- W empik go
Grzeszne tajemnice Klodi - ebook
Grzeszne tajemnice Klodi - ebook
Czterdziestoletnia Klaudia jest kobietą spełnioną. Mieszka na Ibizie i prowadzi małą kawiarnię. Jest panią swojego losu. Odważnie mówi, co myśli i czego pragnie, a jeszcze odważniej spełnia swoje fantazje. Choć stara się żyć chwilą, nie zapomina o swojej przeszłości: toksycznej relacji z byłym narzeczonym, rodzinnych konfliktach i wreszcie – ucieczce z Polski.
Odwiedziny przyjaciółki z dawnych lat uruchamiają lawinę wspomnień. Niektóre z nich sprawiają, że na twarzy Klaudii pojawia się rozmarzony uśmiech, inne są jak niezagojona rana. Czy uda jej się na dobre zapomnieć o dawnym ukochanym i ruszyć do przodu? Czy znajomość z nowym mężczyzną, który nieoczekiwanie stanie na jej drodze, okaże się wystarczającym pretekstem, by raz jeszcze dać szansę miłości? Niektórych pragnień nie sposób przecież powstrzymać...
Wyjęłam książkę i zajadając sałatkę z plastikowego pojemnika, śledziłam losy bohaterów romansu erotycznego, który pochłonął moje myśli i wyobraźnię.
– Czy ta sałatka jest dla mnie? – zapytał po polsku mężczyzna, co zupełnie wybiło mnie z czytania. Byłam zaskoczona, że ktoś wie, że jestem Polką i nie omieszkałam mu tego zdziwienia pokazać.
– Ale skąd pan…?
– Pani książka. – Uśmiechnął się uroczo, wskazując na dłoń, w której trzymałam ów dowód mojego pochodzenia. Doskonale widoczna okładka przedstawiała tytuł po angielsku, ale opis treści był w języku polskim. – Zabawne, że bardziej zainteresowała się pani tym, w jakim języku zadałem pytanie, niż tym, że chciałem zjeść pani sałatkę – kontynuował mężczyzna.
Historia Klodi, która jest główną bohaterką, jest niczym jaskinia z tajnymi przejściami. Raz wchodzimy do zimnego tunelu przyprawiającego o dreszcze, a za chwilę przenosimy się do miejsca, gdzie bicie serca przyspiesza.
@diabolus_einm_legis
Zakończenie wbija w fotel.
@749_monika
Jezu, kocham tę historię. Cytat o przyjaźni… Sztos… W ogóle ta historia to historia przyjaźni, która jest prawdziwa.
@wariatka_wsrod_ksiazek
Od samego początku byłam zauroczona tą książką. Ona jest jedyna w swoim rodzaju.
@ksiazka_sercem_w_dloni
Ciekawa akcja i wiele niewiadomych podkręcało jeszcze bardziej apetyt na więcej. Rozterki i przemyślenia bohaterów dawały poczucie, że nie jest to zwykła fikcja, a takie sytuacje mogą spotkać nas wszystkich na co dzień.
@m.martinez_book
Zabawna historia i dialogi, przez tę książkę się płynie…
@sylwia_books
Uwielbiam tę historię za to, że jest przyjemna i lekka w czytaniu. Klodi wydaje się tak prawdziwa, że nie da się jej nie lubić. Swoimi powiedzonkami każdemu potrafi poprawić humor. Ja wiem, że do tej książki będę często wracać…
@wpatrzonaw
Dzięki tej książce spojrzałam inaczej na swoje problemy i dostałam dodatkową siłę do działania. Autorka opisała siłę przyjaźni, która zdarza się bardzo rzadko. Przyznaję się, że już od pierwszej strony pokochałam Klodi i jej przyjaciółkę.
@zaczytana_mama86
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8219-982-6 |
Rozmiar pliku: | 949 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Bo czy prawdziwy przyjaciel to nie nasz powiernik, spowiednik, adwokat i lekarz w jednym? Powiernik, bo powierzamy mu najskrytsze sekrety naszej duszy i umysłu? Spowiednik, bo słucha każdego, najgłupszego nawet grzechu i nam go wybacza, nawet jeśli jest on popełniony w stosunku do niego? Adwokat, bo zawsze stanie po naszej stronie i będzie bronił, nawet gdy nie mamy racji? I lekarz naszej schorowanej ciężarem popełnianych głupot duszy oraz naszego serca, które leczy, wysłuchując naszych żali? Czy nie jest tym wszystkim w jednym? Zdałam sobie sprawę, że w tym jednym słowie „przyjaciel” jest właśnie to wszystko…IBIZA – TERAZ
Popijałam kawę w lotniskowej kawiarni i zastanawiałam się, kiedy te lata tak szybko zleciały. Czekałam na wyjątkową osobę. Dzięki niej w jeden dzień zmieniło się całe moje życie.
