- W empik go
Guzik z kamei - ebook
Guzik z kamei - ebook
Powieść detektywistyczna utrzymana w kanonie amerykańskiej literatury kryminalnej. Akcja powieści rozpoczyna się od spotkania dwóch gentlemanów. Efektem prowadzonej przez nich polemiki staje się zakład. Czy można dokonać przestępstwa i nie ponieść kary? Czy istnieje przestępstwo doskonałe? Czy organy ścigania dadzą się zmylić? I wreszcie: co wyniknie z tego zakładu?
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7903-434-5 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rozdział I. Dziwny zakład
Rozdział II. Zuchwała a udana kradzież w pociągu
Rozdział III. Barnes odkrywa morderstwo artystyczne
Rozdział IV. Diament rysuje diament
Rozdział V. Siódmy guzik
Rozdział VI. Pułapka pana Barnesa
Rozdział VII. Pan Randolph walczy z sumieniem
Rozdział VIII. Lucette
Rozdział IX. Dziennik detektywa
Rozdział X. Ali Baba i czterdziestu robójników
Rozdział XI. Barnes otrzymuje kilka listów
Rozdział XII. Historia rubinu
Rozdział XIII. Pan Barnes jedzie na Południe
Rozdział XIV. Opóźnione zaślubiny
Rozdział XV. Mitchel udziela łaskawie paru wyjaśnień
Rozdział XVI. Barnes odkrywa obiecujący ślad
Rozdział XVII. Uczta noworoczna
Rozdział XVIII. Sprawozdanie BarnesaRozdział I
Dziwny zakład
– Jack Barnes nie chybi nigdy. Może się pan założyć wysoko.
– Hm... hm... o włos, to by się stało! – zauważył konduktor wagonu pulmanowskiego, dopomagając Barnesowi wsiąść, gdy wskakiwał w biegu do ekspresu wychodzącego z Bostonu o północy. – Radziłbym panu jednak nie wskakiwać zbyt często do jadących już pociągów.
– Dziękuję za dobrą radę i pomoc. Oto mały napiwek dla pana. A teraz proszę mi wskazać moje miejsce, jestem śmiertelnie znużony.
– Numer dziesięć, wszystko gotowe, może pan zaraz się kłaść.
Nie było widać nikogo, a jeśli jechało tym samym wozem więcej podróżnych, udali się już na spoczynek. Barnes był istotnie bardzo znużony i powinien był zasnąć niezwłocznie, ale umysł jego był czynny niezwykle i sen nie nadchodził.
Jack Barnes, cieszący się sławą jednego z najzręczniejszych detektywów Nowego Jorku, miał własny zakład wywiadowczy, którym kierował osobiście.
Właśnie rozwikłał w sposób bardzo chlubny dość trudną sprawę. W Nowym Jorku po pełniono wielką kradzież, a podejrzenie, oparte o ciężkie poszlaki, padło na pewnego młodzieńca, którego aresztowano. Przez dziesięć dni zajmowała się prasa podejrzanym, usiłując przekonać opinię publiczną o jego winie, a tymczasem Barnes wyjechał cichaczem z miasta. Dwanaście godzin przed naszym zapoznaniem się z nim, ludzi, czytujących dzienniki przy kawie porannej, zaskoczyła wiadomość, że uwięziony nie jest winowajcą, prawdziwego zaś zbrodniarza schwytał bystry Jack Barnes, a co więcej jeszcze odzyskał przedmioty skradzione, wartości trzydziestu tysięcy dolarów.
Słabe jeno poszlaki, które detektywowi wydały się jednak nader obiecujące, skłoniły go do pójścia za tym tropem. Z miasta do miasta snuł się, jak cień, za swą ofiarą, pilnując dniem i nocą. Teraz gdy już miał ptaszka w bezpiecznej klatce w Bostonie, ruszył do Nowego Jorku po papiery potrzebne do wydania go sądowi.
Jak wiemy, mimo zmęczenia leżał bezsennie, gdy nagle usłyszał słowa:
– Gdybym coś przeskrobał, a wiedział, że ten Barnes następuje mi na pięty, dałbym po prostu za wygraną i stawił się sam.
Początek był obiecujący, ponieważ zaś Barnes spać nie mógł, jął podsłuchiwać, bowiem to zaliczało się także do rzemiosła jego. Głos, który pobudził jego baczność, dochodzący wyraźnie z przedziału numer 8, był wprawdzie cichy, ale detektyw miał słuch dobry.
– Nie wątpię ni na chwilę, że tak byś uczynił – odparł głos drugi – dlatego, że przeceniasz zręczność współczesnego detektywa. Mnie sprawiłoby przyjemność, gdyby jeden z nich wziął mnie na oko. To istotnie żarcik nie lada, a myślę, że z łatwością wodziłbym go, jak przystało, za nos.
Człowiek, który to wyrzekł, miał głos dźwięczny i wyraźną wymowę, mimo że rozmowę wiedziono szeptem nieomal. Barnes uniósł ostrożnie głowę i podsunął poduszki tak, że uchem dotykał ściany przegrodowej, co bardzo ułatwiło słuchanie.
– Zważ jednak – ciągnął dalej głos pierwszy – jak ten Barnes śledził dzień i nocą Pettingilla, aż go wciągnął w pułapkę. Właśnie w chwili, kiedy opryszek uważał się za bezpiecznego, został ujęty. Przyznasz chyba, że Barnes postąpił bardzo sprytnie?
– O, tak, w swoim rodzaju całkiem sprytnie. Ale nie było tu nic artystycznego, co prawda nie z winy detektywa, jeno winowajcy. Zbrodnia jako taka, dokonana została nieartystycznie. Pettingill robił głupstwa, Barnes spostrzegł je chytrze, a przy jego wprawie i zręczności, rezultat był nieunikniony.
– Zdaje mi się, że albo nie czytałeś szczegółowego opisu tego przypadku, albo nie doceniasz detektywa. By trafić na ślad Pettingilla, posiadał tylko guzik.
– Tylko guzik... ale co za guzik! Tutaj właśnie zbrodniarz postąpił nieartystycznie. Nie powinien był zgubić tego guzika.
– Musiał to być przypadek, jeden z tych, których przewidzieć z góry i uniknąć nie sposób.
– Słusznie. Ale właśnie te małe, nieprzewidziane, a jawiące się zawsze przypadki wtrącają tylu do więzień i prowadzą na stryczek, dopomagając detektywom do tanio nabytej sławy. Tu jest sedno rzeczy. Gra pomiędzy detektywem a zbrodniarzem jest zbyt nierówna.
– Nie całkiem cię rozumiem.
– W takim razie wygłoszę prelekcję o zbrodni. W życiu normalnym walczy jeden rozsądek z drugim. Dotyczy to zarówno uczonych jak i rzemieślników. Mózg trze się o mózg, a w rezultacie powstają najświetniejsze myśli świata. Tak postępuje wiedza uczciwego zarobkowania na chleb. Ze zbrodniarzami sprawa inna. Walczy z siłami potężniejszymi. Jego towarzysze zawodowi, że się tak wyrażę, nie stają przeciw niemu, ale raczej są jego pomocnikami. Ma tedy tylko za wroga detektywa, wyobraziciela społeczeństwa i prawa. Żaden człowiek, śmiało rzec można, nie zostaje zbrodniarzem z wolnego wyboru, a położenie przymusowe, w jakim działa, sprowadza odkrycie.
– W takim razie musiano by schwytać wszystkich zbrodniarzy?
– Słusznie, wszystkich by musiano schwytać, a fakt przeciwny jest dowodem na niekorzyść twego detektywa. Każdy bowiem zbrodniarz jest, tak czy owak, pozbawiony swobody działania i to stanowi zaródź jego klęski. Na przykład: Zechcesz może twierdzić, że każdy zbrodniarz kreśli z góry plan swój, a co z tego wynika, mógłby starannie uniknąć pozostawienia śladów zdradzających czyn jego. To jest atoli wielką rzadkością. Najczęściej jawi się coś niespodzianego, na co przysposobiony nie był. Natychmiast widzi przed sobą więzienie, a strach ten rozprasza całą ostrożność jego, tak że jak widzimy, pozostawia ślady.
– Jeśli atoli powiadasz, że zawsze niemal jawi się coś nieoczekiwanego, przyznajesz sam możliwość czegoś, przed czym nie może się uchronić, nie przewidując tego.
– W danym przypadku jest tak istotnie. Ale wyobraź sobie, że nie istnieje owo położenie przymusowe, które pozbawia zbrodniarza pełnej swobody działania. Przypuśćmy, że jest to człowiek traktujący zbrodnię naukowo i jako dzieło sztuki. Człowiek taki przede wszystkim przysposobi się na większą ilość przypadków, a także zdoła poradzić sobie z rzeczami nieoczekiwanymi, jakie zajść mogą podczas dokonywania zbrodni. Przebacz mi zarozumiałość, ale twierdzę, że gdybym popełnił zbrodnię, nie dowiedziono by mi tego.
– Tak? Ja sądzę przeciwnie. Wobec braku doświadczenia zostałbyś schwytany równie szybko jak ten Pettingill. Wiesz dobrze, iż była to jego pierwsza zbrodnia.
– Może pójdziemy o zakład?
Na te słowa zerwał się Barnes, czekając bacznie odpowiedzi, gdyż zrozumiał natychmiast, co ma na myśli mówiący, a czego słuchający, zdało się, nie pojmuje dobrze.
– Nie rozumiem cię. O co mam się zakładać?
– Twierdzisz, że w razie dopuszczenia się zbrodni zostałbym ujęty tak szybko, jak Pettingill. Otóż gotów jestem założyć się z tobą, że popełnię zbrodnię równie głośną jak jego i że nie zostanę schwytany, czyli, ściślej mówiąc, nie zostanie udowodnione, iż jestem sprawcą. O uwięzienie nie chcę się zakładać, gdyż, jak widzieliśmy w danym przypadku, niewinni często dostają się pod klucz. Warunkiem mym jest tedy dowód sądowy.
– Nie rozumiem cię jeszcze. Czyż na serio zobowiązujesz się popełnić zbrodnię po to tylko, by wygrać zakład? To dziwne wielce!
– Znajomi Pettingilla zapewne nie rozumieli go także. Ale nie martw się, biorę całą odpowiedzialność na siebie. No i cóż? Czy godzisz się na tysiąc dolarów? Potrzebuję małej rozrywki.
– Będziesz miał rozrywkę, płacąc mi tysiąc dolarów, a chociaż nie wierzę, byś miał naprawdę zamiar zostać zbrodniarzem, skorzystam w każdym razie z propozycji twojej.
– Jak to w każdym razie?
– Rzecz jasna. Albo nie popełnisz zbrodni i musisz płacić, albo popełnisz, złapią cię i także musisz płacić. Zatem naciągnę cię, ale mimo to pieniądze wezmę.
– Zatem przyjmujesz zakład?
– Oczywiście.
– Zgoda. A oto warunki moje. Zastrzegam sobie miesiąc na ułożenie planu i zobowiązuję się wodzić za nos detektywów. Jeśli po roku będę wolny i udowodnię ci, żem zbrodnię popełnił, wygrałem zakład. Jeśli po upływie tego czasu będę w więzieniu śledczym, zakład będzie rozstrzygnięty dopiero po wyroku takim lub owakim. Czy się na to godzisz?
– W zupełności. Jakiż to jednak rodzaj zbrodni chcesz popełnić?
– Jesteś zbyt ciekawy, przyjacielu. Zakład zawarty, a ja wprowadzam zaraz w życie sławetną ostrożność moją. Dlatego nie mogę paplać o zamierzonej zbrodni.
– Czy sądzisz, że cię zdradzę? Daję słowo honoru, iż tego nie uczynię, zobowiązując się, w razie przeciwnym zapłacić kwotę pięciokrotnej wysokości.
– Wolę ci pozostawić zupełną swobodę działania i sądzę, że tak będzie lepiej. Teraz nie wierzysz w duchu, bym popełnił zbrodnię, i przyjaźń twa jest bez zmiany. Dalej myślisz, że gdyby to nawet nastąpiło, sprawa będzie drobiazgowa, tak że sumienie pozwoli ci przebaczyć mi. Gdyby atoli w określonym terminie ktoś popełnił istotnie wielką zbrodnię, przybiegniesz niewątpliwie, żądając wyjawienia czynu. Oczywiście odmówię odpowiedzi, ty zaś uznasz to za wyznanie i z obawy wspólnictwa pospieszysz zdradzić całą rzecz.
– Drogi Bobie! Czuję urazę naprawdę! Nie sądziłem, że mi ufasz tak mało.
– Nie gniewaj się, stary przyjacielu. Pamiętaj, że przed kilku dopiero minutami ostrzegałeś, że mnie naciągniesz w przyszłości. My, artyści zbrodni, musimy być przygotowani na każdy obrót sprawy.
– Powiedziałem to bez namysłu i nie na serio.
– O nie! Mówiłeś z namysłem i całkiem serio. Ale nie biorę ci tego za złe. Masz wszelkie prawo zeznać wszystko o zakładzie, skoro uczujesz wyrzuty sumienia. Najlepiej będzie, gdy się na to przygotuję. Ale istnieje jeszcze jedna możliwość odkrycia. No zgadnij jaka?
– Nie wiem, chyba własne zeznanie twoje.
– Nie! Chociaż i to mogłoby wchodzić w grę. Czyś słyszał, że ktoś chrapie?
– Nie.
– Posłuchajże... teraz? Jest to raczej ciężki oddech, nie chrapanie. Człowiek ten znajduje się w drugim przedziale, od nas licząc. Odgadujesz teraz, co mam na myśli?
– Wyznaję, że nie mam kwalifikacji na detektywa.
– Ależ, mój drogi. Jeśli my to słyszymy, to ktoś będący w przedziale sąsiednim mógł nas doskonale podsłuchać!
Barnes musiał podziwiać tego człowieka liczącego się ze wszystkimi możliwościami.
– Ależ! Wszyscy śpią głęboko!
– Zwykły zbrodniarz spuszcza się może na takie przypuszczenie, ale nie ja. Istnieje także inna, chociaż dalsza, możliwość, że nas podsłuchał ktoś z przedziału dziesiątego. Mógł to być detektyw, a co gorzej nawet Barnes.
– Wyznaję, że operujesz możliwościami bardzo odległymi i masz szanse ujścia kary.
– Ujdę, na pewno. Ale ta możliwość nie jest tak odległa, jak ci się wydaje. Czytałem, że Barnes chce dziś właśnie wrócić do Nowego Jorku. Przypuśćmy, że notatka ta jest prawdziwa, natenczas miałby do dyspozycji trzy pociągi, o siódmej, o jedenastej i ten. Jeden na trzy, nie jest to zbyt małe prawdopodobieństwo.
– Pociąg nasz składa się z dziesięciu tylko wagonów...
– Znowu fałszywy wniosek. Po takim wysiłku, Barnes wziął na pewno przedział sypialny. Wszak pamiętasz, że w chwili ostatniej zdecydowałem się wracać dziś do Nowego Jorku, a gdyśmy przybyli na dworzec, wagony sypialne były tak zatłoczone, że doczepiono ten jeszcze. O ile Barnes nie wziął biletu w ciągu dnia, jedzie na pewno z nami.
– Cóż cię naprowadza na przedział dziesiąty właśnie?
– Wiem, że przedział szósty jest wolny. Ale w chwili gdy pociąg ruszał już, wpadł ktoś i zdaje mi się, zajął przedział dziesiąty.
Barnes zaczął przypuszczać, że będzie miał sporo trudności, by wykryć zbrodnię tego człowieka, o ile w ogóle ją popełni, i to niezależnie od okoliczności, że się dowiedział już tyle.
– Widzisz tedy, że istnieją dwie drogi, na których zamiar mój może zostać wyśledzony, a spuszczenie ich z oka może być groźne. Ponieważ atoli znam je z góry, nie zajdą trudności, a wtajemniczenie detektywa, choćby nawet był Barnesem, niewiele mu przyniesie korzyści.
– Jak zamierzasz uniknąć niebezpieczeństwa?
– Drogi chłopcze! Czy sądzisz, że odpowiem na twe pytanie, wskazawszy już, iż nas może podsłuchuje detektyw. Ale coś po trosze nadmienię. Powiedziałeś, że Pettingill zgubił guzik tylko i podziwiałeś Barnesa za to, że go wyśledził na podstawie tego guzika. Gdybym ja zgubił guzik kamizelki, schwytałby mnie Barnes przed upływem dni dziesięciu, bowiem guziki moje są swego rodzaju unikatem w świecie.
– Cóż to znaczy? Sądziłem zawsze, iż guziki jednakowe fabrykuje się całymi tysiącami.
– Nie wszystkie. Z powodu, o którym nadsłuchujący możliwe detektyw nie powinien wiedzieć, poleciła przyjaciółka moja, podczas podróży do Europy, sporządzić specjalny garnitur i przywiozła mi go. Są to cięte w kamieniu kamee z wyobrażeniem profilu Julii i Romea.
– Ach, więc romans?
– To rzecz inna. Wyobraź sobie, że chcąc wygrać zakład, podjąłbym włamanie. Ponieważ, ani odnośnie do czasu, ani miejsca nie znajduję się w położeniu przymusowym, obrałbym porę odpowiednią, gdy tylko ktoś jeden strzeże skarbu. Zachloroformowałbym go, związał i zabrał łup. Nagle, w chwili gdy chcę wyjść, budzi się piesek pokojowy, o którym nie wiedziałem wcale, i zaczyna wściekle szczekać. Po chwili udaje mi się schwycić go, ale bestia wpija mi zęby w rękę i w chwili, kiedy go duszę, w śmiertelnych podrzutach, odrywa guzik kamizelki, który spada na posadzkę i toczy się dalej. Zwykły włamywacz straciłby głowę i uciekł co prędzej, nie bacząc, że został ugryziony, że krew popłynęła i że zgubił guzik. Nazajutrz wzywają Barnesa. Stara dama rzuca podejrzenie na stangreta, a detektyw godzi się na aresztowanie go, nie dlatego, by wierzył w jego winę, ale dla dogodzenia starej damie i zabezpieczenia sobie przez to osoby sprawcy. Potem spostrzega krew na podłodze i pysku psa i znajduje guzik. W ten sposób trafia na złodzieja ze skaleczoną dłonią i sprawa skończona.
– Jakżebyś uniknął tego?
– Będąc rozsądny, nie miałbym u kamizelki zdradzieckich guzików. Ale przypuśćmy, że nie jestem całkiem swobodny w wyborze czasu i mam te guziki. Pewny, że w domu jest tylko jedna osoba, chloroformuję ją, a potem nie pozwalam się ugryźć psu. Gdyby zaś nawet to nastąpiło, nie tracąc głowy, zmywam krew z dywanu i pyska psa, szukam guzika, znajduję go, a w końcu otwieram okno, by wypuścić odór chloroformu. Nazajutrz jedynym śladem byłby zaduszony pies i brak kosztowności.
– Metoda twoja, w warunkach z góry urządzonych, jest jasna i łatwa, ale wątpię bardzo, czy na miejscu Pettingilla zdołałbyś zachować całą przytomność umysłu i znaleźć guzik, który był powodem jego zdemaskowania.
– Masz może rację, gdyż na jego miejscu, znajdowałbym się w położeniu przymusowym. Nie sądzę jednak, bym miał wziąć ze sobą guzik, mając, jak on, wolny wybór czasu. Guzik ten, mianowicie, sporządzony był ze starej, rzadkiej monety. Barnes obszedł antykwariaty i znalazł człowieka, który przedmiot ten sprzedał Pettingillowi. Reszta była prostą konsekwencją.
– Masz wysokie, widzę, mniemanie o sobie, ale cóż mi szkodzi przez twe zarozumialstwo zarobić tysiąc dolarów. Teraz atoli jestem znużony i chcę spać. Dobranoc!
– Dobranoc, przyjacielu! Śnij o zarobku tysiąca dolarów, które mi zapłacisz.
Barnes nie myślał o śnie. Nowy przypadek, gdyż tak skwalifikował zasłyszaną rozmowę, pociągnął go wielce. Zdecydowany ująć człowieka, który uczynił zakład o jego bystrość umysłu, powziął niezłomny zamiar, zwłaszcza, że krok poważny w kierunku powodzenia był już uczyniony, nie spuszczać z oczu pyszałka w ciągu miesiąca. Największą przyjemność sprawiłoby mu pozwolić na dokonanie zbrodni, by go potem przyłapać na uczynku. Po cichu opuścił swój przedział, prześlizgnął się do przeciwległego, skąd mógł obserwować przedział ósmy i tam założył kwaterę nocną.
– Nie zdziwiłbym się wcale, gdyby ten chytry szatan tej jeszcze nocy dokonał swego zamiaru. Miejmy tę nadzieję, gdyż zanim to uczyni, o śnie nie ma dla mnie mowy.Rozdział II
Zuchwała a udana kradzież w pociągu
Pociąg zbliżał się do Stamfordu, gdy Barnes usłyszał, że nadchodzi konduktor. Człowiek ten czynił tajemnicze gesty, z których domyślił się detektyw, że go wzywa.
– Wszakże wczoraj, wskakując do pociągu, wymienił pan swe nazwisko, Barnes? – spytał konduktor.
– Tak jest i cóż dalej?
– Czy pan jest detektywem Barnesem?
– Czemu pan pyta?
– Dlatego, że jeśli pan jest detektywem, kierownik pociągu chciałby z panem pomówić. W ciągu nocy popełniono wielką kradzież w pociągu.
– Do diabła!
– Tak! Fatalna historia. Ale proszę przejść ze mną do drugiego wozu.
– Zaraz idę.
Barnes podszedł cicho do przedziału ósmego i zajrzał, rozchylając ostrożnie firanki. Patrzył dobrą chwilę uważnie. Leżało dwu mężczyzn śpiących niezaprzeczalnie głęboko. Uspokojony, że może na chwilę opuścić swój posterunek, udał się za konduktorem do sąsiedniego wozu, gdzie nań czekał kierownik.
– Chciałbym, z urzędu, oddać w pańskie ręce bardzo zagadkowy przypadek! – powiedział po zaznajomieniu się z detektywem. – Wczoraj wieczór wsiadła w Bostonie pewna dama z biletem do South Norwolk. Powiadomiona przez konduktora, że zbliżamy się do tej stacji, wstała. Za chwilę zawezwano mnie nagle, a dama łkając rozpacznie oświadczyła, że ją okradziono. Znikła torebka, z klejnotami, wartości stu tysięcy dolarów.
– Tak, dobrze pan mówi: oświadczyła. Jakiż dowód na to, że ją okradziono?
– Nic nie wiem o klejnotach, oczywiście, ale konduktor widział torebkę, której teraz nie ma, mimo, że przeszukano wszystko.
– Zatrzymaliśmy się w New Haven i Bridgeport? Ile osób opuściło pociąg?
– Z wozów sypialnych nikt nie wysiadł.
– To znaczy, nie zauważyłeś pan nikogo.
– Nie. Tak jest, jak mówię. Poleciłem obejrzeć konduktorom przedziały i wiem, że wszyscy pasażerowie są na miejscach. Ale to mi nasuwa przypuszczenie: Jeśli nikt nie wysiadł, złodziej musi być jeszcze w pociągu, nieprawdaż?
– Oczywiście.
– Zauważywszy stratę, dama ta postanowiła jechać do Nowego Jorku. Inni pasażerowie posiadają aż tam bilety, z wyjątkiem jednego, który wysiada w Stamfordzie i ubiera się właśnie. Wysiadłszy, gotów zabrać klejnoty, ale cóż na to poradzę?
– Przedstaw mu pan całą rzecz, a jeśli jest niewinny, pozwoli się zrewidować. Jeśli nie pozwoli, poradzimy sobie dalej.
Zaraz wyszedł z przedziału mężczyzna o wyglądzie Francuza, wykwintnej postaci, a zakłopotany kierownik wyjaśnił mu, o co idzie.
– Głupia to historia, proszę pana, ale pewni jesteśmy, że złodziej znajduje się jeszcze w pociągu, to też...
– Nie pozwalasz mi pan dlatego wysiąść, widzę. Na cóż te ceregiele? Rzecz jest tak prosta, że uczciwy człowiek nie będzie robił trudności i powie tylko... zrewiduj mnie pan. Uczynisz pan to, aż wreszcie nadarzy się ktoś, kto będzie czuł obrazę. Ten jest właśnie złodziejem! Sądzę, że podzielasz pan zapatrywanie moje?
Te ostatnie słowa skierowane były do Barnesa, który wpatrzył się przez chwilę w mówiącego, jak to czynił z nawyku, chcąc sobie wbić w pamięć twarz jakąś. Francuz wytrzymał to spojrzenie całkiem spokojnie.
– To samo powiedziałem kierownikowi pociągu, zanim pan wyszedł na korytarz! – odparł Barnes.
– Oczywiście. A teraz, za pozwoleniom pańskim rozbieram się i proszę o rewizję gruntowną, by na mnie kiedyś nie padło podejrzenie. Jest to sprawa honoru.
Chociaż kierownik pociągu nie miał nadziei znalezienia czegokolwiek, przeprowadził jak najszczegółowszą rewizję, a Francuz ubrał się znowu.
– Mam tylko dwie małe torebki podróżne, bez kufra, gdyż dwa dni tylko spędziłem w Bostonie.
Przyniesiono torebki, obszukano i niczego nie znaleziono.
– Teraz chyba mogę wyjść, szanowani panowie, gdyż właśnie przybyliśmy na miejsce mego przeznaczenia. Zabawię tu zaledwie parę godzin i wrócę do Nowego Jorku. Mieszkam w hotelu Hoffmana. Oto mój bilet wizytowy, na wypadek, gdyby o mnie miano pytać.
Barnes wziął bilet i obejrzał starannie.
– Cóż pan na to? – spytał kierownik.
– Nie ma potrzeby zajmować się nim dłużej. Nie mam śladu podejrzenia. Zresztą znajdziemy go w razie potrzeby. Zwie się Alfons Thauret. Teraz zwróćmy uwagę na innych podróżnych. Czy mógłbym porozmawiać z ową damą?
– Każdej chwili, nawet wbrew jej woli. Sprawa jest zbyt poważna.
– Dobrze! Proszę ją przysłać tutaj, bym słów kilka zamienił na osobności. Nie wspominaj pan, że jestem detektywem. Sam to uczynię.
Niedługo weszła rosła kobieta około lat czterdziestu pięciu. Usiadłszy, objęła Barnesa bystrym, a kryjomym spojrzeniem, czego, zdało się, nie zauważył.
– Kierownik pociągu przysyła mnie! – zaczęła rozmowę. – Cóż pan masz z tym wspólnego?
– Nic.
– Nic? Jak to?
– Jeśli mówię, że nic nie mam wspólnego z tą sprawą, znaczy to, że od pani samej wyłącznie zależy, czy odnajdę klejnoty, czy nie. Załatwiam tego rodzaju sprawy dla tej linii kolejowej. O ile obrabowany nie ma pretensji, zostawiam rzecz w spokoju. Czy życzy pani sobie, bym czynił poszukiwania skradzionych rzeczy?
– Chcę, oczywiście, odzyskać moje bardzo wartościowe klejnoty, nie wiem jednak, czy powinnam oddać sprawę w ręce detektywa.
– Kto pani powiedział, że jestem detektywem?
– Czy może nie?
– Tak, jestem istotnie detektywem! – odparł po krótkiem wahaniu. – Ale pracując w prywatnej firmie, mogę wykryć przestępcę bez budzenia rozgłosu. Sądzę, że to właśnie było powodem, iż miała pani wątpliwości co do oddania mi swojej sprawy.
– Jesteś pan bystry. W samej rzeczy mam powody rodzinne, by dbać, żeby rzecz nie stała się publiczną. Wynagrodzę hojnie trud pański, jeśli się uda odzyskać klejnoty dyskretnie.
– Dobrze. Podejmuję się. Musi mi pani odpowiedzieć na kilka pytań. Przede wszystkim nazwisko i adres.
– Zowię się Róża Mitchel i mieszkam na razie na East Street 30... Przybyłam niedawno z rodzinnego Nowego Orleanu i poszukuję stosownego mieszkania.
Barnes zapisał w notesie nazwisko i mieszkanie.
– Czy pani zamężna?
– Jestem wdową, męża straciłam przed kilku już laty.
– Wracajmy do klejnotów. Z jakiego powodu podróżuje pani z taką ilością biżuterii?
– Nie straciłam biżuterii, ale nieoprawne kamienie niezwykłej piękności, diamenty, rubiny i inne. Po śmierci męża, znaczny jego majątek poszedł na długi, pozostała tylko należność u pewnego wybitnego Włocha, który zmarł niedługo po mężu. Wykonawcy jego testamentu doręczyli mi te kamienie, jako pokrycie zobowiązania. Otrzymałam je niedawno dopiero w Bostonie i już przepadły. To straszne!
Załamała z rozpaczą ręce, kilka łez zabłysło w jej oczach, a Barnes dumał, z pozoru nie patrząc na nią.
– Jaka była wartość tych kamieni?
– Sto tysięcy dolarów.
– Jaką drogą doręczono je pani?
Pytanie było zupełnie proste i Barnes rzucił je całkiem niewinnie. Dlatego zdumiało go wrażenie tych słów. Dama zerwała się i przeistoczyła zupełnie.
– Cóż to ma do rzeczy? – rzekła, zaciskając usta. – Być może i tak zbyt wiele powiedziałam obcemu. Proszę przyjść do mnie, a podam wszystkie szczegóły, o ile zresztą zdecyduję się na pozostawienie sprawy w pańskim ręku. W razie przeciwnym wynagrodzę trud dotychczasowy. Żegnam pana.
Barnes odprowadził ją zamyślonymi oczyma, nie wstając.
– Łże, zdaje się, ta baba! – mruknął do siebie i wrócił do swego wagonu, gdzie właśnie rewidowano dwu panów, którzy to traktowali, jako żart niezrównany. Inni podróżni poddawali się także bez oporu badaniom. Tymczasem Barnes czekał w swym przedziale. Na koniec cierpliwość jego została nagrodzona. Z coupé ósmego wyszedł młody, przystojny człowiek, lat około dwudziestu sześciu, kierując się do garderoby. Barnes poszedł za nim i wkroczył do oddziału dla palących. Zaledwie tam usiadł, nadszedł drugi młodzieniec, widocznie podróżny z przedziału ósmego, i jął się myć, podczas gdy kierownik pociągu opowiadał pierwszemu o kradzieży i prosił o zezwolenie na rewizję. Brakło już niewiele minut, by pociąg stanął w Nowym Jorku i obszukano wszystkich podróżnych z wyjątkiem tych dwu, najwykwintniejszych niewątpliwie. Toteż wielkie było zdumienie funkcjonariusza, gdy zauważył, iż młodzieniec, do którego mówił, objawia wielki niepokój.
– Bob, czy słyszysz? Popełniono wielką kradzież w pociągu! – rzekł chrypliwym tonem do towarzysza, który mając twarz pokrytą mydlinami, musiał się obetrzeć, zanim dał odpowiedź.
– No i co dalej? – powiedział zupełnie obojętnie.
– Ależ... ależ... kierownik pociągu chce mnie rewidować.
– Oczywiście. Czegóż się boisz? Wszakże nie jesteś złodziejem?
– Nie... ale...
– Tu nie ma żadnego ale... Jeśli jesteś niewinny, pozwól się rewidować!
Potem jął przed zwierciadłem, śmiejąc się, wiązać starannie krawatkę. Przyjaciel spojrzał nań w sposób, który zrozumieć mógł tylko Barnes, wiedzący dobrze, iż właśnie Bob zawarł zakład o popełnienie zbrodni i jasne było podejrzenie jego przyjaciela.
– Panie kierowniku – powiedział młodzieniec pierwszy – zachowanie moje mogło się panu wydać zrazu podejrzane i tego wyjaśnić nie mogę. Jestem gotów do rewizji i zależy mi właśnie na zbadaniu jak najbardziej starannym.
Nastąpiła rewizja, bezskuteczna zresztą.
– Oto bilet mój. Nazwisko: Artur Randolph z firmy I.O. Randolph & Syn, a ten pan przyjaciel mój, za którego ręczę, to Robert Leroy Mitchel.
Słysząc nazwisko Mitchel, Barnes nastawił ucha, zdziwiony bardzo, bowiem to samo nazwisko podała mu okradziona.
– Dziękuję ci, Arturze! – powiedział Mitchel. – Ale mogę odpowiadać sam za siebie.
Po chwili wahania zwrócił się kierownik pociągu do Mitchela.
– Przykro mi bardzo, ale muszę prosić pana także o zezwolenie na rewizję. Jest to obowiązkiem moim.
– Drogi panie – odparł – rozumiem, że jest to pańskim obowiązkiem i nie mam urazy osobiście, mimo to jednak odmawiam całkiem stanowczo.
– Odmawia pan? – wykrzyknęli wszyscy obecni i trudno było powiedzieć, kto uczuł największe zdziwienie. Pobladły Randolph oparł się o ścianę, a Barnes był podniecony.
– To wygląda na zeznanie, wobec tego, że wszyscy zezwolili na rewizję! – powiedział.
Odpowiedź Mitchela była bardziej jeszcze zdumiewająca, niż poprzednia odmowa.
– Ach tak? To zmienia rzecz! – powiedział. – Jeśli wszyscy podróżni podlegli rewizji i ja to uczynię.
Potem rozebrał się bez dalszych ceregieli. Ale w ubraniu jego ani też w przyniesionych torbach podróżnych obu panów niczego nie znaleziono. Kierownik pociągu spojrzał bezradnie na detektywa, ale Barnes patrzył w okno.
– Jesteśmy na dworcu centralnym! – rzekł Mitchel. – Czy wolno wysiąść?
Kierownik pociągu skinął potakująco, a obaj przyjaciele oddalili się drzwiami na końcu wagonu.
Zaledwie znikli, zerwał się Barnes i dopadłszy drzwi przeciwległych, wyskoczył na peron, podczas gdy pociąg zajeżdżał powoli. Przystąpił żywo do człowieka, który zdawał się go oczekiwać, wyrzekł cicho słów kilka, po czym obaj wrócili do pociągu. Po chwili wyszła okradziona dama, a gdy opuściła budynek stacyjny, towarzysz Barnesa szedł za nią krok w krok. Detektyw zamierzał także odejść, gdy nagle uczuł, że ktoś dotknął jego ramienia, a obróciwszy się, zobaczył Mitchela.
– Panie Barnes – powiedział tenże – radbym pomówić z panem. Czy zechcesz pan łaskawie spożyć ze mną śniadanie?
– Skąd wie pan, że jestem Barnes?
– Nie wiedziałem o tym wcale, ale w tej chwili już wiem! – odparł Mitchel z uśmiechem, wielce niemiłym dla detektywa, który czuł, że człowiek ten go podszedł. Tym silniejszą atoli powziął decyzję schwytania ptaszka. Nawykły do szybkiej orientacji, przyjął zaproszenie, będąc pewnym, że nic na tym nie straci, a dużo zyskać może. Poszli tedy obaj do jadalni, zajmując mały stolik.
– Panie Barnes – powiedział Mitchel, wydawszy kelnerowi polecenie – sądzę, że byłoby najlepiej porozumieć się z góry.
– Nie rozumiem pana.
– Rozumie pan na pewno. Przed chwilą zapytał pan, skąd znam jego nazwisko. Jak rzekłem, nie znałem go, chociaż miałem przeczucie. Czy mam powiedzieć z jakiego powodu?
– Oczywiście, o ile to panu sprawi przyjemność.
– Może postąpię nierozsądnie, zwracając uwagę pańską na pierwszy błąd w tej grze. Jesteś pan, oczywiście, przeciwnikiem moim, ponieważ jednak przyjaciel mój odszedł, nie mogę oprzeć się pokusie.
– Przepraszam na chwilę, panie Mitchel, nie jestem tak głupi, jak pan sądzi. Wiem, co mi pan chce powiedzieć.
– Naprawdę? Byłby to dowód wielkiego sprytu.
– Chce mi pan powiedzieć, że byłem osłem dardanelskim, występując z uwagą, w chwili, gdyś pan odmówił zezwolenia na rewizję.
– O... nie mógłbym się wyrazić tak ordynarnie. Atoli sprawa była taka. Gdyś pan poszedł za Randolphem do garderoby, powziąłem podejrzenie i ruszyłem pańskim śladem. W chwili gdy kierownik pociągu chciał mnie zrewidować, odmówiłem, oczywiście, pozornie, by widzieć, jak to na pana oddziała, a skutek potwierdził przypuszczenie moje. Wiedząc już, że jesteś pan detektywem, nie miałem powodu sprzeciwiać się rewizji.
– Jak rzekłem już, zachowanie moje było ośle, ale zbyteczne jest pańskie ostrzeżenie, gdyż zaręczam, nie powtórzy się to już.
– Wiem, oczywiście, że podsłuchałeś pan naszą rozmowę nocną i że podejrzewasz mnie o popełnienie tej kradzieży. Pojąć tylko nie mogę, dlaczego, dowiedziawszy się o zakładzie, nie śledziłeś mnie pan bez przerwy. – Barnes nie dał odpowiedzi, a Mitchel dodał: – Chciałbym prosić pana o pewną grzeczność...
– Mianowicie?
– Byś pan nie wspominał nikomu o moim zakładzie dokonania zbrodni. Nie mogę, naturalnie, zabronić panu, byś mnie śledził i pokonał, o ile zdołasz pan tego dokazać.
– O ile popełnisz pan zbrodnię, na pewno udowodnię to i pokonam pana! – rzekł Barnes. – Zatajenie, że wiem o zakładzie tej nocy, leży może w interesie moim. Ale nie mogę przyrzec tego. Muszę zachować pełną swobodę działania, stosownie do okoliczności.
– Dobrze! Powiem panu, gdzie mieszkam i pozwalam odwiedzać się o każdej porze dnia i nocy. Mam pokoje w hotelu na Piątej Alei. A teraz pozwolę sobie zapytać, czy sądzisz pan, że dokonałem tej kradzieży?
– Odpowiem pytaniem: Czy dokonałeś pan tej kradzieży?
– Wyśmienicie! Widzę, że mam przeciwnika godnego szpady mojej... Tedy pozostawmy te dwa pytania bez odpowiedzi.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.