nie wiadomo, co jest trudniejsze, bo w stolicy notorycznie brakuje miejsc zarówno do pracy, jak i do spania.
Na wagę złota jest choćby skrawek podłogi, na którym można postawić coś na kształt łóżka. Na Pradze w 1913 roku rodzi im się pierwszy syn – Wacław. Zostaje ochrzczony w kościele przy Kawęczyńskiej. Dwa lata później we trójkę przenoszą się na drugą stronę Wisły i zamieszkują na Woli przy Złotej 54. To wciąż robotnicza dzielnica, a formalnie jeszcze przedmieścia, ale to i tak spory społeczny awans. Znacznie bliżej stąd do dużych zakładów pracy, także tego, w którym pracę ma Franciszek.
Podróż przez most, z praskiej na lewą stronę Wisły, już wcześniej nie należała do najprostszych. Do pracy w Zakładach Kolejarskich Franciszek podróżuje niemal dwie godziny. Teraz, kiedy trwa wojna, o przekroczenie rzeki jest jeszcze trudniej. Na mostach stoją patrole, ruch ludności podlega ścisłej kontroli, a czasami jest po prostu zawieszany.
Już jesienią 1914 roku Warszawa przeżywa swoje pierwsze w historii bombardowanie. Straty nie są duże, a i groza znacznie mniejsza niż 30 lat później, bo zamiast ryczących samolotów bomby na miasto zrzucają niespiesznie sunące po niebie zeppeliny. Pierwsza wojna światowa szybko dociera do Warszawy. Na froncie Polacy walczą w trzech armiach, strzelając do siebie nawzajem, w stolicy zaś prowadzi się ożywione dysputy nad tym, czyje zwycięstwo w wojnie będzie dla niepodległości Polski najlepsze.
Już na Woli, w kamienicy przy Złotej, w maju 1915 roku Franciszkowi i Annie rodzi się córka Irena. Jest oczkiem w głowie Franciszka. Żyje niespełna rok.
Działo się w Warszawie, w kancelarii parafii Wszystkich Świętych dnia dwudziestego piątego marca 1916 roku o godzinie dziewiątej rano. Stawili się Franciszek Grzesiuk, wyrobnik, ojciec zmarłej, i Paweł Głodawski, służący pełnoletni, zamieszkali w Warszawie. Oświadczyli oni, że tu w Warszawie, przy ulicy Złotej pod numerem pięć tysięcy dziewięćset jedenastym10 dnia 24 marca r.b. o godzinie trzeciej po południu umarła Irena Grzesiuk, 11 miesięcy mająca, urodzona w Warszawie córka Franciszka i Anny z Antoszkiewiczów.
Urzędowy język księdza Wojciecha Mickiewicza, pełniącego funkcję skryby w kancelarii parafii Wszystkich Świętych na placu Grzybowskim, który zanotował oświadczenie Franciszka Grzesiuka, nie oddaje bólu rodziców po stracie dziecka. Na początku XX wieku niemal połowa narodzonych dzieci umierała przed ukończeniem roku, ale ta powszechność tragedii wcale nie zmniejszała jej rozmiarów.
Oboje długo nie mogą się otrząsnąć, a okoliczności wyjątkowo nie sprzyjają żałobie. Wojenna zawierucha trwa w pełni, w Warszawie od roku są już Niemcy. Chwilę wcześniej uciekli z niej Rosjanie, którzy, nie wierząc w sukces armii cara, pospiesznie opuszczali stolicę, po drodze wysadzając co ważniejsze budynki. Ze sobą zabierali większość książek z Biblioteki Głównej, kosztowności, dokumenty oraz wyposażenie urzędów i fabryk.
Razem z fabrykami zabierali również pracowników. Zakład, w którym pracował Franciszek Grzesiuk, został rozebrany i razem z urządzeniami przeniesiony w głąb Rosji. To samo chciano zrobić z pracownikami. Franciszek, mimo obowiązku, do Rosji wcale się jednak nie wybierał. Po pierwsze, był już wtedy zaangażowany w działalność w PPS, carskiej władzy nienawidził najbardziej ze wszystkich władz i jeśli tylko mógł, robił jej na złość. Po drugie, zwyczajnie nie lubił, gdy mu cokolwiek nakazywano.
Nie wiadomo, w jaki sposób udało mu się uniknąć obowiązku wyjazdu. Rosjanie ewakuowali się jednak z miasta w takim strachu i pośpiechu, że najpewniej po prostu nikt nie przejął się brakiem zwykłego ślusarza. Przynajmniej raz w życiu robotnik miał lepiej niż inżynier.
W Warszawie łatwo wcale jednak nie było. Głód w stolicy panował od początku wojny, ale kiedy okupanci zmienili się z rosyjskich na niemieckich, sytuacja zaczęła być dramatyczna. Owszem, Niemcy zaczęli pozwalać na niepodległościowe gesty, jak wieszanie godła w przestrzeni publicznej, świętowanie rocznic czy wystawianie patriotycznych sztuk w teatrze. Było więc trochę wolności. Dotkliwie za to brakowało jedzenia.
