- promocja
- W empik go
Grześkowe Bajanie. Tom II - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
4 stycznia 2024
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
PDF
czytaj
na laptopie
czytaj
na tablecie
Format e-booków, który możesz odczytywać na tablecie oraz
laptopie. Pliki PDF są odczytywane również przez czytniki i smartfony,
jednakze względu na komfort czytania i brak możliwości skalowania
czcionki, czytanie plików PDF na tych urządzeniach może być męczące dla
oczu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na laptopie
Pliki PDF zabezpieczone watermarkiem możesz odczytać na dowolnym
laptopie po zainstalowaniu czytnika dokumentów PDF. Najpowszechniejszym
programem, który umożliwi odczytanie pliku PDF na laptopie, jest Adobe
Reader. W zależności od potrzeb, możesz zainstalować również inny
program - e-booki PDF pod względem sposobu odczytywania nie różnią
niczym od powszechnie stosowanych dokumentów PDF, które odczytujemy
każdego dnia.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Grześkowe Bajanie. Tom II - ebook
Znane i nieznane bajki, które opowiadali nasi rodzice i ich rodzice. W nowej aranżacji. W drugim tomie czytelnicy poznają sześć ciekawych opowieści, m.in. historię chłopaka, który zbudował latający okręt dla króla, dwie opowieści o poszukiwaniu szczęścia oraz miłości, wreszcie o walce z biedą i Śmiercią.
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
Rozmiar pliku: | 359 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wstęp
Drodzy Czytelnicy,
zapraszam Was do świata bajek, które szczególnie odcisnęły się w mojej pamięci. Słuchałem ich w dzieciństwie. Teraz wracają, a ja próbuję przekazać je Wam w mojej własnej interpretacji.
Jako autor, staram się odtworzyć je na nowo tak, aby z jednej strony uczyły, z drugiej były bezpieczne i przyjazne dzieciom. Tak bardzo, jak to tylko jest możliwe, bez zaburzania akcji i sensu każdej z nich.
Mam nadzieję, że miło spędzicie czas, czytając je swoim dzieciom, lub - jeśli potrafią już czytać - zapoznają się z nimi same z zainteresowaniem.
AutorZaczarowany okręt
Dawniej, niż “dawno, dawno temu”, w czasach, kiedy na ziemiach polskich wciąż jeszcze działała magia, była sobie pewna wieś. Dziś nikt jej już nie pamięta, bo zniknęła z map świata, a miejsce po niej pokrył piach. Jednak wtedy stały tam liczne chałupy. W jednej z nich mieszkali chłop i baba, całkiem starzy oboje. Mieli oni trzech synów. Dwaj z nich, Andrzej i Bartłomiej, byli przystojni i przebojowi. Podobali się wszystkim dziewczynom w okolicy. Każda chciała jednego z nich na męża. Na wiejskich zabawach i potańcówkach byli tak popularni, że w końcu stali się bardzo zarozumiali. Z tego też powodu szydzili ze swojego młodszego brata, Czesława i wstydzili się go. Ostatni, trzeci syn był bowiem inny. Żył w swoim własnym świecie. Do pracy w polu się nie garnął. Wolał za to obserwować chmury, gonić motyle i przyglądać się świerszczom na łące. Grywał też godzinami na drewnianej fujarce i marzył o niebieskich migdałach. Miał też dobre serce, i choć nie zawsze mu to wychodziło, starał się pomagać innym.
Pewnego dnia we wsi pojawił się wysłannik króla. Zwołał wszystkich mieszkańców na głównym placu i gromkim głosem wyrecytował królewski edykt.
– Podaje się do wiadomości wszem i wobec, że pan nasz i król Świętopełek, władca wszystkiego, czym włada, zbiera wojsko na wojnę śmiertelną z naszym odwiecznym wrogiem – krzyczał herold. – Nakłada się tedy nowe podatki oraz ogłasza pobór do wojska. Jeśli zaś kto dostarczy królowi latający okręt, tego wieś nie tylko oszczędzona będzie, ale też dostanie królewnę za żonę i pół królestwa – co powiedziawszy, herold kartę z rozkazem zwinął, włożył do torby i ruszył w dalszą drogę.
Kiedy zniknął za horyzontem, wszyscy rozbiegli się do domów i w całej wsi rozgorzała gorąca dyskusja. Nie inaczej było w domu chłopa i baby. Dwaj starsi synowie zaczęli spierać się i rozważać to, co obwieścił wysłannik króla. Ich ojciec też nie szczędził słów.
– Jakże to, okręt latający? – zadumał się ojciec.
– Ano, wychodzi na to, że latający. Kto by pomyślał, że w stolicy takie cuda się dzieją – zauważył ze zdziwieniem Andrzej.
– Ciekawe, jak wysoko taki okręt lata? – zastanawiał się Bartłomiej.
Tylko Czesław siedział w kącie i z otwartymi ustami słuchał rozmowy, marząc o tym, by wzlecieć między chmury i podziwiać je z bliska. Jak zatem widzicie, nikt nie roztrząsał nowych podatków na wojnę. Nikt też nie narzekał na przymusowy pobór do armii. Wszyscy rozprawiali o okręcie, który miał latać.
– I na dodatek królewna za żonę – rozmarzył się Andrzej, bo powoli zaczynał myśleć o tym, że już przydałaby mu się dziewczyna na żonę.
– Co tam królewna. Pół królestwa, to jest coś – argumentował Bartłomiej, który raczej marzył o bogactwie, niż zakładaniu rodziny.
– Latać w chmurach… – mruknął cicho Czesław, ale nikt nie zwracał na niego uwagi.
Dyskusja trwała do późnej nocy. Wreszcie dwaj starsi bracia uradzili, że następnego dnia ruszą do lasu, by okręt zbudować. Tak też zrobili. Gdy tylko słońce pokazało się rankiem na niebie, spakowali trochę jedzenia, zabrali ze sobą dwie siekiery, piłę i pospieszyli do lasu. Szli dość długo, szukając dobrych, prostych drzew, z których będzie można zrobić porządne deski. Wreszcie znaleźli odpowiednie miejsce i zaczęli ścinać drzewa. Pracowali bez wytchnienia przez trzy kolejne dni. Udało im się ściąć tyle pni, aż powstała mała polana. Bracia zaczęli się męczyć, bo powalone drzewa nie chroniły ich już od słońca. Siedli więc na chwilę, by posilić się resztkami jedzenia, które ze sobą zabrali z domu. Kiedy tak jedli, z gęstwiny ktoś wyszedł. Dziwny to był człowiek. Zwalisty, jakby obrośnięty mchem, a może futrem. Miał zmierzwione włosy i długą brodę. Wyglądał na starego. Stąpał powoli, sapiąc cicho. Wreszcie zbliżył się do braci.
– Witajcie dobrzy ludzie. Cóż tutaj robicie? Czemu wycinacie te piękne drzewa? – zapytał przybysz.
– Nic ci do tego człowieku – odpowiedział zaczepnie Bartłomiej, przekonany o tym, że starszym żaden szacunek się nie należy.
– Wycinamy, to wycinamy – dodał Andrzej. – Będziemy budować latający okręt, żeby go dać w prezencie naszemu królowi.
– Latający, powiadacie? – pokiwał głową ze zrozumieniem Dziad Borowy. On to bowiem był tajemniczym starcem. Tym, którzy o nim nigdy nie słyszeli wyjaśniam, że Dziad Borowy to niezwykle tajemniczy osobnik, żyjący samotnie w gęstwinie leśnej. Mało kto go widuje, bo unika on ludzi cywilizowanych. Po wsiach mówią, że czasami porywa małe dziewczynki, aby sprzątały mu chatę i szykowały jedzenie, kiedy on wyrusza na leśne ścieżki rabować podróżnych lub kraść po wsiach. Czy to prawda, trudno powiedzieć. Dość, że czasem uważany jest po prostu za obrońcę i strażnika lasu. Ile w tym prawdy, tego nie wie nikt. No i zależy też od tego, kto co mówi i gdzie.
– A jak on będzie latał? – dopytywał Borowy.
Bracia zasępili się, bo zrozumieli nagle, że nie mają żadnego planu. Owszem, zrąbali drzewa, pocięli część z nich na deski, ale co dalej?
– Głodnym – oznajmił nieoczekiwanie Dziad. – Podzielicie się chlebem? – zapytał.
Tymczasem w braciach złość się zebrała, bo nieoczekiwany gość uświadomił im bezradność ich kilkudniowego wysiłku. Rzeczywiście, napracowali się, ale zupełnie zapomnieli o tym, że okręty nie latają same z siebie. Trzeba czegoś więcej, jednak oni nie mieli pojęcia, co miałoby to być. Ich plany na szybkie i łatwe zdobycie królewny za żonę albo przynajmniej połowy królestwa nagle zaczęły się kruszyć.
– Idźże swoją drogą starcze. Nic tu po tobie – rzucił szybko Bartłomiej.
– Statku latającego nie zbudujecie, choćbyście rok tu siedzieli – odpowiedział Borowy. – Prędzej koryto dla świń wam wyjdzie, niż okręt – co mówiąc, odwrócił się na pięcie i zniknął w gęstwinie.
Bracia skończyli posiłek. Pełne brzuchy sprawiły, że nabrali nowych sił i humor im się poprawił. Ruszyli raźno do dalszej pracy. Jedzenie dodało im animuszu, więc chwycili siekiery i zaczęli budować okręt. Pracowali do wieczora. Kiedy skończyli, spojrzeli na siebie ze zdumieniem. Na ziemi leżało duże, równo zbite… koryto dla świń. Odrzucili je na bok, by nie przeszkadzało i znowu zaczęli deski przycinać, zbijać, łączyć. Na noc przerwali i wrócili do pracy dnia następnego. Piłowali i przybijali niemal do wieczora. Mniej więcej na godzinę przed zachodem słońca otarli pot z czoła. Spojrzeli obaj i z przerażeniem ujrzeli nieco nierówne i pokrzywione… koryto dla świń.
– Cóż to za jakieś czary? – zapytał Andrzej.
– Do trzech razy sztuka – odpowiedział mu Bartłomiej, wciąż pełen entuzjazmu. Brał on się stąd, że był młodszy od brata i nadzieja, a przede wszystkim chciwość zdobycia połowy królestwa, wciąż tliła mu się w sercu.
Nastał kolejny dzień. Braciom wciąż pozostało jeszcze sporo wolnych, niezużytych desek. Z lekką rezygnacją, ale w dalszym ciągu zdeterminowani, zabrali się do dzieła. Po kilku godzinach ciężkiej pracy otarli pot z czoła. Odsunęli się nieco, by dzieło swoje podziwiać. Jakież było ich zdumienie, gdy znowu na ziemi zobaczyli zbite z desek, tym razem niedbale, krzywe i dziurawe koryto dla świń.
– To jakieś czary! – Andrzej usiadł zrezygnowany na ziemi.
– Jesteśmy tu już prawie od tygodnia. Nigdy nie zbudujemy okrętu w takich warunkach – przytaknął Bartłomiej.
– Wracamy do domu – zawyrokował starszy brat.
– A co powiemy ludziom?
– Powiemy, że nie było w lesie drzew na tyle prostych, by dało się z nich zrobić deski godne latającego okrętu – wymyślił Andrzej.
Spakowali narzędzia i jak niepyszni wrócili do wsi. Ludziom opowiedzieli to, co ustalili. Nikt też nie dopytywał o szczegóły. Tymczasem najmłodszy brat wciąż marzył o lataniu w chmurach. Następnego dnia po powrocie braci, tuż po obiedzie zaczął się pakować. Zawinął w węzełek bochenek chleba, trochę sera i kilka jabłek.
– A ty gdzie się wybierasz – zapytał go ojciec.
– Idę w las budować okręt dla króla – odpowiedział Czesław.
Bracia, którzy to słyszeli, zaczęli śmiać się tak bardzo, że aż ich brzuchy zaczęły boleć.
– Głupiś – stwierdził ojciec i wrócił do przebierania cebuli, którą niedawno przywiózł z pola.
– Czekaj, masz tu odpowiednie narzędzie – powiedział Bartłomiej, wręczając młodszemu bratu starą, tępą siekierę o nadłamanym trzonku.
– Tylko się nie przepracowuj – dodał Andrzej, śmiejąc się z żartu brata.
Czesław, nieświadomy faktu, że bracia z niego zadrwili, podziękował i niezwłocznie ruszył w las. Chodził tak przez jakiś czas, aż wreszcie trafił na polanę, którą ktoś najwyraźniej niedawno wyrąbał. Chłopak znalazł jeden z ostatnich powalonych pni. Zaczął tępą siekierą ciosać z niego deski. Stukał tak i stukał, ale praca nie posuwała się naprzód, bo narzędzie miał tak tępe, że równie dobrze mógłby używać młotka. Mniej więcej koło południa z gęstwiny wyłoniła się tajemnicza postać. Dziwny to był człowiek. Zwalisty, jakby obrośnięty mchem, a może futrem. Miał zmierzwione włosy i długą brodę. Wyglądał na starego. Stąpał powoli, sapiąc cicho. To był Dziad Borowy, ale tego pewnie już domyślacie się sami.
– Witaj dobry człowieku. Cóż tutaj robisz? Czemu wycinasz te piękne drzewa? – zapytał.
– Witaj starcze. Nie ja wycinałem te drzewa. Ot, znalazłem powalony pień i deski z niego robię – odpowiedział Czesław.
– A na co ci te deski?
– Będę budować latający okręt, żeby go dać w prezencie naszemu królowi.
– Latający, powiadasz? – pokiwał głową ze zrozumieniem Dziad. – A jak on będzie latał? – dopytywał.
Chłopak zasępił się, bo zrozumiał nagle, że nie ma żadnego planu. Owszem, przyszedł do lasu, znalazł pień drzewa, zabrał się za struganie desek, ale co dalej? Siał na pniu, którego porąbać na deski nie potrafił, wyjął węzełek i wyciągnął chleb.
– Głodnym – oznajmił nieoczekiwanie Dziad. – Podzielisz się chlebem? – zapytał.
Czesław przełamał bochenek na pół i podał część gościowi. Obaj jedli w ciszy. Wreszcie skończyli.
– Z tego pnia desek na latający okręt nie zrobisz chłopcze – powiedział z przekonaniem Dziad Borowy.
– Nigdy wcześniej nie robiłem latającego statku – przyznał Czesław – ale w chmurach chciałbym polatać. Zobaczyć je z bliska, a świat z wysoka. Jak ptaki.
– To ci powiem tak – rzekł Dziad – podzieliłeś się ze mną chlebem, ja podzielę się z tobą dobrą radą. Zostaw ten pniak. Idź w las, aż trafisz na strumień, potem z tym strumieniem do jeziora, w którym rusałka mieszka. Miniesz ją, tylko sobie wcześniej uszy gałgankami zatkaj, żebyś nie słyszał co będzie mówiła.
– A co będzie mówiła? – zainteresował się Czesław.
– Będzie cię chciała na męża, ale ty nie dla niej. Jak jezioro miniesz, idź dalej, aż znajdziesz najwyższe drzewo w lesie. Podejdź do niego i trzy razy uderz w pień mówiąc te słowa:
Poczynając od korzenia, topór w deski pień zamienia,
to dla czaru wielka próba, już siekiera deski struga,
gdy zakończę czaru zdanie, na polanie okręt stanie.
– Tylko pamiętaj, kogo byś po drodze do króla nie spotkał, to mu pomóż i weź ze sobą – to mówiąc Dziad wstał, otrzepał się z okruchów chleba i zniknął w gąszczu.
Czesław wstał również, a że nie wiedział, w którą stronę iść, ruszył po prostu przed siebie. I faktycznie musiał mieć więcej szczęścia niż rozumu, bowiem wkrótce trafił na strumień. Szedł z jego biegiem, aż dotarł do jeziora. Pomny ostrzeżeń Borowego, urwał dwa kawałki materiału z chusty, w którą miał owinięte jedzenie, i napchał sobie do uszu. Tak przygotowany, zaczął okrążać jezioro. Kiedy był w połowie drogi, woda przy brzegu zabulgotała, zawirowała i z głębiny wynurzyła się piękna dziewczyna. Włosy miała złote, jak siano pod koniec lata, a ubranie w kolorze zieleni ledwo zakrywało jej powabne wdzięki.
– Witaj młodzieńcze – zaczęła kusić rusałka. – Choć do mnie, a już nigdy nie zabraknie ci miłości. Mam tu skarby na dnie, które zaspokoją wszystkie twoje pragnienia – obiecywała, ale chłopak nie zwracał na nią uwagi.
Szedł dalej, marząc o lataniu w chmurach. Nie słyszał, jak upojne słowa topielicy zaczynają zamieniać się w złowrogie krzyki, a wreszcie wrzaski i przekleństwa, gdy Czesław zaczął już oddalać się od jeziora. Szedł tak dalej i dalej w las, aż wreszcie, gdzieś tak w porze obiadowej, trafił na kolejną polanę. Stało na niej drzewo tak wysokie, że niemal sięgające koroną chmur. Czesław niewiele myśląc podszedł do pnia i uderzył go trzy razy siekierą, mówiąc:
Poczynając od korzenia, topór w deski pień zamienia,
to dla czaru wielka próba, już siekiera deski struga,
gdy zakończę czaru zdanie, na polanie okręt stanie.
Gdy skończył, pień pękł nagle u nasady a drzewo zaczęło się chylić ku ziemi. Nim się przewróciło, rozszczepiło się wzdłuż, zamieniając w długie, solidne deski. Te upadły na ziemię, ale nim zdążyły znieruchomieć, już ruszyły do tańca, łącząc się ze sobą. Wyrwała się z rąk chłopaka także tępa siekiera i ruszyła do tańca razem z deskami. Nie minęły dwa pacierze, a na środku polany stał okręt o płaskim dnie, dwóch wysokich masztach i prostokątnych żaglach. Czesław stał z otwartymi ustami i wybałuszonymi oczami. Nie mógł uwierzyć w to, co widział. Był bowiem świadkiem prastarej magii, zalegającej jeszcze miejscami w gęstwinach pradawnych borów, których niestety nie zostało już wiele na naszych ziemiach. Młodzieniec ostrożnie wszedł na pokład i stanął na dziobie.
– Do zamku króla – krzyknął, a okręt wzbił się w niebo, obrócił w stronę stolicy i ruszył dostojnie przez chmury.
Podróż upływała spokojnie. Czesław podziwiał świat widziany w dole. Nigdy nie opuszczał swojej wsi, więc każde sioło czy miasteczko, wielokolorowe pola, wstęgi rzek i płachty błękitnych jezior zachwycały go co chwilę. W pewnym momencie dostrzegł mężczyznę leżącego na ziemi. Pomny przestrogi Dziada Borowego, aby pomocy nikomu nie odmawiać i każdego ze sobą zabrać, nakazał okrętowi lot zniżyć. Wtedy zauważył, że mężczyzna nie spoczywa na trawie przypadkowo, lecz raczej nasłuchuje czegoś uważnie. Co więcej, dopiero teraz widać było, że ma ogromne uszy, wielkie niczym otwarte dłonie. Już miał się zaśmiać, widząc tego dziwaka, ale przypomniał sobie, że sam najmądrzejszy nie jest i że z niego też wszyscy się śmieją.
– Hej, człowieku, co tak leżysz na tej ziemi? – zawołał do nieznajomego.
– Nie krzycz tak, chłopcze. Słyszę cię doskonale. Słyszałem nawet, jakżeś tu nadlatywał. A na ziemi leżę, bo nasłuchuję, ile karet zjechało się z gośćmi na przyjęcie u króla w stolicy.
– A jak cię zwą? – dopytywał Czesław, zadziwiony jego niezwykłym talentem.
– Jestem sierotą, nigdy nie znałem mojego imienia. Ludzie mówią na mnie Uszaty.
– To by się zgadzało – zadumał się Czesław patrząc na niego. – I ile tych karet zajechało do króla? – dopytywał.
– Nie wiem, bo liczyć nie umiem – zawstydził się Uszaty.
– To ci pomogę. Mnie ojciec rachować nauczył, bo musiałem cebulę liczyć na targu – co mówiąc zeskoczył ze statku obok mężczyzny. – Ty, jak tylko usłyszysz, że powóz jakiegoś zacnego gościa zajeżdża, daj znak, a ja będę za ciebie liczył.
Spędzili tak godzinę albo i dwie, aż udało im się naliczyć ponad trzysta karet i powozów, jakie w dalekiej stolicy zajechały do pałacu wraz ze znamienitymi gośćmi. Wreszcie uznali, że wystarczy tego liczenia.
– A nie chcesz ze mną w gościnę do króla się zabrać? – zapytał Czesław Uszatego. – Sam na własne oczy zobaczyć te wszystkie karety?
Mężczyzna zgodził się chętnie i już po chwili żeglowali po niebie w stronę stolicy. Nie minęła godzina, a już Czesław dostrzegł kogoś w dole. Skierował okręt bliżej ziemi i zobaczył mężczyznę, który z trudem na jednej nodze skakał gdzieś przed siebie.
“Muszę pomóc kulawemu” – wspomniał na przestrogi Dziada Borowego. Wylądował więc przed nieznajomym, by zabrać go ze sobą. Wtedy zobaczył, że mężczyzna nie jest kulawy. Ma jedynie drugą nogę przywiązaną do ciała sznurem.
– Witaj człowieku, gdzie to tak skaczesz na tej jednej nodze?
– Do stolicy – odparł tamten. – Król przyjęcie organizuje. Chciałem zobaczyć, jakich gości z dalekich stron naspraszał.
– To czemu na jednej nodze skaczesz, a nie na dwóch? – zapytał chłopak.
– Bo na dwóch tak szybko się poruszam, że w jeden dzień całą Ziemię bym obiegł. Jak już się rozpędzę, to się przed stolicą nie zatrzymam. A tak, przynajmniej mam szansę trafić na miejsce, tylko nie wiem czy zdążę.
– Ja też do stolicy się udaję, żeby królowi ten latający okręt podarować. Wsiadaj i leć razem z nami.
– Z nieba mi spadłeś, dobry człowieku – podziękował jednonogi. – Ludzie zwą mnie Zając, co i nie jest dziwne.
Tak oto Czesław, Uszaty i Zając ruszyli latającym okrętem do stolicy. Godzinę później Czesław stał na dziobie statku okolicę z góry podziwiając.
– Leci! – krzyknął Uszaty i nagle, tuż koło chłopaka wbiła się strzała z uwiązaną do niej kartką. Zdziwiony i nieco wystraszony, sięgnął po nią i z trudem przeczytał wiadomość.
“Widzę, że w stronę stolicy lecicie. Zabrałbym się z wami, jeśli łaska.”
Czesław wyjrzał przez nadburcie i w dole dostrzegł zakapturzoną postać łucznika. I tym razem posłuchał rady Dziada Borowego i wylądował obok nieznajomego.
– Witajcie, jestem Robert w Kapturze, najlepszy łucznik w całym królestwie. Zmierzam do stolicy na turniej strzelecki. Na piechotę nie zdążę, dlatego zabrałbym się z wami.
– Dołącz zatem do naszej kompanii, w grupie raźniej i bezpieczniej – stwierdził Czesław. Zaraz potem wystartował i skierował okręt w stronę stolicy.
Dwa razy jeszcze musiał się zatrzymywać, by nieznajomych na pokład zabrać. Za pierwszym razem spotkał wychudzonego człowieka, który nazywał siebie Głodomorem. Wyznał, że wiedźma czar na niego rzuciła i od tej pory może zjeść wszystko, w każdej ilości, a i tak ciągle chodzi głodny. Kolejnym gościem Czesława został Wodopój. Ten zaś nosił z sobą bukłak pełen wody, a gdzie tylko wodę rozlał, tam natychmiast powstawało jezioro. Tymczasem w stolicy, w pałacu królewskim, w sali tronowej odbywało się kolejne przyjęcie. Król Świętopełek przyjmował hołd od wasali, ale też zabiegał o sojuszników wśród bardziej znamienitych gości. Stawili się bowiem także władcy z krajów ościennych. Wśród nich był również Król Południowej Krainy, Nadbor.
– Wiem, że wojska masz liczne, drogi Nadborze – powiedział Świętopełek do gościa. – Warto więc, by nasze rody się połączyły. Chcę oddać ci córkę za żonę. Co ty na to?
– Jakże to, obiecałeś wszak, że kto ci okręt latający dostarczy, ten dostanie królewnę i pół królestwa – zauważył pytany.
– Wiesz doskonale, że nic takiego się nie wydarzy. Ogłosiłem to tylko po to, aby pytań ludzie nie zadawali o wojnę, o podatki i nabór do armii.
– Królewna piękna jest, nie przeczę. Jej uroda znana jest na całym kontynencie. Kiedy zatem ślub i wesele?
– A choćby i dzisiaj, po co czekać, drogi zięciu? – ucieszył się Świętopełek. – Zatem zgoda?
– Zgoda – przytaknął Nadbor.
– Panie! Panie! – na sali tronowej rozległ się krzyk jednego ze służących. – Nad stolicą okręt leci, w stronę pałacu się kieruje!
Wszyscy goście rzucili się do okien. Przepychali się jedni przez drugich, nie bacząc na to, czy kto król czy zwykły dworzanin. Każdy chciał zobaczyć to cudo. I rzeczywiście, w oddali, majestatycznie sunął w chmurach piękny dwumasztowiec. Okręt wylądował na dziedzińcu pałacowym. Z pokładu zeskoczyło kilku ludzi. Prowadzeni przez służbę, ruszyli przez pokoje i komnaty do sali tronowej. Tu czekał już na nich król Świętopełek wraz z biesiadnikami. Nieoczekiwani goście stawili się przed nim. Wszyscy pokłonili się nisko i na przód wystąpił najmłodszy z nich.
– Witaj królu. Jestem Czesław ze wsi Boćki. Herold mówił, że temu, który latający okręt ci podaruje, królewnę za żonę i pół królestwa przekażesz.
– Słyszałem też, że od podatków ma twoją wieś zwolnić i od poboru do armii – dodał po cichu Uszaty.
Wszyscy czekali w napięciu na decyzję króla. Ten kręcił się i kręcił na tronie, spoglądając na Nadbora, któremu już księżniczkę na żonę obiecał.
– Czasy mamy trudne – zaczął – więc nie wystarczy okręt latający zbudować. Kandydat do ręki królewny musi jeszcze dodatkowe zadania podjąć, aby królewskie orędzie się wypełniło – skłamał. – Najpierw zapraszam was w gościnę. Siadajcie przy stołach i jedzcie. Zapewne zdrożeni jesteście podróżą i głodni. Jedzcie zatem. A jak nie zjecie wszystkiego, co na stołach leży, w gniew wpadnę i do lochów traficie za obrazę mojej gościnności – dodał zadowolony, że tym cudakom zadanie niemożliwe zlecił i nieoczekiwany problem rozwiązał.
Głodomór, gdy tylko to usłyszał, na jedzenie się rzucił. Goście w przerażeniu obserwowali, jak pochłania kolejne dania, wypija dzbany wina i pitnego miodu. W jego żołądku znikały całe świniaki, półtusze i kapłony. Sałatki, sałaty i owoce. Nie minęła godzina i zastawy stały puste, ogołocone ze wszelkiego jedzenia, jakie kucharze nadążali znosić. Król załamał ręce. Wtedy do ucha Świętopełka nachylił się król Nadbor.
– Każ mu z mojego królestwa czarną wodę przynieść. Magiczna ta woda wytryska spod ziemi na samym krańcu mojego królestwa. A ma to do siebie, że gdy ogień do niej przyłożyć, pali się lepiej niż drewno – szeptał gospodarzowi do ucha. – Niech za godzinę czarną wodę dostarczy. Pewien jestem, że nawet na swoim latającym okręcie nie zdąży w obie strony obrócić.
– Dobra to myśl – zgodził się Świętopełek i wolę swoją ogłosił przy wszystkich zebranych.
“Nie może to być, żeby zwykły chłopek roztropek został mężem mojej córki. Szczególnie, że już obiecałem ją Nadborowi. Ten gotów się obrazić i wojnę mi wypowiedzieć” – pomyślał jeszcze.
Tymczasem Czesław z kamratami wrócił na okręt i zastanawiał się, jak tu nieoczekiwany rozkaz króla spełnić.
– Zostaw to mnie – oświadczył Zając, swoją drugą nogę odwiązując od tułowia. Chwycił pusty bukłak i już go nie było, bo pędził na złamanie karku do Południowego Królestwa. Czas jednak płynął nieubłaganie.
– Czesławie – odezwał się nagle Uszaty. – Słyszę, że król rozkazał zbrojnym nas pojmać za niewykonanie zadania. Za kwadrans minie godzina, jak Zając po czarną wodę wyruszył.
– Cóż nam czynić wypada? – zamartwiał się chłopak.
– Czekaj, coś sprawdzić muszę – powiedział Uszaty i ucho do ziemi przyłożył. Słuchał tak chwilę, po czym powiedział – Zając śpi. Słyszę chrapanie tak głośne, aż tu się niesie. Widocznie droga go umordowała tak bardzo, że zasnął. Musimy go jakoś obudzić!
– Zostaw to mnie – powiedział Robert w Kapturze. Wyjął swój łuk, naciągnął cięciwę i wypuścił strzałę z taką mocą, że aż huknęło. Ta poszybowała przez niebo tak daleko, aż doleciała do miejsca, w którym drzemał Zając. Wbiła mu się tuż koło ucha, budząc go ze snu. Zając zerwał się na nogi, chwycił bukłak i ruszył pędem do stolicy. Zdążył w ostatnim momencie, bo już zbrojni chcieli kamratów aresztować.
Wszyscy zjawili się na sali tronowej. Czesław, jego przyjaciele, goście króla i sam władca. Każdy chciał magiczną wodę zobaczyć, która się pali. Ale jeszcze bardziej ciekawi byli decyzji króla. Ten, nie mogąc postąpić inaczej, aby nie stracić swojego autorytetu, wstał i ogłosił, że obietnicy swojej dotrzyma.
– A co z obietnicą złożoną mnie! – huknął Nadbor, wstając od stołu gwałtownie i przewracając krzesło. – Wkrótce usłyszysz moją odpowiedź. Szykuj się na wojnę, ale nie licz, że stanę po twojej stronie – co mówiąc, wyszedł z sali razem ze swoimi ludźmi.
Świętopełek odciągał realizację swojej obietnicy danej Czesławowi, jak tylko mógł, bo nie w smak mu była cała ta sytuacja. Za to kazał się wozić latającym okrętem to tu, to tam, by odwiedzać pobliskie miasta. Wreszcie, trzy dni później, w czasie kolejnego przyjęcia w stolicy, Uszaty szepnął coś Czesławowi. Ten wstał i powiedział:
– Panie, królu najłaskawszy. Dochodzą mnie słuchy, że Nadbor wojsko zebrał i na wojnę z tobą wyrusza.
Król Świępełek zadrżał, wstał od stołu i udał się do swoich komnat. Tam zebrał doradców, by radzić nad sytuacją zaczęli. Wreszcie najstarszy z nich powiedział:
– Królu! Ten chłopek, który tu przyleciał, winien jest wszystkiemu. Każ go wtrącić do lochów, a do Nadbora ślij posłów, niech go udobruchają jakoś. Pospólstwu i dworzanom zaś powiesz, że dobro państwa w obliczu wojny wymaga nadzwyczajnych działań. W ten sposób słowo dane cofniesz bez uszczerbku dla siebie. Jesteś władcą, musisz robić to, co władcy czynić należy.
– Dobrze radzisz. Tak zrobimy – zgodził się król.
Zaraz też posłał zbrojnych, którzy kamratów Czesława i jego samego pojmali i do lochów wrzucili. Tego samego dnia wyjechało też poselstwo do Nadbora, aby go od wojny odwieść. Nic jednak nie wskórali, bo armia Króla Południowej Krainy już niemal pod stolicę podchodziła. Nadbor ani myślał rezygnować z okazji. Wierzył bowiem, że uda mu się szybko zdobyć stolicę sąsiada, a wtedy nie tylko wojnę wygra, ale też i królewnę bez żadnych warunków za żonę dostanie.
Świętopełek zgromadził swoich żołnierzy pod pałacem, sam zaś wszedł na okręt, aby z góry wojskiem dowodzić. A tu zaczarowany okręt ani drgnie. Bez Czesława nie chce ruszyć się z miejsca. Zdenerwował się król, ale nic nie mógł uczynić. Posłał więc po chłopaka i jego przyjaciół. Kiedy wyszli z lochów, wsiedli na okręt, a król razem z nimi. Czesław wzbił się w niebo swoim zaczarowanym statkiem. Patrzą, a tam pod stolicę wojska Nadbora już podchodzą.
– Pomogę ci, królu, bo to mój kraj ukochany, więc to także moi nieprzyjaciele, którzy go atakują – zdecydował chłopak.
Nadleciał okrętem nad wojska Nadbora i zaczął krążyć dookoła. Tymczasem Wodopój odkorkował swój bukłak i zaczął z niego chlustać w dół wodą. A gdzie ta na ziemię spadła, tam zaraz albo jezioro, albo bagno się tworzyło. Wojska Nadbora zaczęły topić się lub grzęznąć po pas w błocie. W obozie wroga zapanowała panika, bo nikt takich czarów wcześniej nie widział. Żołnierze Króla Południa rzucili się do ucieczki w nieładzie, żeby życie swoje ratować. Sam Nadbor też na konia wsiadł i umknął w popłochu. Kiedy już obce wojska uciekły z pola bitwy, Czesław wylądował okrętem na skraju lasu. Wysadził Świętopełka wraz z obecnymi przy nim dwoma generałami i powiedział:
– Wracaj królu do stolicy na piechotę. Nie chcę ja, żebyś mi znowu zbrojnych nasyłał, mnie i moich kamratów do lochu pakował. Wola twoja zmienna jest, jak panna na wydaniu. Nie chcę też królewny za żonę i na nic mi pół królestwa, które byle sąsiad najechać może ze swoim wojskiem. Żegnaj, bo raczej się już nie zobaczymy – to mówiąc, uniósł statek razem z załogą w niebo i odleciał w dal. A ludzie opowiadają, że do dziś tak lata i czasami można go zobaczyć w oddali, jak wśród chmur żegluje.
Drodzy Czytelnicy,
zapraszam Was do świata bajek, które szczególnie odcisnęły się w mojej pamięci. Słuchałem ich w dzieciństwie. Teraz wracają, a ja próbuję przekazać je Wam w mojej własnej interpretacji.
Jako autor, staram się odtworzyć je na nowo tak, aby z jednej strony uczyły, z drugiej były bezpieczne i przyjazne dzieciom. Tak bardzo, jak to tylko jest możliwe, bez zaburzania akcji i sensu każdej z nich.
Mam nadzieję, że miło spędzicie czas, czytając je swoim dzieciom, lub - jeśli potrafią już czytać - zapoznają się z nimi same z zainteresowaniem.
AutorZaczarowany okręt
Dawniej, niż “dawno, dawno temu”, w czasach, kiedy na ziemiach polskich wciąż jeszcze działała magia, była sobie pewna wieś. Dziś nikt jej już nie pamięta, bo zniknęła z map świata, a miejsce po niej pokrył piach. Jednak wtedy stały tam liczne chałupy. W jednej z nich mieszkali chłop i baba, całkiem starzy oboje. Mieli oni trzech synów. Dwaj z nich, Andrzej i Bartłomiej, byli przystojni i przebojowi. Podobali się wszystkim dziewczynom w okolicy. Każda chciała jednego z nich na męża. Na wiejskich zabawach i potańcówkach byli tak popularni, że w końcu stali się bardzo zarozumiali. Z tego też powodu szydzili ze swojego młodszego brata, Czesława i wstydzili się go. Ostatni, trzeci syn był bowiem inny. Żył w swoim własnym świecie. Do pracy w polu się nie garnął. Wolał za to obserwować chmury, gonić motyle i przyglądać się świerszczom na łące. Grywał też godzinami na drewnianej fujarce i marzył o niebieskich migdałach. Miał też dobre serce, i choć nie zawsze mu to wychodziło, starał się pomagać innym.
Pewnego dnia we wsi pojawił się wysłannik króla. Zwołał wszystkich mieszkańców na głównym placu i gromkim głosem wyrecytował królewski edykt.
– Podaje się do wiadomości wszem i wobec, że pan nasz i król Świętopełek, władca wszystkiego, czym włada, zbiera wojsko na wojnę śmiertelną z naszym odwiecznym wrogiem – krzyczał herold. – Nakłada się tedy nowe podatki oraz ogłasza pobór do wojska. Jeśli zaś kto dostarczy królowi latający okręt, tego wieś nie tylko oszczędzona będzie, ale też dostanie królewnę za żonę i pół królestwa – co powiedziawszy, herold kartę z rozkazem zwinął, włożył do torby i ruszył w dalszą drogę.
Kiedy zniknął za horyzontem, wszyscy rozbiegli się do domów i w całej wsi rozgorzała gorąca dyskusja. Nie inaczej było w domu chłopa i baby. Dwaj starsi synowie zaczęli spierać się i rozważać to, co obwieścił wysłannik króla. Ich ojciec też nie szczędził słów.
– Jakże to, okręt latający? – zadumał się ojciec.
– Ano, wychodzi na to, że latający. Kto by pomyślał, że w stolicy takie cuda się dzieją – zauważył ze zdziwieniem Andrzej.
– Ciekawe, jak wysoko taki okręt lata? – zastanawiał się Bartłomiej.
Tylko Czesław siedział w kącie i z otwartymi ustami słuchał rozmowy, marząc o tym, by wzlecieć między chmury i podziwiać je z bliska. Jak zatem widzicie, nikt nie roztrząsał nowych podatków na wojnę. Nikt też nie narzekał na przymusowy pobór do armii. Wszyscy rozprawiali o okręcie, który miał latać.
– I na dodatek królewna za żonę – rozmarzył się Andrzej, bo powoli zaczynał myśleć o tym, że już przydałaby mu się dziewczyna na żonę.
– Co tam królewna. Pół królestwa, to jest coś – argumentował Bartłomiej, który raczej marzył o bogactwie, niż zakładaniu rodziny.
– Latać w chmurach… – mruknął cicho Czesław, ale nikt nie zwracał na niego uwagi.
Dyskusja trwała do późnej nocy. Wreszcie dwaj starsi bracia uradzili, że następnego dnia ruszą do lasu, by okręt zbudować. Tak też zrobili. Gdy tylko słońce pokazało się rankiem na niebie, spakowali trochę jedzenia, zabrali ze sobą dwie siekiery, piłę i pospieszyli do lasu. Szli dość długo, szukając dobrych, prostych drzew, z których będzie można zrobić porządne deski. Wreszcie znaleźli odpowiednie miejsce i zaczęli ścinać drzewa. Pracowali bez wytchnienia przez trzy kolejne dni. Udało im się ściąć tyle pni, aż powstała mała polana. Bracia zaczęli się męczyć, bo powalone drzewa nie chroniły ich już od słońca. Siedli więc na chwilę, by posilić się resztkami jedzenia, które ze sobą zabrali z domu. Kiedy tak jedli, z gęstwiny ktoś wyszedł. Dziwny to był człowiek. Zwalisty, jakby obrośnięty mchem, a może futrem. Miał zmierzwione włosy i długą brodę. Wyglądał na starego. Stąpał powoli, sapiąc cicho. Wreszcie zbliżył się do braci.
– Witajcie dobrzy ludzie. Cóż tutaj robicie? Czemu wycinacie te piękne drzewa? – zapytał przybysz.
– Nic ci do tego człowieku – odpowiedział zaczepnie Bartłomiej, przekonany o tym, że starszym żaden szacunek się nie należy.
– Wycinamy, to wycinamy – dodał Andrzej. – Będziemy budować latający okręt, żeby go dać w prezencie naszemu królowi.
– Latający, powiadacie? – pokiwał głową ze zrozumieniem Dziad Borowy. On to bowiem był tajemniczym starcem. Tym, którzy o nim nigdy nie słyszeli wyjaśniam, że Dziad Borowy to niezwykle tajemniczy osobnik, żyjący samotnie w gęstwinie leśnej. Mało kto go widuje, bo unika on ludzi cywilizowanych. Po wsiach mówią, że czasami porywa małe dziewczynki, aby sprzątały mu chatę i szykowały jedzenie, kiedy on wyrusza na leśne ścieżki rabować podróżnych lub kraść po wsiach. Czy to prawda, trudno powiedzieć. Dość, że czasem uważany jest po prostu za obrońcę i strażnika lasu. Ile w tym prawdy, tego nie wie nikt. No i zależy też od tego, kto co mówi i gdzie.
– A jak on będzie latał? – dopytywał Borowy.
Bracia zasępili się, bo zrozumieli nagle, że nie mają żadnego planu. Owszem, zrąbali drzewa, pocięli część z nich na deski, ale co dalej?
– Głodnym – oznajmił nieoczekiwanie Dziad. – Podzielicie się chlebem? – zapytał.
Tymczasem w braciach złość się zebrała, bo nieoczekiwany gość uświadomił im bezradność ich kilkudniowego wysiłku. Rzeczywiście, napracowali się, ale zupełnie zapomnieli o tym, że okręty nie latają same z siebie. Trzeba czegoś więcej, jednak oni nie mieli pojęcia, co miałoby to być. Ich plany na szybkie i łatwe zdobycie królewny za żonę albo przynajmniej połowy królestwa nagle zaczęły się kruszyć.
– Idźże swoją drogą starcze. Nic tu po tobie – rzucił szybko Bartłomiej.
– Statku latającego nie zbudujecie, choćbyście rok tu siedzieli – odpowiedział Borowy. – Prędzej koryto dla świń wam wyjdzie, niż okręt – co mówiąc, odwrócił się na pięcie i zniknął w gęstwinie.
Bracia skończyli posiłek. Pełne brzuchy sprawiły, że nabrali nowych sił i humor im się poprawił. Ruszyli raźno do dalszej pracy. Jedzenie dodało im animuszu, więc chwycili siekiery i zaczęli budować okręt. Pracowali do wieczora. Kiedy skończyli, spojrzeli na siebie ze zdumieniem. Na ziemi leżało duże, równo zbite… koryto dla świń. Odrzucili je na bok, by nie przeszkadzało i znowu zaczęli deski przycinać, zbijać, łączyć. Na noc przerwali i wrócili do pracy dnia następnego. Piłowali i przybijali niemal do wieczora. Mniej więcej na godzinę przed zachodem słońca otarli pot z czoła. Spojrzeli obaj i z przerażeniem ujrzeli nieco nierówne i pokrzywione… koryto dla świń.
– Cóż to za jakieś czary? – zapytał Andrzej.
– Do trzech razy sztuka – odpowiedział mu Bartłomiej, wciąż pełen entuzjazmu. Brał on się stąd, że był młodszy od brata i nadzieja, a przede wszystkim chciwość zdobycia połowy królestwa, wciąż tliła mu się w sercu.
Nastał kolejny dzień. Braciom wciąż pozostało jeszcze sporo wolnych, niezużytych desek. Z lekką rezygnacją, ale w dalszym ciągu zdeterminowani, zabrali się do dzieła. Po kilku godzinach ciężkiej pracy otarli pot z czoła. Odsunęli się nieco, by dzieło swoje podziwiać. Jakież było ich zdumienie, gdy znowu na ziemi zobaczyli zbite z desek, tym razem niedbale, krzywe i dziurawe koryto dla świń.
– To jakieś czary! – Andrzej usiadł zrezygnowany na ziemi.
– Jesteśmy tu już prawie od tygodnia. Nigdy nie zbudujemy okrętu w takich warunkach – przytaknął Bartłomiej.
– Wracamy do domu – zawyrokował starszy brat.
– A co powiemy ludziom?
– Powiemy, że nie było w lesie drzew na tyle prostych, by dało się z nich zrobić deski godne latającego okrętu – wymyślił Andrzej.
Spakowali narzędzia i jak niepyszni wrócili do wsi. Ludziom opowiedzieli to, co ustalili. Nikt też nie dopytywał o szczegóły. Tymczasem najmłodszy brat wciąż marzył o lataniu w chmurach. Następnego dnia po powrocie braci, tuż po obiedzie zaczął się pakować. Zawinął w węzełek bochenek chleba, trochę sera i kilka jabłek.
– A ty gdzie się wybierasz – zapytał go ojciec.
– Idę w las budować okręt dla króla – odpowiedział Czesław.
Bracia, którzy to słyszeli, zaczęli śmiać się tak bardzo, że aż ich brzuchy zaczęły boleć.
– Głupiś – stwierdził ojciec i wrócił do przebierania cebuli, którą niedawno przywiózł z pola.
– Czekaj, masz tu odpowiednie narzędzie – powiedział Bartłomiej, wręczając młodszemu bratu starą, tępą siekierę o nadłamanym trzonku.
– Tylko się nie przepracowuj – dodał Andrzej, śmiejąc się z żartu brata.
Czesław, nieświadomy faktu, że bracia z niego zadrwili, podziękował i niezwłocznie ruszył w las. Chodził tak przez jakiś czas, aż wreszcie trafił na polanę, którą ktoś najwyraźniej niedawno wyrąbał. Chłopak znalazł jeden z ostatnich powalonych pni. Zaczął tępą siekierą ciosać z niego deski. Stukał tak i stukał, ale praca nie posuwała się naprzód, bo narzędzie miał tak tępe, że równie dobrze mógłby używać młotka. Mniej więcej koło południa z gęstwiny wyłoniła się tajemnicza postać. Dziwny to był człowiek. Zwalisty, jakby obrośnięty mchem, a może futrem. Miał zmierzwione włosy i długą brodę. Wyglądał na starego. Stąpał powoli, sapiąc cicho. To był Dziad Borowy, ale tego pewnie już domyślacie się sami.
– Witaj dobry człowieku. Cóż tutaj robisz? Czemu wycinasz te piękne drzewa? – zapytał.
– Witaj starcze. Nie ja wycinałem te drzewa. Ot, znalazłem powalony pień i deski z niego robię – odpowiedział Czesław.
– A na co ci te deski?
– Będę budować latający okręt, żeby go dać w prezencie naszemu królowi.
– Latający, powiadasz? – pokiwał głową ze zrozumieniem Dziad. – A jak on będzie latał? – dopytywał.
Chłopak zasępił się, bo zrozumiał nagle, że nie ma żadnego planu. Owszem, przyszedł do lasu, znalazł pień drzewa, zabrał się za struganie desek, ale co dalej? Siał na pniu, którego porąbać na deski nie potrafił, wyjął węzełek i wyciągnął chleb.
– Głodnym – oznajmił nieoczekiwanie Dziad. – Podzielisz się chlebem? – zapytał.
Czesław przełamał bochenek na pół i podał część gościowi. Obaj jedli w ciszy. Wreszcie skończyli.
– Z tego pnia desek na latający okręt nie zrobisz chłopcze – powiedział z przekonaniem Dziad Borowy.
– Nigdy wcześniej nie robiłem latającego statku – przyznał Czesław – ale w chmurach chciałbym polatać. Zobaczyć je z bliska, a świat z wysoka. Jak ptaki.
– To ci powiem tak – rzekł Dziad – podzieliłeś się ze mną chlebem, ja podzielę się z tobą dobrą radą. Zostaw ten pniak. Idź w las, aż trafisz na strumień, potem z tym strumieniem do jeziora, w którym rusałka mieszka. Miniesz ją, tylko sobie wcześniej uszy gałgankami zatkaj, żebyś nie słyszał co będzie mówiła.
– A co będzie mówiła? – zainteresował się Czesław.
– Będzie cię chciała na męża, ale ty nie dla niej. Jak jezioro miniesz, idź dalej, aż znajdziesz najwyższe drzewo w lesie. Podejdź do niego i trzy razy uderz w pień mówiąc te słowa:
Poczynając od korzenia, topór w deski pień zamienia,
to dla czaru wielka próba, już siekiera deski struga,
gdy zakończę czaru zdanie, na polanie okręt stanie.
– Tylko pamiętaj, kogo byś po drodze do króla nie spotkał, to mu pomóż i weź ze sobą – to mówiąc Dziad wstał, otrzepał się z okruchów chleba i zniknął w gąszczu.
Czesław wstał również, a że nie wiedział, w którą stronę iść, ruszył po prostu przed siebie. I faktycznie musiał mieć więcej szczęścia niż rozumu, bowiem wkrótce trafił na strumień. Szedł z jego biegiem, aż dotarł do jeziora. Pomny ostrzeżeń Borowego, urwał dwa kawałki materiału z chusty, w którą miał owinięte jedzenie, i napchał sobie do uszu. Tak przygotowany, zaczął okrążać jezioro. Kiedy był w połowie drogi, woda przy brzegu zabulgotała, zawirowała i z głębiny wynurzyła się piękna dziewczyna. Włosy miała złote, jak siano pod koniec lata, a ubranie w kolorze zieleni ledwo zakrywało jej powabne wdzięki.
– Witaj młodzieńcze – zaczęła kusić rusałka. – Choć do mnie, a już nigdy nie zabraknie ci miłości. Mam tu skarby na dnie, które zaspokoją wszystkie twoje pragnienia – obiecywała, ale chłopak nie zwracał na nią uwagi.
Szedł dalej, marząc o lataniu w chmurach. Nie słyszał, jak upojne słowa topielicy zaczynają zamieniać się w złowrogie krzyki, a wreszcie wrzaski i przekleństwa, gdy Czesław zaczął już oddalać się od jeziora. Szedł tak dalej i dalej w las, aż wreszcie, gdzieś tak w porze obiadowej, trafił na kolejną polanę. Stało na niej drzewo tak wysokie, że niemal sięgające koroną chmur. Czesław niewiele myśląc podszedł do pnia i uderzył go trzy razy siekierą, mówiąc:
Poczynając od korzenia, topór w deski pień zamienia,
to dla czaru wielka próba, już siekiera deski struga,
gdy zakończę czaru zdanie, na polanie okręt stanie.
Gdy skończył, pień pękł nagle u nasady a drzewo zaczęło się chylić ku ziemi. Nim się przewróciło, rozszczepiło się wzdłuż, zamieniając w długie, solidne deski. Te upadły na ziemię, ale nim zdążyły znieruchomieć, już ruszyły do tańca, łącząc się ze sobą. Wyrwała się z rąk chłopaka także tępa siekiera i ruszyła do tańca razem z deskami. Nie minęły dwa pacierze, a na środku polany stał okręt o płaskim dnie, dwóch wysokich masztach i prostokątnych żaglach. Czesław stał z otwartymi ustami i wybałuszonymi oczami. Nie mógł uwierzyć w to, co widział. Był bowiem świadkiem prastarej magii, zalegającej jeszcze miejscami w gęstwinach pradawnych borów, których niestety nie zostało już wiele na naszych ziemiach. Młodzieniec ostrożnie wszedł na pokład i stanął na dziobie.
– Do zamku króla – krzyknął, a okręt wzbił się w niebo, obrócił w stronę stolicy i ruszył dostojnie przez chmury.
Podróż upływała spokojnie. Czesław podziwiał świat widziany w dole. Nigdy nie opuszczał swojej wsi, więc każde sioło czy miasteczko, wielokolorowe pola, wstęgi rzek i płachty błękitnych jezior zachwycały go co chwilę. W pewnym momencie dostrzegł mężczyznę leżącego na ziemi. Pomny przestrogi Dziada Borowego, aby pomocy nikomu nie odmawiać i każdego ze sobą zabrać, nakazał okrętowi lot zniżyć. Wtedy zauważył, że mężczyzna nie spoczywa na trawie przypadkowo, lecz raczej nasłuchuje czegoś uważnie. Co więcej, dopiero teraz widać było, że ma ogromne uszy, wielkie niczym otwarte dłonie. Już miał się zaśmiać, widząc tego dziwaka, ale przypomniał sobie, że sam najmądrzejszy nie jest i że z niego też wszyscy się śmieją.
– Hej, człowieku, co tak leżysz na tej ziemi? – zawołał do nieznajomego.
– Nie krzycz tak, chłopcze. Słyszę cię doskonale. Słyszałem nawet, jakżeś tu nadlatywał. A na ziemi leżę, bo nasłuchuję, ile karet zjechało się z gośćmi na przyjęcie u króla w stolicy.
– A jak cię zwą? – dopytywał Czesław, zadziwiony jego niezwykłym talentem.
– Jestem sierotą, nigdy nie znałem mojego imienia. Ludzie mówią na mnie Uszaty.
– To by się zgadzało – zadumał się Czesław patrząc na niego. – I ile tych karet zajechało do króla? – dopytywał.
– Nie wiem, bo liczyć nie umiem – zawstydził się Uszaty.
– To ci pomogę. Mnie ojciec rachować nauczył, bo musiałem cebulę liczyć na targu – co mówiąc zeskoczył ze statku obok mężczyzny. – Ty, jak tylko usłyszysz, że powóz jakiegoś zacnego gościa zajeżdża, daj znak, a ja będę za ciebie liczył.
Spędzili tak godzinę albo i dwie, aż udało im się naliczyć ponad trzysta karet i powozów, jakie w dalekiej stolicy zajechały do pałacu wraz ze znamienitymi gośćmi. Wreszcie uznali, że wystarczy tego liczenia.
– A nie chcesz ze mną w gościnę do króla się zabrać? – zapytał Czesław Uszatego. – Sam na własne oczy zobaczyć te wszystkie karety?
Mężczyzna zgodził się chętnie i już po chwili żeglowali po niebie w stronę stolicy. Nie minęła godzina, a już Czesław dostrzegł kogoś w dole. Skierował okręt bliżej ziemi i zobaczył mężczyznę, który z trudem na jednej nodze skakał gdzieś przed siebie.
“Muszę pomóc kulawemu” – wspomniał na przestrogi Dziada Borowego. Wylądował więc przed nieznajomym, by zabrać go ze sobą. Wtedy zobaczył, że mężczyzna nie jest kulawy. Ma jedynie drugą nogę przywiązaną do ciała sznurem.
– Witaj człowieku, gdzie to tak skaczesz na tej jednej nodze?
– Do stolicy – odparł tamten. – Król przyjęcie organizuje. Chciałem zobaczyć, jakich gości z dalekich stron naspraszał.
– To czemu na jednej nodze skaczesz, a nie na dwóch? – zapytał chłopak.
– Bo na dwóch tak szybko się poruszam, że w jeden dzień całą Ziemię bym obiegł. Jak już się rozpędzę, to się przed stolicą nie zatrzymam. A tak, przynajmniej mam szansę trafić na miejsce, tylko nie wiem czy zdążę.
– Ja też do stolicy się udaję, żeby królowi ten latający okręt podarować. Wsiadaj i leć razem z nami.
– Z nieba mi spadłeś, dobry człowieku – podziękował jednonogi. – Ludzie zwą mnie Zając, co i nie jest dziwne.
Tak oto Czesław, Uszaty i Zając ruszyli latającym okrętem do stolicy. Godzinę później Czesław stał na dziobie statku okolicę z góry podziwiając.
– Leci! – krzyknął Uszaty i nagle, tuż koło chłopaka wbiła się strzała z uwiązaną do niej kartką. Zdziwiony i nieco wystraszony, sięgnął po nią i z trudem przeczytał wiadomość.
“Widzę, że w stronę stolicy lecicie. Zabrałbym się z wami, jeśli łaska.”
Czesław wyjrzał przez nadburcie i w dole dostrzegł zakapturzoną postać łucznika. I tym razem posłuchał rady Dziada Borowego i wylądował obok nieznajomego.
– Witajcie, jestem Robert w Kapturze, najlepszy łucznik w całym królestwie. Zmierzam do stolicy na turniej strzelecki. Na piechotę nie zdążę, dlatego zabrałbym się z wami.
– Dołącz zatem do naszej kompanii, w grupie raźniej i bezpieczniej – stwierdził Czesław. Zaraz potem wystartował i skierował okręt w stronę stolicy.
Dwa razy jeszcze musiał się zatrzymywać, by nieznajomych na pokład zabrać. Za pierwszym razem spotkał wychudzonego człowieka, który nazywał siebie Głodomorem. Wyznał, że wiedźma czar na niego rzuciła i od tej pory może zjeść wszystko, w każdej ilości, a i tak ciągle chodzi głodny. Kolejnym gościem Czesława został Wodopój. Ten zaś nosił z sobą bukłak pełen wody, a gdzie tylko wodę rozlał, tam natychmiast powstawało jezioro. Tymczasem w stolicy, w pałacu królewskim, w sali tronowej odbywało się kolejne przyjęcie. Król Świętopełek przyjmował hołd od wasali, ale też zabiegał o sojuszników wśród bardziej znamienitych gości. Stawili się bowiem także władcy z krajów ościennych. Wśród nich był również Król Południowej Krainy, Nadbor.
– Wiem, że wojska masz liczne, drogi Nadborze – powiedział Świętopełek do gościa. – Warto więc, by nasze rody się połączyły. Chcę oddać ci córkę za żonę. Co ty na to?
– Jakże to, obiecałeś wszak, że kto ci okręt latający dostarczy, ten dostanie królewnę i pół królestwa – zauważył pytany.
– Wiesz doskonale, że nic takiego się nie wydarzy. Ogłosiłem to tylko po to, aby pytań ludzie nie zadawali o wojnę, o podatki i nabór do armii.
– Królewna piękna jest, nie przeczę. Jej uroda znana jest na całym kontynencie. Kiedy zatem ślub i wesele?
– A choćby i dzisiaj, po co czekać, drogi zięciu? – ucieszył się Świętopełek. – Zatem zgoda?
– Zgoda – przytaknął Nadbor.
– Panie! Panie! – na sali tronowej rozległ się krzyk jednego ze służących. – Nad stolicą okręt leci, w stronę pałacu się kieruje!
Wszyscy goście rzucili się do okien. Przepychali się jedni przez drugich, nie bacząc na to, czy kto król czy zwykły dworzanin. Każdy chciał zobaczyć to cudo. I rzeczywiście, w oddali, majestatycznie sunął w chmurach piękny dwumasztowiec. Okręt wylądował na dziedzińcu pałacowym. Z pokładu zeskoczyło kilku ludzi. Prowadzeni przez służbę, ruszyli przez pokoje i komnaty do sali tronowej. Tu czekał już na nich król Świętopełek wraz z biesiadnikami. Nieoczekiwani goście stawili się przed nim. Wszyscy pokłonili się nisko i na przód wystąpił najmłodszy z nich.
– Witaj królu. Jestem Czesław ze wsi Boćki. Herold mówił, że temu, który latający okręt ci podaruje, królewnę za żonę i pół królestwa przekażesz.
– Słyszałem też, że od podatków ma twoją wieś zwolnić i od poboru do armii – dodał po cichu Uszaty.
Wszyscy czekali w napięciu na decyzję króla. Ten kręcił się i kręcił na tronie, spoglądając na Nadbora, któremu już księżniczkę na żonę obiecał.
– Czasy mamy trudne – zaczął – więc nie wystarczy okręt latający zbudować. Kandydat do ręki królewny musi jeszcze dodatkowe zadania podjąć, aby królewskie orędzie się wypełniło – skłamał. – Najpierw zapraszam was w gościnę. Siadajcie przy stołach i jedzcie. Zapewne zdrożeni jesteście podróżą i głodni. Jedzcie zatem. A jak nie zjecie wszystkiego, co na stołach leży, w gniew wpadnę i do lochów traficie za obrazę mojej gościnności – dodał zadowolony, że tym cudakom zadanie niemożliwe zlecił i nieoczekiwany problem rozwiązał.
Głodomór, gdy tylko to usłyszał, na jedzenie się rzucił. Goście w przerażeniu obserwowali, jak pochłania kolejne dania, wypija dzbany wina i pitnego miodu. W jego żołądku znikały całe świniaki, półtusze i kapłony. Sałatki, sałaty i owoce. Nie minęła godzina i zastawy stały puste, ogołocone ze wszelkiego jedzenia, jakie kucharze nadążali znosić. Król załamał ręce. Wtedy do ucha Świętopełka nachylił się król Nadbor.
– Każ mu z mojego królestwa czarną wodę przynieść. Magiczna ta woda wytryska spod ziemi na samym krańcu mojego królestwa. A ma to do siebie, że gdy ogień do niej przyłożyć, pali się lepiej niż drewno – szeptał gospodarzowi do ucha. – Niech za godzinę czarną wodę dostarczy. Pewien jestem, że nawet na swoim latającym okręcie nie zdąży w obie strony obrócić.
– Dobra to myśl – zgodził się Świętopełek i wolę swoją ogłosił przy wszystkich zebranych.
“Nie może to być, żeby zwykły chłopek roztropek został mężem mojej córki. Szczególnie, że już obiecałem ją Nadborowi. Ten gotów się obrazić i wojnę mi wypowiedzieć” – pomyślał jeszcze.
Tymczasem Czesław z kamratami wrócił na okręt i zastanawiał się, jak tu nieoczekiwany rozkaz króla spełnić.
– Zostaw to mnie – oświadczył Zając, swoją drugą nogę odwiązując od tułowia. Chwycił pusty bukłak i już go nie było, bo pędził na złamanie karku do Południowego Królestwa. Czas jednak płynął nieubłaganie.
– Czesławie – odezwał się nagle Uszaty. – Słyszę, że król rozkazał zbrojnym nas pojmać za niewykonanie zadania. Za kwadrans minie godzina, jak Zając po czarną wodę wyruszył.
– Cóż nam czynić wypada? – zamartwiał się chłopak.
– Czekaj, coś sprawdzić muszę – powiedział Uszaty i ucho do ziemi przyłożył. Słuchał tak chwilę, po czym powiedział – Zając śpi. Słyszę chrapanie tak głośne, aż tu się niesie. Widocznie droga go umordowała tak bardzo, że zasnął. Musimy go jakoś obudzić!
– Zostaw to mnie – powiedział Robert w Kapturze. Wyjął swój łuk, naciągnął cięciwę i wypuścił strzałę z taką mocą, że aż huknęło. Ta poszybowała przez niebo tak daleko, aż doleciała do miejsca, w którym drzemał Zając. Wbiła mu się tuż koło ucha, budząc go ze snu. Zając zerwał się na nogi, chwycił bukłak i ruszył pędem do stolicy. Zdążył w ostatnim momencie, bo już zbrojni chcieli kamratów aresztować.
Wszyscy zjawili się na sali tronowej. Czesław, jego przyjaciele, goście króla i sam władca. Każdy chciał magiczną wodę zobaczyć, która się pali. Ale jeszcze bardziej ciekawi byli decyzji króla. Ten, nie mogąc postąpić inaczej, aby nie stracić swojego autorytetu, wstał i ogłosił, że obietnicy swojej dotrzyma.
– A co z obietnicą złożoną mnie! – huknął Nadbor, wstając od stołu gwałtownie i przewracając krzesło. – Wkrótce usłyszysz moją odpowiedź. Szykuj się na wojnę, ale nie licz, że stanę po twojej stronie – co mówiąc, wyszedł z sali razem ze swoimi ludźmi.
Świętopełek odciągał realizację swojej obietnicy danej Czesławowi, jak tylko mógł, bo nie w smak mu była cała ta sytuacja. Za to kazał się wozić latającym okrętem to tu, to tam, by odwiedzać pobliskie miasta. Wreszcie, trzy dni później, w czasie kolejnego przyjęcia w stolicy, Uszaty szepnął coś Czesławowi. Ten wstał i powiedział:
– Panie, królu najłaskawszy. Dochodzą mnie słuchy, że Nadbor wojsko zebrał i na wojnę z tobą wyrusza.
Król Świępełek zadrżał, wstał od stołu i udał się do swoich komnat. Tam zebrał doradców, by radzić nad sytuacją zaczęli. Wreszcie najstarszy z nich powiedział:
– Królu! Ten chłopek, który tu przyleciał, winien jest wszystkiemu. Każ go wtrącić do lochów, a do Nadbora ślij posłów, niech go udobruchają jakoś. Pospólstwu i dworzanom zaś powiesz, że dobro państwa w obliczu wojny wymaga nadzwyczajnych działań. W ten sposób słowo dane cofniesz bez uszczerbku dla siebie. Jesteś władcą, musisz robić to, co władcy czynić należy.
– Dobrze radzisz. Tak zrobimy – zgodził się król.
Zaraz też posłał zbrojnych, którzy kamratów Czesława i jego samego pojmali i do lochów wrzucili. Tego samego dnia wyjechało też poselstwo do Nadbora, aby go od wojny odwieść. Nic jednak nie wskórali, bo armia Króla Południowej Krainy już niemal pod stolicę podchodziła. Nadbor ani myślał rezygnować z okazji. Wierzył bowiem, że uda mu się szybko zdobyć stolicę sąsiada, a wtedy nie tylko wojnę wygra, ale też i królewnę bez żadnych warunków za żonę dostanie.
Świętopełek zgromadził swoich żołnierzy pod pałacem, sam zaś wszedł na okręt, aby z góry wojskiem dowodzić. A tu zaczarowany okręt ani drgnie. Bez Czesława nie chce ruszyć się z miejsca. Zdenerwował się król, ale nic nie mógł uczynić. Posłał więc po chłopaka i jego przyjaciół. Kiedy wyszli z lochów, wsiedli na okręt, a król razem z nimi. Czesław wzbił się w niebo swoim zaczarowanym statkiem. Patrzą, a tam pod stolicę wojska Nadbora już podchodzą.
– Pomogę ci, królu, bo to mój kraj ukochany, więc to także moi nieprzyjaciele, którzy go atakują – zdecydował chłopak.
Nadleciał okrętem nad wojska Nadbora i zaczął krążyć dookoła. Tymczasem Wodopój odkorkował swój bukłak i zaczął z niego chlustać w dół wodą. A gdzie ta na ziemię spadła, tam zaraz albo jezioro, albo bagno się tworzyło. Wojska Nadbora zaczęły topić się lub grzęznąć po pas w błocie. W obozie wroga zapanowała panika, bo nikt takich czarów wcześniej nie widział. Żołnierze Króla Południa rzucili się do ucieczki w nieładzie, żeby życie swoje ratować. Sam Nadbor też na konia wsiadł i umknął w popłochu. Kiedy już obce wojska uciekły z pola bitwy, Czesław wylądował okrętem na skraju lasu. Wysadził Świętopełka wraz z obecnymi przy nim dwoma generałami i powiedział:
– Wracaj królu do stolicy na piechotę. Nie chcę ja, żebyś mi znowu zbrojnych nasyłał, mnie i moich kamratów do lochu pakował. Wola twoja zmienna jest, jak panna na wydaniu. Nie chcę też królewny za żonę i na nic mi pół królestwa, które byle sąsiad najechać może ze swoim wojskiem. Żegnaj, bo raczej się już nie zobaczymy – to mówiąc, uniósł statek razem z załogą w niebo i odleciał w dal. A ludzie opowiadają, że do dziś tak lata i czasami można go zobaczyć w oddali, jak wśród chmur żegluje.
więcej..