Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Grzeszna i święta - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
6 października 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Grzeszna i święta - ebook

Anna, trzydziestoletnia doktorantka, pochodzi z zamożnej rodziny. Jest piękna, wykształcona i… samotna. Ma dwóch serdecznych przyjaciół: geja Przemka, dobrze prosperującego przedsiębiorcę, marzącego podobnie jak ona o szczęśliwym i trwałym związku. Drugim jest ksiądz, Wiktor Borkowski, który poświęcił się działalności misyjnej w Brazylii. Ale w życiu Anny pojawia się Marcin. Wiąże ich wspólnota dusz, łączy fantastyczny seks. Tylko że on zapomina jej powiedzieć, że jest żonaty. Co rozegra się w tym nietypowym trójkącie? Jak postąpią bohaterowie? Moralnie czy nagannie? W zgodzie z cudzymi oczekiwaniami czy ze sobą? Co wybiorą?

Kategoria: Erotyka
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66630-80-2
Rozmiar pliku: 1,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRO­LOG

Dziwka. Nie, ni­gdy nie pła­cono jej za ciało. Anna jest zwy­kłą dziew­czyną. Wycho­wała się w jed­nym z pod­war­szaw­skich mia­ste­czek w dobrze sytu­owa­nej rodzi­nie. Uwiel­bia tru­skawki, popija je szam­pa­nem. Nie lubi wsta­wać rano. Kocha za to taniec w desz­czu, do utraty tchu wiruje wtedy z roz­po­star­tymi ramio­nami. I śmieje się. Wszy­scy znają ten śmiech. Ma dziwne przy­zwy­cza­je­nia. Ale o tym potem…

Mar­cin dora­stał w małej miej­sco­wo­ści pod Grój­cem. Trauma z dzie­ciń­stwa zawa­żyła na jego doro­słym życiu. Matka w oba­wie przed tym, by syn nie powie­lał błę­dów ojca, ni­gdy o nim nie wspo­mi­nała. Sama jed­nak też nie potra­fiła natchnąć Mar­cina siłą, wiarą w sie­bie i spry­tem, który powi­nien cecho­wać każ­dego męż­czy­znę mają­cego w przy­szło­ści zaopie­ko­wać się jakąś zagu­bioną kobietą.

Jak to zwy­kle w życiu bywa, drogi ludzi prze­ci­nają się, spla­tają, wiążą… Cza­sem są to więzy trwałe, na całe życie. Cza­sem jed­nak, tak bywa czę­ściej, sple­cione są one ze zbyt taniego mate­riału, utka­nego w pośpie­chu. A czy można liczyć na to, że przejdą próbę czasu, skoro ludziom wciąż bra­kuje wiary i nadziei, a przede wszyst­kim chęci do żmud­nej pracy nad koń­co­wym efek­tem dzieła?

Matka od dzie­ciń­stwa wpa­jała Ani, że dobry czło­wiek u boku to dla każ­dej kobiety cel sam w sobie.

– Męż­czy­zna nie musi być przy­stojny, niech będzie wiel­ko­duszny, cie­pły. Niech wraca po pracy do domu, opie­kuje się dziećmi – zwy­kła mawiać, gdy córka przy­pro­wa­dzała kolej­nego przy­stoj­niaka, który poza tra­dy­cyj­nym powi­ta­niem nie umiał wykrze­sać z sie­bie niczego wię­cej.

Anna jed­nak, jak każda młoda kobieta, żyła nadzieją na wielką miłość. Nadzieja ta z wie­kiem sła­bła, sta­wała się bez­silna jak stara panna, któ­rej pozo­stały już tylko wspo­mnie­nia szczę­śli­wego dzie­ciń­stwa. Trwało to do momentu, aż skoń­czyła trzy­dzie­ści lat. Paź­dzier­nik miał odmie­nić życie Anny i, jak się póź­niej oka­zało, odmie­nił.ROZ­DZIAŁ I

W ponie­dzia­łek Anna obu­dziła się za późno. Kolejna impreza z piątku na nie­dzielę coraz dotkli­wiej uświa­da­miała jej, że czas doro­snąć. Po week­en­dzie prze­waż­nie bolała ją głowa i miała kaca moral­nego.

– Cho­lera! – prze­klęła w duchu, bo była pewna, że nie zdąży. Wzięła szybki prysz­nic, wrzu­ciła na sie­bie jedwabną koszulę, dżinsy i zbie­gła po scho­dach do garażu. Nie bez powodu zwy­kło się mawiać, że nie­szczę­ścia cho­dzą parami. Jej oczom uka­zał się samo­chód, jed­nak nieco odmie­niony. Przed­nią maskę zdo­biła zro­biona gwoź­dziem rysa w kształ­cie litery „Z”.

_Jakiś pie­przony Zorro!_ – pomy­ślała sobie i zamiast do pracy poje­chała na poli­cję. Tam jed­nak tylko utwier­dziła się w prze­ko­na­niu, że nie należy wal­czyć ze ste­reo­ty­pami, bo w grun­cie rze­czy mają one wiele wspól­nego z prawdą. Zła wró­ciła do domu. Po dro­dze wstą­piła jesz­cze do super­mar­ketu, bo wie­działa, że naj­lep­szym spo­so­bem, żeby dotrwać do końca tego feral­nego dnia, będzie fili­żanka gorą­cej cze­ko­lady popi­jana w towa­rzy­stwie Leonarda Cohena. Zapa­da­jąc się w nowym fotelu, marzyła o choć jed­nym dniu wol­nym od życia. Z marzeń wyrwał ją dzwo­nek do drzwi, który już od jakie­goś czasu obie­cy­wała sobie wymie­nić. Jego dobi­ja­jący dźwięk powtó­rzył się jesz­cze dwa razy, zanim zde­cy­do­wała się otwo­rzyć.

– Dzień dobry! Prze­pra­szam za naj­ście, ale kolega, który zresztą jest pani sąsia­dem, powie­dział mi, że pory­so­wano pani samo­chód. Pozwo­li­łem sobie przyjść, bo spo­tkało mnie dziś to samo i chcia­łem zapy­tać, co zamie­rza pani z tym zro­bić?

– Mogę jedy­nie połą­czyć się z panem w bólu – zaśmiała się, bo roz­ba­wił ją poważny ton współ­to­wa­rzy­sza nie­doli.

Od tej pory czę­sto na sie­bie wpa­dali i przez chwilę roz­ma­wiali. Ich spo­tka­nia, które z początku wyda­wały się zwy­kłymi zbie­gami oko­licz­no­ści, zaczęły Annę zasta­na­wiać. Jej zdzi­wie­nie osią­gnęło apo­geum, kiedy pew­nego dnia Bar­tek, sąsiad zza ściany, prze­ka­zał jej pozdro­wie­nia od Mar­cina, któ­rego poznała dzięki „Zorro”. Nie przy­wią­zała jed­nak do tego szcze­gól­nej wagi, gdyż w ciągu trzech lat zdą­żyła się już zorien­to­wać, że Bar­tek należy do tej grupy osób, które zwy­kły żyć życiem innych ludzi i wiele czasu poświę­cały na plotki, intrygi oraz wsa­dza­nie nosa w nie swoje sprawy. Tym­cza­sem dwa dni póź­niej oka­zało się, że pozdro­wie­nia były jak naj­bar­dziej praw­dziwe.ROZ­DZIAŁ II

– Nie, mamo, dziś nie przy­jadę, bo mam jesz­cze stos kla­só­wek do spraw­dze­nia, a sama wiesz, która jest już godzina – Anna roz­ma­wiała przez zestaw gło­śno­mó­wiący i jed­no­cze­śnie sta­rała się zapar­ko­wać auto mię­dzy dwoma słu­pami. Jej podzielna uwaga nie zawio­dła i tym razem. Gdy tylko Anna wje­chała do garażu, dostrze­gła zna­jomą postać pana Mar­cina, który uda­wał, że robi coś przy samo­cho­dzie, a tak naprawdę pil­nie się jej przy­glą­dał.

– Chcia­łem pomóc, ale nie byłem pewien, czy sobie pani życzy – zagad­nął, gdy pró­bo­wała poskła­dać roz­sy­pane pod­czas jazdy wypra­co­wa­nia uczniów.

– A, dzię­kuję bar­dzo. Z samo­cho­dem sobie radzę, zresztą ze wszyst­kim innym też.

Anna odwró­ciła się i od nie­chce­nia zer­k­nęła na Mar­cina. Ich oczy jed­nak się spo­tkały. Dostrze­gła w nich jakiś smu­tek skry­wany pod pro­mien­nym uśmie­chem. Spoj­rzała na jego białe zęby, które sta­no­wiły kon­trast ze śniadą cerą i kru­czo­czar­nymi wło­sami. Stał wypro­sto­wany, z pod­nie­sioną głową. Dosko­nale wyrzeź­biona syl­wetka spra­wiała, że Anna nie mogła ode­rwać od niego wzroku. Robił wra­że­nie sil­nego i pew­nego sie­bie. Był taki, o jakim od lat marzyła, gdy wie­czo­rami kła­dła się spać, gdy godzi­nami samot­nie wędro­wała po lesie. Ten wyśniony, jedyny miał – jak w bajce – przy­je­chać na bia­łym koniu, rzu­cić się jej do stóp i, cału­jąc brzeg jej sukni, ofia­ro­wać jej swoje ramię. Wie­lo­krot­nie wyobra­żała sobie chwilę, kiedy spo­tka swo­jego ryce­rza, wiel­bi­ciela. W jej marze­niach był mitycz­nym boha­te­rem, który ratuje ją z opre­sji, wynosi z pożaru, scho­dzi po nią w prze­paść. Nie myślała jed­nak, do głowy jej nie przy­szło, że spo­tka go w garażu, odmi­to­lo­gi­zo­wa­nego, z lewar­kiem w ręku.

– Skoro już się spo­tka­li­śmy, to może mógł­bym mieć do sąsiadki prośbę? – pyta­nie Mar­cina wyrwało Annę z transu.

– Słu­cham? Nie, dzię­kuję. Jak pan widzi, pora­dzi­łam sobie sama.

– Chyba mnie pani nie zro­zu­miała – kon­ty­nu­ował Mar­cin, nie­zra­żony chwi­lo­wym roz­ko­ja­rze­niem Anny. – Chcia­łem zapy­tać, czy byłoby wiel­kim nie­tak­tem, gdy­bym zapro­po­no­wał pani przej­ście na _ty_? W końcu tyle nas już łączy… – skwi­to­wał z roz­bra­ja­ją­cym uśmie­chem.

– A, tak, oczy­wi­ście, Ania jestem, Anna Dar­czyń­ska.

– Mar­cin Maliń­ski, miło mi. To teraz nie odmó­wisz mi chyba, Aniu, gdy zapro­szę cię do Wedla na cze­ko­ladę? To takie ide­alne miej­sce, żeby usta­lić plan odwetu na wan­da­lach, któ­rzy śmieli pod­nieść rękę na nasze samo­chody.

Anna poczuła, że jeśli za chwilę nie odmówi i nie uciek­nie, to wyj­dzie na łatwą pannę, która daje się pod­ry­wać pierw­szemu lep­szemu face­towi w garażu. A jed­nak nie zro­biła tego. Nie odwró­ciła się na pię­cie, nie skie­ro­wała kro­ków w stronę windy, lecz bez­wol­nie, jak naiwna siksa, podyk­to­wała Mar­ci­nowi numer tele­fonu.

– A teraz muszę już lecieć. Zadzwoń, coś wymy­ślimy w spra­wie tego odwetu – odpo­wie­działa i poże­gnała się.ROZ­DZIAŁ III

– Tra­fiony, zato­piony! – śmiał się Mar­cin, gdy opo­wia­dał Bart­kowi o spo­tka­niu w garażu. – Mówię ci, nie­sa­mo­wita babka! – entu­zja­zmo­wał się coraz bar­dziej. – Chło­pie, nawet nie wiesz, jak wal­czy­łem ze sobą, żeby… A zresztą…

– Żeby co? Żeby nie rzu­cić jej na maskę tego jej czer­wo­nego cacka? – zaczep­nie wtrą­cił Bar­tek.

– A żebyś wie­dział, że tak! – odpowie­dział Mar­cin, wypusz­cza­jąc powie­trze z płuc.

– To lepiej se wytrzep ze dwa razy przed tą cze­ko­ladą, bo pomy­śli, że jakiś narwany jesteś.

– Idź, fra­je­rze – zachi­cho­tał Mar­cin i zapa­lił papie­rosa.

– Ty lepiej uwa­żaj, bo z nauczy­cielką tak łatwo ci nie pój­dzie.

– Z nauczy­cielką? Ania pra­cuje w szkole? – zdzi­wił się Mar­cin. – W życiu bym nie pomy­ślał, że taka laska…

– No chyba cię to nie mar­twi? Każdy uczniak chciałby prze­le­cieć taką nauczy­cielkę – odpa­ro­wał Bar­tek, naśla­du­jąc ruchy fryk­cyjne.

– Pew­nie trudno będzie zro­zu­mieć to takiemu imbe­cy­lowi jak ty, ale ja chciał­bym ją po pro­stu poznać, dowie­dzieć się o niej cze­goś.

– Całuję rączki, madame, padam do nóżek – Bar­tek nie mógł ukryć roz­ba­wie­nia. – Tylko się nie zako­chaj, bo na zdro­wie ci to nie wyj­dzie. Każda na początku to poetycka, zwiewna istotka, a potem budzisz się obok jakie­goś potwora z wał­kami na gło­wie. Dobrze, jak możesz wyjść i zga­sić za sobą świa­tło, ale czę­ściej oka­zuje się, że to mon­strum to twoja żona, a ty musisz na nią haro­wać, bo ona nie została stwo­rzona do pracy. Ty się lepiej dobrze zasta­nów, zanim zro­bisz jakieś głup­stwo.

– Bar­tek, kurwa, prze­stań pier­do­lić, bo wyjdę.

– Idź, chło­pie, leć do niej, tylko nie przy­bie­gaj póź­niej do mnie z kwi­kiem.ROZ­DZIAŁ IV

Anna sie­działa przed tele­wi­zo­rem. Zdą­żyła już powkła­dać brudne naczy­nia do zmy­warki i zapa­rzyć kawę w eks­pre­sie. Miała sześć­dzie­się­cio­me­trowe miesz­ka­nie, wypo­sa­żone w sprzęt i meble z naj­wyż­szej półki. Zna­jomi odwie­dza­jący jej lokum byli pod wra­że­niem. Zapewne zasta­na­wiali się, skąd nauczy­cielka wzięła pie­nią­dze na to wszystko, ale nikt nie ośmie­lił się zapy­tać. Anna jed­nak ostat­nio nie potra­fiła się tym cie­szyć. W dniu, w któ­rym skoń­czyła trzy­dzie­ści lat, uświa­do­miła sobie, że czas prze­cieka jej przez palce. Mozart czy Bach stwo­rzyli pierw­sze kom­po­zy­cje w wieku sied­miu lat. Woja­czek żył zale­d­wie dwa­dzie­ścia sześć, ale był na tyle płod­nym arty­stą, że pozo­sta­wił po sobie cztery tomy wier­szy. A jej życie? Było egzy­sten­cjalną pustką, rolą odgry­waną w pośpie­chu, przed­sta­wie­niem na uży­tek rodziny, zna­jo­mych, męż­czyzn, któ­rych nie chce dziś znać. Nie doko­nała niczego, z czego mogłaby być dumna.

Bez­re­flek­syj­nie gapiła się w ekran tele­wi­zora. Wła­śnie emi­to­wano repor­taż o syzy­fo­wej pracy władz komu­ni­stycz­nych pra­gną­cych prze­szko­dzić w przy­zna­niu Poko­jo­wej Nagrody Nobla Lechowi Wałę­sie. Anna znała te czasy z opo­wie­ści rodzi­ców, któ­rzy w cza­sie stanu wojen­nego byli czyn­nymi dzia­ła­czami opo­zy­cji. Matka z ojcem do dziś z dumą opo­wia­dali o epi­zo­dzie z udzia­łem małej wów­czas Ani.

Był gru­dzień. Prze­wo­zili malu­chem dary dla inter­no­wa­nych. Już mieli skrę­cać w ulicę Piwną, gdy zza rogu wyło­nił się mun­du­rowy z liza­kiem w ręku. Z opre­sji wyra­to­wała ich córka, która z roz­bra­ja­ją­cym uśmie­chem zapy­tała służ­bi­stę, czy jest praw­dzi­wym mili­cjan­tem.

Anna czuła coraz więk­sze roz­draż­nie­nie, była zła na sie­bie, na swoje dotych­cza­sowe życie, które z dnia na dzień sta­wało się jałowe. Okła­my­wała sama sie­bie, dobrze o tym wie­działa, ale przed świa­tem nie chciała się do tego przy­znać, nie mogła. Bała się, że inni ją przej­rzą. Nie mogła pozwo­lić sobie na to, żeby ktoś poznał prawdę. A prawda była taka, że była słaba, miała dość samot­no­ści, nie radziła sobie z nią. Każ­dego wie­czoru pła­kała w poduszkę, żeby ran­kiem zro­bić nie­na­ganny maki­jaż, przy­kleić do twa­rzy pro­mienny uśmiech i uda­wać przed ludźmi siłę, moc, pew­ność sie­bie. Nikomu nawet do głowy nie przy­szło, że Anna może cze­goś od innych potrze­bo­wać. To Anna była prze­cież powier­ni­kiem, to na jej ramie­niu można było się wypła­kać, to ona udzie­lała – o zgrozo – dobrych rad. Taka była zawsze, już od dziecka. Miała nie­zwy­kły dar zjed­ny­wa­nia sobie ludzi. Incy­dent z mili­cjan­tem przy ulicy Piw­nej był tylko zapo­wie­dzią jej póź­niej­szych suk­ce­sów na polu obłudy i fał­szu. I choć w dzie­ciń­stwie cechy te posłu­żyły słusz­nej spra­wie, to w doro­słym życiu Anny stały się nie do znie­sie­nia. Jak długo bowiem można kre­ować się na kogoś, kim się nie jest?

Anna wstała i pode­szła do lustra. Z uwagą zaczęła wpa­try­wać się w swoje odbi­cie. Miała trzy­dzie­ści lat, ale czas był dla niej nad wyraz łaskawy. Wszy­scy mówili jej, że wygląda bar­dzo młodo. Zresztą sama dosko­nale o tym wie­działa. Była szczu­płą bru­netką o dłu­gich wło­sach. Nie­duży biust i średni wzrost nada­wały jej dziew­czę­cego uroku. Była zado­wo­lona ze swo­jego wyglądu. Miała świa­do­mość tego, że podoba się męż­czy­znom. Tym bar­dziej dziwne było dla niej, że wciąż zasy­pia sama. Okres sza­leństw jed­nej nocy miała już dawno za sobą. Nie inte­re­so­wały jej już prze­lotne zna­jo­mo­ści. Jed­nak, jak na złość, ostat­nio przy­cią­gała do sie­bie tylko mamin­syn­ków, któ­rzy pra­gnęli wygrzać się w jej cie­ple, schro­nić pod jej skrzy­dła, zafun­do­wać wygodne życie.ROZ­DZIAŁ V

Była druga w nocy. W sypialni Prze­mka wciąż się świe­ciło. Przed godziną zamknął pub przy ulicy Świę­to­krzy­skiej i po powro­cie do domu nie mógł zasnąć. Zre­ali­zo­wane marze­nie o wła­snym klu­bie napa­wało go dumą, było jed­nak źró­dłem psy­chicz­nego zmę­cze­nia. Szar­pa­nie się z urzęd­ni­kami, obcho­dze­nie absur­dal­nych prze­pi­sów, roz­li­cza­nie się – to wszystko było na jego gło­wie. Praca pochła­niała go do tego stop­nia, że ostat­nio dla nikogo nie miał czasu. Z tego wła­śnie powodu usły­szał od Krzysz­tofa, że odcho­dzi. Nie zro­biło to na nim wra­że­nia – nie ukła­dało im się już od jakie­goś czasu.