Spoglądałam bez przerwy na tablicę przylotów jak zaczarowana, choć wiedziałam, że została jeszcze godzina do lądowania. Lubiłam atmosferę lotniska. Siedzenie w poczekalni przed wyjściem do bramki, która przed każdą podróżą jawiła mi się jako wrota do innego, nowego świata, czekającego, aż go odkryję. Przez lata bałam się latać samolotem. Jednak myślenie o nieznanym pomagało mi wsiąść do samolotu z ekscytacją. Uwielbiałam wszechobecny zapach paliwa lotniczego, który mieszał się z zapachem parzonej kawy. Ludzie pili kawę w pośpiechu przed podróżą i nie miało dla nich znaczenia, jaki ma ona smak. Ja uważałam, że temu napojowi należy się celebracja. Dla mnie kawa była wszystkim, dla nich zwykłym napojem, jaki wypijali każdego dnia. Siedziałam w lotniskowej kawiarni, delektując się moim nektarem bogów, czyli flat white. W konsystencji przypominała raczej cappuccino, bo barista przesadził ze spienianiem mleka, ale to nic. Dzisiaj nic nie zepsuje mi dobrego nastroju, bo przylatuje do mnie najlepsza przyjaciółka.
Klaudia wkroczyła w moje życie pewnego zimowego poranka, kiedy ciągnęłam za sobą sanki pod górkę, a ona stała u jej szczytu bez nich i zapytała mnie, czy pozjeżdżamy razem. Nie jestem w stanie stwierdzić, dlaczego tak dobrze pamiętam to wydarzenie. Być może dlatego, że przedstawiła się moim własnym imieniem. Wtedy myślałam, że sobie ze mnie żartuje, ale ona naprawdę miała na imię tak jak ja. Potem okazało się, że przyszłyśmy na świat w tym samym miesiącu, jesteśmy w tym samym wieku, a nasze mamy urodziły nas w tym samym szpitalu. Zbieg okoliczności? Kiedyś tak myślałam. Jednak dzisiaj byłam pewna, że miałyśmy się spotkać i być siostrami, tyle że z różnych rodziców. Uśmiechałam się na samą myśl o tej przewrotnej teorii, ale jak inaczej wyjaśnić fakt, że nasza przyjaźń trwa już trzydzieści dwa lata? Mimo dzielących nas kilometrów i wielu kłótni nadal ze sobą rozmawiamy i raz w roku spotykamy się u mnie lub u niej. Po prostu tak miało być.
Moje myśli krążyły w głowie, kawa skutecznie pobudzała umysł, aby je snuć. W tym roku nasze spotkanie odbywało się z powodu wyjątkowej okazji. Dlatego zapadła decyzja, że spotykamy się u mnie. Mieszkałam w miejscu, które moja przyjaciółka nazywała rajem. Dla mnie było domem od wielu lat. Miejscem, które przytuliło mnie do siebie jak zastępcza mama, ale traktowało przez te wszystkie lata, odkąd tu jestem, jak kochająca i rodzona matula. To miejsce zawsze przyciągało mnie jak magnes i cieszyłam się, że właśnie tutaj mieszkam. Dlatego nasze czterdzieste urodziny postanowiłyśmy uczcić tu, na Ibizie, wyspie uciech i rozpusty dla Europejczyków. Ibiza dla turystów była tylko przelotnym urlopowym romansem, kochanką, którą odwiedza się od czasu do czasu. Dla mnie była miłością mojego życia, moim azylem, moim domem.
Mówią, że skończenie czterdziestego roku życia to druga młodość. Ten, kto wymyślił tę teorię, nie budził się rano z bólem karku i wrażeniem, że w nocy przejechał go walec. Nad tym akurat nie chciało mi się wiele rozprawiać. Przecież nie zawsze czułam się źle. Przez większość czasu czułam się dobrze i szczęśliwie mimo wszystko.
Zakończyłam te myśli, popijając kawę, i spojrzałam na tablicę informacyjną, po czym usłyszałam komunikat, że samolot polskich linii lotniczych lecący z Warszawy będzie opóźniony o dwadzieścia minut. Nie przejmowałam się tym szczególnie. Postanowiłam się przejść. Podeszłam do mojego ulubionego baru sałatkowego, wybrałam dwie sałatki z kurczakiem na wynos, gdyby przyjaciółka była głodna. Zaczęłam jeść swoją. Tę dla niej postawiłam na stoliku, a torbę położyłam na krzesełku obok mnie. Wyjęłam książkę i zajadając sałatkę z plastikowego pojemnika, śledziłam losy bohaterów romansu erotycznego, który pochłonął moje myśli i wyobraźnię.
– Czy ta sałatka jest dla mnie? – zapytał po polsku mężczyzna, co zupełnie wybiło mnie z czytania. Byłam zaskoczona, że ktoś wie, że jestem Polką i nie omieszkałam mu tego zdziwienia pokazać.
– Ale skąd pan…?
– Pani książka. – Uśmiechnął się uroczo, wskazując na dłoń, w której trzymałam ów dowód mojego pochodzenia. Doskonale widoczna okładka przedstawiała tytuł po angielsku, ale opis treści był w języku polskim. – Zabawne, że bardziej zainteresowała się pani tym, w jakim języku zadałem pytanie, niż tym, że chciałem zjeść pani sałatkę – kontynuował mężczyzna.
Spojrzałam na niego odważnie, zsuwając bez cienia zakłopotania moje wielkie okulary do czytania z nosa niczym znudzona pani profesor. Byłam szczerze zaskoczona jego bezpośredniością. Tym, że usiadł na krześle naprzeciwko mnie. Tym, że dalej do mnie mówił, jakby nigdy nic:
– I co, dobra?
– Książka czy sałatka? – zripostowałam szybko. Widziałam, jak na jego twarzy pojawia się cwaniacki uśmieszek.
– Sądząc po tym, jak bardzo jest pani zaczytana w książce, a ile sałatki zniknęło, to śmiem twierdzić, że książka lepsza od sałatki.
– Świetna dedukcja, Watsonie – zażartowałam, potwierdzając celność jego wypowiedzi i wskazując na niego placem. On podłapał mój żart.
– Niestety nie jestem żadnym detektywem ani tym bardziej doktorem, ale – ściszył głos i nachylił się do mnie – jestem bardzo spostrzegawczy i widzę na przykład, że wszyscy dookoła się gdzieś spieszą, czekają na kogoś z niecierpliwością, a pani siedzi sobie spokojnie i czyta. Pracuje tu pani?
– Nie. Też na kogoś czekam – odparłam i zaczęłam się nerwowo rozglądać, bo miałam dziwne wrażenie, że to moja przyjaciółka namówiła jakiegoś przystojnego pana, ba, nawet bardzo atrakcyjnego, żeby do mnie zagadał.
Siedział przede mną wysoki mężczyzna o jasnej karnacji, co pozwoliło mi myśleć, że dopiero co tu przyleciał. Miał niebieskie oczy, które ciągle wydawały się uśmiechnięte, przez co on sam wydawał się młodszy, niż był w rzeczywistości. Włosy w kolorze ciemnego blondu na skroniach i po bokach były lekko przyprószone siwizną, która sprawiała, że wyglądał na dojrzałego faceta. Szerokie ramiona dawały mi pewność, że lubi pracę lub ćwiczenia fizyczne, ale dłonie miał smukłe i zadbane, więc obstawiałam to drugie, czyli treningi na siłowni. Stop. Co ja robię? – skarciłam się w myślach. Taksowałam go na wstępie. Przestań_ –_ upomniałam siebie i swój mózg. Musiałam skupić się na tym, że przyjaciółka mnie wkręca. I dlaczego? Byłam pewna, że to jej sprawka. Tyle że jej samolot jeszcze nie wylądował.
Kto to, do cholery, był? Po co do mnie mówił? Nie miałam pojęcia. Wiedziałam za to, że niekoniecznie chce mi się tę rozmowę kontynuować. Byłam także pewna, że mam to wypisane na twarzy. Choć chyba zbyt słabo, skoro on dalej do mnie gadał!
– Czyli dobrze, że przyszedłem. Być może czekasz na mnie?
– Cóż, czekam na przyjaciółkę, której samolot właśnie ląduje. – Mówiąc to, zmrużyłam oczy i czekałam, czy się wygada, że to ona mnie wkręca w tę dziwną sytuację i w rozmowę o niczym. Właściwie w rozmowę o sałatce oraz książce, czyli jednak o niczym. A tu nic. Nie odczytałam z jego twarzy ani cienia uśmiechu czy ucieczki oczami. Niczego, co by wskazywało, że moja teoria jest prawdziwa.
– Też czekam na kumpla, leci samolotem z Warszawy. Kto wie, może twoja przyjaciółka i mój kumpel siedzą nawet koło siebie? – teoretyzował.
– Uwierz mi, przepraszam, może mi pan wierzyć na słowo, jeśli pana kolega w jakiś cudowny sposób dostałby miejsce koło mojej przyjaciółki, to po godzinie błagałby obsługę pokładową o zmianę – kpiłam.
– Nie sądzę. Jeśli jest tak piękna jak ty, przepraszam, pani, to raczej błagałby, żeby koło niej usiąść.
Na te słowa przewróciłam oczami i zamknęłam książkę. Zrobiłam to tak, żeby wydała z siebie dźwięk, który dałby mu do zrozumienia, że jego gadka na mnie nie działa i właśnie dobiegła końca. Przeprosiłam go grzecznie, chowając książkę do torebki, a resztę sałatki wyrzucając do kosza. Złapałam za drugie pudełko i ruszyłam w stronę hali przylotów, by powitać przyjaciółkę, jak tylko wyjdzie z hali odbioru bagażu. Nie było dla mnie zaskoczeniem, że „pan sympatyczny” ruszył za mną. Musiał iść w tym samym kierunku, skoro jego kolega przyleciał także i to tym samym lotem, co mój gość, którego oczekiwałam. Stanęłam w punkcie spotkań z przylatującymi pasażerami i czekałam. „Sympatyczny” przystanął obok mnie. Kiedy zorientowałam się, że przyjaciółka jest już w polu mojego widzenia, pomachałam do niej. Natomiast, kiedy ona mnie zauważyła, zaczęła piszczeć jak nastolatka i biec w moją stronę z wielką jak obwoźny sklep walizką. Ciągnęła ją za sobą. Modliłam się, żeby nikogo nią nie staranowała. Niestety Bóg słuchał w tym czasie modlitw kogoś innego. Kogoś, kto prosił o wygraną na loterii czy coś w tym stylu. Bo oto właśnie szal mojej uroczej przyjaciółki zsunął się jej z ramion i wkręcił w kółka walizki, a ona, chcąc dobiec do mnie szybciej, szarpnęła mocno za rączkę swojego bagażu. Ten obrócił się w jakiś cudowny sposób i wylądował kółkami na stopach „pana sympatycznego” odzianego tylko w klapki. Oczami wyobraźni widziałam jego stopy poharatane kółkami walizki. Aż przeszły mnie ciarki, ale z drugiej strony chciało mi się śmiać. Odwróciłam się do niego z diabelskim uśmiechem na twarzy i zapytałam:
– Przepraszamy, ale chyba nic się panu nie stało?
Moja droga koleżanka zdębiała. Zaczęła go gorączkowo przepraszać. Facet był lekko skonsternowany, ale dzielnie zniósł ból, lekko się zginając w pół, bo rączka walizki uderzyła go także prosto w brzuch. No cóż. Trzeba przyznać, że syndrom Jasia Fasoli, którym określałyśmy jawny brak gracji z wysokim czynnikiem pecha u obu z nas, u mojej przyjaciółce był wysoko rozwinięty. Okazywał swoje oblicze w najmniej odpowiednich momentach.
– Nie, wszystko w porządku, ale już teraz wiem, co miałaś… Co pani miała na myśli, mówiąc, że mój przyjaciel przesiadłby się, gdyby siedział obok pani przyjaciółki. – Uśmiechał się mimo bólu i starał się robić dobrą minę do złej gry.
Odpowiedź „sympatycznego” nie umknęła uszom Klaudii i od ręki rezolutnie zapytała:
– To wy się znacie? – Jej brwi uniosły się wysoko, a na twarzy zagościł jeden z jej sztucznych uśmiechów, który uważałam za filmowy i wart jakiejś nagrody.
– Tak jakby – odparł mężczyzna, natomiast moja odpowiedź brzmiała „nie”, ale nikt kompletnie nie zwrócił na nią uwagi. Za to Klaudia już pochylała się nad jego stopami, aby im się uważnie przyjrzeć. Przykucnęła, odsunęła walizkę i dokonując dokładnych oględzin, orzekła z powagą w głosie, godną doświadczonej pielęgniarki:
– Pacjent będzie żył, ale istnieje ryzyko kuśtykania przez kilka dni. – Mówiąc to, spojrzała na niego do góry. Wyglądało to co najmniej komicznie. Było widać, że facet się zmieszał, gdyż poprosił ją, żeby wstała, bo to głupio wygląda. Jednak ona, jak zwykle nieustraszona, nic sobie z tego nie robiła i z wrednym uśmiechem i błyskiem w oku powiedziała:
– Eh tam, głupio od razu, ja tylko oceniam zakres dokonanych przez moją walizkę szkód, nie klękam przed panem, żeby… – Tu ktoś jej przerwał, za co dziękowałam w duchu, bo tylko ona i ja wiedziałyśmy, co chciała powiedzieć.
– Sławek! Chłopie, widzę, że nic się nie zmieniło i kobiety nadal padają ci do stóp – brzmiał roześmiany, męski głos. Głos, który należał do przystojnego faceta o ciemnych włosach, piwnych oczach i twarzy o mocnych rysach z małym dołeczkiem w brodzie. Ponowiłam swoje modlitwy, by Klaudia nie odezwała się do niego w sposób, który sprawi, że będę chciała zapaść się pod ziemię. Niestety, ale Bóg naprawdę miał dzisiaj wyrąbane na to, co do niego mówię.
– A co? Pan zazdrosny o kolegę? Właśnie miałam okazję obejrzeć z bliska stopy kolegi i jeśli wierzyć teorii o męskich stopach, to ma pan o co być zazdrosny! – skwitowała, patrząc na stopy nowo przybyłego jegomościa, po czym podniosła się z podłogi.
A ja? No cóż. Milczałam, bo już nic nie było tu do powiedzenia. Byłam pewna, że mężczyzna utrze jej nosa w jakiś sposób. Nie myliłam się. Spojrzał na nią z góry, bo był naprawdę wysoki. Niewiele wyższy ode mnie, ale od niej już wyższy o dobre dwadzieścia centymetrów. Porównałam jego wzrost do swojego, a ja jestem naprawdę wysoka. Sto siedemdziesiąt sześć centymetrów wzrostu zawsze było moim problemem i zawsze czułam się „za wielka”. Natomiast Klaudia była ode mnie niższa o osiem centymetrów, więc stojąc przy nim i łapiąc się pod boki, wyglądała naprawdę zabawnie. Mężczyzna zawadiacko się do niej uśmiechnął i rzekł:
– Pani wybaczy, ale ja znam teorię o nosie. – Puścił do niej oko i stuknął się kilka razy palcem wskazującym w swój nos.
Fakt, nos miał długi, ale smukły, pasował do całej twarzy, nadając jej charakter. Zaczęłam się zastanawiać, czy on wie, z kim zaczął? Będziemy tu na tym lotnisku siedzieć do wieczora, bo Klaudia nie da za wygraną i będzie mu ripostować do upadłego. Kiedy zobaczyłam, że moja przyjaciółka otwiera usta wraz z wrednym wyrazem oczu, szarpnęłam ją za łokieć i ponagliłam do wyjścia z hali przylotów. Chciałam już przynajmniej znaleźć się na zewnątrz jak najdalej od tych dwóch panów, którzy wyraźnie odnajdywali przyjemność w zaczepianiu kobiet i wojnie na słowa. Chciałam rozpocząć świętowanie naszych czterdziestych urodzin. Chciałam po prostu się zabawić, tak jak robiłyśmy to kiedyś, a na co nie miałyśmy czasu przez ostatnie kilka lat. W moje myśli wkradły się wspomnienia, które za każdym razem wywoływały uśmiech na twarzy, ale także pozostawiały po sobie odrobinę nostalgii. Tak bardzo chciałam, żeby te chwile wróciły. Marzyłam o kieliszku wina w słońcu. Co tam kieliszek? O butelce wina i odrobinie wspomnień, które z czasem bladły. Coraz mniej pamiętałam z tamtych dni. Mój zestresowany życiem umysł płatał mi pamięciowe figle. Po prostu życie.
Myśli kłębiły mi się w głowie, kiedy Klaudia zaczęła się unosić, krzycząc:
– Ej! Co mnie tak ciągniesz? Moja walizka!
– Chcę już wyjść z lotniska. Czy ty zawsze musisz robić obciach? – Śmiałam się, bo tak naprawdę uwielbiałam jej waleczną naturę, dzięki której zawsze coś się działo i nigdy się z nią nie nudziłam.
– Daj spokój, kobieto, raz się żyje! Szybka riposta i gościa nie ma – roześmiała się.
Szkoda, że gościu pojawił się tuż za nami, mówiąc:
– Ale ja jestem! – odezwał się kolega Sławka, czyli „pana sympatycznego”. Tak mnie wystraszył, że sama na cały głos krzyknęłam: „kurwa mać!”, łapiąc się za medalik św. Rity, jaki nosiłam na szyi od lat.
– Takie nieładne słowa z ust tak pięknej kobiety – zażartował, a ja nie pozostałam mu dłużna.
– Takie głupie zagrywki u tak dużego faceta.
– Oj, jestem duży, to fakt. Obaj jesteśmy. – Szczerzył się z radości.
Dwuznaczność jego głupiej wypowiedzi wcale mnie nie zraziła, ale zaczynałam mieć powoli dość tej głupiej przepychanki słownej. Przyspieszyłam kroku i znalazłyśmy się z Klaudią na zewnątrz. Był maj. Na Ibizie właśnie budziło się lato. Temperatura sięgała prawie dwudziestu czterech stopni i było przyjemnie. Słońce świeciło już raźnie. Klaudia nagle zatrzymała się zaraz przed automatycznymi drzwiami, przez które właśnie wyszłyśmy. Ponagliłam ją, ale ona stała tam, wpatrując się w słońce. Mamrotała pod nosem coś w stylu: „jak ja kocham słońce”. Zaczęłam ją wołać, ale ona stała dalej jak słup soli.
– Laska, dawaj! Nie zatrzymuj się, chodź! Nacieszysz się słońcem, jak już opuścimy lotnisko!
– Przestań! – krzyknęła. – Tak rzadko tu do ciebie przylatuję, daj powdychać majowy upał – gderała. Ale zaraz za nią znowu pojawił się kolega Sławka i zadrwił z niej po raz kolejny:
– To upał da się wdychać?
– Tak, da się – odparła cwaniacko moja przyjaciółka. – Ale dla pana mam smutną wiadomość. Inteligencji nawąchać się nie można, tę trzeba mieć wrodzoną – powiedziała, patrząc na niego z pogardą i pokazując mu język.
No po prostu nie wierzyłam w to, co widziałam. Z jednej strony śmiałam się w duchu, a z drugiej? Martwiłam się bardzo, jak miną nam te dwa tygodnie razem. Tak naprawdę urodziny miałyśmy w lutym, ale ona mogła się wyrwać do mnie dopiero teraz. Ja przed rozpoczęciem szczytu sezonu lubiłam wziąć urlop od wszelkich obowiązków i zwyczajnie odpocząć. Odpocząć przed miesiącami letnimi, podczas których imprezowi urlopowicze zaleją wyspę. Kiedy tak się dzieje, nie mam czasu na nic i dla nikogo. Pracuję po dwanaście, czternaście godzin na dobę i nie mogę wtedy przyjmować gości w swoim małym domu, który w dużej części staje się wtedy magazynem na zgrzewki napojów i skrzynki piwa.
W końcu pozbyłyśmy się owych dżentelmenów, choć to słowo w zastosowaniu do nich było zwykłym eufemizmem. Ruszyłyśmy w stronę mojego samochodu. Opłaciłam bilet za parking w automacie i poprowadziłam przyjaciółkę do zaparkowanego auta. Wcisnęłam na pilocie przycisk zwalniający blokadę zamków, po czym uchyliłam klapę bagażnika z pilota.
– Ej! Stara! Ale wypasiona fura! – zachwycała się Klaudia.
Dla mnie ten samochód był po prostu samochodem. Nie był to ani najnowszy model peugeota, ani najlepszy. Ot, kabriolet, jakich na wyspie wiele. Władowałyśmy jej walizkę do bagażnika. Zajęłam miejsce kierowcy, a ona pasażera, i zaczęłam wyjeżdżać z parkingu. Klaudia wyciągnęła z torby iPhone i podpięła przez kabel USB do radia, informując mnie, że zgrała same świetne kawałki z czasów, kiedy szalałyśmy na dyskotekach. Upomniałam ją z uśmiechem na twarzy, że dzisiaj mówi się kluby, nie dyskoteki. Jej odpowiedź na moje sprostowanie brzmiała prosto:
– A tam, kuźwa, jedni mówią kundel, inni pies rasy mieszanej, ale tak naprawdę mają na myśli dokładnie to samo.
No i tyle w temacie, jeśli chodzi o aktualizację słownika mojej przyjaciółki na bardziej przyjazny obecnym trendom. Kiedy z głośników zaczęły płynąć pierwsze rytmy piosenki Kalwi i Remi _Explosion_, wiedziałam, że ona nie żartuje i zrobimy sobie przez te dwa tygodnie niezłą imprezę na miarę nas obu. Na miarę Grzesznic.IBIZA – TERAZ
Wyjechałam z parkingu lotniska na trasę prowadząca prosto do miasta San Antonio, gdzie mieszkałam już od kilku lat. Od pierwszego dnia na wyspie czułam się jak u siebie, jakbym tu należała, choć to był trudny okres mojego życia. Przez lata nic się nie zmieniło. Uwielbiałam trasę od lotniska do miasteczka. Prowadziła między niewielkimi wzniesieniami, pokazując, jak bardzo słońce pali latem roślinność na wyspie. Choć większość drzew była zielona po wiośnie i trawy też, to i tak gdzieniegdzie można było już zobaczyć żółte, wysuszone połacie zieleni. Wyspa o tej porze roku wyglądała moim zdaniem najpiękniej i pachniała najbardziej intensywnie swoimi zapachami natury. Białe domki zwane willami zatopione w bujnej roślinności. Kochałam to.
Wsłuchałam się w muzykę i miałam nadzieję, że pomilczymy chwilę, każda zamknięta w swoich myślach i wspomnieniach. Jednak przy Klaudii to niemożliwe.
– Stara! Jak ja się cieszę, że tu jestem! – krzyczała, odpinając pas i unosząc się delikatnie do góry. Wymachiwała rękami i śpiewała z wokalistką refren piosenki. Jej szaleństwo było zaraźliwe, bo puściłam na chwilę kierownicę. Zaczęłam drzeć się razem z nią, ile sił. Po chwili usiadła i zapytała:
– Pamiętasz to jeszcze? Te beztroskie czasy?
– Jasne, że pamiętam, aż tak stara nie jestem, to było ledwie niecałe osiemnaście lat temu! – przekrzykiwałam muzykę.
– Tak, wiem! Jesteśmy dorosłe! Zawsze mnie poprawiasz! Czterdzieści lat, czujesz to?! Z naszym trybem życia te osiemnaście lat temu myślałam, że zakończymy nasz żywot na wieku Chrystusowym – kpiła.
– Daj spokój, nie robiłyśmy nic szczególnego! – powiedziałam, starając się przyjąć poważną minę godną mojego wieku. Nie udało się. Roześmiałam się mimo wszystko.
– Tak? Zdecydowanie osiemnaście lat temu nie zrobiłyśmy niczego szczególnego. – Mówiąc te słowa, Klaudia wykonała znak cudzysłowu w powietrzu. – Szkoda, że twoja matka uważała coś zupełnie innego i po tym „niczym szczególnym” wydzwaniała do mojej, krzycząc jak opętana, cytuję: „co te dwie wariatki tym razem wymyśliły?!”.
– Pamiętam – odpowiedziałam krótko.
– Oj, czuję, że sobie powspominamy, a do tego ostro zabawimy w naszym niepowtarzalnym stylu – wykrzyczała z entuzjazmem w głosie.
– Nie wiem, czy dam radę bez znieczulenia i czy wszystko widzę tak jak ty – zaśmiałam się i w myślach przeniosłam osiemnaście lat wcześniej stąd…