Aleksander Kraushar11 pisał we wspomnieniach z tamtych lat:
Nawet w najsroższych czasach rusyfikacyjnych zachowywała stolica kraju wygląd miasta możnego, obficie we wszelkie artykuły pierwszej potrzeby zaopatrzonego. Nędza klas niepracujących, widoczna w żebractwie ulicznem, nie przekraczała nigdy zwykłych, wszędzie obserwowanych granic. Okupacja niemiecka wywołała dopiero zjawisko przedtem tu nieznane. Zaczęły się tworzyć przed sklepami żywnościowymi tak zwane ogonki .
Wojsko rekwirowało na swoje potrzeby większość dostaw jedzenia do Warszawy, ceny skoczyły więc jeszcze bardziej do góry. Natychmiast pojawili się spekulanci, ludzie wyprzedawali wszystko, co mieli w domu, w myśl zasady, że łatwiej jest żyć bez butów i kredensu niż bez chleba. Na ulicy zaczęło roić się od bosych żebraków, wśród których nie brakowało ludzi niedawno jeszcze względnie zamożnych.
Objaw zubożenia był mniej rażący aniżeli wygląd zewnętrzny warszawiaków. Z wyjątkiem opasłych, rumianych, zdrowo wyglądających Niemców większość tubylców przedstawiała obraz głodomorów. Jedynym środkiem zbawczym uboższych mieszkańców okazały się ziemniaki, które, jak wiadomo, nie mając w sobie nic z pierwiastków odżywczych, zaspokajają przecie głód pozornie. Okupanci tamowali wszelkimi sposobami dowóz do stolicy. Każdy przy rogatkach ulegał nielegalnej rekwizycji bochenków chleba, jaj i kurcząt. W ogóle drób stał się dostępny wyłącznie Niemcom. Zwykły śmiertelnik warszawski zaledwie mógł marzyć o takich przysmakach12.
Smutek po śmierci córki, bezrobocie i zwykły rosół z kurczaka, który urasta do miana wielkiego wydarzenia, przekonują Franciszka, że Warszawę trzeba porzucić. Razem z żoną i synem wraca na ojcowiznę.
Po brudnej, tętniącej nerwami Warszawie wiejskie krajobrazy Małkowa jawią im się jako kraina szczęśliwości. Łatwiej tu znaleźć spokój, bezpieczeństwo, mleko, jajka i kartofle. Front jest daleko, do ludzi w Małkowie z armat nikomu nie chce się strzelać.
Wkrótce Franciszek znajduje pracę jako ślusarz w pobliskim Chełmie. Grzesiukowie radzą sobie coraz lepiej. Jesienią 1917 roku Andzia znowu jest w ciąży.
*
Maj 1918 roku jest wyjątkowo chłodny. Kilka cieplejszych dni z temperaturą powyżej 20 stopni trafi się dopiero pod koniec miesiąca. Jest sucho i słonecznie. W Małkowie przez cały miesiąc spadnie niecałe 10 milimetrów deszczu na metr kwadratowy. Szósty maja jest najzimniejszym dniem w całym miesiącu. W Puławach i Lublinie termometry nad ranem notują jeden stopień poniżej zera. W czasie tych niezbyt sprzyjających okoliczności Stanisław Grzesiuk melduje się na świecie13.
W rodzinie nie przetrwały z tamtego wydarzenia żadne wspomnienia, należy więc przyjąć, że wszystko odbyło się zgodnie z planem: 5-letni Wacław pałętał się pod nogami Franciszka w jednej izbie, w drugiej Andzia z pomocą „babki”, czyli wiejskiej akuszerki, rodziła drugiego syna. Za środki pomocnicze w porodzie musiał jej wystarczyć działający rozkurczowo napar ziołowy z rumianku, nagietka i macierzanki. Dopiero za kilka lat szkoły medyczne zaczną organizować kursy dla wiejskich położnych, na razie jednak ich wiedza opiera się głównie na przekazywanym z pokolenia na pokolenie doświadczeniu, ziołach i przesądach.
Wierzenia we wsiach zaboru galicyjskiego, gdzie leży Małków, zawierają cały szereg porad związanych z przyjściem dziecka na świat. Najpopularniejsze z nich mówią, że: w ciąży nie należy siadać na pniaku, gdyż skutkuje to tym, że dziecko będzie miało dużą i ciężką głowę; ciężarna nie może też przechodzić pod dyszlem, gdyż syn, którego się spodziewa, może mieć zbyt długie przyrodzenie.
Po narodzinach odbierające poród baby wiejskie musiały zaś pamiętać, aby po odcięciu i zawiązaniu pępowiny podać noworodkowi kilka kropel krwi płynącej z pępka. Wierzono, że miała ona ochronić dziecko od wszelkich boleści, na które było narażone przez całe życie.
Potem dziecko należało wykąpać w ciepłej, ale nie gorącej wodzie, tak by nie miało gwałtownego charakteru14.
Jeśli przyjąć, że przesądy się sprawdziły, Anna Grzesiuk prawie wszystko zrobiła wbrew zaleceniom. Stanisława ból będzie prześladował przez większą część życia, charakter będzie miał gwałtowny jak diabli, a głowę zdecydowanie większą od przeciętnej, co akurat okaże się przydatne, bo z dużej czaszki Stasiek uczyni swoją podstawową broń we wszystkich bójkach.
Na temat skuteczności przechodzenia pod dyszlem, niestety, nie ma żadnych danych.
Oprócz wyjątkowo dużej głowy mały Staś ma też duże usta, a także ciemne oczy i rysy, które przywodzą na myśl Tatarów. To nie przypadek. Wiele lat później lekarz analizujący genotyp krwi powie Krystynie, siostrze Stanisława, że korzeni rodziny należy upatrywać wśród Tatarów krymskich. Do dzisiaj Grzesiukowie mają ostre wschodnie rysy i ciemną karnację. Stanisław był idealnym przykładem tej urody.
Adam Zaborski: Czasami, jak widzę w kinie Murzyna o europejskich rysach, to mam wrażenie, że to wuj Stanisław. To samo spojrzenie, te same usta, ten sam nos.
*
W 2001 roku Rogatki Grochowskie przechodzą gruntowny remont. Elewacja i okna zostają odrestaurowane, dach naprawiony, a ubytki w płaskorzeźbach uzupełnione. Tak odnowione stoją do dzisiaj. W południowej można kupić czekoladki, w północnej zjeść golonkę. Warszawa pełną gębą.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI
PEŁNY SPIS TREŚCI:
EPILOG. SZUFLADA
I. WIEŚ
ROGATKI
SŁOIK W JAJACH
MALOWANE KONIE
II. DOM
TATRZAŃSKA
OJCIEC
MATKA
III. DZIELNICA
NUDA
WOJTÓWKA
BAŁWAN
MIASTO ZŁODZIEI
BIEDA
TRZY POGRZEBY
ZABAWA
ROBOTNIK
IV. WOJNA
ŻOŁNIERZ
HANDLARZ
BOJOWNIK
SERCE: ZIMNY GŁAZ
V. NIEWOLA
MARZENIA
PŁACZ PIERWSZY
MAUTHAUSEN
PRZYJACIEL
GUSEN
MUZYK
1960
MIŁOŚCI OBOZOWE
PŁACZ TRZECI. WOLNOŚĆ
VI. RODZINA
ZIEMIA ODZYSKANA
URAZ
CZESIA
PARTIA
MAŁY CHŁOPIEC
JAK ZOSTAĆ DYREKTOREM?
DZIECI
VII. CHOROBA
KTO MI ZARAZIŁ DZIECKO?
BIUSTONOSZ SYRENKI
STASIO I JÓZIO
WÓDKA
VIII. LITERAT
NUDA II
LAMPKA
HALA MASZYN
DEBIUT
POTĘPIENIE
ZNIESŁAWIENIE
IX. SYN STOLICY
WANNA WÓDKI
PODWIECZOREK PRZY MIKROFONIE
RADIOODBIORNIK
SPRAWA KOTA
BOSO, ALE W OSTROGACH
MURZYŃSKA WIOSKA
ESTRADA
RADNY
GWIAZDA RADIOWA
TELEWIZJA
W TRASIE
TABLETKI NA KASZEL
X. WYSIADKA
ŚMIERĆ
POGRZEB CZWARTY, OSTATNI
EPILOG II
PODZIĘKOWANIA
6 Stefan Milewski, Szemrane towarzystwo niegdysiejszej Warszawy, Warszawa 2012.
7 Tamże.
8 Odpis aktu urodzenia Franciszka Grzesiuka, akt numer 107/1889, archiwum Parafii Wszystkich Świętych w Warszawie.
9 Akt urodzenia Anny Grzesiuk, akt nr 89/1886, archiwum parafii Nowe Miasto.
10 W przedwojennych dokumentach zamiast numeru budynku obok ulicy podawano numer odpowiadającej mu hipoteki, stąd liczba 5911.
11 Aleksander Kraushar, Warszawa podczas okupacji niemieckiej 1915–1918: notatki naocznego świadka, Lwów 1921.
12 Tamże.
13 O przebiegu pogody w miesiącu maju roku 1918, „Gazeta Rolnicza”, 28.06.1918.
14 Marzena Koterbicka-Borys, Lecznictwo ludowe w Galicji na przełomie XIX i XX wieku, w: http://www.mmtarnow.com/2012/12/lecznictwo-ludowe-w-galicji-na-przeomie.html.