Prze­mek machi­nal­nie się­gnął po lap­topa. Nocne roz­mowy z nie­zna­jo­mymi były jego jedyną roz­rywką od czasu roz­sta­nia z part­ne­rem. Zalo­go­wał się na cza­cie. Jego nick _dorod­ny­dla­samca_ niósł ze sobą zamie­rzony pod­tekst. Wpi­sał pierw­szą frazę.

_Tej nocy jestem sam._

_Nie musisz. Robimy krąg. Piszesz się?_ – otrzy­mał natych­mia­stową odpo­wiedź.

_Poje­bane pedały_ – pomy­ślał i odło­żył kom­pu­ter na bok. Nie o takie zna­jo­mo­ści mu cho­dziło. Gdzie miał poznać kogoś, kto będzie na niego cze­kał wie­czo­rami, komu będzie ufał bez­gra­nicz­nie, kto będzie jego powier­ni­kiem? Los i tak uka­rał go dosta­tecz­nie, ale czy to zna­czy, że nie zasłu­guje na szczę­ście, na odro­binę nor­mal­no­ści w tym nie­nor­mal­nym świe­cie? Był prze­cież dobrym czło­wie­kiem. Ni­gdy nikogo nie skrzyw­dził, nie wyko­rzy­stał. W nie­dziele cho­dził do kościoła, przy­kład­nie dawał na tacę, choć wiele dewo­tek pluło na jego widok. Nie robił bowiem ze swo­jej orien­ta­cji tajem­nicy.

Się­gnął po tele­fon i wybrał numer przy­ja­ciółki.

– Tak? – usły­szał zaspany głos.

– Obu­dzi­łem cię? – zapy­tał naiw­nie, choć dosko­nale zda­wał sobie sprawę z tego, która jest godzina. – Prze­pra­szam, nie mogę spać, a jesteś jedyną osobą, do któ­rej mogę zadzwo­nić o tej porze.

– Możesz, ale nie musisz – odpa­ro­wała Anna, przy­zwy­cza­jona już do noc­nych ata­ków depre­sji Prze­mka. Znała go od cza­sów liceum i wie­działa, że kiedy naprawdę coś mu dolega, dusi to w sobie i chroni jak tajem­nicę Sta­nów Zjed­no­czo­nych.

– Nie jestem dosko­nały…

– Też mi odkry­cie…

– A mimo to czuję, że mógł­bym kochać kogoś przez całe życie…

– Znowu się naja­ra­łeś?

– Mógł­bym na przy­kład kochać cie­bie, gdyby świat był ina­czej urzą­dzony…

– Yhy…

– W zasa­dzie to kocham cię… bo wiesz, Aniu… miłość jest prze­cież wtedy, kiedy jeste­śmy gotowi zro­bić wszystko dla tego dru­giego czło­wieka i w zamian nie ocze­ku­jemy niczego. Miłość to takie dawa­nie sie­bie i sta­nie w cie­niu. A prze­cież ty zawsze możesz na mnie liczyć, zawsze ci pomogę, we wszyst­kim… Zawsze będę cię kochał, nawet wtedy, kiedy znaj­dziesz tego swo­jego księ­cia z bajki. Bo miłość to taki nie­śmier­tel­nik, taki kwia­tek, który ni­gdy nie więd­nie. Chcę, żebyś była szczę­śliwa.

– Szczę­ście to tylko przy­pa­dek…

– Nie, nie mów tak, pro­szę. Szczę­ście jest wtedy, kiedy obok stoi ktoś, na kim można się oprzeć i dla kogo samemu można być wspar­ciem. Szczę­ście to poczu­cie, że ma się kogo chro­nić. Ale to trzeba wypra­co­wać, to nie przy­cho­dzi samo, ot tak. Ludzie tego nie rozu­mieją… Uga­niają się za szczę­ściem jak ja za kolej­nymi szan­sami na zro­bie­nie dobrego inte­resu, dodają kolejne cyfry na kon­tach i tracą bez­pow­rot­nie to, co ma praw­dziwą war­tość. Nie chcę tak dłu­żej żyć, Aniu.

– To ożeń się ze mną, mój ide­ale, albo pozwól mi spać!

– Dobrze, oże­nię się – zaśmiał się. – Ale lepiej to jesz­cze prze­myśl. Dobra­noc.ROZ­DZIAŁ VI

Budzik zadzwo­nił o dzie­wią­tej. Anna machi­nal­nie wyłą­czyła go i prze­krę­ciła się na drugi bok. Była sobota i nie musiała dzi­siaj wcze­śnie wsta­wać. W gło­wie szu­miały jej jesz­cze słowa Prze­mka. Była na niego zła, że znowu zafun­do­wał jej nocną roz­mowę, ale miała do niego sła­bość i nie potra­fiła się długo gnie­wać. Ten wielki facet miał gołę­bie serce i był jej powier­ni­kiem. To do niego pobie­gła, gdy zerwała zarę­czyny z Rafa­łem, i to on uzmy­sło­wił jej, że nie warto pła­kać po kana­lii zgry­wa­ją­cej świa­towca. Była mu wtedy bar­dzo wdzięczna. Drzemkę prze­rwał kolejny dźwięk, tym razem tele­fonu.

– Halo – znowu pół­przy­tom­nie powie­działa Anna. – Czy ty, Prze­mku, nie masz sumie­nia?

– W spra­wie sumie­nia nie­ja­kiego Prze­mka nie jestem gotów się wypo­wia­dać, ale o moim możemy poroz­ma­wiać – zabrzmiał w słu­chawce nie­znany głos.

– Halo… Z kim roz­ma­wiam? – zapy­tała z nie­skry­wa­nym zdzi­wie­niem.

– Tu Mar­cin. Obu­dzi­łem cię?

– Nie, nie, już nie śpię. Dzień dobry…

– Czy uro­cza sąsiadka uczyni mi ten zaszczyt i przyj­mie zapro­sze­nie na spa­cer po parku w Wila­no­wie, a potem da się uwieść gorącą cze­ko­ladą wprost od Wedla?

– Uro­cza sąsiadka jest skłonna przy­jąć zapro­sze­nie – zachi­cho­tała Anna. Od dawna żaden męż­czy­zna nie zwra­cał się do niej tak poetycko. Była w siód­mym nie­bie. Wie­działa, że czar prę­dzej czy póź­niej pry­śnie, ale w tej chwili wolała się nad tym nie zasta­na­wiać.

– Czy w połu­dnie, gdy słońce będzie naj­wy­żej na nie­bie, mogę przyjść w progi sąsiadki, by ofia­ro­wać jej swoje ramię?

– Punk­tu­al­nie w samo połu­dnie będę ocze­ki­wała sąsiada – odpo­wie­działa z roz­ba­wie­niem i odło­żyła słu­chawkę.

Mar­cin nie spóź­nił się ani minuty. To zawsze robiło na Annie wra­że­nie, bo ona, w myśl zasady, że zegar jest zło­dzie­jem czasu, punk­tu­alna nie była ni­gdy. Tak było i tym razem. Gdy Mar­cin zapu­kał do drzwi, pod­bie­gła do nich z ogrom­nym pędz­lem do nakła­da­nia pudru w ręku.

– Ja już się dziś uma­lo­wa­łem – zażar­to­wał Mar­cin, kiedy otwo­rzyła mu drzwi.

– Ach, tak, zatem ja dopeł­nię jesz­cze tej for­mal­no­ści i możemy iść podzi­wiać uroki świata.

Złota pol­ska jesień tego roku sprzy­jała roman­tycz­nym spa­ce­rom we dwoje. Liście, które spa­dały z drzew, miały tak bajeczne i wręcz nie­spo­ty­kane kolory, że można było patrzeć na nie całymi godzi­nami. Anna uwiel­biała zbie­rać je i kom­po­no­wać z nich bukiety. Nie robiła tylko jed­nego – nie zasu­szała ich. Wolała myśleć, że one nie więdną ni­gdy, że jest na tym świe­cie coś, co nie prze­mija, co trwa. Mar­cin szedł obok Anny w mil­cze­niu. Wie­dział, że nie może powie­dzieć jej wszyst­kiego. Patrzył na nią i czuł, jak z każdą kolejną minutą staje się dla niego waż­niej­sza. Nie wie­rzył w miłość od pierw­szego wej­rze­nia, a jed­nak wie­dział, że ta kobieta odmieni jego życie, że nic już nie będzie takie samo.

– Aniu…

– Tak?

– Powiedz mi, jak to jest, że czło­wiek idzie przez życie i wydaje mu się, że jest szczę­śliwy… Aż pew­nego dnia spo­tyka anioła i docho­dzi do wnio­sku, że to dotych­cza­sowe szczę­ście było tylko pozorne, że wszystko, czego doświad­czył wcze­śniej, nie miało żad­nego zna­cze­nia.

– Wszystko, czego doświad­czamy w życiu, ma zna­cze­nie, bo nas kształ­tuje, wpływa na nasz świa­to­po­gląd. I jeśli docho­dzimy w pew­nym momen­cie do wnio­sku, że nasze dotych­cza­sowe życie nie było pełne, to dzieje się tak wła­śnie dla­tego, że nasza doj­rza­łość pozwala nam tę prawdę zro­zu­mieć.

– Szkoda tylko, że kiedy już to zro­zu­miemy, to jest za późno, żeby być szczę­śli­wym.

– Ni­gdy nie jest za późno na bycie szczę­śli­wym. Szczę­ście tracą z oczu tylko ci, któ­rzy kapi­tu­lują, któ­rzy nie mają sił, żeby je dogo­nić. Bo szczę­ście nie jest dane nam raz na zawsze. Ono jest kapry­śne i dla­tego staje się udzia­łem sil­nych.

– Zga­dzam się z tobą, Aniu, ale nie zmie­nia to faktu, że nie­któ­rych decy­zji nie da się odwró­cić, nie można ich wyma­zać, zre­se­to­wać, zetrzeć gumką…

– Czy chcesz mi o czymś powie­dzieć? – zapy­tała, zatrzy­mu­jąc się.

– Nie, chodźmy lepiej na tę gorącą cze­ko­ladę.

– Bo cze­ko­lada to hor­mon szczę­ścia – zaśmiała się i objęła Mar­cina po przy­ja­ciel­sku.

W kawiarni Wedla w Wila­no­wie jak zwy­kle pano­wała przy­ja­zna atmos­fera. Kel­ner przy­wi­tał Annę i Mar­cina już przy wej­ściu. Anna, nie kon­sul­tu­jąc decy­zji z Mar­ci­nem, wbie­gła po scho­dach na pię­tro, bo – jak twier­dziła – stam­tąd roz­ta­czał się bajeczny widok na całą oko­licę. Zajęła miej­sce przy sto­liku sto­ją­cym przy samym oknie. W takiej sytu­acji Mar­cin nie miał innego wyj­ścia jak tylko usiąść w wyzna­czo­nym miej­scu.

– Zawsze będę musiał cię tak gonić? – zapy­tał, naj­wy­raź­niej był roz­ba­wiony entu­zja­zmem Anny.

– Zawsze nie, tylko cza­sami. Dziś bar­dzo mi się spie­szyło, bo mie­li­śmy zapla­no­wać odwet na wan­da­lach, któ­rzy znisz­czyli nam samo­chody.

– Gdy­bym wie­dział, że dzięki nim poznam cie­bie, Aniu, sam bym dużo wcze­śniej je pory­so­wał.

Czas w towa­rzy­stwie Mar­cina upły­wał bar­dzo przy­jem­nie. Anna pod­świa­do­mie czuła, że ich dusze łączy jakaś głęb­sza więź. W jego oczach dostrze­gła cie­ka­wość, w dotyku dłoni czu­łość, a w tym, co mówił – swo­bodę, jakiej bra­ko­wało wszyst­kim męż­czy­znom, z któ­rymi uma­wiała się dotych­czas. Wpraw­dzie wciąż miała wra­że­nie, że ten ideał męsko­ści coś przed nią ukrywa… Ale czy nie jest tak, że każdy w naj­głęb­szych zaka­mar­kach duszy pie­lę­gnuje jakąś tajem­nicę? Ktoś, kto tajem­nic nie ma, jest mar­twy – mawiała matka Anny. Może coś w tym jest? Może tajem­nice są wpi­sane w egzy­sten­cję czło­wieka, a wyja­wione zmie­niają nie­od­wra­cal­nie bieg jego życia? Zmie­niają – to pewne, ale czy zawsze na lep­sze?ROZ­DZIAŁ VII

Następ­nego dnia rano Mar­cin zda­wał rela­cję Bart­kowi.

– Naj­pierw spa­cer, potem kawiar­nia, nie­sa­mo­wi­cie inte­li­gentna babka, wiesz?

– Ty mi nie pier­dol o jej inte­li­gen­cji, tylko wal śmiało, czy ją prze­le­cia­łeś – zain­to­no­wał Bar­tek.

– No nie nazwał­bym tego w ten spo­sób.

– A jed­nak! Bo już myśla­łem, że ci cał­kiem na mózg padło z tą nauczy­cielką.

– Wpa­dłem jak śliwka w kom­pot, stary. Nie mogę o niej prze­stać myśleć. Zasy­piam, widzę ją. Budzę się, widzę ją.

– Jest gorzej, niż myśla­łem – pokrę­cił głową Bar­tek. – Czy ty się aby nie zako­cha­łeś?

– Ja się z nią oże­nię, Bar­tek, ale musisz mi coś obie­cać, rozu­miesz? Musisz.

– Ta, pew­nie… Nawa­rzy­łeś piwa, to teraz je pij, do dna. Ale mnie w to nie mie­szaj – Bar­tek obru­szył się i wyszedł do kuchni. Po chwili wró­cił z dwiema szklan­kami whi­sky.

– Masz, jest dzie­wiąta rano, ale piwo to chyba będzie za łagodne na tę roz­mowę.

Mar­cin był wyraź­nie pode­ner­wo­wany. Odkąd poznał Annę, jego myśli wciąż krą­żyły wokół niej. Wie­dział, że będzie to trudny zwią­zek.ROZ­DZIAŁ VIII

Kiedy Mar­cin coraz bar­dziej otwie­rał się przed Bart­kiem, Anna jadła obiad w rodzin­nym domu. Odkąd się wypro­wa­dziła, tra­dy­cją stały się conie­dzielne posiłki w towa­rzy­stwie rodzi­ców i młod­szego, zbun­to­wa­nego brata, który wpraw­dzie miesz­kał jesz­cze z mamu­sią i tatu­siem, ale coraz czę­ściej zni­kał na całe noce.

– To gdzie, młody, wczo­raj balo­wa­łeś? – z roz­bra­ja­ją­cym uśmie­chem zapy­tała Anna.

– Ty lepiej powiedz, z kim się wczo­raj szla­ja­łaś po parku w Wila­no­wie – ni z gru­chy, ni z pie­tru­chy odpa­ro­wał bra­ci­szek. – Jakiś nowy kolo?

– A ty mnie śle­dzisz czy w końcu się wybra­łeś na jakąś randkę? – odparła, nie tra­cąc dobrego humoru.

– Powiedzmy, że mam cię na oku – zachi­cho­tał Tomek.

– No, opo­wia­daj, opo­wia­daj – wtrą­ciła mama. – Czyżby nasza córka spo­tkała w końcu swego ryce­rza?

– Bo mama spo­tkała swo­jego już trzy­dzie­ści pięć lat temu – stwier­dził dum­nie tata, wypi­na­jąc pierś.

– I od tej pory mój rycerz na wszystko mi pozwala. Mogę prać, sprzą­tać, na goto­wa­nie też wyraża zgodę – zri­po­sto­wała mama i wyszła do kuchni po deser.

Nie­dzielne popo­łu­dnie jak zwy­kle upły­nęło w miłej atmos­fe­rze. Wza­jemne dogry­za­nie nie miało nic wspól­nego ze zwy­kłą ludzką zło­śli­wo­ścią, a jedy­nie świad­czyło o tym, że rodzina czuje się ze sobą dobrze. Po obie­dzie Tomek pobiegł na próbę swo­jego zespołu, tata, z racji tego, że pochła­niał nie­sa­mo­witą liczbę ksią­żek, zajął się czy­ta­niem kolej­nej z nich, a matka z córką wyszły na taras, usia­dły w wikli­no­wych fote­lach i wysta­wiły twa­rze do słońca.

– Jesień tego roku jest wyjąt­kowo piękna – zauwa­żyła mama.

– To prawda. Ale mnie zawsze koja­rzy się z czymś, co się koń­czy – z wyczu­wal­nym smut­kiem w gło­sie odparła Anna.

– Nic się, Aniu, nie koń­czy, jedy­nie się zmie­nia.

– Boję się zmian, one zawsze wiążą się z jakąś nie­wia­domą.

– Albo z miłą nie­spo­dzianką – uśmiech­nęła się mama. – Bez zmian nie byłoby postępu.

– I tra­ge­dii… Wiesz, mamo, Prze­mka zosta­wił Krzy­siek. Ja wiem, jaki ty masz sto­su­nek do nich, ale tu nie o to cho­dzi. Dla mnie Prze­mek to jedyny przy­ja­ciel. Dobrze wiesz, że przy­jaź­ni­li­śmy się jesz­cze, zanim powie­dział mi o swo­jej orien­ta­cji. To bar­dzo dobry czło­wiek. Czy ty wiesz, jak on pomaga mamie, która traci wzrok? Zała­twia jej naj­lep­szych leka­rzy, na wszyst­kie wizyty sam ją zawozi. Nie wspo­mnę już o dupe­re­lach zwią­za­nych z codzienną egzy­sten­cją. A teraz jesz­cze został sam, nie ma do kogo gęby otwo­rzyć.

– Każdy, kocha­nie, jest sam, nawet jeśli żyje obok ludzi. Sama przy­cho­dzisz na świat i sama z niego odcho­dzisz, nikt ci w tym nie pomoże. Nie rozu­miem więc, dla­czego nie mie­li­by­śmy nauczyć się żyć samo­dziel­nie. Inni ludzie są nam potrzebni tak, jak my im. Ale nie można się na nich uwie­sić. Jeśli ktoś tego nie rozu­mie, czuje się samotny. Cały sekret. Nie ja go odkry­łam. Prze­ka­zała mi go matka, twoja bab­cia, teraz ja ci go prze­ka­zuję. I nie chcę, żeby to brzmiało gór­no­lot­nie, patos jest mi zupeł­nie obcy. To prost­sze, niż nam się wydaje. Im szyb­ciej to zrozu­miemy, tym lepiej dla nas. Spójrz na tatę. Cią­gle trzyma nos w książ­kach. Myślisz, że mi to prze­szka­dza, że czuję się przez to pomi­jana, samotna? Nic z tych rze­czy. Każdy ma prawo do pry­wat­no­ści. Nie można zagar­nąć czy­je­goś czasu.

– A ja czuję się cza­sem samotna…

– Oj, kocha­nie, bo w twoim przy­padku pro­blem jest o wiele szer­szy. Skoń­czy­łaś w tym roku trzy­dzie­ści lat, zegar bio­lo­giczny bije i nic go nie powstrzyma. Ja w twoim wieku mia­łam już męża i cie­bie. Byłam speł­niona jako kobieta. To były inne czasy, wiem… Nie mie­li­śmy per­spek­tyw na miesz­ka­nie ani wyż­szą pen­sję, ale o tym się wtedy nie myślało. Prio­ry­te­tem było zało­że­nie rodziny i takie sobie nor­malne życie, bez fajer­wer­ków, wzlo­tów i upad­ków. Żyli­śmy w głę­bo­kiej komu­nie, nie mogli­śmy ni­gdzie wyje­chać, niczego zwie­dzić, niczego kupić. Dom był wtedy taką ostoją, do któ­rej się chęt­nie wra­cało. Dziś mło­dzi są zupeł­nie inni. Na niczym wam nie zależy. Nie mówię o tobie, córeńko, tak ogól­nie… Dziś mło­dzi decy­dują się na zało­że­nie rodziny, kiedy mają już takie przy­zwy­cza­je­nia i nale­cia­ło­ści sta­ro­ka­wa­ler­skie i sta­ro­pa­nień­skie, że wydaje się nie­moż­liwe, żeby wspólne życie się udało. Na dzieci decy­du­je­cie się, kiedy nie może­cie ich już mieć.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: