Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Guara prawdę ci powie - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
1 października 2025
15,00
1500 pkt
punktów Virtualo

Guara prawdę ci powie - ebook

SĄ TAKIE MIEJSCA, KTÓRE ZOSTAWIAJĄ W NAS SWÓJ ŚLAD. Ulotne wrażenie, które mimo wagi piórkowej przyciąga nas jak magnes, żeby poczuć je jeszcze raz... Południowa Brazylia żarzy się czerwienią piór guara, koi uśmiechem rybaka, wypływającego na połów krewetek, smuci dalszą walką rdzennych mieszkańców o swoje prawa. Wciąga.

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Podróże
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788397534506
Rozmiar pliku: 537 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

GUARA PRAWDĘ CI POWIE

BRAZYLIA. IMPRESJE.

Hanna Zając

Empik Selfpublishing

2023, podróż po stanach
Parana i Santa Catarina

DROGA DO…

Kapibara jest dość szorstka. Jej futro wydaje się gęste, jednak z bliska widać, że między długimi włosami wszędzie prześwituje szarosina skóra. Wygląda, jakby była naszpikowana rudymi drucikami o różnych odcieniach brązu. Pod dłonią czuć ciepło i zbitą fakturę twardego futra. Nie ma żadnego konkretnego zapachu, choć może zależy on od tego, w czym zwierzak się kąpie… Moja kapibara pachniała jak czysty, zadowolony pies.

Zbliżałam się do niej małymi kroczkami. Zastygła w dostojnej pozie sfinksa nad brzegiem jeziora w parku Barigui w Kurytybie. Spodziewałam się, że w każdej chwili może dać susa do wody, choć miałam nadzieję, że będę mogła jej dotknąć.

Jakby odczytując moje myśli, kapibara spojrzała na mnie ukradkiem i powolutku, bardzo powolutku… obróciła się na bok jak wędzący się baleron i wystawiła łapki do góry. Głaszcz!

Ze spokojem, z którego słyną kapibary, przymknęła oczy i oddała się pieszczotom. Nie drgnęła nawet, kiedy doszły kolejne pary rąk. Brzuch telepał się łagodnie na boki, a pokryte czarną, gołą skórą nóżki zwisały swobodnie, w pełnym błogostanie.

…SÃO BENTO

Jazgot. Cztery psy potykały się o siebie, wirując chaotycznie na podjeździe, skacząc i wspinając się sobie na plecy.

– Tak jest za każdym razem, nawet jakby nas nie było pół godziny – powiedział tato, kiedy parkowaliśmy pod domem.

Sąsiadom pewnie obmierzł już dawno temu, ale ja pokochałam ten hałas-chaos od pierwszego wejrzenia. Psy mają w sobie to coś, co rozgrzewa serce nawet najbardziej umęczonego podróżnika.

Rodzice zdążyli już trochę nacieszyć się synem, który po kilkuletniej rozłące spowodowanej pandemią był w domu od dwóch tygodni. Luan nabrał miękkich, spokojnych ruchów, a nawet uśmiech układał się pod krótkim wąsem jakoś wolniej i cieplej. Biła od niego taka słodka energia, czerpiąca z zaspokojonej tęsknoty, jakby całym sobą mówił: „Nareszcie Brazylia!”.

W domu czekała mama. Witała mnie z szeroko otwartymi oczami, chłonąc nowość, jaka zawitała do ich domu. Obserwowali mnie z tatą jak zwierzątko w zoo. Po cichu śledzili mój marsz chłodnym korytarzem, schodami, aż do pokoju… I wyglądali zza futryny, jak rozpakowuję walizkę i niezdarnie wyłuskuję tabletki antyalergiczne na domowe futrzaki, paplając coś Przy tym bez ładu i składu.

Chcąc przerwać niezręczną ciszę, uznałam, że pójdę poznać psy, które otoczyły mnie swoim radosnym jazgotem, z chwilą gdy pojawiłam się na podwórku. Spośród nich z położonymi uszami wysunęła się ruda suczka, Luna, która skuliła się Przy moich kolanach i zaczęła lizać po dłoniach.

– Patrzcie na Lunę! Baliśmy się, że cię pogryzie; ona jest trochę dzika. Polubiła Hanię, patrzcie na to… – zakrzyknęła ze zdziwieniem mama, opierając dłonie na biodrach.

Najwidoczniej stwierdziła, że to dobry znak, bo przestała mnie obserwować i zniknęła w kuchni, by przyszykować kawę. Poczułam się przyjęta do stada.

KLAUS

I

Każde miejsce ma swoje barwne postacie, które tworzą swoisty folklor, rozumiany na wiele sposobów. Obok naszego auta, sunącego po ulicach São Bento do Sul trzydziestoletniego chevroleta kadetta, przejechał motocyklista. Byliśmy w drodze do supermarketu, żeby uzbroić się w jedzenie na wieczorne ognisko.

Starszy gość około siedemdziesiątki prowadził bzyczący, czarny motor. Ciemna zapylona kurtka zawadiacko współgrała z poważną miną i masywnym wąsem. W gorącym słońcu południowej Brazylii grube szkła okularów pewnie by błyszczały, gdyby nie były oblepione kilkoma warstwami kurzu. I jeszcze wisienka na torcie – czapeczka z żółtym daszkiem, wystająca intrygująco spod kasku motocyklowego. Przyznam, że ten element kompozycji trochę psuł aurę zabijaki. Niemniej dzięki temu zagadnęłam dla śmiechu rodzinkę w aucie i usłyszałam, już mniej do śmiechu, historię Klausa.

São Bento do Sul to miasto utworzone w dużej mierze przez potomków europejskich imigrantów, spływających przede wszystkim z Niemiec, Włoch i Polski. Przez kilka wieków uciekali do Brazylii przed kryzysami, zaborami i konfliktami zbrojnymi. Znaleźli swój azyl między wzgórzami porośniętymi puszczą, gdzie gęsta sieć rzek daje początek kilkudziesięciu okolicznym wodospadom.

Czego najmniej spodziewa się podróżnik, zapuszczający się w daleki brazylijski interior? Centrum epatującego niemieckością.

Kiedy rozmawiamy o Klausie, po ryneczku chodzą ludzie w bawarskich strojach, trącający się kuflami piwa, a echo niesie jodłujące tyrolskie zaśpiewy z głośników. Nie jest to jednak dzień jak co dzień – Sãobentenses przebrali się tak na sobotni festyn. ale jakby tak się podpytać, to z pewnością powiedzieliby (po portugalsku oczywiście), że są Niemcami. A od ilu pokoleń wstecz i czy kiedykolwiek byli w Niemczech – o to lepiej nie pytać, żeby nie podpaść.

Klaus jest bardziej współczesnym imigrantem. Jeśli wierzyć plotkom, przyjechał w 1994 roku po zamordowaniu swojej żony i jej kochanka. Pewnego dnia zaczął podejrzewać, że jest zdradzany. Zrobił swoje ciche dochodzenie, które w furii doprowadziło go do zrealizowania okrutnego planu. Przygotował zawczasu swój paszport, cały dobytek i lot do Brazylii. Wieść niesie, że zastosował fortel i nakrył kochanków na gorącym uczynku. Udał zapewne, że wychodzi na dłużej z domu. Zabił oboje na miejscu i uciekł prosto na lotnisko, a stamtąd – do stanu Santa Catarina, gdzie dziś, po trzydziestu latach pomyka sobie nadal spokojnie w słoneczku na motorze.

Niesamowite jest to, że wszyscy znają tę historię. São Bento to małe miasto, więc skoro tato ubarwia tą opowieścią drogę na zakupy, to jest to wiedza równie powszechna co pory roku. Klausa ominął społeczny ostracyzm, a nawet cieszy się pewną ogólną aprobatą – uważa się go za bardzo dobrego mechanika, co służy jako przeciwwaga do opowieści o zbrodni. Nie tak i ten Klaus straszny, jak go malują - biznes dobrze się kręci mimo złej reputacji. Ponoć zapytany kiedyś, czy żałuje morderstwa, odpowiedział, że dziś zrobiłby dokładnie to samo.

Co ciekawe, tego samego dnia historia Klausa zapukała do nas po raz wtóry, mimo że on sam dawno zniknął z horyzontu.

II

Opatuleni płaszczem gwiaździstego nieba siedzieliśmy wesołą grupką Przy ognisku. Ukrytą w mroku scenerią było rozległe pastwisko w środku starego lasu. Otaczały nas strzeliste drzewa araukarii, kiedyś bardzo powszechne w Brazylii, które niestety padły ofiarą siekier kolonizatorów. Ostało się ich sporo właśnie w okolicach São Bento i dziś znaczą krajobraz swoją charakterystyczną sylwetką, tak jak w Polsce wierzba nad miedzą.

Araukaria ma goły, szorstki, rudobrązowy pień, sięgający nawet kilku pięter. Na samej górze wyrastają promieniście pajęcze nogi potężnych konarów. Spoglądaliśmy na nie z podziwem i dozą nieufności, świadomi bujającej się nad nami artylerii ogromnych szyszek. Potrafią zarówno wyżywić ponad setką mięsistych orzechów, jak i zabić – spadając na głowę.

Byliśmy oddaleni o kilka kilometrów gruntowej drogi od domu Klebera na obrzeżach São Bento. Zamiłowanie do książek z lat młodzieńczych zostało w nim najbardziej ze wszystkich, bo porzucił prawo, aby studiować literaturę przez wielkie L. Obecnie wykłada swój ukochany przedmiot na uniwersytecie i pisze doktorat o wyrafinowanym tytule. Pasję do literatury dzieli ze swoją dziewczyną Amandą, która z podziwu dla Olgi Tokarczuk zadedykowała jej jeden ze swoich tatuaży.

Klebera i Amandę łączyła nić porozumienia, zarazem ulotna i namacalna jak babie lato. Czuły spokój między nimi odzwierciedlał się w mimowolnym uśmiechu, gdy ich dłonie odnajdywały się co jakiś czas. Brązowe loki układały się wokół drobnej, radosnej twarzy Amandy sprężystą chmurą, która podskakiwała z każdym ruchem głowy. Jej uśmiech był bardzo obecny w tu i teraz, a wzrok – utkwiony głęboko w oczach rozmówcy, jakby słuchała go również wzrokiem, podszytym mimo wszystko nutką melancholii.

Kleber kontrastuje z Amandą swoją posturą. Wysoki, bardzo szczupły, z szaroniebieskimi oczami myśliciela, odgarnia co rusz z twarzy długie blond włosy, kiedy mówi. Jest poważny tylko z pozoru, bo gdy się śmieje, to całym sobą, rozciągając twarz w szerokim uśmiechu i klepiąc się po kolanach.

To właśnie jego ojciec, będący ewidentnie legendarną postacią wśród przyjaciół Luana, odziedziczył ten ogromny teren, na którym pasie się bydło, a teraz my – słodyczami i piwem. Tato Klebera ma mocne, krótkie włosy o odcieniu burego blondu, a zawadiacki uśmiech nie schodzi z lewego kącika ust, podczas gdy cały garbi się lekko na prawo. Zmarszczki wyrzeźbiły już długą historię na jego twarzy, a wiele z nich jest źródłem legend, zaczynających się od: „A słyszałeś, że Mario…”. Porzucił prosperującą fabrykę mebli, która po prostu mu się znudziła. Produkcja dalej się toczy, ale uwaga Mario coraz bardziej skupia się na hodowli bydła i przechadzaniu się po dzikich włościach. Jak żartował, z tej odległości nie słychać ględzenia żony w domu. Mario Kurowski nadal mówi z polskim akcentem, z charakterystycznym twardym „r” i otwartym „a”, mimo że emigracja przypadła na parę pokoleń wstecz.

Od dłuższego czasu wartkim strumieniem płynęła kawa, piwo i polski kryształ – wódka ze źdźbłem trawy. Przyjaciele Luana snuli przeróżne historie, starając się pewnie wybadać, jaka jest ta nowa gringa. Znali się od dziecka. Początkowo byli paczką bladych, nieśmiałych młodzików, spotykających się Przy kawie, aby porozmawiać o książkach i grach. Pomimo pustostanu portfeli, skąd wziął się żartobliwy przydomek grupy Falidos („Spłukani”), zgromadzili w swoim portfolio masę przygód, które teraz wywoływały głośne salwy śmiechu. A ja słuchałam i słuchałam, kalkulując jednocześnie ilość płynów, żeby nie musieć potem sikać w tej smolistej ciemności, która zaczynała się poza blaskiem ognia.

I kiedy tak między kolejnymi opowieściami kontemplowaliśmy ciszę głębi lasu, sprawdzając, czy w ciemności pastwiska nie błyskają ślepia bydła, Klaus powrócił.

Okazuje się, że ekipa również znała tego osobnika. Wśród nas był charyzmatyczny adwokat, który ze swoimi krótko przyciętymi włosami i czarnymi oprawkami okularów wygląda jak prawnik, któremu chcesz powierzyć swoje życie zaraz po przekroczeniu progu jego kancelarii Natomiast kiedy podwinie rękawy białej koszuli, ukazując silne, wytatuowane przedramiona i zacznie opowiadać o wyprawach wspinaczkowych do argentyńskiej Patagonii, błysk w oku zdradza jego awanturnicze alter ego. I to właśnie Elisan uraczył nas opowieścią ze swojego biura.

Pewnego feralnego dnia złośliwie zatkała się ubikacja i został wezwany człowiek o wielu talentach: Klaus. Markotnie rozłożył narzędzia, rozmontował, stukał, pukał, oglądał, kombinował – i nic. Po dłuższych staraniach odczepił w końcu ogromny, paskudny syfon od ściany. Pomyślał, pomyślał i podjął decyzję.

Ku zgrozie obserwujących nabrał powietrza, przyłożył usta do obleśnej rury i jak nie dmuchnie… Krótko mówiąc, odetkał rurę. Nie ważne jak, ważne, że działała, a obserwatorom nawet udało się nie zwymiotować, co też należy uznać za sukces. Klaus przystąpił do ponownego zmontowania ubikacji, co było o tyle trudne, że brakuje mu kilku palców, a jego dłonie tym samym przypominają stopy dzięcioła. Manewrując niezgrabnie kikutami, z uporem maniaka próbował przykręcić śrubki, które co rusz mu wypadały i z brzękiem turlały się po ziemi. Każdy upadek kwitował garścią przekleństw po niemiecku i portugalsku, przeplatając je serią mruknięć i warknięć. Elisanowi zbierało się trochę na wymioty, a trochę na śmiech, ale z taką personą lepiej na wszelki wypadek zachować pokerową twarz.

Gdyby Klaus postawił nogę w Niemczech, trafiłby od razu do więzienia. W Brazylii ma swój azyl, gdzie skutecznie naprawia auta i ubikacje. Kurtyna zapada, Elisan skończył swój występ, a nas bolą brzuchy od gargalhadas. Tak wspaniale można po portugalsku określić jednym słowem „śmiech z gardła” – głośny, łapiący powietrze, lekko rzężący od wysiłku.

Chłopaki ciągnęły kabaret pod gwiazdami, prześcigając się w malowniczym przedstawianiu zwrotów akcji. Zgubienie szlaku podczas trekkingu po puszczy owocowało licznymi anegdotami, w których punktem kulminacyjnym była żaba, której nie było. Elisan halucynował ze zmęczenia, filmując przez parę minut pustą gałąź, aby stwierdzić, że… A nie, jednak nic tu nie ma. Przynajmniej było wiadomo, że to czas, aby odpuścić szczyt i zacząć wracać.

Innym razem po prostu wymyślili, że zamiast płacić za autobus, można przejść pięć godzin wzdłuż torów i asfaltu, a w końcu zawołać ojców na ratunek.

Black podkręcał opowieści swoją charyzmą i trafnymi ripostami, które zginały wszystkich w pół ze śmiechu. Black zawsze był tym popularnym chłopakiem w szkole, którego reszta z przekąsem nazywa Lindo, czyli „piękny” (co mama Luana powtarza zawsze na wzmiankę o Blacku, już bez przekąsu: Oi, lindo, lindo…!). Teraz prowadzi z żoną własną siłownię i jednocześnie szkoli się na strażaka, a do tego jako pierwszy z ekipy wszedł w świat pieluch – ma małego synka. Pomimo sterty wymówek, jakie młody ojciec mógłby wynaleźć, po całym dniu na budowie swojego wymarzonego domu Przy plaży zapakował się do auta i wzbił sto kilometrów przez góry. Teraz w rytm żubrówki jest z nas najweselszy, najgłośniejszy i zbija z nóg puentami, które ja nie zawsze rozumiem, ale zawsze się śmieję. Wyróżnia się wśród nas ciemną karnacją i oczami jak węgle, co dało początek jego ksywce. No i oczywiście barami jak szafa.

Ucichliśmy na moment i zapatrzyliśmy się pytająco w las, gdzie między drzewami skradały się blade promienie światła. Z mroku wyłoniły się ślepia auta, którego kierowcą o tej porze na tym pustkowiu mógł być tylko Mario. Wracał z imprezy i chciał z nami pogadać, a w zasadzie dopić. Przysiadł się do ogniska, a widząc, że nie ma w nas równych sobie kompanów do popijawy, szybko zawinął się do domu. Oczy zaszkliły się mu ze wzruszenia na widok resztki polskiej wódki ze źdźbłem trawy (oczywiście podeptanej przez żubra, dla dodania dramatyzmu). Przy następnych odwiedzinach będzie miał zagwarantowane w naszym bagażu miejsce na pełne szkło… Żubrówka Bizon Grass robi furorę za każdym razem, kiedy Luan przywozi ją z Polski. Tajemnicze źdźbło trawy robi wrażenie, pomimo że w osiedlowym barze dla zakapiorów Tigrão stoi słynna cachaça ze skórą węża w środku… Legenda głosi, że ktoś kiedyś się jej napił. ale do swojego człowiek się przyzwyczaja!
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij