- W empik go
Gustaw i ja - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Gustaw i ja - ebook
Opowieść o wspólnym życiu niezwykłej pary aktorskiej – Magdaleny Zawadzkiej i Gustawa Holoubka. Historia ponad trzydziestoletniego szczęśliwego i spełnionego związku opisana barwnie i dowcipnie przez Magdalenę Zawadzką. Niepublikowane dotąd zdjęcia i dokumenty z rodzinnych archiwów niezwykle wzbogacają tę piękną opowieść
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-63656-19-5 |
Rozmiar pliku: | 12 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gustaw Holoubek, lata sześćdziesiąte
Gustaw, Gucio, Gucieniek… Holoubek. Jestem dumna, że ten nadzwyczajny, o niepowtarzalnej osobowości człowiek był moim mężem. Spotkanie z nim to pocałunek losu.
W cudowny sposób był naturalny. Wszelkie smutki, radości i obowiązki codzienności traktował z dystansem, z nich czerpał siły i pomysły twórcze. Pracował z dnia na dzień, zdając się na przychylny los. Jakby od niechcenia. Niczego nie planował według koncepcji czy recept, nie zastrzegał w umowach wymagań dotyczących grania takich czy innych ról, a przecież nawet mała część tego, co zrobił, byłaby spełnieniem dla niejednego aktora. Gdy opadała kurtyna, momentalnie wracał „do siebie”. Żartował z aktorów, którzy przekraczali próg swoich domostw z resztkami kreowanej postaci. Nie znosił sztuczności i fałszu i od razu rozszyfrowywał tandetne, jak mówił, mistyfikacje. Denerwowały go miny, wymagania i fochy, pozowanie na kogoś, kim się nie jest, i za wszelką cenę zwracanie na siebie uwagi. Źle się czuł w towarzystwie takich aktorów i starał się ich unikać: „Skoro sytuacja jest sztuczna, ja też zaczynam być sztuczny” – cytował Gombrowicza. Był najzwyczajniej sobą.
Nigdy nie widziałam Gucieńka ćwiczącego miny i gesty przed lustrem lub nagrywającego siebie, żeby sprawdzić intonację głosu. Do roli szykował się niczym tygrys do skoku. Czaił się, spokojnie zbliżał do celu – jak najgłębiej i najtrafniej wyrazić, niezależnie kogo grał, własny pogląd na rzeczywistość. Przemyśliwał koncepcję postaci podczas stawiania pasjansa, prowadzenia samochodu, wypoczywania w ulubionym fotelu. Nie wymuszał dla siebie szczególnej atencji, nie udręczał przedpremierowymi nerwami. Po zachowaniu Gustawa nie poznałabym terminu premiery. To raczej ja przeżywałam jego i swoje. Gustaw był skromny, obce mu było samouwielbienie, dlatego nie chciał nikomu zawracać sobą głowy. Tę jego zwyczajność celnie scharakteryzował Tadeusz Konwicki: „Gucio lęka się pozy artystycznej. Robi wszystko, żeby zbanalizować swój byt”.
Kiedy o nim opowiadam, przedłużam mu życie.
Gustaw Holoubek, lata sześćdziesiąteWszystko zaczęło się wiosną… 1969–1970
Kocham tę radosną porę i cieszę się z jej nadejścia. Wraz z przyrodą budzę się do życia. Nabieram chęci do robienia generalnych porządków, do szykowania letniej garderoby, do pieszych i rowerowych wycieczek. Tęsknię do wesołych kolorów. Jesienno-zimowe barwy wręcz mnie odpychają. Zaczynam ubierać się w pastele i moją od dziecka ukochaną czerwień. Zapuszczam piegi na twarzy i rozpiera mnie radość życia. Wierzę, że to czas czegoś nowego i dobrego, jakiejś cudownej niespodzianki darowanej z niebios.
Magdalena Zawadzka w obiektywie Wiesława Rutowicza.
Kapelusz typu „Piotruś”, najmodniejszy w latach sześćdziesiątych
Wiosna sześćdziesiątego dziewiątego roku dwudziestego wieku okazuje się dla mnie wyjątkowa. Jak zawsze kolorowa i pachnąca, ale nie w pełni mogę korzystać z jej uroków, jestem zapracowaną młodą aktorką. Trzy lata pobytu w jednym z najlepszych teatrów warszawskich, Teatrze Dramatycznym, do którego zaangażował mnie dyrektor Andrzej Szczepkowski, owocują kilkoma poważnymi rolami¹. Gram prawie co wieczór, a dodatkowo w tak zwanych popołudniówkach. Mam za sobą także duże role w spektaklach Teatru Telewizji², a na premierę czeka Makbet Szekspira. Andrzej Wajda powierza mi w tym przedstawieniu rolę Lady Makbet u boku Tadeusza Łomnickiego. Do tej pory w tradycji teatralnej grały ją dojrzałe aktorki z życiowym i zawodowym doświadczeniem. Poprzez wybór mnie, bardzo młodej kobiety, ten wybitny reżyser chce pokazać młodzieńczą żądzę władzy, jej drapieżność i wielką niepohamowaną namiętność prowadzącą do tragedii. Tylko moja podyktowana wiekiem odwaga i wsparcie Tadeusza Łomnickiego pozwalają mi się zmierzyć z tym trudnym zadaniem.
Odskocznią od tej wstrząsającej postaci jest subretka Michasia w komedii Moliera Mieszczanin szlachcicem. Realizuje ją też dla telewizji Jerzy Gruza, dzięki któremu mogę zagrać obok Bogumiła Kobieli, odtwarzającego główną postać – Pana Jourdaina. Trzy razy w tygodniu zarywam noce, bo zaraz po spektaklu idę grać w kabarecie „Dudek”. Na uroczystą premierę czeka Pan Wołodyjowski, moje największe w tym czasie dokonanie filmowe. Równocześnie trwają zdjęcia do serialu telewizyjnego Przygody pana Michała. Nie wiem, jak godzę te wszystkie zajęcia, skąd biorę siły i energię, ale jestem młoda i szczęśliwa, że tak ciekawe i pełne planów jest moje życie zawodowe, a dobre recenzje i nagrody dodają mi wiary w siebie.
Życie prywatne też wydaje się udane. Mam kochających mnie babcię, rodziców i męża, operatora filmowego Wiesława Rutowicza, którego poznałam na planie filmu Późne popołudnie³ i po ukończeniu drugiego roku studiów poślubiłam. Nasz miły dom, mnóstwo znajomych i wielbicieli, a przede wszystkim mój entuzjazm niemal do wszystkiego, co robię, i niepoprawny optymizm chronią mnie przed złem tego świata. Poza pracą, którą autentycznie kocham, lubię się bawić, śmiać, tańczyć i spotykać się z serdecznymi ludźmi, jeździć na wycieczki. Odkrywam w sobie pasję do podróży zagranicznych, ale w końcu lat sześćdziesiątych to zamiłowanie niełatwe do realizacji: paszporty zamknięte w urzędowych szufladach, zakaz posiadania i wywożenia obcej waluty, słowem uroki żelaznej kurtyny. Mnie szczęście dopisuje – od razu frunę aż na drugą półkulę. Znany aktor i satyryk Jerzy Dobrowolski zobaczył moje występy w „Dudku” i gościnnie angażuje mnie do stworzonego przez siebie kabaretu „Owca”, zaproszonego właśnie na tournée po Stanach Zjednoczonych i Kanadzie. Ta wspaniała niespodzianka spotyka mnie wiosną poprzedniego roku. To mój pierwszy w życiu wyjazd na Zachód i od razu do Ameryki! Przeżywam szok cywilizacyjny. Od tamtej chwili zwiedzanie świata staje się moim życiowym marzeniem, tym bardziej że zarobiłam w Ameryce pokaźną sumę „udokumentowanych” pieniędzy. Część naturalnie wydałam na prezenty dla rodziny i przyjaciół, drobiazgi do domu, a dla siebie na fantastycznie kolorowe ciuszki i buty. Jestem więc zadowoloną z życia, wystrojoną w mini i czarne lakierowane botki za kolana młodą kobietą. Jedynie ciągle brakuje mi czasu, więc kradnę go kosztem snu i wypoczynku.
W tym stanie ducha zastaje mnie wiosna owego sześćdziesiątego dziewiątego roku. Z błogich rozmyślań o planach życiowych i zawodowych wyrywa mnie telefon od ówczesnego dyrektora Teatru Dramatycznego, Jana Bratkowskiego, który proponuje mi główną rolę kobiecą w sztuce Calderona Życie jest snem w reżyserii Ludwika René. Próby mają się rozpocząć od zaraz. Wpadam w panikę, bo już na nic przecież nie mam czasu, na dodatek dostaję propozycję zagrania we współczesnym filmie i chcę z niej skorzystać. Zdobywam się na odwagę i proszę dyrektora o zwolnienie mnie z prób Calderona. – Chyba zwariowałaś! – dziwi się nie na żarty. – Odmawiasz pracy w spektaklu, w którym główną rolę męską będzie grał Gustaw Holoubek?! – Przytomnieję dość szybko i rezygnuję z filmu.
Rozpoczynają się próby. Na pierwszej, tak zwanej czytanej, pojawia się pan Holoubek. Wszyscy witają go entuzjastycznie. Jest to jego powrót do Dramatycznego, w którym grał na początku lat sześćdziesiątych⁴. Jako studentka pierwszego roku szkoły teatralnej widziałam jego Płatonowa i byłam tą kreacją urzeczona. Pan Gustaw wraca więc do siebie, do zespołu, który go zna i podziwia. Ponowne pozyskanie tak wybitnego aktora, postaci wręcz owianej legendą, znanej ze wspaniałych ról granych w Teatrze Narodowym⁵, głównie Gustawa-Konrada w Dziadach, wywołuje świąteczne podniecenie w całym zespole. Jest uwielbianym przez wszystkich Gustawem Holoubkiem, cenionym aktorem i człowiekiem. Ta pierwsza próba przeradza się w manifestację radości, że zaangażował się właśnie do nas i że będziemy razem pracować.
Jestem najmłodsza w zespole, najmniej doświadczona zawodowo i trochę peszy mnie perspektywa współpracy z tym gigantem sceny i filmu, mimo że miałam już okazję poznać pana Gustawa podczas realizacji filmu Spotkanie w „Bajce”. Przygotowywałam się wówczas do matury, a także uczestniczyłam w telewizyjnym Młodzieżowym Studiu Poetyckim. Dostałam zaproszenie na próbne zdjęcia do epizodycznej roli w tym filmie. Wybrali mnie, mama podpisała umowę, bo byłam niepełnoletnia. Ubrali w szpilki i wydekoltowaną sukienkę w grochy, uczesali i umalowali jak zawodową aktorkę. Partnerowałam Andrzejowi Łapickiemu, a Gustawa Holoubka poznałam tylko przelotnie. Zdjęcia realizowano w Sandomierzu i któregoś dnia panowie zaprosili mnie na kawę. Grzecznie, ale stanowczo odmówiłam, niemal wystraszona, bo obiecałam rodzicom, którzy nasłuchali się opowieści o rzekomej rozwiązłości panującej w środowisku filmowym, że po pracy z nikim nie będę się zadawać. Przejęta sytuacją odwróciłam się tak gwałtownie, że na oczach zdumionych dżentelmenów z całym impetem weszłam w zamknięte oszklone drzwi. Posypało się szkło…
Kilka lat później, po skończeniu studiów, spotykamy się w spektaklu Teatru Telewizji Brat marnotrawny Oskara Wilde’a w reżyserii Jerzego Gruzy. Próby przypadają na okres bardzo męczący i bardzo ważny dla pana Gustawa. Niemal natychmiast po popołudniowej telewizyjnej próbie gra w Dziadach w Teatrze Narodowym. Pamiętam troskę całej obsady: Ireny Kwiatkowskiej, Kaliny Jędrusik, Andrzeja Łapickiego i Jurka Gruzy, żeby Gustawa oszczędzać, żeby zbytnio się nie męczył, bo za dwie godziny czeka go wyczerpujący wieczór. Byłam wtedy tak zajęta występami w teatrze, że niestety nie widziałam Dziadów. Liczyłam na to, że zdarzy mi się wolny wieczór i zobaczę głośne już w całej Polsce przedstawienie z genialną rolą pana Gustawa. Nie mogłam przewidzieć decyzji politycznych, które w krótkim czasie zmiotą spektakl ze sceny Narodowego i będą zarzewiem antykomunistycznych demonstracji i początkiem wypadków marcowych ’68 roku. Wtedy jednak na próbach w telewizji zajmujemy się zabawnymi perypetiami angielskich ladies i gentlemen. Pan Gustaw gra w Bracie marnotrawnym mojego wujaszka, któremu rzucam się na szyję, ani przez moment nie przeczuwając przyszłości. Mijamy się też w sytuacjach towarzyskich. Kiedyś po premierze „Dudka” przyszedł za kulisy i byliśmy radzi, że Holoubkowi się podobało. Zresztą gdziekolwiek się pojawiał, niezmiennie wszyscy się rozpromieniali.
Z Andrzejem Łapickim na planie filmu Spotkanie w „Bajce”, Sandomierz 1962
Podobnie na tej pierwszej próbie w Dramatycznym. Siadamy przy długim stole i rozpoczyna się czytanie sztuki. Dla mnie to zawsze podniecający moment. Czy sztuka i rola będą mi się podobać? Pierwsze wrażenie uważam za najważniejsze, bo jest doznaniem bardziej zmysłowym niż intelektualnym. Po licznych przemyśleniach, zamykając finalny kształt roli, odwołuję się do tych wrażeń. Na szczęście zarówno sztuka, jak i role wszystkim odpowiadają. Pan Gustaw siadł przy stole naprzeciw mnie, przodem do okna. Mogę więc widzieć jego twarz bardzo wyraźnie w świetle wiosennego dnia. Tyle że mój wiosenny błogostan nie sprzyja zwracaniu uwagi na kogokolwiek. Podczas przerw w próbie zaszywam się w swojej garderobie i kuję angielskie słówka. Za rok czeka mnie wyjazd na stypendium ministra kultury i sztuki do Londynu, a pobyt w Ameryce uświadomił mi wielkie braki w znajomości angielskiego. Zawieszona między tekstem sztuki a własnymi sprawami nie dostrzegam bożego świata ani pana Gustawa, jest mi mężczyzną dalekim niczym kosmos. Aż jeden z kolegów, niby mimochodem, zauważa, że ten siedzący naprzeciw mnie mężczyzna, o czym już wszyscy sobie opowiadają, nie spuszcza ze mnie wzroku. Wszystko, co mówi, kieruje pod moim adresem, z intencją zwrócenia na siebie mojej uwagi. Ocknęłam się z niebytu. Wtedy tak naprawdę po raz pierwszy przyglądam się panu Gustawowi, którego do tej pory znam właściwie tylko ze sceny i ekranu. Ma miłą łagodną twarz i ogromne oczy, nieprawdopodobnie niebieskie i prześwietlone, z czającymi się chochlikami. Przyciągają jak magnes. Gęste, czarne, aż granatowe włosy z lekkim szpakiem na skroniach i śniada cera jeszcze bardziej podkreślają charakter tych oczu. Duże, odstające uszy dodają łobuzerskiego wdzięku. Można powiedzieć, że te oczy i uszy są jego znakiem firmowym. Nienaganne maniery, styl bycia i wysławiania się, dowcip i wesołość. Piękny, męski, właściwy tylko jemu głos. Zdaje mi się czarującym mędrcem. Patrzę zdumiona i zastanawiam się, jak to możliwe, że do tej pory widziałam w nim tylko wielkiego aktora, a nie fascynującego mężczyznę? A może los właściwie mną kierował? Mój status mężatki stwarza naturalną barierę dla pokus. Mam ich wiele, jestem raczej rozpieszczana powodzeniem niż sfrustrowana jego brakiem. Pan z naprzeciwka też nie jest wolny, a na dodatek dużo ode mnie starszy, w sile wieku, jak się mówiło o czterdziestosześcioletnim mężczyźnie. Mam dwadzieścia cztery lata, męża i żadnej ochoty na flirt. To dla mnie jedynie kolega z pracy.
Poza tym drzemie we mnie jakaś diabelska przekora, irracjonalny bunt, usprawiedliwiony chyba tylko młodością i zawirowaniami emocjonalnymi. Wszystko jest albo czarne, albo białe, tak albo nie, żadnych odcieni i niuansów. Przy tym mało mówię. Panuje moda na obojętność i luz, jednym słowem lub spojrzeniem można wyrazić wszystko, więc po co strzępić język? Dla nas, młodych, silnych i zbuntowanych przeciwko wszystkim i wszystkiemu, wyrażanie uczuć należy do kategorii wstydliwych. Dzieci kwiaty, a chcę się do nich zaliczać, patrzą na świat bezczelnym, pewnym siebie wzrokiem i łamią wszelkie utarte kanony postępowania. Z żalem przyznaję, że do końca nie jestem taka. Dom, wychowanie, zakazy, nakazy ograniczają moją swobodę, ale mam w sobie pewną dozę tego wyzwolenia, które zagłusza we mnie panienkę z dobrego domu. Nigdy więc nie zabiegam o względy mężczyzn. To panom pozostawiam przywilej walki o mnie, a raczej łaskawie pozwalam, żeby zdobywali mnie w pięknym, rycerskim stylu. Nawet gdy ktoś mi się bardzo podoba, nie daję tego po sobie poznać. Jestem zbyt ambitna, żeby ponieść uczuciową porażkę. Dopiero absolutna pewność, że druga strona jest mocno zaangażowana, może osłabić moje nieprzejednanie. I taka właśnie siedzę naprzeciw pana Gustawa. Nic nie mówię i wiem swoje. On jednak widocznie inaczej rozpoznaje sytuację. Rozpoczyna delikatną walkę podjazdową. A to niby przypadkiem wypytuje mnie o plany na najbliższe dni, a to dogania na ulicy, pytając, w którą idę stronę. Raz odpowiadam zuchwale: – W przeciwną niż pan. – Ku mojemu zdumieniu nie tylko się nie zraża, ale go to rozbawia, pamięta przecież, kiedy odmawiając pójścia na kawę, rozbiłam głową szybę. Któregoś dnia po raz kolejny zaprasza mnie do kawiarni. Tym razem nie odmawiam. Zaczynamy się spotykać już nie przypadkiem, tylko trochę potajemnie. Ale cóż to za tajemnica, skoro spacerujemy po ulicach albo siedzimy godzinami na ławce w parku! Wszyscy już o nas wiedzą, jesteśmy jednak tak zajęci sobą, że na nic nie zwracamy uwagi.
Na planie filmowym, Kiedy miłość była zbrodnią, 1967
Poniżej: Gazety codzienne i kolorowe lat sześćdziesiątych wielokrotnie opisywały życie zawodowe i prywatne Magdaleny Zawadzkiej i Gustawa Holoubka
Nie wiadomo, co się nagle dzieje, jakie siły powodują, że ludzie zakochują się w sobie. Kończą się próby i zaczynamy grać spektakle. Każdego wieczoru dostaję od Gustawa piękne kwiaty, w nich bilecik na przykład z tekstem z Calderona: „Cóż jeszcze można Ci życzyć, skoro jesteś słońcem, jutrzenką, różą, gwiazdą i diamentem…”, a każdego ranka czeka na mnie w sekretariacie uroczy list, jak choćby taki: „Najdroższa Pani, chociaż nie mam ślicznego zdjęcia Pani, obraz jej towarzyszy mi w każdej sekundzie jawy i w każdej sekundzie snu. Wielbiciel Miś Kłapouch, który czeka roztęskniony”. W przerwie przedstawienia odwiedza mnie w garderobie, nie dbając o to, co kto sobie pomyśli. Nie ukrywa, że się o mnie stara. Granicząca z naiwnością chłopca otwartość, z jaką ofiarowuje mi swoje uczucie, oczarowuje mnie tak dalece, że tracę czujność i zakochuję się po same uszy, jego i moje!
Po raz pierwszy razem na scenie, Życie jest snem, Teatr Dramatyczny, 1969
Rozpętują się wokół nas plotki i spekulacje, kto kogo pierwszy porzuci. Przyjaciele Gustawa stawiają na mnie. Nie wiem, na jakiej podstawie, bo przecież mnie nie znają. Uważają, że jestem dziewczyną, która z premedytacją rozkochuje w sobie mężczyzn, pobawi się nimi, a potem rzuca. Właściwie powinno schlebiać mi, że uznano mnie za femme fatale. Wyrażają się też dyplomatycznie: – Gucio znowu się pewnie ożeni, już nie chcemy powiedzieć z kim! – Moi rodzice zaniepokoili się nie na żarty. Plotki dotarły do nich z prędkością światła. Też nie znają Gustawa, ale wyczuwają z jego strony poważne zagrożenie dla swojej jedynaczki, bo żonaty, ojciec dzieciom, złamie jej serce i zostawi na pośmiewisko gawiedzi! Mój mąż przeczuwa, że dzieje się ze mną coś niecodziennego, ale boi się pytać, oczekując złych wiadomości. Tylko moja kochana babcia Jadwiga tajemniczo milczy. Środowiskowi plotkarze podgrzewają atmosferę do czerwoności. Nikomu tylko nie przychodzi do głowy, że to może być miłość. Ponadto jeśli małżeństwo jest naprawdę szczęśliwe, nie tak łatwo wedrzeć się do niego trzeciej osobie. Oczywiście, może zdarzyć się przelotny romans czy kryzys, które często odświeżają i jeszcze bardziej wzmacniają małżeński układ, jednak pod warunkiem, że fundamentem jest miłość. Widocznie nasze małżeństwa były pozornie udane. Gustaw twierdzi, że nasze uczucie wybuchło z taką siłą, bo jest ostatnią deską ratunku, której oboje się uczepiliśmy, żeby przeżyć prawdziwą miłość i szczęśliwy związek. W każdym razie skandal wisi w powietrzu, tylko my jesteśmy głusi i ślepi na wszystko. Gustaw jest wierny zasadzie, że dżentelmen o pewnych sprawach nie mówi. Nie obarcza mnie też swoimi małżeńskimi problemami, odcina od tamtego swojego życia, nie chce, żebym miała jakiekolwiek poczucie winy.
Jak cudowną sprawą jest porozumienie dusz… My dosłownie zgadujemy swoje myśli. Niepotrzebny nam telefon, którego posiadanie w tym czasie jest zresztą luksusem, bo porozumiewamy się telepatycznie. To samo nas bawi i martwi. Mamy tę samą hierarchię wartości i na szczęście poczucie humoru. Ani przez chwilę nie czuję różnicy wieku. Gustaw jest niemal moim rówieśnikiem, a czasami nawet wydaje mi się, że jest ode mnie młodszy. Miłość nie patrzy w metrykę, trwa poza czasem. Łączą nas ten sam gust i upodobania. Nie stronię od współczesnej muzyki rozrywkowej i piosenek, ale moją ulubioną jest muzyka klasyczna. Gustaw również jest jej miłośnikiem, a nawet znawcą. Słuchania i rozumienia muzyki nauczył go w krakowskiej szkole teatralnej wybitny kompozytor i pedagog Artur Malawski. Więc Gucio tłumaczy mi formę i znaczenie poszczególnych części utworu w przystępny i interesujący sposób. Po licznych dyskusjach dotyczących twórczości wielkich kompozytorów za naszych najulubieńszych uznajemy Bacha, Mozarta i Chopina. Dzięki Guciowi przekonuję się do opery, tego chyba najbardziej teatralnego, w najlepszym tego słowa znaczeniu, gatunku sztuki. Gustaw wielbi Rossiniego, więc łapiemy okazję, by wspólnie posłuchać nagrań Cyrulika sewilskiego i nacieszyć się pięknem głosów wybitnych śpiewaków. Mamy też tego samego historycznego bohatera – Juliusza Cezara. Gustaw od zawsze interesuje się historią. Wiele wie i tak barwnie opowiada o wydarzeniach historycznych, które w szkole wbijano mi w nudny sposób do głowy, że nawet najbardziej odległe w czasie zdarzenia stają się bliskie i ciekawe. Wymyśla nawet swoją własną teorię względności czasu: – Wyobraź sobie, że jeżeli postawisz obok siebie dziesięciu Solskich, a ten wspaniały aktor dożył stu lat, mamy Mieszka I. – Podziwia mądrość i dokonania polityczne Władysława Jagiełły. Przeczytał wszystkie książki dotyczące dynastii Jagiellonów. W jednej z nich znajduje ciekawostkę, że król nie lubił jabłek. Bardzo go to rozbawia, bo twierdzi, podobnie jak Jagiełło, że są niezdrowe. Dzięki temu drobiazgowi jeszcze bardziej polubił króla. Kilkanaście lat później gra Władysława Jagiełłę w serialu Królewskie sny⁶.
„Całe życie przede mną!"
Gadamy sobie o wszystkim, to znaczy Gustaw opowiada, a ja mogę godzinami słuchać. Mówi barwnie, bez mentorstwa, ma tylko sobie właściwą melodię zdania, nawet gdy porusza zwyczajne sprawy. Jego głos działa niczym narkotyk, a on sam jest niedoścignionym mistrzem słowa i pauzy, nie tylko na scenie. Nim poznałam Gustawa, byłam raczej małomówna i niezbyt ufna. Może dlatego, że się nie spotkałam z taką szlachetną otwartością. Na początku naszej znajomości, może nawet niezbyt taktownie, wyrywa mi się: „Boże, jak pan dużo mówi!”. Szybko przekonuję się, że słowo jest kluczem do wszystkiego. Gustaw wierzy w jego magiczną moc i energię otwierającą serca i umysły. W czasach jego młodości dziewczyny uwodziło się flirtem, wierszem, czarownym słowem. Po latach żartował, że podczas naszego małżeństwa on zamilkł, a ja rozgadałam się na dobre. To prawda. Zmieniłam się. Złagodniałam i mam nadzieję, że zmądrzałam.
Mam na imię Magdalena, ale różnie mnie nazywano: Magdalenka, Magda, Magdulka, Madźka, Madzieńka, Magdunia, Megi, Magdusia, Magdzisko, a Tadzio Łomnicki mówi do mnie per Magdzior. Mój kochany dziadek Mieczysław wymyślił Magusię. Gustaw na początku naszej znajomości zwraca się do mnie Magdaleno, w charakterystyczny dla siebie sposób przedłużając samogłoski, które są aż cztery w moim imieniu. Brzmi jak niebiańska muzyka: – Magdaleno, czy mogłaby pani powtórzyć końcówkę tekstu, bardzo proszę… – Ach, te formy, tak na co dzień zaniedbywane. A więc Magdaleno…
Nadeszły letnie wakacje. Urlop w teatrze. Nie jesteśmy jeszcze gotowi na podjęcie radykalnych życiowych decyzji, więc bez szczególnych wyjaśnień i narad postanawiamy wyjechać, każde w swoją stronę. Nie wymieniamy adresów, niczego sobie nie przyrzekamy, ot tak, po prostu rozstajemy się na jakiś czas. Traktuję to wakacyjne rozstanie jako próbę uczuć. Racjonalnie podchodzę do sprawy: znamy się raptem cztery miesiące, mamy swoje rodziny, ułożone życie, plany. A może to tylko chwilowe zauroczenie, romans tym piękniejszy, że krótki i niespełniony? Jestem pewna, że znam siebie na tyle, by łatwo sobie z tym poradzić. Muszę przestać o nim myśleć – będę odpoczywać, bawić się i flirtować, ile się da, żeby zagłuszyć w sobie wspomnienia. Tak, to najlepszy sposób. Flirt to przecież niewinna forma zabawy, ćwiczenia z inteligencji i wdzięku, poprawia samopoczucie i nie zobowiązuje do niczego. A więc flirtować, nie myśleć, zapomnieć. Z tak genialnym planem w głowie rzucam się w wir wakacyjnych przygotowań.
Magdalena w Magdalence
Na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Moskwie, 1969. Od prawej aktorzy:
Daniel Olbrychski, Magdalena Zawadzka, Tadeusz Łomnicki, Barbara Brylska
Z walizką pełną wystrzałowych minispódniczek lecę w oficjalnej delegacji na festiwal filmowy do Moskwy, razem z bardzo miłym towarzystwem, z którym nie rozstaję się przez ostatnie dwa lata: Walą i Jurkiem Hoffmanami, Basią Brylską, Tadziem Łomnickim i Danielem Olbrychskim z żoną Moniką Dzienisiewicz. Wiem, że z nimi będzie mi dobrze, ukoją moją skołataną duszę. Uroczysty pokaz Pana Wołodyjowskiego odbywa się w moskiewskim Pałacu Zjazdów. Film wysoko oceniają krytycy i widzowie, więc fetują nas, zapraszają na imprezy kulturalne, towarzyskie spotkania i bankiety. Jesteśmy wśród sław aktorskich z całego świata: śniadanie przy jednym stole z Marcellem Mastroiannim, zwiedzanie Moskwy w towarzystwie Mariny Vlady i Moniki Vitti. Jedziemy także na kilkudniowy pobyt do Soczi. Same przyjemności: plaża, ciepłe morze, wieczory w restauracjach. Dużo się dzieje i właśnie to jest mi potrzebne. Mimo jednak bajecznie kolorowych kwiatów, słońca, morza i gór świat jakoś zszarzał.
Magdalena Zawadzka laureatką Złotej Maski, 1969
Wakacje przeleciały i ponownie spotykamy się w teatrze. Oboje staramy się unikać siebie i trwać w swoich układach małżeńskich. Słabo nam to wychodzi. Zaczynamy się znowu spotykać, tym razem w jesiennym deszczu, a potem śniegu. Do przewianej i przemrożonej spacerami głowy wpada mi myśl, żeby kupić samochód. Nie mogę wejść do salonu samochodowego, wybrać modelu, zapłacić i odjechać. Najpierw muszę napisać podanie do ministra handlu wewnętrznego ze szczegółowym wyjaśnieniem powodów, dla których samochód jest mi potrzebny, i cierpliwie czekać na ewentualny przydział talonu. Liczą się też znajomości z personelem lub dyrektorem Motozbytu. Po przejściu biurokratycznej golgoty, dzięki znanej już twarzy i nazwisku, uzyskuję prawo do kupna czaru czterech kółek, jak to pieszczotliwie określa socjalistyczna propaganda. Mimo że „Trybuna Ludu”, organ KC PZPR, pisze o nieprawdopodobnej wprost dynamice rozwoju rodzimego przemysłu samochodowego i jakości wyrobów, najbardziej pożądany jest model eksportowy, który siłą rzeczy musi być lepszy niż ten dla tubylców. Udaje mi się wywalczyć samochód z importu – škodę 1000 MB w kolorze ciemnozielonym. Mawia się popularnie, że załatwiłam wszystko „na małpę”. Szybko robię prawo jazdy i nareszcie mamy z Gustawem schronienie przed deszczem i zimnem. Tym moim pierwszym w życiu samochodem robimy wypady do małych restauracyjek i kafejek w okolicach Warszawy, gdzie, jak nam się wydaje, nikt nas nie zauważa. O święta naiwności! Gustaw jest znany chyba wszystkim, a ja wygrywam plebiscyt „Expressu Wieczornego”, Złotą Maskę, na najpopularniejszą polską aktorkę⁷. My jednak płyniemy obranym przez siebie nurtem, nie bacząc, co się wokół nas dzieje.
Coraz bardziej podziwiam Gustawa. Mimo przeciwności losu – małżeństwa nasze właściwie już się rozsypały, choć nadal tkwimy formalnie we wcześniejszych związkach – zawsze jest pogodny, czuły i wyrozumiały. Naprzeciwko bloku, w którym mieszkam, wynajmuje kawalerkę, kompletnie pustą, bez mebli, telefonu, światła. Z sufitu zwisają przewody elektryczne. Gdy widzę z okien mojego mieszkania zapalone świeczki, wiem, że tam jest i czeka na mnie. Któregoś dnia kupuje duży futrzak, wełniany puchaty koc i „uwija nam gniazdko” na podłodze. Ja w przypływie szaleństwa kupuję w desie kulawą komodę. W ten sposób, nie mając rozwodów, własnego mieszkania i żadnych perspektyw na wspólną przyszłość, mamy siebie, koc, futrzak i komodę. Zaczynam nazywać go już nie Gustawem czy Guciem, lecz Gucieńkiem. Tak zdrabniali jego imię przyjaciele i bardzo mi się to podoba.
Gucieniek zawsze jest pełen pomysłów. Namówił mnie na wyjazd do Zakopanego. Na kilka dni. Chce mi pokazać Tatry, których nie znam, a on zaprzyjaźnił się z nimi i pokochał je od dziecka. Okazuje się najwspanialszym przewodnikiem. Oprowadza mnie po wszystkich miejscach, z którymi był związany wspomnieniami. Odwiedzamy też Sanatorium Pocztowców na Antałówce. Tam zrozumiałam, że miłość do gór to nie tylko podziw dla ich piękna, lecz także wdzięczność, że dzięki nim wyzdrowiał. W latach pięćdziesiątych nastąpił nawrót gruźlicy, na którą zachorował w latach czterdziestych, choroby w tamtych czasach śmiertelnej. Dwuletni pobyt w tym ożywczym klimacie, wspaniała opieka lekarska, nowy lek – streptomycyna – i determinacja samego Gustawa, który zimą i latem spał w śpiworze na balkonie, uratowały mu życie. I ja, która uznaję tylko plażę, morze i wydmy, zakochuję się w górach za dar życia dla Gucieńka.
Innym razem pojechałam do Zakopanego sama. Ledwie rozpakowałam się w pokoju, zawiadamiają mnie z hotelowej recepcji, że w hallu ktoś na mnie czeka. Kiedy schodzę, wprost dębieję. Widzę Gucia w dziwnym przebraniu i pełnej charakteryzacji. Okazuje się, że uciekł z planu filmowego niczym uczeń na wagary, wsiadł w samolot do Krakowa, stamtąd w taksówkę i w trzy godziny jest u mnie.
Nasze sprawy prywatne, trudne rozstania i radosne powroty przyćmiewa niezwykłe wydarzenie – wybór Gustawa na walnym zjeździe SPATiF-u na prezesa tego stowarzyszenia⁸. Zaszczyt tym większy, że Gustaw nigdy nie zabiega o żadne funkcje i stanowiska. Obce mu jest pojęcie robienia kariery. To środowisko obdarza go zaufaniem i uznaje za niekwestionowany autorytet, czego potwierdzeniem wybór przez aklamację. Stanisław Dygat mówił o Gustawie po premierze Dziadów: „Miał tak wielką charyzmę, że gdyby wtedy krzyknął: Na Belweder!, ruszyliby wszyscy”. Z tym ważnym wyróżnieniem łączą się także odpowiedzialność i zobowiązania, społeczna praca, która, jak czas pokaże, trwa aż jedenaście lat, co jest najdłuższą kadencją w ponaddziewięćdziesięcioletnich dziejach naszego stowarzyszenia. To także kadencja czynu, załatwienia żywotnych spraw środowiska⁹.
W siedemdziesiątym roku dużo pracujemy. Gustaw reżyseruje w Teatrze Dramatycznym Zemstę Fredry. Znakomita obsada¹⁰ z genialnym Wiesławem Gołasem w roli Papkina oraz reżyseria Gustawa gwarantują sukces artystyczny i frekwencyjny. Zemsta nie schodzi z afisza przez wiele lat. Dla telewizji Gustaw realizuje Trąd w Pałacu Sprawiedliwości Ugona Bettiego. Akademia Teatru Telewizji uznała wówczas ten spektakl za jeden ze stu najlepszych w historii Teatru Telewizji. Gustaw powtarza w nim swoją genialną kreację sędziego Custa, którą w 1958 roku podbił Warszawę. Byłam wtedy dziewczynką ze szkolnej ławki i naturalnie nie widziałam tego przedstawienia, ale Andrzej Łapicki tak wspomina Gustawa Holoubka: „Pierwszy raz zobaczyłem go w roku 1958. Grał w teatrze rolę Sędziego w Trądzie w Pałacu Sprawiedliwości. Warszawa wtedy oniemiała. Zobaczyła aktora, który ma w sobie niezwykłą siłę magnetyczną. To był magnetyzer. Władał widownią. Było w nim coś przyciągającego, a równocześnie niesłychanie prostego. Wchodził na scenę i wszyscy patrzyli tylko na niego. Wszystko, co robił, było ciekawe. W Trądzie czytał gazetę tak, że nie można było oderwać oczu od tego czytania”¹¹.
Mnie zaangażowano do głównej roli w telewizyjnym filmie według opowiadania Turgieniewa Pierwsza miłość ¹². Zależy mi na zagraniu w tym filmie, ponieważ po Baśce Wołodyjowskiej jest to równie atrakcyjna rola kostiumowa, a takie wyjątkowo lubię. Film kręcą we Wrocławiu, a każdego wieczoru gram na scenie Dramatycznego w Warszawie. Żyję więc w niewyobrażalnym napięciu i pośpiechu. Po spektaklu wsiadam do pociągu sypialnego relacji Warszawa–Wrocław. Rano muszę już być na planie filmowym. Zdjęcia trwają do popołudnia, potem samolotem na przedstawienie do Warszawy, a po spektaklu znów do pociągu, i tak prawie przez dwa miesiące. Na szczęście ani razu się nie spóźniłam¹³.
Nawet w letnie wakacje, które znowu są smutnym rozstaniem z Guciem, nie mam czasu na odpoczynek. Wyjeżdżam na stypendium do Londynu. Szkoda, że nie mogę razem z Gustawem przeżyć tego, czego doświadczam sama, dzielić się wrażeniami, podyskutować i się pośmiać. Znał Anglię tradycyjną i za to ją podziwiał. Ja poznaję ją całkowicie odmienioną – kolorową, zwariowaną, hipisowską. Jakże mi brakuje jego refleksji. Wakacyjną rozłąkę i tęsknotę osładzają mi listy, a pisze Gucieniek cudownie. Przyrzekam sobie, że jeżeli nasze sprawy życiowe pomyślnie się rozwiążą, będziemy podróżować zawsze razem.
Koniec szalonych lat sześćdziesiątych.
Poniżej: W podróży, na zimowym spacerze, na scenie, w domu, na plaży, w atelier, zoo: w Bejrucie, Radziejowicach, Teatrze Telewizji, Warszawie na osiedlu Za Żelazną Bramą, Międzyzdrojach, u Zofii Nasierowskiej
Gustaw, Gucio, Gucieniek… Holoubek. Jestem dumna, że ten nadzwyczajny, o niepowtarzalnej osobowości człowiek był moim mężem. Spotkanie z nim to pocałunek losu.
W cudowny sposób był naturalny. Wszelkie smutki, radości i obowiązki codzienności traktował z dystansem, z nich czerpał siły i pomysły twórcze. Pracował z dnia na dzień, zdając się na przychylny los. Jakby od niechcenia. Niczego nie planował według koncepcji czy recept, nie zastrzegał w umowach wymagań dotyczących grania takich czy innych ról, a przecież nawet mała część tego, co zrobił, byłaby spełnieniem dla niejednego aktora. Gdy opadała kurtyna, momentalnie wracał „do siebie”. Żartował z aktorów, którzy przekraczali próg swoich domostw z resztkami kreowanej postaci. Nie znosił sztuczności i fałszu i od razu rozszyfrowywał tandetne, jak mówił, mistyfikacje. Denerwowały go miny, wymagania i fochy, pozowanie na kogoś, kim się nie jest, i za wszelką cenę zwracanie na siebie uwagi. Źle się czuł w towarzystwie takich aktorów i starał się ich unikać: „Skoro sytuacja jest sztuczna, ja też zaczynam być sztuczny” – cytował Gombrowicza. Był najzwyczajniej sobą.
Nigdy nie widziałam Gucieńka ćwiczącego miny i gesty przed lustrem lub nagrywającego siebie, żeby sprawdzić intonację głosu. Do roli szykował się niczym tygrys do skoku. Czaił się, spokojnie zbliżał do celu – jak najgłębiej i najtrafniej wyrazić, niezależnie kogo grał, własny pogląd na rzeczywistość. Przemyśliwał koncepcję postaci podczas stawiania pasjansa, prowadzenia samochodu, wypoczywania w ulubionym fotelu. Nie wymuszał dla siebie szczególnej atencji, nie udręczał przedpremierowymi nerwami. Po zachowaniu Gustawa nie poznałabym terminu premiery. To raczej ja przeżywałam jego i swoje. Gustaw był skromny, obce mu było samouwielbienie, dlatego nie chciał nikomu zawracać sobą głowy. Tę jego zwyczajność celnie scharakteryzował Tadeusz Konwicki: „Gucio lęka się pozy artystycznej. Robi wszystko, żeby zbanalizować swój byt”.
Kiedy o nim opowiadam, przedłużam mu życie.
Gustaw Holoubek, lata sześćdziesiąteWszystko zaczęło się wiosną… 1969–1970
Kocham tę radosną porę i cieszę się z jej nadejścia. Wraz z przyrodą budzę się do życia. Nabieram chęci do robienia generalnych porządków, do szykowania letniej garderoby, do pieszych i rowerowych wycieczek. Tęsknię do wesołych kolorów. Jesienno-zimowe barwy wręcz mnie odpychają. Zaczynam ubierać się w pastele i moją od dziecka ukochaną czerwień. Zapuszczam piegi na twarzy i rozpiera mnie radość życia. Wierzę, że to czas czegoś nowego i dobrego, jakiejś cudownej niespodzianki darowanej z niebios.
Magdalena Zawadzka w obiektywie Wiesława Rutowicza.
Kapelusz typu „Piotruś”, najmodniejszy w latach sześćdziesiątych
Wiosna sześćdziesiątego dziewiątego roku dwudziestego wieku okazuje się dla mnie wyjątkowa. Jak zawsze kolorowa i pachnąca, ale nie w pełni mogę korzystać z jej uroków, jestem zapracowaną młodą aktorką. Trzy lata pobytu w jednym z najlepszych teatrów warszawskich, Teatrze Dramatycznym, do którego zaangażował mnie dyrektor Andrzej Szczepkowski, owocują kilkoma poważnymi rolami¹. Gram prawie co wieczór, a dodatkowo w tak zwanych popołudniówkach. Mam za sobą także duże role w spektaklach Teatru Telewizji², a na premierę czeka Makbet Szekspira. Andrzej Wajda powierza mi w tym przedstawieniu rolę Lady Makbet u boku Tadeusza Łomnickiego. Do tej pory w tradycji teatralnej grały ją dojrzałe aktorki z życiowym i zawodowym doświadczeniem. Poprzez wybór mnie, bardzo młodej kobiety, ten wybitny reżyser chce pokazać młodzieńczą żądzę władzy, jej drapieżność i wielką niepohamowaną namiętność prowadzącą do tragedii. Tylko moja podyktowana wiekiem odwaga i wsparcie Tadeusza Łomnickiego pozwalają mi się zmierzyć z tym trudnym zadaniem.
Odskocznią od tej wstrząsającej postaci jest subretka Michasia w komedii Moliera Mieszczanin szlachcicem. Realizuje ją też dla telewizji Jerzy Gruza, dzięki któremu mogę zagrać obok Bogumiła Kobieli, odtwarzającego główną postać – Pana Jourdaina. Trzy razy w tygodniu zarywam noce, bo zaraz po spektaklu idę grać w kabarecie „Dudek”. Na uroczystą premierę czeka Pan Wołodyjowski, moje największe w tym czasie dokonanie filmowe. Równocześnie trwają zdjęcia do serialu telewizyjnego Przygody pana Michała. Nie wiem, jak godzę te wszystkie zajęcia, skąd biorę siły i energię, ale jestem młoda i szczęśliwa, że tak ciekawe i pełne planów jest moje życie zawodowe, a dobre recenzje i nagrody dodają mi wiary w siebie.
Życie prywatne też wydaje się udane. Mam kochających mnie babcię, rodziców i męża, operatora filmowego Wiesława Rutowicza, którego poznałam na planie filmu Późne popołudnie³ i po ukończeniu drugiego roku studiów poślubiłam. Nasz miły dom, mnóstwo znajomych i wielbicieli, a przede wszystkim mój entuzjazm niemal do wszystkiego, co robię, i niepoprawny optymizm chronią mnie przed złem tego świata. Poza pracą, którą autentycznie kocham, lubię się bawić, śmiać, tańczyć i spotykać się z serdecznymi ludźmi, jeździć na wycieczki. Odkrywam w sobie pasję do podróży zagranicznych, ale w końcu lat sześćdziesiątych to zamiłowanie niełatwe do realizacji: paszporty zamknięte w urzędowych szufladach, zakaz posiadania i wywożenia obcej waluty, słowem uroki żelaznej kurtyny. Mnie szczęście dopisuje – od razu frunę aż na drugą półkulę. Znany aktor i satyryk Jerzy Dobrowolski zobaczył moje występy w „Dudku” i gościnnie angażuje mnie do stworzonego przez siebie kabaretu „Owca”, zaproszonego właśnie na tournée po Stanach Zjednoczonych i Kanadzie. Ta wspaniała niespodzianka spotyka mnie wiosną poprzedniego roku. To mój pierwszy w życiu wyjazd na Zachód i od razu do Ameryki! Przeżywam szok cywilizacyjny. Od tamtej chwili zwiedzanie świata staje się moim życiowym marzeniem, tym bardziej że zarobiłam w Ameryce pokaźną sumę „udokumentowanych” pieniędzy. Część naturalnie wydałam na prezenty dla rodziny i przyjaciół, drobiazgi do domu, a dla siebie na fantastycznie kolorowe ciuszki i buty. Jestem więc zadowoloną z życia, wystrojoną w mini i czarne lakierowane botki za kolana młodą kobietą. Jedynie ciągle brakuje mi czasu, więc kradnę go kosztem snu i wypoczynku.
W tym stanie ducha zastaje mnie wiosna owego sześćdziesiątego dziewiątego roku. Z błogich rozmyślań o planach życiowych i zawodowych wyrywa mnie telefon od ówczesnego dyrektora Teatru Dramatycznego, Jana Bratkowskiego, który proponuje mi główną rolę kobiecą w sztuce Calderona Życie jest snem w reżyserii Ludwika René. Próby mają się rozpocząć od zaraz. Wpadam w panikę, bo już na nic przecież nie mam czasu, na dodatek dostaję propozycję zagrania we współczesnym filmie i chcę z niej skorzystać. Zdobywam się na odwagę i proszę dyrektora o zwolnienie mnie z prób Calderona. – Chyba zwariowałaś! – dziwi się nie na żarty. – Odmawiasz pracy w spektaklu, w którym główną rolę męską będzie grał Gustaw Holoubek?! – Przytomnieję dość szybko i rezygnuję z filmu.
Rozpoczynają się próby. Na pierwszej, tak zwanej czytanej, pojawia się pan Holoubek. Wszyscy witają go entuzjastycznie. Jest to jego powrót do Dramatycznego, w którym grał na początku lat sześćdziesiątych⁴. Jako studentka pierwszego roku szkoły teatralnej widziałam jego Płatonowa i byłam tą kreacją urzeczona. Pan Gustaw wraca więc do siebie, do zespołu, który go zna i podziwia. Ponowne pozyskanie tak wybitnego aktora, postaci wręcz owianej legendą, znanej ze wspaniałych ról granych w Teatrze Narodowym⁵, głównie Gustawa-Konrada w Dziadach, wywołuje świąteczne podniecenie w całym zespole. Jest uwielbianym przez wszystkich Gustawem Holoubkiem, cenionym aktorem i człowiekiem. Ta pierwsza próba przeradza się w manifestację radości, że zaangażował się właśnie do nas i że będziemy razem pracować.
Jestem najmłodsza w zespole, najmniej doświadczona zawodowo i trochę peszy mnie perspektywa współpracy z tym gigantem sceny i filmu, mimo że miałam już okazję poznać pana Gustawa podczas realizacji filmu Spotkanie w „Bajce”. Przygotowywałam się wówczas do matury, a także uczestniczyłam w telewizyjnym Młodzieżowym Studiu Poetyckim. Dostałam zaproszenie na próbne zdjęcia do epizodycznej roli w tym filmie. Wybrali mnie, mama podpisała umowę, bo byłam niepełnoletnia. Ubrali w szpilki i wydekoltowaną sukienkę w grochy, uczesali i umalowali jak zawodową aktorkę. Partnerowałam Andrzejowi Łapickiemu, a Gustawa Holoubka poznałam tylko przelotnie. Zdjęcia realizowano w Sandomierzu i któregoś dnia panowie zaprosili mnie na kawę. Grzecznie, ale stanowczo odmówiłam, niemal wystraszona, bo obiecałam rodzicom, którzy nasłuchali się opowieści o rzekomej rozwiązłości panującej w środowisku filmowym, że po pracy z nikim nie będę się zadawać. Przejęta sytuacją odwróciłam się tak gwałtownie, że na oczach zdumionych dżentelmenów z całym impetem weszłam w zamknięte oszklone drzwi. Posypało się szkło…
Kilka lat później, po skończeniu studiów, spotykamy się w spektaklu Teatru Telewizji Brat marnotrawny Oskara Wilde’a w reżyserii Jerzego Gruzy. Próby przypadają na okres bardzo męczący i bardzo ważny dla pana Gustawa. Niemal natychmiast po popołudniowej telewizyjnej próbie gra w Dziadach w Teatrze Narodowym. Pamiętam troskę całej obsady: Ireny Kwiatkowskiej, Kaliny Jędrusik, Andrzeja Łapickiego i Jurka Gruzy, żeby Gustawa oszczędzać, żeby zbytnio się nie męczył, bo za dwie godziny czeka go wyczerpujący wieczór. Byłam wtedy tak zajęta występami w teatrze, że niestety nie widziałam Dziadów. Liczyłam na to, że zdarzy mi się wolny wieczór i zobaczę głośne już w całej Polsce przedstawienie z genialną rolą pana Gustawa. Nie mogłam przewidzieć decyzji politycznych, które w krótkim czasie zmiotą spektakl ze sceny Narodowego i będą zarzewiem antykomunistycznych demonstracji i początkiem wypadków marcowych ’68 roku. Wtedy jednak na próbach w telewizji zajmujemy się zabawnymi perypetiami angielskich ladies i gentlemen. Pan Gustaw gra w Bracie marnotrawnym mojego wujaszka, któremu rzucam się na szyję, ani przez moment nie przeczuwając przyszłości. Mijamy się też w sytuacjach towarzyskich. Kiedyś po premierze „Dudka” przyszedł za kulisy i byliśmy radzi, że Holoubkowi się podobało. Zresztą gdziekolwiek się pojawiał, niezmiennie wszyscy się rozpromieniali.
Z Andrzejem Łapickim na planie filmu Spotkanie w „Bajce”, Sandomierz 1962
Podobnie na tej pierwszej próbie w Dramatycznym. Siadamy przy długim stole i rozpoczyna się czytanie sztuki. Dla mnie to zawsze podniecający moment. Czy sztuka i rola będą mi się podobać? Pierwsze wrażenie uważam za najważniejsze, bo jest doznaniem bardziej zmysłowym niż intelektualnym. Po licznych przemyśleniach, zamykając finalny kształt roli, odwołuję się do tych wrażeń. Na szczęście zarówno sztuka, jak i role wszystkim odpowiadają. Pan Gustaw siadł przy stole naprzeciw mnie, przodem do okna. Mogę więc widzieć jego twarz bardzo wyraźnie w świetle wiosennego dnia. Tyle że mój wiosenny błogostan nie sprzyja zwracaniu uwagi na kogokolwiek. Podczas przerw w próbie zaszywam się w swojej garderobie i kuję angielskie słówka. Za rok czeka mnie wyjazd na stypendium ministra kultury i sztuki do Londynu, a pobyt w Ameryce uświadomił mi wielkie braki w znajomości angielskiego. Zawieszona między tekstem sztuki a własnymi sprawami nie dostrzegam bożego świata ani pana Gustawa, jest mi mężczyzną dalekim niczym kosmos. Aż jeden z kolegów, niby mimochodem, zauważa, że ten siedzący naprzeciw mnie mężczyzna, o czym już wszyscy sobie opowiadają, nie spuszcza ze mnie wzroku. Wszystko, co mówi, kieruje pod moim adresem, z intencją zwrócenia na siebie mojej uwagi. Ocknęłam się z niebytu. Wtedy tak naprawdę po raz pierwszy przyglądam się panu Gustawowi, którego do tej pory znam właściwie tylko ze sceny i ekranu. Ma miłą łagodną twarz i ogromne oczy, nieprawdopodobnie niebieskie i prześwietlone, z czającymi się chochlikami. Przyciągają jak magnes. Gęste, czarne, aż granatowe włosy z lekkim szpakiem na skroniach i śniada cera jeszcze bardziej podkreślają charakter tych oczu. Duże, odstające uszy dodają łobuzerskiego wdzięku. Można powiedzieć, że te oczy i uszy są jego znakiem firmowym. Nienaganne maniery, styl bycia i wysławiania się, dowcip i wesołość. Piękny, męski, właściwy tylko jemu głos. Zdaje mi się czarującym mędrcem. Patrzę zdumiona i zastanawiam się, jak to możliwe, że do tej pory widziałam w nim tylko wielkiego aktora, a nie fascynującego mężczyznę? A może los właściwie mną kierował? Mój status mężatki stwarza naturalną barierę dla pokus. Mam ich wiele, jestem raczej rozpieszczana powodzeniem niż sfrustrowana jego brakiem. Pan z naprzeciwka też nie jest wolny, a na dodatek dużo ode mnie starszy, w sile wieku, jak się mówiło o czterdziestosześcioletnim mężczyźnie. Mam dwadzieścia cztery lata, męża i żadnej ochoty na flirt. To dla mnie jedynie kolega z pracy.
Poza tym drzemie we mnie jakaś diabelska przekora, irracjonalny bunt, usprawiedliwiony chyba tylko młodością i zawirowaniami emocjonalnymi. Wszystko jest albo czarne, albo białe, tak albo nie, żadnych odcieni i niuansów. Przy tym mało mówię. Panuje moda na obojętność i luz, jednym słowem lub spojrzeniem można wyrazić wszystko, więc po co strzępić język? Dla nas, młodych, silnych i zbuntowanych przeciwko wszystkim i wszystkiemu, wyrażanie uczuć należy do kategorii wstydliwych. Dzieci kwiaty, a chcę się do nich zaliczać, patrzą na świat bezczelnym, pewnym siebie wzrokiem i łamią wszelkie utarte kanony postępowania. Z żalem przyznaję, że do końca nie jestem taka. Dom, wychowanie, zakazy, nakazy ograniczają moją swobodę, ale mam w sobie pewną dozę tego wyzwolenia, które zagłusza we mnie panienkę z dobrego domu. Nigdy więc nie zabiegam o względy mężczyzn. To panom pozostawiam przywilej walki o mnie, a raczej łaskawie pozwalam, żeby zdobywali mnie w pięknym, rycerskim stylu. Nawet gdy ktoś mi się bardzo podoba, nie daję tego po sobie poznać. Jestem zbyt ambitna, żeby ponieść uczuciową porażkę. Dopiero absolutna pewność, że druga strona jest mocno zaangażowana, może osłabić moje nieprzejednanie. I taka właśnie siedzę naprzeciw pana Gustawa. Nic nie mówię i wiem swoje. On jednak widocznie inaczej rozpoznaje sytuację. Rozpoczyna delikatną walkę podjazdową. A to niby przypadkiem wypytuje mnie o plany na najbliższe dni, a to dogania na ulicy, pytając, w którą idę stronę. Raz odpowiadam zuchwale: – W przeciwną niż pan. – Ku mojemu zdumieniu nie tylko się nie zraża, ale go to rozbawia, pamięta przecież, kiedy odmawiając pójścia na kawę, rozbiłam głową szybę. Któregoś dnia po raz kolejny zaprasza mnie do kawiarni. Tym razem nie odmawiam. Zaczynamy się spotykać już nie przypadkiem, tylko trochę potajemnie. Ale cóż to za tajemnica, skoro spacerujemy po ulicach albo siedzimy godzinami na ławce w parku! Wszyscy już o nas wiedzą, jesteśmy jednak tak zajęci sobą, że na nic nie zwracamy uwagi.
Na planie filmowym, Kiedy miłość była zbrodnią, 1967
Poniżej: Gazety codzienne i kolorowe lat sześćdziesiątych wielokrotnie opisywały życie zawodowe i prywatne Magdaleny Zawadzkiej i Gustawa Holoubka
Nie wiadomo, co się nagle dzieje, jakie siły powodują, że ludzie zakochują się w sobie. Kończą się próby i zaczynamy grać spektakle. Każdego wieczoru dostaję od Gustawa piękne kwiaty, w nich bilecik na przykład z tekstem z Calderona: „Cóż jeszcze można Ci życzyć, skoro jesteś słońcem, jutrzenką, różą, gwiazdą i diamentem…”, a każdego ranka czeka na mnie w sekretariacie uroczy list, jak choćby taki: „Najdroższa Pani, chociaż nie mam ślicznego zdjęcia Pani, obraz jej towarzyszy mi w każdej sekundzie jawy i w każdej sekundzie snu. Wielbiciel Miś Kłapouch, który czeka roztęskniony”. W przerwie przedstawienia odwiedza mnie w garderobie, nie dbając o to, co kto sobie pomyśli. Nie ukrywa, że się o mnie stara. Granicząca z naiwnością chłopca otwartość, z jaką ofiarowuje mi swoje uczucie, oczarowuje mnie tak dalece, że tracę czujność i zakochuję się po same uszy, jego i moje!
Po raz pierwszy razem na scenie, Życie jest snem, Teatr Dramatyczny, 1969
Rozpętują się wokół nas plotki i spekulacje, kto kogo pierwszy porzuci. Przyjaciele Gustawa stawiają na mnie. Nie wiem, na jakiej podstawie, bo przecież mnie nie znają. Uważają, że jestem dziewczyną, która z premedytacją rozkochuje w sobie mężczyzn, pobawi się nimi, a potem rzuca. Właściwie powinno schlebiać mi, że uznano mnie za femme fatale. Wyrażają się też dyplomatycznie: – Gucio znowu się pewnie ożeni, już nie chcemy powiedzieć z kim! – Moi rodzice zaniepokoili się nie na żarty. Plotki dotarły do nich z prędkością światła. Też nie znają Gustawa, ale wyczuwają z jego strony poważne zagrożenie dla swojej jedynaczki, bo żonaty, ojciec dzieciom, złamie jej serce i zostawi na pośmiewisko gawiedzi! Mój mąż przeczuwa, że dzieje się ze mną coś niecodziennego, ale boi się pytać, oczekując złych wiadomości. Tylko moja kochana babcia Jadwiga tajemniczo milczy. Środowiskowi plotkarze podgrzewają atmosferę do czerwoności. Nikomu tylko nie przychodzi do głowy, że to może być miłość. Ponadto jeśli małżeństwo jest naprawdę szczęśliwe, nie tak łatwo wedrzeć się do niego trzeciej osobie. Oczywiście, może zdarzyć się przelotny romans czy kryzys, które często odświeżają i jeszcze bardziej wzmacniają małżeński układ, jednak pod warunkiem, że fundamentem jest miłość. Widocznie nasze małżeństwa były pozornie udane. Gustaw twierdzi, że nasze uczucie wybuchło z taką siłą, bo jest ostatnią deską ratunku, której oboje się uczepiliśmy, żeby przeżyć prawdziwą miłość i szczęśliwy związek. W każdym razie skandal wisi w powietrzu, tylko my jesteśmy głusi i ślepi na wszystko. Gustaw jest wierny zasadzie, że dżentelmen o pewnych sprawach nie mówi. Nie obarcza mnie też swoimi małżeńskimi problemami, odcina od tamtego swojego życia, nie chce, żebym miała jakiekolwiek poczucie winy.
Jak cudowną sprawą jest porozumienie dusz… My dosłownie zgadujemy swoje myśli. Niepotrzebny nam telefon, którego posiadanie w tym czasie jest zresztą luksusem, bo porozumiewamy się telepatycznie. To samo nas bawi i martwi. Mamy tę samą hierarchię wartości i na szczęście poczucie humoru. Ani przez chwilę nie czuję różnicy wieku. Gustaw jest niemal moim rówieśnikiem, a czasami nawet wydaje mi się, że jest ode mnie młodszy. Miłość nie patrzy w metrykę, trwa poza czasem. Łączą nas ten sam gust i upodobania. Nie stronię od współczesnej muzyki rozrywkowej i piosenek, ale moją ulubioną jest muzyka klasyczna. Gustaw również jest jej miłośnikiem, a nawet znawcą. Słuchania i rozumienia muzyki nauczył go w krakowskiej szkole teatralnej wybitny kompozytor i pedagog Artur Malawski. Więc Gucio tłumaczy mi formę i znaczenie poszczególnych części utworu w przystępny i interesujący sposób. Po licznych dyskusjach dotyczących twórczości wielkich kompozytorów za naszych najulubieńszych uznajemy Bacha, Mozarta i Chopina. Dzięki Guciowi przekonuję się do opery, tego chyba najbardziej teatralnego, w najlepszym tego słowa znaczeniu, gatunku sztuki. Gustaw wielbi Rossiniego, więc łapiemy okazję, by wspólnie posłuchać nagrań Cyrulika sewilskiego i nacieszyć się pięknem głosów wybitnych śpiewaków. Mamy też tego samego historycznego bohatera – Juliusza Cezara. Gustaw od zawsze interesuje się historią. Wiele wie i tak barwnie opowiada o wydarzeniach historycznych, które w szkole wbijano mi w nudny sposób do głowy, że nawet najbardziej odległe w czasie zdarzenia stają się bliskie i ciekawe. Wymyśla nawet swoją własną teorię względności czasu: – Wyobraź sobie, że jeżeli postawisz obok siebie dziesięciu Solskich, a ten wspaniały aktor dożył stu lat, mamy Mieszka I. – Podziwia mądrość i dokonania polityczne Władysława Jagiełły. Przeczytał wszystkie książki dotyczące dynastii Jagiellonów. W jednej z nich znajduje ciekawostkę, że król nie lubił jabłek. Bardzo go to rozbawia, bo twierdzi, podobnie jak Jagiełło, że są niezdrowe. Dzięki temu drobiazgowi jeszcze bardziej polubił króla. Kilkanaście lat później gra Władysława Jagiełłę w serialu Królewskie sny⁶.
„Całe życie przede mną!"
Gadamy sobie o wszystkim, to znaczy Gustaw opowiada, a ja mogę godzinami słuchać. Mówi barwnie, bez mentorstwa, ma tylko sobie właściwą melodię zdania, nawet gdy porusza zwyczajne sprawy. Jego głos działa niczym narkotyk, a on sam jest niedoścignionym mistrzem słowa i pauzy, nie tylko na scenie. Nim poznałam Gustawa, byłam raczej małomówna i niezbyt ufna. Może dlatego, że się nie spotkałam z taką szlachetną otwartością. Na początku naszej znajomości, może nawet niezbyt taktownie, wyrywa mi się: „Boże, jak pan dużo mówi!”. Szybko przekonuję się, że słowo jest kluczem do wszystkiego. Gustaw wierzy w jego magiczną moc i energię otwierającą serca i umysły. W czasach jego młodości dziewczyny uwodziło się flirtem, wierszem, czarownym słowem. Po latach żartował, że podczas naszego małżeństwa on zamilkł, a ja rozgadałam się na dobre. To prawda. Zmieniłam się. Złagodniałam i mam nadzieję, że zmądrzałam.
Mam na imię Magdalena, ale różnie mnie nazywano: Magdalenka, Magda, Magdulka, Madźka, Madzieńka, Magdunia, Megi, Magdusia, Magdzisko, a Tadzio Łomnicki mówi do mnie per Magdzior. Mój kochany dziadek Mieczysław wymyślił Magusię. Gustaw na początku naszej znajomości zwraca się do mnie Magdaleno, w charakterystyczny dla siebie sposób przedłużając samogłoski, które są aż cztery w moim imieniu. Brzmi jak niebiańska muzyka: – Magdaleno, czy mogłaby pani powtórzyć końcówkę tekstu, bardzo proszę… – Ach, te formy, tak na co dzień zaniedbywane. A więc Magdaleno…
Nadeszły letnie wakacje. Urlop w teatrze. Nie jesteśmy jeszcze gotowi na podjęcie radykalnych życiowych decyzji, więc bez szczególnych wyjaśnień i narad postanawiamy wyjechać, każde w swoją stronę. Nie wymieniamy adresów, niczego sobie nie przyrzekamy, ot tak, po prostu rozstajemy się na jakiś czas. Traktuję to wakacyjne rozstanie jako próbę uczuć. Racjonalnie podchodzę do sprawy: znamy się raptem cztery miesiące, mamy swoje rodziny, ułożone życie, plany. A może to tylko chwilowe zauroczenie, romans tym piękniejszy, że krótki i niespełniony? Jestem pewna, że znam siebie na tyle, by łatwo sobie z tym poradzić. Muszę przestać o nim myśleć – będę odpoczywać, bawić się i flirtować, ile się da, żeby zagłuszyć w sobie wspomnienia. Tak, to najlepszy sposób. Flirt to przecież niewinna forma zabawy, ćwiczenia z inteligencji i wdzięku, poprawia samopoczucie i nie zobowiązuje do niczego. A więc flirtować, nie myśleć, zapomnieć. Z tak genialnym planem w głowie rzucam się w wir wakacyjnych przygotowań.
Magdalena w Magdalence
Na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Moskwie, 1969. Od prawej aktorzy:
Daniel Olbrychski, Magdalena Zawadzka, Tadeusz Łomnicki, Barbara Brylska
Z walizką pełną wystrzałowych minispódniczek lecę w oficjalnej delegacji na festiwal filmowy do Moskwy, razem z bardzo miłym towarzystwem, z którym nie rozstaję się przez ostatnie dwa lata: Walą i Jurkiem Hoffmanami, Basią Brylską, Tadziem Łomnickim i Danielem Olbrychskim z żoną Moniką Dzienisiewicz. Wiem, że z nimi będzie mi dobrze, ukoją moją skołataną duszę. Uroczysty pokaz Pana Wołodyjowskiego odbywa się w moskiewskim Pałacu Zjazdów. Film wysoko oceniają krytycy i widzowie, więc fetują nas, zapraszają na imprezy kulturalne, towarzyskie spotkania i bankiety. Jesteśmy wśród sław aktorskich z całego świata: śniadanie przy jednym stole z Marcellem Mastroiannim, zwiedzanie Moskwy w towarzystwie Mariny Vlady i Moniki Vitti. Jedziemy także na kilkudniowy pobyt do Soczi. Same przyjemności: plaża, ciepłe morze, wieczory w restauracjach. Dużo się dzieje i właśnie to jest mi potrzebne. Mimo jednak bajecznie kolorowych kwiatów, słońca, morza i gór świat jakoś zszarzał.
Magdalena Zawadzka laureatką Złotej Maski, 1969
Wakacje przeleciały i ponownie spotykamy się w teatrze. Oboje staramy się unikać siebie i trwać w swoich układach małżeńskich. Słabo nam to wychodzi. Zaczynamy się znowu spotykać, tym razem w jesiennym deszczu, a potem śniegu. Do przewianej i przemrożonej spacerami głowy wpada mi myśl, żeby kupić samochód. Nie mogę wejść do salonu samochodowego, wybrać modelu, zapłacić i odjechać. Najpierw muszę napisać podanie do ministra handlu wewnętrznego ze szczegółowym wyjaśnieniem powodów, dla których samochód jest mi potrzebny, i cierpliwie czekać na ewentualny przydział talonu. Liczą się też znajomości z personelem lub dyrektorem Motozbytu. Po przejściu biurokratycznej golgoty, dzięki znanej już twarzy i nazwisku, uzyskuję prawo do kupna czaru czterech kółek, jak to pieszczotliwie określa socjalistyczna propaganda. Mimo że „Trybuna Ludu”, organ KC PZPR, pisze o nieprawdopodobnej wprost dynamice rozwoju rodzimego przemysłu samochodowego i jakości wyrobów, najbardziej pożądany jest model eksportowy, który siłą rzeczy musi być lepszy niż ten dla tubylców. Udaje mi się wywalczyć samochód z importu – škodę 1000 MB w kolorze ciemnozielonym. Mawia się popularnie, że załatwiłam wszystko „na małpę”. Szybko robię prawo jazdy i nareszcie mamy z Gustawem schronienie przed deszczem i zimnem. Tym moim pierwszym w życiu samochodem robimy wypady do małych restauracyjek i kafejek w okolicach Warszawy, gdzie, jak nam się wydaje, nikt nas nie zauważa. O święta naiwności! Gustaw jest znany chyba wszystkim, a ja wygrywam plebiscyt „Expressu Wieczornego”, Złotą Maskę, na najpopularniejszą polską aktorkę⁷. My jednak płyniemy obranym przez siebie nurtem, nie bacząc, co się wokół nas dzieje.
Coraz bardziej podziwiam Gustawa. Mimo przeciwności losu – małżeństwa nasze właściwie już się rozsypały, choć nadal tkwimy formalnie we wcześniejszych związkach – zawsze jest pogodny, czuły i wyrozumiały. Naprzeciwko bloku, w którym mieszkam, wynajmuje kawalerkę, kompletnie pustą, bez mebli, telefonu, światła. Z sufitu zwisają przewody elektryczne. Gdy widzę z okien mojego mieszkania zapalone świeczki, wiem, że tam jest i czeka na mnie. Któregoś dnia kupuje duży futrzak, wełniany puchaty koc i „uwija nam gniazdko” na podłodze. Ja w przypływie szaleństwa kupuję w desie kulawą komodę. W ten sposób, nie mając rozwodów, własnego mieszkania i żadnych perspektyw na wspólną przyszłość, mamy siebie, koc, futrzak i komodę. Zaczynam nazywać go już nie Gustawem czy Guciem, lecz Gucieńkiem. Tak zdrabniali jego imię przyjaciele i bardzo mi się to podoba.
Gucieniek zawsze jest pełen pomysłów. Namówił mnie na wyjazd do Zakopanego. Na kilka dni. Chce mi pokazać Tatry, których nie znam, a on zaprzyjaźnił się z nimi i pokochał je od dziecka. Okazuje się najwspanialszym przewodnikiem. Oprowadza mnie po wszystkich miejscach, z którymi był związany wspomnieniami. Odwiedzamy też Sanatorium Pocztowców na Antałówce. Tam zrozumiałam, że miłość do gór to nie tylko podziw dla ich piękna, lecz także wdzięczność, że dzięki nim wyzdrowiał. W latach pięćdziesiątych nastąpił nawrót gruźlicy, na którą zachorował w latach czterdziestych, choroby w tamtych czasach śmiertelnej. Dwuletni pobyt w tym ożywczym klimacie, wspaniała opieka lekarska, nowy lek – streptomycyna – i determinacja samego Gustawa, który zimą i latem spał w śpiworze na balkonie, uratowały mu życie. I ja, która uznaję tylko plażę, morze i wydmy, zakochuję się w górach za dar życia dla Gucieńka.
Innym razem pojechałam do Zakopanego sama. Ledwie rozpakowałam się w pokoju, zawiadamiają mnie z hotelowej recepcji, że w hallu ktoś na mnie czeka. Kiedy schodzę, wprost dębieję. Widzę Gucia w dziwnym przebraniu i pełnej charakteryzacji. Okazuje się, że uciekł z planu filmowego niczym uczeń na wagary, wsiadł w samolot do Krakowa, stamtąd w taksówkę i w trzy godziny jest u mnie.
Nasze sprawy prywatne, trudne rozstania i radosne powroty przyćmiewa niezwykłe wydarzenie – wybór Gustawa na walnym zjeździe SPATiF-u na prezesa tego stowarzyszenia⁸. Zaszczyt tym większy, że Gustaw nigdy nie zabiega o żadne funkcje i stanowiska. Obce mu jest pojęcie robienia kariery. To środowisko obdarza go zaufaniem i uznaje za niekwestionowany autorytet, czego potwierdzeniem wybór przez aklamację. Stanisław Dygat mówił o Gustawie po premierze Dziadów: „Miał tak wielką charyzmę, że gdyby wtedy krzyknął: Na Belweder!, ruszyliby wszyscy”. Z tym ważnym wyróżnieniem łączą się także odpowiedzialność i zobowiązania, społeczna praca, która, jak czas pokaże, trwa aż jedenaście lat, co jest najdłuższą kadencją w ponaddziewięćdziesięcioletnich dziejach naszego stowarzyszenia. To także kadencja czynu, załatwienia żywotnych spraw środowiska⁹.
W siedemdziesiątym roku dużo pracujemy. Gustaw reżyseruje w Teatrze Dramatycznym Zemstę Fredry. Znakomita obsada¹⁰ z genialnym Wiesławem Gołasem w roli Papkina oraz reżyseria Gustawa gwarantują sukces artystyczny i frekwencyjny. Zemsta nie schodzi z afisza przez wiele lat. Dla telewizji Gustaw realizuje Trąd w Pałacu Sprawiedliwości Ugona Bettiego. Akademia Teatru Telewizji uznała wówczas ten spektakl za jeden ze stu najlepszych w historii Teatru Telewizji. Gustaw powtarza w nim swoją genialną kreację sędziego Custa, którą w 1958 roku podbił Warszawę. Byłam wtedy dziewczynką ze szkolnej ławki i naturalnie nie widziałam tego przedstawienia, ale Andrzej Łapicki tak wspomina Gustawa Holoubka: „Pierwszy raz zobaczyłem go w roku 1958. Grał w teatrze rolę Sędziego w Trądzie w Pałacu Sprawiedliwości. Warszawa wtedy oniemiała. Zobaczyła aktora, który ma w sobie niezwykłą siłę magnetyczną. To był magnetyzer. Władał widownią. Było w nim coś przyciągającego, a równocześnie niesłychanie prostego. Wchodził na scenę i wszyscy patrzyli tylko na niego. Wszystko, co robił, było ciekawe. W Trądzie czytał gazetę tak, że nie można było oderwać oczu od tego czytania”¹¹.
Mnie zaangażowano do głównej roli w telewizyjnym filmie według opowiadania Turgieniewa Pierwsza miłość ¹². Zależy mi na zagraniu w tym filmie, ponieważ po Baśce Wołodyjowskiej jest to równie atrakcyjna rola kostiumowa, a takie wyjątkowo lubię. Film kręcą we Wrocławiu, a każdego wieczoru gram na scenie Dramatycznego w Warszawie. Żyję więc w niewyobrażalnym napięciu i pośpiechu. Po spektaklu wsiadam do pociągu sypialnego relacji Warszawa–Wrocław. Rano muszę już być na planie filmowym. Zdjęcia trwają do popołudnia, potem samolotem na przedstawienie do Warszawy, a po spektaklu znów do pociągu, i tak prawie przez dwa miesiące. Na szczęście ani razu się nie spóźniłam¹³.
Nawet w letnie wakacje, które znowu są smutnym rozstaniem z Guciem, nie mam czasu na odpoczynek. Wyjeżdżam na stypendium do Londynu. Szkoda, że nie mogę razem z Gustawem przeżyć tego, czego doświadczam sama, dzielić się wrażeniami, podyskutować i się pośmiać. Znał Anglię tradycyjną i za to ją podziwiał. Ja poznaję ją całkowicie odmienioną – kolorową, zwariowaną, hipisowską. Jakże mi brakuje jego refleksji. Wakacyjną rozłąkę i tęsknotę osładzają mi listy, a pisze Gucieniek cudownie. Przyrzekam sobie, że jeżeli nasze sprawy życiowe pomyślnie się rozwiążą, będziemy podróżować zawsze razem.
Koniec szalonych lat sześćdziesiątych.
Poniżej: W podróży, na zimowym spacerze, na scenie, w domu, na plaży, w atelier, zoo: w Bejrucie, Radziejowicach, Teatrze Telewizji, Warszawie na osiedlu Za Żelazną Bramą, Międzyzdrojach, u Zofii Nasierowskiej
więcej..