- W empik go
Gunnen. Niech ci się wiedzie. Prawdziwa historia - ebook
Gunnen. Niech ci się wiedzie. Prawdziwa historia - ebook
Gunnen – słowo, które powinien znać każdy Polak!
Kris Florek pochodzi z Sieradza. Dorastał w bardzo niewspierającym środowisku. W dzieciństwie i młodości doświadczył wielu negatywnych zdarzeń. Usłyszał, że niczego nie osiągnie. Mając 22 lata, bez znajomości języka i z ogromnym brakiem pewności siebie przybył do Holandii – i tam zetknął się z zupełnie inną mentalnością. Załamany, niepewny rozpoczął dorosłe życie. Przełomem stała się pierwsza praca, pierwsze zarobione pieniądze. Kolejny przełom to zrozumienie holenderskiego słowa Gunnen.
– Gdy zrozumiałem, co ono oznacza – wszystko zaczęło się zmieniać. Mój brak wiary w siebie, zamienił się w wewnętrzną siłę. Dzisiaj moim marzeniem jest, by każdy Polak poznał, co kryje się pod tym holenderskim słowem. Dlatego napisałem tę książkę.
Możesz czerpać inspirację z jego historii i uwierzyć, że „niemożliwe” nie istnieje.
Kris Florek – przedsiębiorca, mówca motywacyjny. Właściciel czterech firm działających w branży budowlanej i gastronomicznej. Każda z nich działa, wykorzystując sprawdzony system PPP. Zbudował jedną z najbardziej rozpoznawalnych marek na rynku budowlanym w Holandii, słynącą ze świadczenia usług najwyższej jakości.
Współpracuje z ponad 150 podwykonawcami. Jego klientami są fundacje, biura nieruchomości oraz spółki inwestycyjne z całego świata. Jego działalność zdobyła uznanie w oczach innych. Na koncie ma dwa tytuły „Polaka Roku” w Holandii. Znalazł się też w gronie laureatów plebiscytu „Przedsiębiorca Roku Haaglanden”.
W wolnych chwilach lubi gotować, jednak największe spełnienie przynosi mu rola ojca. Tak zorganizował swoje firmy, że działają bez jego udziału i cały wolny czas może poświęcić synowi.
Kategoria: | Poradniki |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65816-87-0 |
Rozmiar pliku: | 4,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nie na wszystko w życiu mamy wpływ.
Ale wszystko wpływa na nas. A z największych
trudności możemy później czerpać siłę…
Matura
Nie pamiętam dokładnie, jaka była pogoda. Chyba piękna, jak to bywa w maju. Nie pamiętam, o której wstałem i czy dobrze spałem. Pamiętam, że włożyłem białą koszulę i marynarkę. Nie pamiętam drogi do mojego technikum, choć przez pięć lat przemierzałem ją prawie każdego dnia i znałem każdy kamień, dziurę, wyrwę w chodniku. Nikt przed wyjściem z domu nie życzył mi powodzenia. Nie miałem wtedy o to żalu, tak po prostu było i myślałem, że to normalne. Miałem dwadzieścia lat życia za sobą. I dużo więcej przed sobą.
Nie pamiętam wielu szczegółów tego majowego dnia. Wszystko, co działo się wokół mnie, nie było istotne – to, co ważne, rozgrywało się we mnie. Pamiętam strach i ciągle powracającą myśl. Nie powstała w mojej głowie, była oceną rzuconą przez jednego z nauczycieli. Miałem wielu naprawdę dobrych nauczycieli, najwyraźniej jednak pamiętam tego, którego słowa wracały do mnie automatycznie w ważnych i mniej ważnych momentach mojego życia i podważały moje poczucie wartości. Nie chciałem, by okazały się samospełniającą się przepowiednią, nie chciałem w nie wierzyć, a jednak głęboko zakorzeniły się we mnie. Słowa mają ogromną moc. Budują i motywują – albo niszczą i poniżają.
Dystans od mojego bloku do technikum mechanicznego przemierzałem w dwadzieścia minut. Najdłuższe dwadzieścia minut mojego życia. „Co, jeśli nie będzie mnie na tej liście?” – to pytanie powodowało strach i ból brzucha. Za wszelką cenę chciałem udowodnić sobie i całemu światu, że dałem radę. Ten dzień miał oddzielić przeszłość od przyszłości, otworzyć mi drzwi. Jeszcze nie do końca wiedziałem, co będzie za tymi drzwiami. I nie chodziło tylko o studia. Chodziło o wiarę w siebie.
Kiedy wszedłem na korytarz szkoły, było głośno. Kilka klas maturalnych zebranych w holu, ludzie stali w grupkach i rozmawiali ze sobą. Było widać, kto zdał, a kto nie. Jedni płakali, inni byli szczęśliwi. Listy już wisiały, przy gablotach stało tylko kilka osób. Podszedłem do tablicy. Wystarczyło odnaleźć się na liście i sprawdzić wynik. Przesuwałem palec od góry do dołu listy i nic… Czułem, jak moje serce waliło oszalałe. Ręce zaczęły mi drżeć. Litery rozmazywały się przed moimi oczami i trudno było mi czytać. „Nie ma mnie” – pomyślałem i poczułem, jak brakuje mi oddechu. „Krzysiek, spokojnie, jeszcze raz powoli” – resztkami rozsądku próbowałem się zebrać w sobie. Mój palec powędrował powoli od góry do dołu.
„Jest! Jest!” – zobaczyłem swoje nazwisko na liście i chciało mi się krzyczeć i skakać. „Krzysztof Florek”.
Krzysztof Florek. Byłem na liście z pozytywnymi wynikami z egzaminu maturalnego. Poczułem ogromną ulgę i radość. Mój cel został osiągnięty. Pierwszy raz w swoim życiu pomyślałem, że jestem wartościowym człowiekiem. To był moment, który przekreślił bardzo krzywdzące słowa rzucone kilka miesięcy wcześniej przez moją nauczycielkę...
Egzamin dojrzałości uważam za zdany – nie ten z polskiego, matematyki, języka… Pierwszy raz uwierzyłem, że mogę wziąć życie w swoje ręce, że mam wpływ na moje wybory. Drzwi zostały otwarte.
Dom
Moim rodzinnym miastem jest Zduńska Wola, niedaleko Łodzi. Urodziłem się tam 8 stycznia 1981 roku. W Zduńskiej spędziłem moje pierwsze sześć lat. Mieszkaliśmy z rodzicami i moimi starszymi siostrami, Alicją i Eweliną, w niewielkim mieszkaniu na poddaszu. Byłem najmłodszym dzieckiem w domu, co oznaczało, że potrzebuję najwięcej opieki. Z opowieści moich sióstr wiem, jak się cieszyły, kiedy moja mama wróciła ze mną do domu ze szpitala. To, co sam pamiętam z dzieciństwa, to właśnie opiekuńczość Alicji i Eweliny. Byłem młodszym, małym Krzysiem, który nie dosięgał do włącznika światła. Wiem, że moi rodzice już wtedy pili sporo alkoholu, ale to, co się działo w naszym domu, bardziej pamiętają moje siostry niż ja. Byłem za mały, a może po prostu nie chciałem pamiętać tego, co było trudne dla mnie w tamtym wieku? Dzisiaj mogę powiedzieć, że moi rodzice pili, odkąd pamiętam.
Jako kilkulatek.
Gdy miałem sześć lat, przeprowadziliśmy się do Sieradza, kilkanaście kilometrów od Zduńskiej Woli. Tam poszedłem do pierwszej klasy i zacząłem moje coraz bardziej świadome życie. Nowe mieszkanie na blokowisku, nowa szkoła, koledzy. To jednak nie wpłynęło na sytuację w moim domu. Zmiana miejsca nie usunęła problemów, a alkohol nadal był artykułem pierwszej potrzeby dla moich rodziców. Więcej rozumiałem, widziałem i czułem. Zdarzało się, że nie mieliśmy nic do jedzenia przez kilka dni, bo nie było pieniędzy, czasami wyłączali nam światło czy ciepłą wodę, bo rodzice nie zapłacili rachunków.
Z takiego domu pochodzę
Trudno powiedzieć, że moje dzieciństwo było szczęśliwe, ale jako dziecko tak o tym nie myślałem. W końcu inni mieli podobnie, więc myślałem: „Może tak właśnie ma być, może to jest normalne”.
Innego życia nie znałem
Mój tato całe swoje życie pracował na budowie. To była ciężka praca. Wstawał bardzo wcześnie, dużo przed szóstą rano, pił kawę i wychodził. Wracał wieczorem, często koło ósmej. Jego ręce były tak twarde, spracowane, że mógłby wbijać nimi gwoździe. W technikum jeden z nauczycieli powiedział do mnie:
– Krzysiek, ty powinieneś pracować na budowie z twoim ojcem. To w końcu nic złego.
To nie był wstyd. Szacunku do pracy i wytrwałości w niej nauczyłem się właśnie od taty. Doceniałem to, jak bardzo ciężko pracował i wiem, że miałem dobry wzorzec do naśladowania. Dzisiaj ma sześćdziesiąt sześć lat i mimo tego wieku i problemów zdrowotnych, nadal jest aktywny zawodowo. Zdarzało się, że tracił pracę. Wtedy też nie siedział i nie czekał, aż praca do niego przyjdzie, ale wychodził i szukał nowej. Szanuję go za takie podejście do pracy.
W dzieciństwie brakowało mi jego obecności i często byłem jedynym mężczyzną w domu, bo tato zawsze był w pracy. Łapałem dobre momenty z nim, kiedy się tylko dało – jakbym chciał je zapisać w pamięci, bo za chwilę wróci moje „normalne” życie.
Dobre momenty nie zdarzały się często. Czasami tato brał mnie i wyjeżdżaliśmy na ryby na wieś. To była cała wyprawa. Namiot, wałówka, wędki, robaki. Chodziliśmy do gospodarza po mleko od krowy, a w namiocie słuchaliśmy radia turystycznego na baterie. Takie chwile były bezcenne. Do momentu wypicia przez niego pierwszego piwa.
Najlepsza jednak była niedziela z tatą. W niedzielę też wstawał wcześnie. Zdarzało się, że budził się tak jak w każdy inny dzień i wychodził do pracy, stawał na przystanku i czekał na autobus, ale nic nie przyjeżdżało. Wtedy orientował się, że to niedziela, wracał do domu i zaczynał gotować rosół. To był rytuał każdej niedzieli, jeśli mieliśmy pieniądze na jedzenie. Nastawione do gotowania warzywa i mięso z kurczaka pachniały w całym domu. Mój tato wszystko potrafił wykorzystać, na przykład z kurczaka z rosołu przyrządzał drugie danie. Makaron do rosołu tato robił własnoręcznie. Siedziałem z nim przy stole i patrzyłem, jak kroił ciasto w paski. Odkładał paski makaronu jedne na drugie, aby podeschły. Zawsze zostawały ścinki makaronu, z których tato robił mały placek, taki jak podpłomyk. Kładł go na maszynkę do gotowania, by go upiec, bo wiedział, że go lubię i na niego czekam. Zjadałem go od razu. Niedzielne obiady były wspólne. Wszyscy razem siadaliśmy w pokoju. Ja z tatą zawsze przed telewizorem, bo na „dwójce” zaczynał się czarno-biały film z cyklu „W starym kinie”. Pamiętam do dziś.
Moja mama opiekowała się domem. Pamiętam, że pracowała też, ale niedługo – to raczej tato utrzymywał naszą rodzinę. Mama gotowała, jeśli było z czego, a nawet jak nie było z czego. Czasami piekła szarlotkę, przygotowywała święta i potrafiła dzielić się z innymi ostatnią bułką. Dosłownie ostatnią bułką.
Mama robiła zapasy jedzenia dla nas na czarną godzinę. Kiedy nie mieliśmy już nic, wyciągała coś zakamuflowanego z szafy. Nawet jak zostawało niewiele już naszych zapasów, potrafiła się nimi podzielić. Widziałem to. Któregoś dnia otworzyłem drzwi bezdomnemu. Zapytał, czy jest mama. Poprosił o coś do jedzenia. Mama zajrzała do szafy – została jedna bułka i budyń. Bułkę podzieliła i zostawiła część dla nas, budyń oddała. Może wiedziała, co to znaczy być głodnym, ale lubię też myśleć, że miała dobre serce.
Bardzo często widywałem ją pod wpływem alkoholu, czasami przez kilka dni z rzędu. Wtedy w domu nie było nic do jedzenia. Chodziłem do moich kolegów specjalnie w porze obiadowej, żeby coś dostać. Kiedy moi rodzice się orientowali, że trzeba by było coś zjeść, to tato szedł na targ i brał na tak zwaną kreskę – jajka, mąkę i maggi. Kiedy wracałem do domu ze szkoły, to już na szóstym piętrze czułem, że ktoś coś gotuje. Zapach. Wiedziałem, że to moja mama robi kluski kładzione, a potem je podsmaża na patelni z maggi. W takich chwilach czułem szczęście.
Mama miewała dobre dni i pieniądze, które zarobił mój tato. Kupowała wtedy winogrona dla nas i coca-colę. Uwielbialiśmy pić zimną colę z lodówki. Rzadko nam było wolno korzystać z takiego rarytasu jak cola, bo była zarezerwowana dla rodziców do drinków.
Moja mama miewała też koszmarne noce. Kiedy się upiła, trudno było spać. Słyszałem z pokoju obok podniesiony głos, niewyraźne słowa. Zdarzało się, że wchodziła do mojego pokoju w środku nocy i wyrzucała wszystkie moje rzeczy z szafy na podłogę. „Poukładaj to! Jak skończysz, to sprawdzę, może wtedy będziesz mógł zasnąć”. Musiałem siedzieć i składać wszystko, co leżało na podłodze, czasami do samego rana. A kiedy po sprawdzeniu coś się mamie nie spodobało, to nie kończyło się tylko na krzyku, wtedy już nic mnie nie ratowało przed jej dłońmi. Moje ubrania znowu leżały na podłodze. Nie mogłem się położyć, dopóki nie skończyłem. Układałem z płaczem i niezrozumieniem, dlaczego właśnie mnie to spotyka.
Mama od czasu do czasu kupowała dla mnie ubrania w sklepach z używanymi rzeczami. Potem robiłem to sam. Nie lubiłem tych sklepów, nie lubiłem zapachu i różowego sweterka. Podczas jednej z wizyt w takim sklepie zapytałem moją mamę, skąd są te wszystkie ubrania.
– Z Niemiec i Holandii. Tam mieszkają bogaci ludzie i kiedyś chodzili w tych ubraniach – odpowiedziała moja mama.
Nie wiedziałem, czy to daleko od Polski, nie było to ważne wtedy dla mnie.
– To czemu tak śmierdzą, skoro chodzili w nich bogaci ludzie? – zapytałem.
Nie wiem, czy wierzyłem mojej mamie, że chodzili w nich bogaci ludzie. Wolałbym jakiś sweter od mniej bogatego, ale w innym, nie dziewczyńskim kolorze. Moja mama kupiła mi różowy, bo ten nie miał dziur. Nienawidziłem go i byłem zły na mamę, że ubiera mnie jak dziewczynę i będą się ze mnie śmiać. I tak dokładnie było.
Nikt nie wiedział, jak mój dom rodzinny wygląda, co w nim przeżywam. Nie opowiadałem ani w szkole, ani na podwórku. Nauczyłem się funkcjonować pomiędzy dwoma twarzami moich rodziców. Pierwszą – zniekształconą przez alkohol – wówczas nie wiedziałem, co mnie czeka w domu, bałem się, co może się wydarzyć. Drugą – kiedy byli trzeźwi i łapałem chwile, dzięki którym przez krótki moment mogłem czuć się szczęśliwy, na przykład jedząc kluski kładzione. Potrafiłem się dopasować, żeby przetrwać. W tamtych warunkach było to niezbędne. Dzisiaj już nie.
To jak z nauką jazdy na rowerze w dzieciństwie. Bałem się wsiąść na rower z dwoma kółkami. Tato dokręcił mi dwa mniejsze, żebym się nie przewracał. Jazda na takim rowerze była czymś niesamowitym. Skupiałem się na łączeniu pedałowania, kierowania i obserwowania drogi, tak aby z niej nie zboczyć. Podpierany przez dodatkowe kółka czułem się bezpiecznie. I przyszedł czas na decyzję o ich zdjęciu, bo zaczęły przeszkadzać, hamować i trudno było mi przyspieszyć.
Miałem wybór – nie decydować się na zmianę i zostać na tych czterech kółkach – czyli widzieć w sobie ofiarę, skrzywdzonego przez los człowieka, który zasługuje na współczucie. Albo zobaczyć w sobie to, co najlepsze, pomimo trudności, jakich doznałem, zobaczyć i uwierzyć, że mogę ruszyć z miejsca. Nie odrzucać, a przeciwnie – zaakceptować to, z jakiego domu pochodzę, co dostałem i czego nie dostałem, czyli odpiąć te małe kółka, które ograniczały prędkość i ruszyć w drogę. I tak też zrobiłem.
Na podwórku przed blokiem, gdzie mieszkałem w Sieradzu, z moim przyjacielem Tomkiem (po lewej).
NIE już masz,
ale możesz dostać TAK
Moja siostra i Rick mieszkali w pięknym domu z ogrodem w Zoetermeer. Potem dowiedziałem się, że większość domów w Holandii ma ogrody. W domu Alicji nie było za dużo miejsca, nie było pokoju gościnnego, w którym mógłbym zamieszkać. Spałem w dobudówce w kuchni na materacu. Codziennie wstając rano, chowałem materac do garażu, tak aby kuchnia mojej siostry mogła być używana zgodnie z przeznaczeniem. Moje życie było uzależnione od rytmu życia rodziny Alicji. Wstawałem wtedy kiedy oni i mogłem się położyć wówczas, gdy w kuchni gasło światło. Tak wyglądało moje życie w czasie pobytu u nich. Nie przeszkadzało mi to, byłem wdzięczny, że mogę u nich być.
Moja siostra i szwagier motywowali mnie codziennie do szukania pracy. Ale dla mnie silną barierą była nieznajomość języka. Przez kilka tygodni nic się nie wydarzyło. Pożyczałem od Ricka rower, co miało mi ułatwić poszukiwanie pracy. I jeździłem.
Miasteczko, w którym mieszka moja siostra, jest niewielkie – można je porównać do Sieradza. Jeździłem po okolicy, bo wokół miasta było dużo szklarni, w których pracowali właśnie Polacy. Tam była duża szansa na zatrudnienie. Brakowało mi jednak odwagi, żeby wejść i zapytać. Pod szklarniami widziałem zaparkowane samochody na polskich tablicach i nawet to nie przekonało mnie, aby zatrzymać rower i zadać jedno krótkie pytanie. Zresztą nie wiedziałem, jak zapytać i nie wierzyłem, że dostanę pracę. Przez kilka tygodni okłamywałem siebie i moją siostrę, że się staram, ale nic z tego nie wychodzi.
W nocy płakałem, bo czułem się bezradny. Byłem ofiarą losu i wszystko, co mówili moi rodzice i nauczyciele, sprawdziło się. „Florek, z ciebie nic nie będzie, do niczego nie dojdziesz”.
W mojej głowie zaczynała pojawiać się myśl, że najlepiej byłoby wrócić do Polski. Nie chciałem być dla nikogo ciężarem. Tylko do czego mam wrócić? Aż mnie ściskało w gardle, kiedy pomyślałem o moim domu, perspektywach, atmosferze… W domu Alicji też zaczynało się robić nerwowo. Słyszałem, jak Rick powtarzał do Alicji: „Kris powinien coś zrobić. Korzysta z mojej gościnności, nie dokłada się do niczego. Czas, żeby znalazł pracę”. Zużywałem jego papier toaletowy, prosiłem o dokładkę jedzenia, myłem się ich wodą…
I to był moment, kiedy postanowiłem coś zmienić. Jeśli nadal będę robić to, co robię, nic się nie zmieni. Mój lęk nie zmniejszył się. I wtedy Rick powiedział do mnie po holendersku:
– Nee heb je al, ja kan je krijgen.
To było powiedzenie holenderskie, które po polsku można przetłumaczyć tak: „NIE już masz na dzień dobry, ale możesz dostać TAK”. Zadałem sobie pytanie: co najgorszego może się stać, jeśli wejdę i zapytam o pracę? Odpowiedź była jedna: najwyżej ci odmówią. I to był ważny moment dla mnie.
Całą historię Krisa Florka znajdziesz w pełnej wersji książki.
Opowiada o tym, jak prowadzi swoją firmę i na czym polega niezwykle skuteczna strategia PPP, dzięki której jest jednym z najlepiej rozpoznawalnych biznesmenów w swojej branży. Poznajemy też Krisa nie tylko jako pełnego pasji przedsiębiorcę ale i niezwykle zaangażowanego ojca. Czytając tę książkę uwierzysz, że Ty też możesz osiągnąć wiele, niezależnie od miejsca, w którym obecnie się znajdujesz. Zainspirujesz się i otrzymasz wiele cennych wskazówek.
Książkę znajdziesz w wielu dobrych księgarniach.