Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Grzęzawisko - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
12 lipca 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Grzęzawisko - ebook

W odnalezionych na grzęzawisku kościach kryje się historia zadawnionych krzywd i przerwanego przedwcześnie życia. Podkomisarz Aleksandra Lazar rozpoczyna śledztwo. Jego korzenie sięgają głęboko w przeszłość, do tragedii, w której cieniu lokalna społeczność żyje od lat. A Aleksandrę zmusi do zmierzenia się z prawdą o sobie i swoich bliskich.

Ci, którzy mogliby pomóc w rozwiązaniu zagadki, milczą. Zbyt wiele mają do stracenia. A ci, którzy decydują się mówić, mają w tym swój interes.

Co wydarzyło się ponad dwie dekady temu, gdy grupa młodych ludzi wybrała się na biwak w środku lasu? Czy po latach uda się dotrzeć do prawdy? A może bagniste tereny wchłonęły ją na zawsze?

„Grzęzawisko” to historia pełna napięć i niewiadomych. Opowieść o samotności, braku akceptacji i naiwnej wierze w świat, który dawno przeminął. Zapuszczając się w jej odmęty, spotkasz ludzi uwikłanych w skomplikowane relacje i zderzysz się z emocjami, które nie pozostawią cię obojętnym na krzywdę.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67551-24-3
Rozmiar pliku: 1,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

2019

Piach zaskrzypiał pod powiekami i obraz się rozmył. Mężczyzna odzyskał przytomność, ale czuł, że z trudem łapie oddech. Materiał przylegał ciasno do twarzy, oblepiał ją niczym wżerająca się w skórę maź.

Zorientował się, że ma skrępowane ręce i nogi, sznur zaciskał się pętlą za jego plecami. Jak, do diabła, w ogóle tu trafił?

Ocknął się w obcym miejscu, pozbawionym światła i tlenu. Wbrew temu, co przyszło mu do głowy, nie była to wilgotna piwnica, ale coś znacznie mniejszego.

Nie mógł się poruszyć, mimo to miał wrażenie, że się przemieszcza. Bagażnik? Raczej podłoga furgonetki. Równie upiorna perspektywa. Pojazd, w którym się znajdował, skakał na wybojach jezdni. Nie miał pojęcia, jak się w nim znalazł ani kto siedzi za kółkiem.

Cios. Przypomniał sobie uderzenie w tył czaszki. Napastnik włożył mu coś na głowę, skrępował kończyny i wpakował go do wozu. Widział przez materiał tylko przebłysk światła, czuł, że to coś zaciska mu się na skórze i utrudnia oddychanie. Słyszał przez przesłonę w kabinie, że nieznajomy zmienił bieg, a gdy wsłuchał się uważniej, do jego uszu dotarł charczący oddech, tłumiony przez szum mijających ich pojazdów. Usiłował coś powiedzieć, jednak poczuł, że w usta ma wciśnięty knebel. Ból z tyłu głowy wciąż przypominał o tym, że na jakiś czas odcięło mu prąd.

W radiu rozbrzmiewały dźwięki muzyki. Kierowca ściszył je, widać nie chciał, aby głośne dźwięki go rozpraszały.

Musiał skorzystać z jego nieuwagi. Usiłował się ruszyć, ale zaciśnięta lina wrzynała się w skórę nadgarstków i kostek.

Wokół było mało miejsca. Poczuł za plecami opór i domyślił się, że przestrzeń jest zawalona rupieciami, które utrudniały ruch. Starał się odwrócić na brzuch, ale po kilku próbach dał za wygraną i odpuścił. Nie mógł nic zrobić. Znalazł się w potrzasku. Ubezwłasnowolniony, zdany na łaskę i niełaskę jakiegoś wariata.

Radio zaczynało trzeszczeć, gubiło po drodze zasięg, z głośnika płynęła muzyczna sieczka. Kiepski czas na rachunek sumienia; prowadził legalny biznes, nikomu nie zalazł za skórę, nie miał wrogów. Komu mogło zależeć na pozbyciu się go? Z każdą chwilą oddychał z coraz większym trudem, czuł zasychającą w kącikach ust ślinę. Całe szczęście, że materiał przepuszczał powietrze, w innym razie już dawno by się udusił. Bał się. Strach ściągał go na dno.

Nagle kierowca odbił ostro w prawo. Leżący na posadzce mężczyzna poczuł, że wjeżdżają w boczną drogę, prowadzącą w górę niewielkiego wzniesienia. Kierowca nerwowo zmieniał biegi, dodawał za dużo gazu, przez co silnik wył, a samochód tracił płynność i przyczepność na pełnej dziur nawierzchni. W końcu facet się odezwał.

Uprowadzony mężczyzna nie znał brzmienia jego głosu.

– Słyszę, że się obudziłeś. Nie wierć się, nie walcz. To i tak niczego nie zmieni.

Nie liczył na wyjaśnienia. Obaj dobrze wiedzieli, kto rozdawał karty w tej grze.

– Czekałem na ten moment stanowczo zbyt długo. Zniszczyłeś mi życie, skurwielu, zabrałeś mi wszystko. Zapłacisz za to – syczał nieznajomy przez zaciśnięte szczęki.

Musiał wiedzieć, że tamten nie będzie się bronił, w końcu wcisnął mu knebel do ust.

– Zostawiłeś go tam. Pozwoliłeś, by umarł w męczarniach. Nie daruję ci tego.

W oddali zagrzmiało, w szyby wściekle walił deszcz. Porwany słyszał skrzypienie wycieraczek. Światło pod zaciąg­niętą maską błyskało i gasło na zmianę, mimo to pojazd sunął dalej, brnął na wybojach i zapadał się w grząskim gruncie, żeby za chwilę znowu przeć do przodu.

Skrępowany mężczyzna wiedział już, kim jest ten człowiek.

Zrozumiał, że rzeczywiście zniszczył mu życie. Wierzył, że ocali w ten sposób swój kruchy świat, dlatego złożył jego obraz z rozsypanych części. Z zamkniętymi oczami, na siłę, nie zwracał uwagi, czy do siebie pasują i czy złudzenie, które tworzą, jest prawdziwe.Wcześniej
2019

Instynkt łowcy wygłuszał w nim wrodzoną ostrożność, wyostrzał zmysły i pozbawiał go skrupułów. Mężczyzna był skupiony na celu, wszystko inne przestawało się liczyć.

Śledził promienie słońca, które przeciskały się zza drzew i ślizgały po zroszonej trawie niczym jaszczurki. W kontakcie z przyrodą triumfują pierwotne instynkty, napędzane adrenaliną i tłumioną dziecięcą ciekawością.

Uwielbiał grę szarości i półcieni; przebłyski światła skakały po poszyciu i grały z nim w berka. Chłonął zapach lasu, nasiąkał nim. Wstawał o świcie, zostawiał auto pod wiaduktem i przemierzał w ciągu dnia wiele kilometrów, by zapomnieć o wszystkim.

Wyprawiał się głęboko w las z aparatem wiszącym u szyi. Zaklinał samotność.

Odkąd syn wyjechał na studia, zyskał czas, by robić to, co zawsze odkładał na później. Uznał, że „później” może już nie nadejść.

Podpatrywanie zwierząt w ich naturalnym środowisku było czymś intymnym, pozwalało się wyciszyć i oderwać od uciążliwego uczucia pustki, które wdzierało się do jego myśli każdą szczeliną. Tylko w ten sposób radził sobie z żałobą po utracie żony.

Zaszywał się w lesie i uciekał od wspomnień. Ostatnim razem uchwycił dzięcioła trójpalczastego; ptak przycupnął na gałęzi, pewny siebie i dumny. Nie miał pojęcia, że leżący w trawie człowiek trzyma palec na spuście migawki i czeka, aż poderwie się do lotu.

Przyjeżdżał tu w każdy weekend, przedzierał się przez nieprzystępne rewiry rozległego lasu, skupiony na utrwalaniu chwili i zapisywaniu jej w pamięci aparatu. Nic nie równało się z tym uczuciem ulotności, zapomnienia. Odcinał się od codzienności i działał jak automat.

Nigdy nie zabrnął tak daleko. Stracił poczucie czasu i teraz szedł jak w transie, chłonąc klimat lasu; o świcie jego smak był uzależniający. Przeciskał się przez zarośnięte chaszczami dzikie zakamarki. Zdawał sobie sprawę, że powinien się wycofać, wrócić w bezpieczne miejsce, lecz ciekawość i pogoń za nieznanym pchały go w objęcia tego, co nieodkryte. Znów czuł się wolny. Nieskrępowany.

Usłyszał nad głową szelest i dostrzegł w gęstwinie liści wielobarwne upierzenie ptaka, który odfrunął kilkanaście metrów, by w końcu przysiąść na gałęzi.

Mężczyzna stanął jak wryty i sięgnął po aparat. Nie chciał go spłoszyć. Wokół rozciągały się mokradła – ich mętna przestrzeń przypominała stłuczoną taflę lustra pokrytą zieloną, połyskującą mazią. Z rozlewiska wyrastały kępki trawy, połamane gałęzie i konary powalonych drzew. Robił wszystko, by znaleźć się bliżej ptaka.

Obszedł wodę wzdłuż jej krawędzi. Stawiał uważnie stopy, by w nic nie wdepnąć.

Wodoodporne obuwie nie uchroniło go przed zapadnięciem się. Nie wiedział, jak głębokie jest grzęzawisko. Widać było, że upalne lata postrzępiły jego brzegi, odsłaniając przyschnięte błoto, które osiadło na wszystkim wokół w postaci spękanej skorupy. Gdzieniegdzie wystawały z niej garby odsłoniętych korzeni, wykręcone niczym artretyczne kończyny.

Ustawił przesłonę i spojrzał w oko aparatu. Starał się znaleźć obiekt na horyzoncie.

Ptak się nie poruszył. Zastygł i czekał na to, co zrobi nieznajomy.

Mężczyzna szedł ostrożnie. Nie chciał stracić takiej okazji. Czuł rosnące zdenerwowanie. Starał się panować nad oddechem, wyciszyć emocje. Ziemia zapadała się pod stopami, słyszał plusk i czuł wodę wylewającą się spod podeszw butów; z każdym krokiem było jej więcej. Miał wrażenie, że zabrnął za daleko i czas się wycofać.

Badał grunt, szacował, czy zdoła podejść bliżej. Potrzebował kilku kroków, by mieć na wyciągnięcie ręki obiekt swoich fascynacji. Nie mógł go spłoszyć, pozwolić sobie na zbędny ruch. Zbyt wiele energii poświęcił, aby się teraz wycofać. W tym momencie poczuł, że coś zagrodziło mu drogę. Spojrzał pod nogi i zobaczył wystającą z wody kość lub coś, co ją przypominało.

To z pewnością gałąź, która miesiącami zalegała na dnie, odsłonięta przez przeciągającą się suszę, uznał. Kolejne spojrzenie potwierdziło jednak rodzące się w jego głowie obawy. To musiała być kość. Usiłował zgadnąć, do jakiego zwierzęcia należała.

Nie był ekspertem od anatomii, ale kość przypominała ludzką. Wycofał się i spojrzał w górę – ptak poderwał się do lotu i zniknął w oddali. W zaschniętym błocie mężczyzna dostrzegł kilka innych obiektów przypominających kości.

Zastanawiał się, czy wyobraźnia nie płata mu figla. To abstrakcyjne uczucie.

Z trudem panował nad galopującym tętnem. Sięgnął po komórkę, a następnie pokonał kilkaset metrów, by znaleźć w tej głuszy zasięg. Zadzwonił na policję. Wiedział, że to wróży kłopoty, i najchętniej zniknąłby stąd bez słowa. Ale nie mógł się wycofać. Tylko on doprowadzi ich w to miejsce.2019

Policyjny radiowóz stał na opuszczonym placu przed nieczynną hurtownią z artykułami budowlanymi. Brak śladów opon na zarośniętym chwastami podjeździe wokół zniszczonych popegeerowskich zabudowań i mrugające w skąpym świetle wysłużone latarnie oznajmiały, że nikt nie zapuszcza się w te okolice bez powodu.

Podkomisarz Aleksandra Lazar siedziała w fotelu kierowcy. Wygięła się w łuk i zasunęła rozporek, z trudem kontrolując galopujące tętno. Zaparowane szyby radiowozu odwracały uwagę od tego, co działo się wokół. Jej partner wyszedł na zewnątrz zapalić, wrócił i opadł zmęczony na fotel. Wyłączył grające w tle radio i przyglądał się przełożonej. Zawsze gdy uprawiali seks, zapominał, że ich relacja jest z góry skazana na porażkę.

Byłby jednak idiotą, gdyby z niej zrezygnował.

– To mi się nigdy nie znudzi. – Położył rękę na jej udzie.

Ola strąciła ją, nawet nie spoglądając mu w oczy.

– Co cię ugryzło? Zrobiłem coś nie tak? – spytał.

– Nie. Po prostu mam ochotę nic nie mówić.

Włączyła nawiew. W aucie unosił się zapach ich spoconych ciał. Coraz częściej kończyli w ten sposób dyżur lub zaczynali służbę. Przestała liczyć, ile razy wmawiała sobie, że to się musi skończyć.

Ostudził ich znajomy dźwięk w policyjnym radiu. Znudzony głos dyspozytora rozlał się sennie z głośnika. Policjant przystawił palec do ust, żeby nic nie mówiła.

Pech chciał, że w tej dziurze działali sami. Za dziesięć minut dotrą na miejsce.

– Dobrze, że nie przerwał nam w trakcie. Już widzę twoją minę, jak mu tłumaczę, że zaraz dojadę – zaśmiał się wysoki policjant i osłonił się przed ciosem w udo. Poprawił opadające na twarz blond włosy. – Wiesz, że żartuję.

– Wiem. Ale i tak mnie wkurzasz. – Lazar odwzajemniła uśmiech.

– Muszę popracować nad kondycją. Zasapałem się, jakbym przebiegł maraton. Jak ty to robisz, że masz siłę, by przed robotą pójść jeszcze biegać?

– Nie użalam się nad sobą? I wcześnie chodzę spać – ucięła. – Zamiast gnić w łóżku, zwlókłbyś z samego rana cztery litery i poszedł pobiegać ze mną.

– Wystarczy, że cię zbieram z trasy. Nikt normalny nie zrywa się o świcie, żeby ganiać po lesie. – Śledczy pokręcił głową.

Lazar ciężko pracowała, żeby być w formie. Wmawiała sobie, że katowanie się dietą, siłownia i bieganie nie są ucieczką od nudnego życia rodzinnego, które wysysało z niej resztki energii.

– Nie zdążę cię nigdzie odstawić – odezwał się. – A trudno będzie wytłumaczyć, dlaczego dotarliśmy tam razem.

– Jadę z tobą – stwierdziła krótko policjantka.

Spojrzał na nią w taki sposób, że przez moment znów poczuła się jak dziecko.

– Wiesz, że to podejrzane. Za chwilę dopiero zaczynasz pracę. – Wzruszył ramionami.

– Dostałeś zgłoszenie i zgarnąłeś mnie po drodze na miejsce. Co w tym dziwnego?

– Ola, za każdym razem wałkujemy ten temat. Ktoś w końcu połączy kropki.

– Zostaw to mnie. Prędzej czy później i tak musiałabym tam dotrzeć.

W końcu dał za wygraną. Wiele ryzykowali, łącząc pracę z życiem prywatnym, ale było im ze sobą dobrze i Lazar nie chciała przejmować się na zapas. Uczyła się nie wybiegać zbyt daleko w przyszłość. To bez sensu.

Zatrzymali się na wąskiej ścieżce prowadzącej do lasu. Wychodząc z auta, widziała zaparkowany pod wiaduktem samochód i człowieka, który palił papierosa.

– No w końcu. Myślałem już, że uświerknę tu, nim łaskawie ktoś się zjawi.

– Powie pan, o co chodzi, czy mam zgadywać? – Lazar zlekceważyła marudzenie mężczyzny. – Proponuję zacząć od przedstawienia się. Zależy nam na czasie.

– Nazywam się Jan Karwat. – Wydawał się zbity z tropu. – Pół godziny drogi stąd znalazłem kości. Robię zdjęcia i się na nie natknąłem. Wiem, jak tam trafić, zapisałem lokalizację w telefonie. Wydaje mi się, że należą do człowieka, choć nie dam sobie głowy uciąć.

Dopiero teraz zrozumiał, jak niefortunnie to zabrzmiało.

– Zaprowadzi nas pan tam, gdzie je znalazł? – Policjant nie rezygnował.

– Oczywiście. Ale uprzedzam, że dotarcie w to miejsce nie jest wcale proste.

– Proszę iść przodem. Nie pierwszy raz pracujemy w trudnych warunkach.

Mężczyzna nie protestował. Zasugerował, żeby trzymali się blisko, i szedł w milczeniu, upewniając się co jakiś czas, że śledczy dotrzymują mu kroku.

Policjantka odniosła wrażenie, że zna las na wyrywki.

Wisząca nisko gałąź skaleczyła jej twarz. Ola zaklęła pod nosem, a resztę drogi odganiała się od natrętnych owadów. Nie przepadała za włóczeniem się po lesie, z dala od wydeptanych ścieżek, przeciskaniem się przez zarośla zlepione pajęczą siecią. Od czwartego roku życia wychowywała się w mieście, ale spędziła w tych okolicach sporo czasu; pamiętała, że zbierała tu grzyby z dziadkami, snuła się po leśnych dróżkach i przyjeżdżała tutaj na wakacje.

Las strzegł swoich tajemnic. Złe wspomnienia skradały się między drzewami. Starała się nie utknąć w grząskim terenie. Patrzyła pod nogi i szukała stabilnego gruntu. Po długim marszu wreszcie dotarli na miejsce.

Mężczyzna poprosił, by dali mu czas, i rozejrzał się nerwowo, usiłując zlokalizować nieszczęsne znalezisko. Kręcił się w kółko, zanim trafił we właściwe miejsce. Pomachał do nich z oddali – w końcu znalazł to, po co przyszli.

– Jeżeli ma rację i to są ludzkie kości, technicy będą zachwyceni – burknął pod nosem śledczy i ruszyli niechętnie w stronę Karwata.

Omijanie bajor i podmokłych miejsc przypominało grę w klasy. Grzęzawisko w ostatnich latach musiało się skurczyć, bo zieleń zaczęła się odradzać, jakby wydzierała po kawałku zagrabiony niegdyś teren.

Lazar zobaczyła wystające fragmenty kości. Rzeczywiście przypominały ludzkie szczątki, ale wolała wstrzymać się z wnioskami do czasu werdyktu biegłych. Teren wokół znaleziska wciąż był na tyle rozległy i trudno dostępny, że oględziny mogły się okazać drogą przez mękę.

Śledczy skończył rozmawiać ze świadkiem. Podszedł do niej, kręcąc głową.

– Co o tym sądzisz? – zapytała.

– Sądzę, że nie powinno cię tu być.

– Wyjaśniliśmy już to sobie, Błażej. Pytam, co sądzisz o tych cholernych kościach.

– Nic. Trzeba ściągnąć techników, zawiadomić prokuraturę. Nawet jeśli to są naprawdę kości ludzkie, to minie sporo czasu, zanim będziemy w stanie powiedzieć coś więcej – odparł zrezygnowany. – Wygląda na to, że przeleżały tu trochę. – Wskazał na wysuszone trawy wzdłuż rozlewiska. – Trzeba zabezpieczyć teren i czekać na dalsze wytyczne. Wolę niczego nie ruszać, chociaż trudno zakładać, żeby zachowały się jakieś ślady.

Lazar nie przerywała mu. Podświadomie odsuwała od siebie najgorszy scenariusz, ale pamięć zasypywała ją niepokojącymi migawkami. Poszatkowane przez czas slajdy wyświetlały się pod powiekami. Wbijały się w nie jak szpilki.

– Ola, słyszysz mnie? – upomniał ją.

– Tak. Zamyśliłam się. Musimy przekopać bazy danych. Ktoś pewnie zgłosił zaginięcie, nikt nie rozpływa się przecież w powietrzu.

Czuła dziwne mrowienie w dłoniach. Zakręciło jej się w głowie. Oddychaj, powtarzała sobie.

– Dajmy się wykazać biegłym, niech określą, do kogo mogły należeć i jak długo tu są. Muszą zawęzić zakres poszukiwań, inaczej się w tym zakopiemy. Jedź na komendę.

Ostatnie słowa z trudem przebiły się do jej świadomości. Zdawała sobie sprawę, że w tym miejscu zakończyło się czyjeś życie, a mimo to wciąż mogą gdzieś być ludzie, którzy czekają na zagrzebaną pod wodą prawdę.

– Nic tu po tobie, Ola. Poradzę sobie, wszystkim się zajmę – zapewnił ją Błażej Uryga. – Ogarnij formalności, w razie czego jesteśmy w kontakcie.

Skinęła głową, że rozumie, gapiąc się w ekran telefonu. Mąż wysłał jej zdjęcie córki. W kucharskim fartuchu i czapce na głowie, Maja mieszała ciasto w wielkiej misie i śmiała się od ucha do ucha. Na blacie walały się skorupki rozbitych jaj, a twarz córki zdobiły odbite w mące ślady rąk. Piekli jej tort.

Lazar obchodziła dziś trzydzieste siódme urodziny. Nie sądziła, że zacznie ten dzień od wizyty w miejscu ujawnienia ludzkich kości. A wcześniej będzie pieprzyć się z kolegą z pracy w radiowozie. Wiedziała za to, że wróci do domu zmęczona, wściekła i zła, że nie umie docenić szczęścia, które czeka na nią w czterech ścianach.

Spodziewała się, co będzie dalej. Ekipa techników i ktoś z prokuratury pojawią się na miejscu i zacznie się żmudna policyjna orka. Teren zostanie wygrodzony taśmą, choć dotarcie w to miejsce graniczy z cudem. Każdy będzie przemoczony i zły. Towarami pierwszej potrzeby okażą się termos z kawą i spray na komary.

Oględziny mają swój rytm, to uświęcony tradycją rytuał, którego nic nie mogło zakłócić. Biegli postarają się określić, do kogo należały kości i jak długo tu spoczywały. Przekopanie policyjnych baz danych zawęzi zakres poszukiwań, ułatwi planowanie działań. Zanim to nastąpi, technicy będą krzątać się wokół grzęzawiska, usiłując znaleźć cokolwiek, co naprowadzi ich na jakiś trop.

Oprócz kilku kości niczego tu nie odkryją. Czas skutecznie zaciera ślady – Ola miała tego świadomość, dlatego nie czekała na nich, tylko udała się na komendę. Musiała rozruszać tę zmurszałą machinę.1996

Weź się w garść. Nie jesteś miękkim robiony.

Zdążyłem pogodzić się z tym, że powtarzane na głos zaklęcia nie mają mocy sprawczej. Stałem przed lustrem i wpatrywałem się w swoje odbicie. Wiele bym dał, by wyglądać inaczej, zmyć ze skóry piegi, które rozsiadły się wokół nosa i wykwitały za każdym razem, kiedy – podobnie jak teraz – robiło się cieplej. Rude włosy układały się w poskręcane strąki, ich przycięcie jeszcze pogarszało sprawę. Przylegały do czaszki niczym bluszcz i chciałem zapaść się ze wstydu pod ziemię. Miałem je po mamie, ale jej tylko dodawały urody.

Zginęła w wypadku trzy lata temu i czasem miałem wrażenie, że te rude włosy są ostatnim świadectwem jej obecności w moim niespełna piętnastoletnim życiu. Długo nie pogodziłem się z tym, że odeszła; wracałem ze szkoły i gapiłem się w zakurzone okna, licząc, że zobaczę ją na prowadzącej do domu ścieżce. Wiedziałem, że to tylko pobożne życzenia.

Tata schował przede mną zdjęcia, na których była – a może się ich pozbył? Nie wiem. Pewnego wieczoru spakował i wywiózł jej ubrania oraz rzeczy osobiste w workach. Widocznie nie chciał, by zostało coś, co mogło nam o niej przypominać. Wymazał ją z naszego życia. Zostały mi rude, poskręcane włosy. Nic więcej.

Opłukałem twarz zimną wodą, umyłem zęby i wyszedłem z domu. Wsiadłem na rower i ruszyłem w stronę szkoły. Stała na wzgórzu, a z polanki na tyłach sypiącego się gmachu można było podziwiać panoramę naszej miejscowości. Całej, oprócz pojedynczych domów przycupniętych pod lasem, w tym odziedziczonej po babci i odremontowanej przez tatę rudery, w której mieszkaliśmy.

Suche Błota. Wieś wciśnięta tak głęboko w tyłek zacofania, że jej nazwę wymyślono na jakimś zakrapianym raucie i nikt nie miał odwagi umieścić jej na żadnej szanującej się mapie. Cytuję tatę, zawsze tak się o niej wyrażał.

Obaj spędzaliśmy w domu niewiele czasu, traktując go wyłącznie jak sypialnię lub – w przypadku taty – miejscówkę do organizacji niekończących się imprez. W starych, zalatujących wilgocią i zgrzybiałych murach czuć było zapach samotności. Rozlewał się w trzewiach, sprawiał trudności z oddychaniem i zatykał arterie. Wiedziałem, że pewnego dnia stąd wyjadę, uwolnię się od tego miejsca i zastygłych pod tapetą bolesnych wspomnień. Na razie nie byłem na to gotowy.

Zostawiłem rower przy drzewie, obok wejścia do szatni. Nikt go tu nie ruszy, uznałem, po co komu taki rupieć. Większość dzieciaków miała górale, ja wciąż śmigałem na starym składaku; bez przerzutek, z potwornie zawodzącymi hamulcami.

Zmieniłem obuwie, powiesiłem kurtkę na wieszaku i poszedłem po schodach na trzecie piętro. Dla pewności zerknąłem na zegarek, który dostałem od mamy na komunię. Przypominał kalkulator z melodyjkami i na początku rzuciłem go w kąt, wściekły, że nie kupiła mi czegoś lepszego. Gdy emocje opadły, odkryłem, że może mi się przydać. Lekcja zaczynała się za pięć minut.

Wszedłem do ubikacji i zamknąłem się w kabinie. Na przesłonach oddzielających boksy roiło się od wulgarnych haseł obrażających nauczycieli i uczniów, rysunków przedstawiających roześmiane fiuty i tym podobnych bzdur, stanowiących ujście dla buzujących pod skórą hormonów.

Znałem je na pamięć. Spędzałem tu sporo czasu. Teraz opuściłem deskę, wszedłem na muszlę i usiadłem po turecku. Nie chciałem, by ktoś mnie tu znalazł. Ostatnim razem o mało nie wyważyli drzwi, a raz, gdy zapomniałem ich zamknąć, wsadzili mi głowę do ubikacji i trzymali pod wodą, aż nie odklepałem, że mam dość. Po wszystkim spuścili mi w kiblu zawartość plecaka. Wygrzebałem tylko to, co pozostało na dnie muszli; zeszyty i podręczniki suszyłem na parapecie. Nie prowokowałem ich, nie rzucałem się w oczy. Przestałem się łudzić, że dadzą mi spokój.

Gnębili mnie od pierwszej klasy, bo zawsze byłem słabszy. Nie potrafiłem zaprotestować, postawić się im. Trudno się dziwić, że stałem się naturalnym celem.

Przerwa dobiegła końca. Dla pewności odczekałem chwilę, a gdy hałas na korytarzu ucichł, wszedłem do klasy. Usiadłem pod oknem. Nauczyciele już dawno przestali strzępić języki, że się spóźniam. Wyjąłem podręcznik, zeszyt i coś do pisania. Chciałem złapać za pasek plecaka i odłożyć go pod kaloryfer, ale usłyszałem, jak chłopak z tyłu szura nim po ziemi i ciągnie w swoją stronę. Nie zdążyłem mu go wyrwać. Za plecami rozległ się śmiech. Udawali, że słuchają, co mówi stojąca przed tablicą nauczycielka.

– Bartek, mógłbyś skupić się łaskawie na lekcji? – zwróciła się do mnie, przecierając okulary. – Oceny są już wystawione, ale z tego, co kojarzę, nadal nie poprawiłeś ostatniego sprawdzianu. Wkrótce egzaminy.

– No właśnie, Bartek – przedrzeźniali ją.

– Zamyśliłem się – odparłem i spuściłem wzrok, unikając spojrzeń kolegów z klasy.

Czułem, że robię się purpurowy ze wstydu, oblał mnie pot. Starałem się kontrolować oddech, ale ręce drżały mi ze zdenerwowania. Nauczycielka wróciła do lekcji, a ja potrzebowałem czasu, by się skupić. Słyszałem wulgarne docinki za plecami, a na porysowanym blacie wylądowała zmięta w kulkę kartka.

Rozwinąłem wiadomość pod ławką.

Zgłoś się po zgubę do szatni na przerwie. I nie waż się strzelić z dupy, leszczu.

Kiedy rozległ się dzwonek, zaczekałem, aż wszyscy opuszczą klasę, i snułem się w stronę drzwi, unikając wzroku nauczycielki, która uzupełniała coś w dzienniku. Zawahałem się, czy nie wspomnieć jej o tym incydencie, ale domyślałem się, że to tylko pogorszy sprawę. Nie mogłem dać im tej satysfakcji.

Przywykłem do tego, że się nade mną znęcają, że znaleźli kogoś, na kim mogli się wyżyć i wyładować frustracje. Za kablowanie wyrwaliby mi z tyłka nogi z korzeniami. Słuchałem ich gróźb wystarczająco często, żeby zrozumieć, że nie żartują. Wolałem więc trzymać język za zębami. I tak niewiele bym wskórał.

Szatnia znajdowała się na najniższym poziomie, tuż za stołówką. O tej porze oprócz woźnej, która akurat skończyła szorować podłogę i jadła kanapkę w składziku na szczotki, nikt się tu nie kręcił. Kobieta miała z siedemdziesiąt lat, paradowała po szatni w starym fartuchu w kwiaty i z włosami spiętymi w kok. Zza grubych denek okularów i tak nic nie widziała.

Wszedłem do okratowanego boksu pod ścianą. Spodziewałem się, że ci durnie tam na mnie czekają. Najwyższy z nich ściskał w dłoni mój plecak. Zawartość leżała rozsypana na podłodze, kopali między sobą zeszyty i przybory szkolne.

– No, jesteś w końcu, śmieciu. Myślałem, że wydygałeś i poszłeś się pożalić dyrce.

– Oddaj mi plecak. Zaraz zaczyna się gegra. – Nie podnosiłem głosu, by go nie rozjuszyć.

– Żebyś się czasem nie zesrał – odparł Blachowski, najsilniejszy z nich, a pozostali zanieśli się śmiechem.

Chłopak rzucił plecak do kolegi obok, ten napluł do środka i odrzucił go z powrotem. Zabawa trwałaby w nieskończoność, gdybym nie chciał jej przerwać, usiłując złapać plecak w locie. Chwyciłem za pasek na ramię, Smalec szarpnął za drugi i wyrywaliśmy go sobie z rąk. Żaden z nas nie zamierzał odpuścić.

Ucho, za które ciągnąłem, odpruło się od reszty i został mi w dłoni tylko fragment paska. Smalec skorzystał z okazji i wyrwał mi go z ręki.

– No i co narobiłeś, ty ryża pokrako! – zaśmiał się Blacha.

Doskoczyłem do chłopaka z plecakiem, odepchnąłem go i odebrałem mu swoją własność, o mały włos nie potykając się o rozsypane rzeczy. Nie zdążył zareagować, a ja poczułem uderzenie w plecy, a za chwilę zaciskającą się na włosach rękę jednego z napastników. Uderzenie było tak silne, że zasyczałem przez zaciśnięte zęby.

Inny z chłopaków wepchnął mnie na metalową siatkę oddzielającą boks od szatni młodszej klasy i docisnął do niej łokciem, tak że czułem wrzynające się w policzek zimne, metalowe pręty. Ból promieniował, mimo to nie użalałem się nad sobą. Nie mogłem dać im tej satysfakcji. Blacha sapał mi coś do ucha, czułem drobinki śliny na skórze i smród tytoniu, zamaskowany gumą do żucia.

Opadłem z sił i przestałem się bronić. Nie miałem szans wyrwać się z uścisku.

– Podskakuj dalej, to połamię ci te kulasy, pizdo! Powiedz staremu, aby trzepał z dala od mojej matki, bo jak go znowu z nią zobaczę, to wybiję ci te koślawe ząbki. Kapujesz, lachociągu? – Blachowski mocnym kopnięciem w łydkę podciął mi nogi.

Zachwiałem się, zgiąłem wpół i odkleiłem od kraty. Smalec pochylił się nade mną i splunął mi za kołnierz, a ktoś inny walnął mnie pięścią w brzuch tak mocno, że upadłem na posadzkę i zwinąłem się z bólu. Oberwałem też w twarz. Nie zorientowałem się nawet od kogo. Kątem oka widziałem tylko Siwego, który przyglądał się całej akcji. Jeszcze kilka lat temu byliśmy kumplami i obaj dostawaliśmy solidne lanie, ale w końcu Szymon wkupił się w ich łaski. A skoro tak, nie mógł stanąć w mojej obronie.

Rozległ się dzwonek i ze składziku wyszła woźna, grożąc im zaciśniętą pięścią.

– Wracać mi do klasy, a nie błaznować tu! – Przegoniła ich, machając brudną szmatą.

Grupa nastolatków, śmiejąc się, rozpłynęła się w ciemnym korytarzu biegnącym w stronę schodów na piętro. Słyszałem ich rechot, leżąc na ziemi.

Woźna mnie nie widziała. Mruczała coś pod nosem i wreszcie zniknęła na zapleczu. Potrzebowałem czasu, by dojść do siebie – wciąż czułem ból w pogruchotanym ciele.

Pozbierałem rozwleczone rzeczy. Upchnąłem je do plecaka. Złamane długopisy nie nadawały się do użytku, więc wyrzuciłem je do śmieci. Zmieniłem obuwie i wyszedłem przed szkołę. W takim stanie nie chciałem już wracać na lekcje.

Zanim wsiadłem na rower i ruszyłem do domu, zwymiotowałem za drzewem.

Na szczęście nic dziś nie jadłem, z żołądka wylała się więc tylko żółtawa ciecz, która paliła w gardle. Jechałem w stronę lasu, czując, że pieką mnie skóra i wnętrzności.

Spodziewałem się, że ojca i tak nie zastanę w domu. Zajmował się budowlanką i remontami, po godzinach naprawiał samochody. Wracał późno – sam, w towarzystwie kumpli albo poznanej kobiety. Za każdym razem innej. Przestałem zwracać na nie uwagę i łudzić się, że któraś z nich zagości w domu na dłużej. Staraliśmy się nie wchodzić sobie w paradę.

Hałasowali do późna, śmiali się, budząc mnie w środku nocy, i pieprzyli się do świtu. Wolałem te noce, gdy tata wracał wyczerpany i zasypiał przed telewizorem z czteropakiem piwa w ręku. Mogłem się wtedy porządnie wyspać.

Skręciłem w szutrową drogę w stronę lasu i pognałem do mieszczącej się przy mokradłach bazy. Znajdowała się w trudno dostępnym miejscu i budowałem ją od wiosny. Zbierałem deski, resztki starych mebli, w końcu skleciłem z nich coś w rodzaju domku na drzewie. Trzeba było wykazać się bujną wyobraźnią, aby dopatrzyć się w tej zbieraninie zarysu zwartej struktury, ale mogłem stąd doglądać okolicy i ukryć się tu przed światem.

Samotność rozgościła się w jej niestabilnych ścianach; oblepiała je, tworząc szczelny kokon, w którym czułem się bezpieczny.

Ciąg dalszy w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: