Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Guz - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
13 października 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Guz - ebook

Piotr Marczyński to ceniony lekarz, ma już na swoim koncie dwie interesujące „insiderskie” powieści o polskiej służbie zdrowia, o satysfakcjach i rozczarowaniach, jakie przeżywają lekarze, a także o odpowiedzialności, która na nich ciąży. Teraz przeszedł na drugą stronę bariery i opowiedział historię człowieka, który zderza się ze służbą zdrowia jako pacjent, ocenia ją z zewnątrz, jak każdy, kto potrzebuje pomocy medycznej. I spotyka się z zapracowanymi profesjonalistami, dla których jest przypadkiem, jednym z setek, i nie rozumie tego, bo jego przypadek jest dla niego jedyny, najważniejszy, a często przerażający. Bohater powieści, kiedy słyszy fachową, na chłodno stawianą przez profesora diagnozę, myśli: „Chciałbym, żeby mnie uspokoił, poklepał po plecach, powiedział: Jacek, spoko, zdrowy jesteś i nie histeryzuj”. No właśnie – z jednej strony ci, którzy wiedzą, z drugiej wystraszony człowiek, który zapadł na groźną chorobę i robi wszystko, by ratować zdrowie i życie, poddaje się opiece medycznej, ale też nie do końca wierzy medycynie: miota się przerażony, nasłuchuje porad znajomych, biegnie do bioterapeuty, zaczyna inaczej myśleć o swoim życiu, zawężać jego horyzont… Podrywa się napędzany nadzieją i popada w depresję. To powieść o tym, co może spotkać każdego.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-64378-90-4
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

SEN

TU-DU, TU-DU, TU-DU – słyszę jednostajny, rytmiczny dźwięk jakiegoś urządzenia.

Unoszę zbolałą głowę, próbuję wzrokiem namierzyć źródło dźwięku. Nade mną na dużym monitorze albo raczej małym telewizorze widzę przesuwające się kolorowe linie wykresów.

Wpatruję się w nie, próbując zrozumieć sens i logikę przypadkowo i chyba chaotycznie tworzących się linii. To oddalają się od siebie, to znów przybliżają, by po chwili zginąć za brzegiem ekranu.

Próbuję się rozejrzeć, ale coś blokuje moją głowę.

Jestem w jakimś hermetycznym, sterylnym, oślepiająco białym pomieszczeniu, jakby zawieszony w próżni. Koszmarnie sam, przeraźliwie samotny, przestraszony i zagubiony.

TU-DU, TU-DU, TU-DU – wysoki elektroniczny dźwięk świdruje, nie pozwala skupić myśli.

Gdzie jestem? Co tu robię? Tu to znaczy gdzie?

Staram się to sprawdzić. Macam lewą ręką, następnie prawą. Wyczuwam jakiś kabelek, może wężyk? Odruchowo podnoszę rękę – stop! – coś mnie trzyma. Po chwili próbuję ostrożnie unieść wyżej dłonie. Czuję jakąś linę wpijającą mi się w nadgarstki.

TU-DU, TU-DU, TU-DU – uporczywy dźwięk wypełnia otaczającą mnie ciszę.

Ponownie próbuję się rozejrzeć – leżę na jakimś kosmicznym łóżku przykryty zieloną, sztuczną szmatą. Pocieram o nią brodą. Jest nieprzyjemna, zaczepia się o zarost, drapie w szyję i twarz. Chwila, myślę, zarost? Dlaczego jestem nieogolony? Skąd się tu wziąłem? Gdzie jestem? I co tu robię?

Nie pamiętając o poprzednim niepowodzeniu, ponownie próbuję unieść ręce – niestety, bezskutecznie. Ktoś albo coś trzyma mnie, nie mogę się ruszyć.

Odruchowo podkurczam nogi, a właściwie próbuję podkurczyć, bo i je coś trzyma.

TU-DU, TU-DU, TU-DU – świdrujący dźwięk wkręca się w głąb ciała, powodując tępy ból głowy.

Spoglądam na monitor i dostrzegam jakiś sens rysującego się wykresu.

TU-DU, TU-DU, TU-DU – w rytm tego dźwięku kolorowe linie to wznoszą się, to opadają. Czy to rytm mojego serca? – z trudem formułuję myśli w obolałej głowie.

Jestem w szpitalu? Chory? Może umieram?

Co się wydarzyło? Nic nie pamiętam. Czuję, jak z trudem, jakby między obrzękniętymi półkulami mózgu przeciskają się moje myśli, kłębią się, puchną w i tak opuchniętej głowie. Nerwowo macam przestrzeń wokół. Lewa ręka ponownie odnajduje jakiś wężyk. Próbuję go zacisnąć, ale gdy dosięgam opuszkami, wymyka się z palców.

Szukam po prawej, po chwili jest, mam go. To nie wężyk, ale jakiś gładki, cienki sznurek czy kabelek. Gubię go. Jestem mańkutem – przelatuje mi przez głowę idiotyczna myśl – nie umiem nic zrobić precyzyjnie prawym serdecznym palcem. Ponownie próbuję przesunąć dłoń, ale mocno ją przywiązano.

Dlaczego jestem przywiązany? Niepokój narasta, stopniowo przeradzając się w strach. Może porwali mnie na narządy? Tępy ból głowy nadal nie pozwala mi zebrać myśli. Mózg pracuje powoli, z opóźnieniem. Z trudem próbuję się skupić. Chyba boli mnie brzuch? Tak, teraz mam pewność, że boli. Gdy sobie to uświadamiam, czuję, jak ból narasta i rozlewa się po całym moim wnętrzu. Chcę krzyczeć, ale nie mogę wydobyć z siebie głosu. Wyczuwam językiem jakąś śliską tubę w ustach. Staram się poruszyć głową i kątem oka dostrzegam, że z mojej głowy wychodzi jakiś przewód.

TU-DU, TU-DU, TU-DU – nadal nie mogę myśleć jasno, ale strach pokonuje wreszcie bezwład umysłu spowodowany bólem głowy. Mam jakąś rurę w gardle – czuję ją coraz mocniej, rozrywa mi szyję, robi mi się od niej coraz bardziej duszno. Zaczynam się szarpać.

TU-DU, TU-DU, TU-DU – dźwięk przyśpiesza, kolorowy wykres na monitorze zagęszcza się.

Szarpanie mnie męczy, duszę się i opadam z sił. Mimo wszystko próbuję się rozejrzeć. Monitor z liniami wisi za moją głową. W tym samym kierunku zmierza wychodzący ze mnie, półprzezroczysty karbowany wąż. Odchylam się do tyłu jeszcze bardziej. Obok monitora umieszczona jest jakaś aparatura. Przechylam głowę w bok. Uświadamiam sobie, że leżę na poduszce. To ogranicza moje pole widzenia. Nie widzę nic poza oślepiającym sztucznym światłem. Mrużę oczy i powoli zaczynam rozróżniać zamazane kształty. Nade mną jasno oświetlony sufit, jakieś szyny, a na nich zawieszone zasłony, które odgradzają mnie od reszty świata.

Już nie mam wątpliwości, jestem w szpitalu, pewnie na sali intensywnej terapii.

Ponownie próbuję uchwycić palcami prawej ręki cienki wężyk. Jest!

Udało się. Wsunął się między czwarty a piąty palec. Zaciskam je jak pincetę, podginam. Lina krępująca nadgarstek nie ułatwia zadania, ale stopniowo, wbijając palce w materac, zaciskam je na przewodzie. Mam go!

Powoli przesuwam wężyk, to przytrzymując go zaciśniętymi palcami, to dociskając do materaca kciukiem. Powoli się poddaje.

Dłoń zaczyna mnie boleć i drętwieje. Kilka razy gubię drenik, po czym ponownie go odnajduję. Stopniowo pnę się po nim palcami w górę.

DRRRRRRRRRRRRRRRRRR!!! – świdrujący głos dzwonka nieomal przyprawia mnie o zawał.

Słyszę tumult, kroki, głosy. Są tu jednak jacyś ludzie – przelatuje mi przez głowę idiotyczna myśl.

Zasłony izolujące mnie od świata zafalowały i rozsunęły się z cichym szelestem. Widzę nachylające się nade mną głowy kosmitów. Zamykam oczy, otwieram szybko, mrugam, znów otwieram. To nie kosmici. To niewyraźne twarze zakryte chirurgicznymi maskami i czepkami.

– Odkleiła się elektroda – słyszę.

– Pewnie znów się szarpał.

– Jest pobudzony – włącza się kolejny głos.

Przyglądam się im. Nie mam okularów, ale zaczynam dostrzegać zamglone szczegóły.

– Trzeba dołożyć relanium – mówi niebieska maseczka z czapeczką w kotki.

– Elektroda poprawiona, zapis się uspokoił – to czepek jakby kucharski z brodawką na czole.

– Widzę – odpowiada basowy męski głos.

– To może się obudził?

Kto się obudził? – zastanawiam się. Czy ktoś tu może w ogóle spać?

– Panie Jacku!!!

– Panie Jacku!!!

Czuję, jak bas potrząsa moją ręką. To chyba do mnie. Spoglądam na niego.

– THHHHH – próbuję powiedzieć „TAK?”. Ale udaje mi się tylko prawie bezdźwięcznie zachrypieć. Tuba wciśnięta mi w krtań uniemożliwia wydobywanie jakichkolwiek dźwięków.

– Panie Jacku – powtarza – jeśli mnie pan słyszy, niech pan pokiwa głową.

Próbuję pokiwać, ale tuba i poduszka mocno mnie ograniczają. Bas chyba to widzi i postanawia się upewnić.

– Panie Jacku, niech pan zamruga oczami.

Mrugam, zaciskając powieki niemal do bólu.

– A teraz niech pan ściśnie moją rękę – poleca, wsuwając mi palce w dłoń.

Czuję nieprzyjemny, lateksowy opór. Pewnie założył rękawiczkę. Brzydzi się mnie? A może boi się, że go zarażę? – przelatuje mi przez myśl.

Zaciskam rękę na jego palcach.

– Nie śpi – słyszę.

– Kontakt logiczny – to znów czepek w kotki.

– Saturacja dziewięćdziesiąt – to bas.

– Dzwonię po szefa – znowu kotki – trzeba go rozintubować.

Nad moją głową nerwowo uwijają się ręce w różnokolorowych rękawiczkach.

Do grupy dołącza wysoki, postawny mężczyzna, spod czapeczki wysuwa mu się kosmyk szpakowatych włosów. To pewnie ich szef, myślę.

– Witam, panie Jacku – słyszę zachrypnięty lekko głos. – Witamy ponownie wśród nas, miał pan kolejną operację. Za chwilę usuniemy panu rurkę intubacyjną i będziemy mogli z panem porozmawiać.

Mrugam, aby zasygnalizować, że ich rozumiem i chcę współpracować.

– Panie Jacku…

Co on tak z tym panem Jackiem? – myślę.

– Panie Jacku – powtarza – teraz będzie przez chwilę nieprzyjemnie, bo muszę włożyć panu rurkę i odessać wydzielinę.

Czuję, jak coś sztywnego drapie mnie w gardle, robi mi się jeszcze bardziej duszno i chwytają mnie torsje…

– Jacek! Jaceeek! Co się stało?

Siadam gwałtownie, dotykam czoła oblanego zimnym potem.

– Jacek! Wszystko w porządku? – ponownie słyszę głos Magdy.

Otwieram oczy, rozglądam się, przebijając wzrokiem panujący wokół mnie mrok. Po omacku sięgam po leżące na nocnej szafce okulary, zakładam je na nos. Wreszcie rozpoznaję otoczenie. Siedzę na łóżku w naszej sypialni, obok mnie stoi zaniepokojona Magda.

– Miałem koszmar – mówię.

– Co ci się śniło?

– Znowu to samo, że budzę się na OIOM-ie. Kiedy to wreszcie minie?

– Dobrze, już dobrze. – Głaszcze mnie po dłoni i głowie. – Wszystko dobrze, jesteś w domu, to już dawno minęło i nie wróci… Musisz tylko zapomnieć.

– A jak wróci? – Nawrót choroby to drugi z powtarzających się sennych koszmarów.Rozdział pierwszy

Awans

Zostawiam samochód przed blokiem, wyjmuję z bagażnika plecak i pędzę do domu. Teraz ten plecak będzie już tylko pamiątką i wspomnieniem dawnych czasów. No, może ewentualnie będę mógł nosić go do biura w piątki, do dżinsów?

Chyba będę miał miejsce parkingowe? Ciekawe, jaki mi dadzą samochód. To dziwne – przychodzi mi do głowy – że można czerpać przyjemność z myśli, że nie będzie się miało trudności z zaparkowaniem samochodu.

Wchodzę do klatki i kieruję się do windy. Mieszkamy na trzecim piętrze, Magda stale na to narzeka. Twierdzi, że życie przecieka jej między palcami w czasie, gdy czeka na windę. Ja przeciwnie. Każdy powrót do domu to dla mnie okazja do krótkiej przebieżki po schodach. Trzeba dbać o kondycję. Każde ćwiczenie jest dobre, w końcu tyle godzin spędzam na fotelu w biurze, przed komputerem czy w samochodzie.

Dzisiejszy wjazd to wyjątek. Jadę windą, żeby nie wstrząsnąć na schodach specjalnie schłodzonego na tę okazję szampana. Trzymam go w plecaku i za chwilę mam zamiar otworzyć. A szybki bieg po schodach mógłby wzburzyć cenne bąbelki. I zawartość butelki, Dom Perignon rocznik 2005, mogłaby w postaci piany bezpowrotnie i – co gorsza – bezproduktywnie ją opuścić.

Cały czas mam przed oczami poranną scenę z biura.

Do tej prezentacji przygotowywałem się cały ubiegły weekend. Te przygotowania niemal doprowadziły do pierwszych cichych dni między mną a Magdą. A ciche godziny po tym, gdy zapłakana Ola wytarła o swoją mamę swój zasmarkany nos i wygłosiła, że nie potrzebuje takiego tatusia, z którym nie chodzi się do obiecanego kina, stały się faktem.

Nigdy nie lubiłem zabierać pracy do domu. Odkąd jesteśmy rodziną, praktycznie mi się to nie zdarza. Jednak tym razem moje życiowe motto, że praca służy zarabianiu pieniędzy, a celem życia jest ich wydawanie, musiało zawisnąć na weekend na kołku.

Naburmuszone dziewczyny pojechały do miasta, by pójść na shopping, zaliczyć obiad u babci, kino i ogólnie fajnie tracić czas i pieniądze, a ja zasiadłem z laptopem na kolanach.

Integracja strategii promocji produktu na rynkach wschodzących wobec zalewu nowych narzędzi sprzedaży.

Przez całą szkołę i studia śmieszyła mnie i brzydziła nowomowa. Ten symbol nowobogactwa i obciachu. A teraz, no cóż, korpojęzyk stał się moim nowym chlebem powszednim. Allegro wypierane przez Aliexpres, korporacje taksówkowe przez Ubera, sieci handlowe przez e-handel.

Cóż, zawsze były rekiny i płotki. Tylko jeśli ktoś urodził się płotką, to jak, do kurwy nędzy, ma zostać rekinem? I czy rekin nieudacznik, rekin pacyfista – taki powiedzmy rekin Fernando – jest w stanie, na przykład wskutek sparszywienia, przeobrazić się w płotkę? I to w dodatku w ciągu jednego pokolenia? Jeśli tak, to tempo ewolucji idzie krok w krok z tempem globalizacji.

Ubrany w nowy szary garnitur wchodzę na salę.

Wokół stołu zasiada cały menedżment firmy: zarząd naszego oddziału, dyrektorzy działów, kierownicy projektów. Przyleciało też kilku przedstawicieli Rady Nadzorczej, prezesi zarządów oddziałów we Francji, Rumunii, Bułgarii, Japonii. Spęd, jakiego dawno nie było. I to właśnie mnie kopnął ten (nie)wątpliwy zaszczyt.

Wygłaszam wprowadzającą prezentację. Serce wali mi chyba z dwieście na minutę. Czuję się, jakbym za chwilę miał zemdleć. Dłonie mam lodowate, nie pamiętam nic z tego, co mam do powiedzenia, ba, nie pamiętam nawet, gdzie mieszkam i jak się nazywam. A najbliższe pięć minut ma zadecydować o wszystkim. W każdym razie o wszystkim, co jest związane z moją dalszą karierą w firmie.

Gdy staję naprzeciwko audytorium przed ekranem, stres cudownie odpuszcza. To dziwne, ale zawsze tak było. Może powinienem zostać chirurgiem albo pilotem. Wszystkie emocje, fobie, lęki, towarzyszące mi nieodmiennie podczas nauki czy przygotowań, cudownie opadają ze mnie w momencie próby. Tak było na klasówkach, sprawdzianach, egzaminach. Tak jest i w tej chwili.

Witam przybyłych gości i przełożonych. Stojąc tyłem do ekranu, swobodnie omawiam kolejne slajdy, na wykresach prezentuję założenia proponowanej strategii dalszego rozwoju koncernu.

Pięć minut minęło, skończyłem. To pierwszy sukces, przynajmniej zmieściłem się w czasie i nie dałem publicznie plamy. Po zwyczajowych brawach siadam na swoim miejscu.

W czasie przerwy podchodzi do mnie sekretarka prezesa i informuje, że główny szef czeka na mnie u siebie w gabinecie. Z wrażenia omal nie zalewam się kawą. Tego by jeszcze brakowało, bym pojawił się u niego z wielką brązową plamą.

Przez trzy lata, odkąd pracuję w firmie, byłem u niego w gabinecie tylko raz. Wizyta trwała wtedy dokładnie piętnaście sekund i ograniczyła się do odebrania poleceń, a właściwie rozkazów. Czułem się jak adiutant wezwany do marszałka w decydującym momencie największej bitwy. Moja wypowiedź ograniczyła się wtedy do odpowiedzi na pytanie, czy zrozumiałem, i zawarła się w kwestii:

– Oczywiście, panie prezesie.

Na co usłyszałem:

– To zmykaj, synku.

Mniej niż rola statysty na planie filmowym. Ale to było przed trzema laty. Ciekawe, co teraz może ode mnie chcieć? – myślę. Chyba mnie nie wyrzuci, tego by nie robił osobiście, i to w takim dniu – pocieszam się jak mogę.

Idę szybko korytarzem. Jednak staram się nie biec, by nie wpaść do jego gabinetu zziajany jak pies. Cokolwiek by mnie tam miało spotkać, trzeba do końca zachować resztki godności i klasę.

Wchodzę przez pusty sekretariat. Nic dziwnego, myślę, przecież jego osobista sekretarka jest w części konferencyjnej, z której właśnie wracam. Drzwi do gabinetu prezesa są uchylone. Mimo że moje kroki wydają się bezgłośne, tłumione przez miękki dywan wykładziny, słyszę zza niedomkniętych drzwi:

– Wejdź, proszę.

Chwytam klamkę, otwieram szerzej drzwi, wchodzę.

– Pan mnie wzywał, panie prezesie – mówię, starając się, żeby mój głos nie oddawał emocji i nie zdradzał niepewności, którą czuję.

– Siadaj, Jacek – wskazuje mi krzesło naprzeciwko swojego biurka.

Odwraca się, z wysuniętej szuflady stojącego za nim pod olbrzymim biurkiem kontenerka wyjmuje zgrabną, drewnianą skrzyneczkę czy też może pudełko. Ponownie odwraca się do mnie.

– Trochę zaskoczyło cię to wezwanie? – pyta.

– Tak, panie prezesie – mówię po prostu, bo co mam powiedzieć.

– Mamy mało czasu – kontynuuje szef – zaraz skończy się przerwa i musimy być na sali konferencyjnej, będę się więc streszczać.

To dobrze, myślę. Ten wstęp jest i tak przydługi, czuję się, jakbym miał dostać zawału.

– Słyszałeś o problemach naszego działu sprzedaży? – pyta.

Jasne, że słyszałem, wszyscy słyszeli, niemal cała Polska słyszała, stąd właśnie ten dzisiejszy spęd.

To, że nasz dział sprzedaży, prowadzący poza dystrybucją w Polsce również sprzedaż części produktów koncernu w całej Unii, delikatnie mówiąc, dał dupy – i to na obszarze niemal połowy Europy – jest od kilku tygodni głównym tematem firmowych plotek.

Większe zainteresowanie mógłby wywołać spadek Legii do drugiej ligi, a i to nie na pewno.

– Coś słyszałem – staram się mówić dyplomatycznie – ale nie znam oficjalnych szczegółów.

– Nie kryguj się tak, nie jesteś przecież dziewicą – uśmiecha się.

Odpowiadam uśmiechem; uznaję, że to miał być taki przyjacielski żarcik.

– Masz – podaje mi leżący przed nim na blacie biurka pendrive, na który dotychczas nie zwróciłem uwagi – tu masz szczegóły. To oczywiście poufne – zaznacza.

– Oczywiście – odpowiadam.

– Na twoją prezentację zwrócił uwagę pan Yokoito.

Pan Yokoito, członek rady nadzorczej, legendarny pierwszy dyrektor i prezes macierzystego oddziału firmy w Japonii, przyjaciel jej założyciela.

– Dziękuję – mówię.

– Ja też obserwuję cię już od dawna.

Też, to znaczy, że kto jeszcze od dawna mnie obserwuje? – myślę.

– Dziękuję – powtarzam. Czuję, że powinienem coś powiedzieć, ale doprawdy nie bardzo wiem co.

– Zgodnie z naszymi standardami jesteś za młody, aby objąć stanowisko dyrektora…

– Oczywiście – odpowiadam.

– Nie przerywaj – podnosi głos. Posłusznie skłaniam głowę. – Ale na okres próbny obejmiesz dział sprzedaży jako kierownik pełniący obowiązki dyrektora… A teraz chodź, nie będą na nas czekać i… – sięga po wydobytą z biurka skrzyneczkę – to dla ciebie, żebyś miał czym z żoną uczcić awans.

Wychodzę z windy, naciskam klamkę, próbując popchnąć drzwi. Bez skutku. Zamknięte. Ostrożnie opuszczam plecak i stawiam go na wycieraczce. Wydobywam z jego kieszeni klucz, wkładam go do zamka, przekręcam.

– Kochanie! Wróciłem!

Spodziewam się, że Magda jest już w domu. Zawsze zamyka się od środka. Mówi, że boi się zboczeńców.

Mała dziewczynka w przydługim szlafroczku wypada z krzykiem zza zakrętu korytarza.

– Już jestem, tatusiu!

– Gdzie mamusia?

– W wannie.

– Tu jestem, już idę – słyszę z głębi mieszkania głos Magdy.

Zmieniam buty, myję ręce, przygotowuję kieliszki, zapalam świece.

Kupiony ostatnio przez Magdę w Jysku świecznik tworzy w naszej kuchni przyjemny nastrój.

– Już jestem – druga, a właściwie pierwsza moja dziewczyna, również ubrana w czerwony szlafrok z mikrofibry, wchodzi do kuchni.

– Co to za okazja? – pyta.

– Zgadnij? – pytam.

– Wiesz, że nie lubię zagadek – mówi. – Po prostu powiedz.

– Awansowałem, ta-dam! – odpowiadam.

Strzela korek szampana, wznosimy toast, pijemy.

– To pewnie dzięki tej superprezentacji, którą pomogłyśmy ci przygotować? – zagaja Magda.

No cóż, sukces ma wielu ojców. Dyplomatycznie pomijam milczeniem awanturę z ostatniej soboty.

– Ile dostaniesz? – pyta.

Opowiadam o zaskoczeniu propozycją prezesa i późniejszej rozmowie o detalach z jego zastępcą.

– Jeszcze nie znam dokładnie wszystkich szczegółów, ale to, co jest pewne, to podwyżka, nowy większy samochód i – uwaga – dwutygodniowy rodzinny wyjazd na Sri Lankę, ta-dam! Niespodzianka!

– A co z moją pracą? Nie wiem, czy komendant mnie tak po prostu puści?

– Termin wyjazdu dopasujemy do tego, kiedy dostaniesz urlop – odpowiadam.

– To może sprzedamy mieszkanie i przeprowadzimy się do segmentu? – rozmarza się Magda.

– Zobaczymy, na razie mam zaplanowane badania lekarskie w Centrum Medycyny Pracy i zasłużony wypoczynek nad Oceanem Indyjskim, resztę możemy omówić, pijąc drinki z parasolką w barze przy plaży – odpowiadam.

– No to chodź, mój ty dyrektorze, do łóżka. – Bierze mnie za rękę.

– Na razie kierowniku – prostuję. – I liczę, że od razu nie zaśniemy, pani aspirant – dodaję.

– Przecież musimy to uczcić do końca – odpowiada, uśmiechając się lubieżnie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: