Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Gwiazd naszych wina - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
14 czerwca 2023
Ebook
34,90 zł
Audiobook
34,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
34,90

Gwiazd naszych wina - ebook

Światowy fenomen, bestsellerowa powieść, na podstawie której powstał film

Szesnastoletnia Hazel choruje na raka i tylko dzięki cudownej terapii jej życie zostało przedłużone o kilka lat. Jednak nie chodzi do szkoły, nie ma przyjaciół, nie funkcjonuje jak inne dziewczyny w jej wieku, zmuszona do taszczenia ze sobą butli z tlenem i poddawania się ciężkim kuracjom. Nagły zwrot w jej życiu następuje, gdy na spotkaniu grupy wsparcia dla chorej młodzieży poznaje niezwykłego chłopaka. Augustus jest nie tylko wspaniały, ale również, co zaskakuje Hazel, bardzo nią zainteresowany. Tak zaczyna się dla niej podróż, nieoczekiwana i wytęskniona zarazem, w poszukiwaniu odpowiedzi na najważniejsze pytania: czym są choroba i zdrowie, co znaczy życie i śmierć, jaki ślad człowiek może po sobie zostawić na świecie.

Wnikliwa, odważna, pełna humoru i ostra Gwiazd naszych wina to najambitniejsza i najbardziej wzruszająca powieść Johna Greena. Autor, pisząc o nastolatkach, ale nie tylko dla nich, w błyskotliwy sposób zgłębia w niej tragiczną kwestię życia i miłości.

"Inteligentniejsza, mocniejsza Love Story dla pokolenia Internetu”. FAMILY CIRCLE

„Powieść o życiu i śmierci oraz o ludziach złapanych w ich pułapkę. (…) Śmiejesz się, płaczesz i wracasz po więcej”. Marcus Zusak

„Elektryzująca opowieść (…) Niezwykły splot radości i smutku”. Jodi Picoult

Kategoria: Young Adult
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8074-630-5
Rozmiar pliku: 1,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

OD AUTORA

Od autora

To wła­ści­wie nie ma być nota od autora, lecz przy­po­mnie­nie tego, co zostało napi­sane drob­nym dru­kiem kilka stron wcze­śniej: niniej­sza książka jest dzie­łem fik­cyj­nym. Wymy­śli­łem ją.

Ani powie­ści, ani ich czy­tel­nicy nie zyskują na docie­ka­niach, jakie fakty może skry­wać dana histo­ria. Wła­ści­wie tego typu usi­ło­wa­nia pod­wa­żają kon­cep­cję, że zmy­ślone opowie­ści mogą mieć jakie­kol­wiek zna­cze­nie, a prze­cież sta­nowi ona pod­sta­wowe zało­że­nie naszego gatunku.

Będę zatem wdzięczny za współ­pracę w tej mate­rii.ROZDZIAŁ 1

1

Pod koniec zimy sie­dem­na­stego roku mojego życia mama stwier­dziła, że wpa­dłam w depre­sję. Zapewne doszła do tego wnio­sku, bo rzadko wycho­dzi­łam z domu, spę­dza­łam dłu­gie godziny w łóżku, cią­gle czy­ta­łam tę samą książkę, mało co jadłam i cał­kiem sporo wol­nego czasu, któ­rego mia­łam w nad­mia­rze, poświę­ca­łam na roz­my­śla­nia o śmierci.

W każ­dej ulotce, na każ­dej stro­nie inter­ne­to­wej i w ogóle we wszel­kich mate­ria­łach doty­czą­cych raka wśród efek­tów ubocz­nych cho­roby zawsze wymie­niana jest depre­sja. Lecz tak naprawdę ona nie jest skut­kiem ubocz­nym raka. Depre­sja jest skut­kiem ubocz­nym umie­ra­nia. (Zresztą rak też jest skut­kiem ubocz­nym umie­ra­nia. Wła­ści­wie pra­wie wszystko nim jest). Tak czy siak, mama uznała, że potrze­buję pomocy, więc zawio­zła mnie do leka­rza rodzin­nego, dok­tora Jima, który przy­znał, że rze­czy­wi­ście tonę w total­nie obez­wład­nia­ją­cej depre­sji kli­nicz­nej, a zatem należy zaor­dy­no­wać mi odpo­wied­nie leki, a ponadto wysłać mnie na coty­go­dniowe zaję­cia grupy wspar­cia.

Do grupy, któ­rej skład bez­u­stan­nie się zmie­niał, nale­żeli mło­dzi ludzie na róż­nych eta­pach roz­woju cho­roby nowo­two­ro­wej. Dla­czego jej skład się zmie­niał? Efekt uboczny umie­ra­nia.

Oczy­wi­ście, spo­tka­nia grupy były kosz­mar­nie przy­gnę­bia­jące. Odby­wały się co środa w pod­zie­miu kościoła epi­sko­pal­nego, miesz­czą­cego się w kamien­nym gma­chu zbu­do­wa­nym na pla­nie krzyża. Sia­da­li­śmy wszy­scy w kręgu, w samym środku tego krzyża, dokład­nie tam, gdzie nało­ży­łyby się na sie­bie dwie belki i gdzie zna­la­złoby się serce Jezusa.

Zwró­ci­łam na to uwagę, ponie­waż Patrick, lider grupy wspar­cia i jej jedyny peł­no­letni uczest­nik, na każ­dym kosz­mar­nym spo­tka­niu mówił o uświę­co­nym Sercu Jezusa i o tym, jak to my, mło­dzi cho­rzy na raka, sie­dzimy dokład­nie w samym jego środku i tak dalej.

A oto jak prze­bie­gały spo­tka­nia w Sercu Bożym: sze­ścioro, sied­mioro albo dzie­się­cioro nasto­lat­ków wcho­dziło/wjeż­dżało na wóz­kach do sali, raczyło się nędz­nym poczę­stun­kiem zło­żo­nym z cia­ste­czek i lemo­niady, sia­dało w Kręgu Zaufa­nia i wysłu­chi­wało Patricka, który po raz tysięczny rela­cjo­no­wał przy­gnę­bia­jącą histo­rię swo­jego życia, czyli mówił o tym, że miał nowo­twór jąder i leka­rze uwa­żali, że umrze, ale nie umarł, i pro­szę – oto on, na­dal żywy, zupeł­nie doro­sły, w kościel­nej piw­nicy, w sto trzy­dzie­stym siód­mym naj­ład­niej­szym mie­ście Ame­ryki, roz­wie­dziony, uza­leż­niony od gier kom­pu­te­ro­wych, nie­ma­jący przy­ja­ciół, led­wie wią­żący koniec z koń­cem dzięki eks­plo­ato­wa­niu swo­jej nowo­two­ro­wej prze­szło­ści, mozol­nie dążący do zdo­by­cia dyplomu magi­ster­skiego, choć on i tak nie poprawi jego per­spek­tyw zawo­do­wych, cze­ka­jący, jak my wszy­scy, na miecz Damo­klesa, nio­sący wyzwo­le­nie, któ­remu umknął wiele lat temu, gdy rak ode­brał mu oba jajka, lecz oszczę­dził to, co tylko naj­bar­dziej wspa­nia­ło­myślny czło­wiek mógłby nazwać życiem.

I TY TEŻ MOŻESZ MIEĆ TYLE SZCZĘ­ŚCIA!

Potem się przed­sta­wia­li­śmy: Imię. Wiek. Dia­gnoza. I jak się dzi­siaj czu­jemy. Jestem Hazel, mówi­łam, gdy nad­cho­dziła moja kolej. Szes­na­ście lat. Pier­wot­nie rak tar­czycy, z impo­nu­jącą sate­li­tarną kolo­nią od dawna osia­dłą w płu­cach. I czuję się dobrze.

Gdy już pre­zen­ta­cje obe­szły całe kółko, Patrick zawsze pytał, czy ktoś chciałby się podzie­lić swo­imi prze­ży­ciami. I wów­czas zaczy­nało się praw­dziwe pan­de­mo­nium wspar­cia: wszy­scy opo­wia­dali o sile, walce i wygry­wa­niu, o remi­sji i tomo­gra­fii. Muszę oddać spra­wie­dli­wość Patric­kowi: pozwa­lał nam też mówić o śmierci. Ale więk­szość obec­nych nie umie­rała. Więk­szość miała dożyć wieku doro­słego, tak jak on.

(Co ozna­czało, że wszystko to było pod­szyte sporą dozą rywa­li­za­cji, ponie­waż każdy chciał poko­nać nie tylko nowo­twór, ale też pozo­sta­łych obec­nych w sali. Zdaję sobie sprawę, że to nie­ra­cjo­nalne, ale kiedy ci oznaj­miają, że masz na przy­kład dwa­dzie­ścia pro­cent szans na prze­ży­cie pię­ciu lat, włą­cza się mate­ma­tyka i uświa­da­miasz sobie, że to jak jeden do pię­ciu… Roz­glą­dasz się więc i kal­ku­lu­jesz tak, jak by to zro­biła każda zdrowa osoba: muszę prze­żyć czworo z tu obec­nych).

Jedy­nym pozy­tyw­nym akcen­tem na tych spo­tka­niach był chło­pak imie­niem Isaac, chudy mło­dzie­niec o pocią­głej twa­rzy i pro­stych, jasnych wło­sach opa­da­ją­cych na jedno oko. To wła­śnie oczy były jego pro­ble­mem. Tra­fił mu się jakiś fan­ta­stycz­nie nie­praw­do­po­dobny nowo­twór oczu. Jedno usu­nięto mu, gdy był dziec­kiem, a teraz nosił kosz­mar­nie grube oku­lary, przez które jego oczy (i to praw­dziwe, i to szklane) wyglą­dały na nad­na­tu­ral­nie ogromne, tak jakby cała głowa skła­dała się głów­nie z gałek ocznych. Z tego, czego zdo­ła­łam się dowie­dzieć przy tych rzad­kich oka­zjach, kiedy Isaac dzie­lił się prze­ży­ciami z grupą, nawrót cho­roby sta­no­wił śmier­telne zagro­że­nie dla jego dru­giego oka.

Poro­zu­mie­wa­li­śmy się z Isa­akiem nie­malże wyłącz­nie za pomocą wes­tchnień. Za każ­dym razem, gdy ktoś reko­men­do­wał nową dietę anty­no­wo­two­rową, wdy­cha­nie zmie­lo­nej płe­twy rekina czy coś w tym rodzaju, chło­pak zer­kał na mnie i wzdy­chał dys­kret­nie. Ja nie­znacz­nie krę­ci­łam głową i wzdy­chałam w odpo­wie­dzi.

A zatem grupa wspar­cia była kom­plet­nie denna i po kilku tygo­dniach na samą myśl o niej mia­łam ochotę kopać i wrzesz­czeć. Aku­rat tej środy, kiedy mia­łam poznać Augu­stusa Watersa, sie­dzia­łam na kana­pie z mamą i oglą­da­łam trzeci etap dwu­na­sto­go­dzin­nego mara­tonu z poprzed­niego sezonu _Ame­rica’s Next Top Model_ (który, prawdę mówiąc, już widzia­łam, ale co tam), wszel­kimi spo­so­bami usi­łu­jąc się wykrę­cić od wyj­ścia z domu.

Ja: Odma­wiam cho­dze­nia na grupę wspar­cia.

Mama: Jed­nym z symp­to­mów depre­sji jest brak zain­te­re­so­wa­nia for­mami aktyw­nego spę­dza­nia czasu.

Ja: Pro­szę, pozwól mi oglą­dać _Ame­rica’s Next Top Model_. To jest aktywne spę­dza­nie czasu.

Mama: To jest pasywne spę­dza­nie czasu.

Ja: Mamo! Pro­szę.

Mama: Hazel, jesteś już nasto­latką, nie małym dziec­kiem. Musisz mieć przy­ja­ciół, wycho­dzić z domu i pro­wa­dzić nor­malne życie.

Ja: Jeżeli chcesz, żebym była nasto­latką, nie posy­łaj mnie na grupę wspar­cia. Kup mi fał­szywy dowód oso­bi­sty, żebym mogła cho­dzić do klu­bów, pić wódkę i brać haszysz.

Mama: Zacznijmy od tego, że haszy­szu się nie bie­rze.

Ja: Widzisz, wie­dzia­ła­bym takie rze­czy, gdy­byś zała­twiła mi fał­szywy dowód.

Mama: Pój­dziesz na grupę wspar­cia.

Ja: Błeee!

Mama: Hazel, zasłu­gu­jesz na nor­malne życie.

To zamknęło mi usta, choć nie bar­dzo rozu­mia­łam, jak uczest­ni­cze­nie w spo­tka­niach grupy wspar­cia wpa­so­wuje się w defi­ni­cję „nor­mal­nego życia”. Zgo­dzi­łam się pójść – jed­nak naj­pierw wyne­go­cjo­wa­łam prawo do nagra­nia pół­tora odcinka pro­gramu, który miał mnie omi­nąć.

Cho­dzi­łam na grupę wspar­cia z tych samych powo­dów, z któ­rych pozwa­la­łam pie­lę­gniar­kom po zale­d­wie pół­to­ra­rocz­nej edu­ka­cji truć mnie che­mi­ka­liami o egzo­tycz­nych nazwach: chcia­łam zado­wo­lić rodzi­ców. Na tym świe­cie jest tylko jedna rzecz okrop­niej­sza niż umie­ra­nie na raka w wieku szes­na­stu lat, a jest nią posia­da­nie dziecka, które na tego raka umiera.

Mama zapar­ko­wała na okrą­głym pod­jeź­dzie z tyłu kościoła o 16.56. Uda­wa­łam, że popra­wiam coś przy butli z tle­nem, żeby zyskać cho­ciaż sekundę.

– Chcesz, żebym ci to zanio­sła?

– Nie trzeba – odrze­kłam. Cylin­dryczny zie­lony zbior­nik ważył tylko kilka kilo­gra­mów, a poza tym i tak cią­gnę­łam go za sobą na małym meta­lo­wym wózku. Butla dostar­czała mi dwa litry tlenu na minutę za pośred­nic­twem wąsów tle­no­wych – przej­rzy­stej rurki, która roz­dzie­lała się na karku, zawi­jała za uszami i ponow­nie łączyła pod nosem. Całe to urzą­dze­nie było nie­zbędne, ponie­waż moje płuca w roli płuc spi­sy­wały się bez­na­dziej­nie.

– Kocham cię – powie­działa mama, gdy wysia­dłam.

– Ja cie­bie też, mamo. Do zoba­cze­nia o szó­stej.

– Zaprzy­jaź­nij się z kimś! – zawo­łała przez opusz­czone okno, kiedy się odda­la­łam.

Nie chcia­łam jechać windą, ponie­waż jazda windą w gru­pie wspar­cia to czyn­ność symp­to­ma­tyczna dla Ostat­nich Dni. Zeszłam więc po scho­dach. Wzię­łam sobie ciastko, nala­łam tro­chę lemo­niady do pla­sti­ko­wego kubka, a potem się odwró­ci­łam.

Patrzył na mnie chło­pak.

Na pewno ni­gdy wcze­śniej go nie widzia­łam. Był wysoki i smu­kły, choć musku­larny. Pla­sti­kowe krze­sełko, jakich uży­wają dzieci w pod­sta­wówce, wyda­wało się pod nim śmiesz­nie małe. Miał maho­niowe włosy, pro­ste i krót­kie. Wyglą­dał, jakby był w moim wieku, może o rok star­szy. Sie­dział, opie­ra­jąc się kością ogo­nową o kra­wędź krze­sła, w pozie agre­syw­nie nie­dba­łej, z jedną dło­nią do połowy wsu­niętą do kie­szeni ciem­nych dżin­sów.

Odwró­ci­łam wzrok, nagle świa­doma swo­ich roz­licz­nych nie­do­sko­na­ło­ści. Mia­łam na sobie stare dżinsy, które nie­gdyś były obci­słe, ale teraz wisiały w nie­wła­ści­wych miej­scach, oraz żółtą koszulkę z emble­ma­tem zespołu, któ­rego już nawet nie lubi­łam. Do tego ta fry­zura: byłam ostrzy­żona na pazia i nawet się nie pofa­ty­go­wa­łam, żeby przed wyj­ściem prze­cze­sać włosy szczotką. Co wię­cej, mia­łam śmiesz­nie okrą­głe policzki – efekt uboczny tera­pii. Wyglą­da­łam jak pro­por­cjo­nal­nie zbu­do­wana osoba z balo­nem zamiast głowy. Nie wspo­mi­na­jąc o opuch­nię­tych kost­kach u nóg. Znów zer­k­nę­łam na niego i oka­zało się, że na­dal mnie obser­wuje.

Przy­szło mi do głowy, że naresz­cie rozu­miem, dla­czego to się nazywa kon­takt wzro­kowy.

Weszłam w krąg i usia­dłam przy Isa­acu, w odle­gło­ści dwóch krze­seł od tam­tego chło­paka. Znów zer­k­nę­łam. A on wciąż na mnie patrzył.

Powiem wprost: był przy­stojny. Jeśli nie­atrak­cyjny chło­pak upo­rczy­wie się w cie­bie wga­pia, to w naj­lep­szym wypadku uzna­jesz jego zacho­wa­nie za krę­pu­jące, a w naj­gor­szym za formę napa­sto­wa­nia. Ale przy­stojny chło­pak… no cóż.

Wyję­łam tele­fon i naci­snę­łam przy­cisk, żeby spraw­dzić godzinę – 16.59. Krąg zapeł­nił się nie­szczę­śni­kami w wieku od dwu­na­stu do osiem­na­stu lat, a potem Patrick roz­po­czął od modli­twy o pogodę ducha: „Panie, daj mi siłę, abym zmie­nił to, co zmie­nić mogę; daj mi cier­pli­wość, abym zniósł to, czego zmie­nić nie mogę, i daj mi mądrość, abym odróż­nił jedno od dru­giego”. A ten facet na­dal się we mnie wpa­try­wał. Poczu­łam, że się rumie­nię.

W końcu uzna­łam, że naj­od­po­wied­niej­sza stra­te­gia to też zacząć się gapić. Prze­cież chło­paki nie mają mono­polu na takie zacho­wa­nie. Zatem wpi­łam się w niego prze­ni­kli­wym wzro­kiem, pod­czas gdy Patrick po raz tysięczny opo­wia­dał o swo­jej bez­ja­jecz­no­ści i tak dalej. Roz­po­czę­li­śmy poje­dy­nek na spoj­rze­nia. Po chwili przy­stoj­niak uśmiech­nął się i wresz­cie zwró­cił swoje błę­kitne oczy w inną stronę. Kiedy znów na mnie popa­trzył, unie­sie­niem brwi oznaj­mi­łam: „Ja wygra­łam”.

Wzru­szył ramio­nami. Patrick mówił dalej, aż w końcu nad­szedł czas na przed­sta­wie­nie się.

– Isaac, może ty będziesz dzi­siaj pierw­szy. Wiem, że cze­kają cię trudne chwile.

– Tja – potwier­dził Isaac. – Na imię mi Isaac. Mam sie­dem­na­ście lat. I wygląda na to, że za kilka tygo­dni przejdę ope­ra­cję, po któ­rej stracę wzrok. Nie żebym narze­kał czy coś, ponie­waż wiem, że wielu z nas ma gorzej, ale cóż, bycie ślep­cem jest do bani. Jakoś daję radę dzięki pomocy mojej dziew­czyny. I takich przy­ja­ciół jak Augu­stus. – Ski­nął głową w stronę chło­paka, który w ten spo­sób zyskał imię. – No i tak… – wes­tchnął. Patrzył teraz na swoje dło­nie, które zło­żył w kształt tipi. – Nic nie można na to pora­dzić.

– Możesz na nas pole­gać, Isa­acu – ode­zwał się Patrick. – Powiedz­cie to Isa­acowi. Wszy­scy mono­ton­nym gło­sem wyskan­do­wa­li­śmy:

– Możesz na nas pole­gać.

Następ­nie przy­szła kolej na Micha­ela. Dwa­na­ście lat. Bia­łaczka. Od zawsze cho­ro­wał na bia­łaczkę. Czuł się dobrze. (A przy­naj­mniej tak twier­dził. Przy­je­chał windą).

Lida miała szes­na­ście lat i była dość ładna, by nasz przy­stoj­niak mógł zawie­sić na niej oko. Była stałą człon­ki­nią grupy – miała wła­śnie długi okres remi­sji nowo­tworu wyrostka robacz­ko­wego. Do tej pory nie wie­dzia­łam, że coś takiego w ogóle ist­nieje. Powie­działa – jak za każ­dym poprzed­nim razem, kiedy bra­łam udział w spo­tka­niu – że czuje się silna. Ode­bra­łam to jako prze­chwałkę, czu­jąc, jak deli­katny stru­mień tlenu łasko­cze mnie w noz­drza.

Jesz­cze pięć innych osób musiało się przed­sta­wić, zanim dotar­li­śmy do niego. Uśmiech­nął się lekko. Głos miał niski, chra­pliwy i zabój­czo sek­sowny.

– Nazy­wam się Augu­stus Waters – oznaj­mił. – Mam sie­dem­na­ście lat. Pół­tora roku temu zawar­łem prze­lotną zna­jo­mość z kost­nia­ko­mię­sa­kiem, ale dziś przy­sze­dłem tutaj na prośbę Isa­aca.

– A jak się czu­jesz? – zapy­tał Patrick.

– O, świet­nie. – Augu­stus Waters uśmiech­nął się kątem ust. – Jak na rol­ler­co­aste­rze, który cały czas jedzie w górę, przy­ja­cielu.

Gdy nade­szła moja kolej, powie­dzia­łam:

– Jestem Hazel. Mam szes­na­ście lat. Guz tar­czycy z prze­rzu­tami do płuc. Czuję się dobrze.

Godzina mijała szybko. Oma­wiano walki, zwy­cię­skie bitwy w woj­nach ska­za­nych na prze­graną. Żywiono się nadzieją. Wychwa­lano i potę­piano rodziny. Uzgod­niono, że przy­ja­ciele po pro­stu tego nie rozu­mieją. Popły­nęły łzy. Zaofe­ro­wano pocie­sze­nie. Ani Augu­stus Waters, ani ja nie odzy­wa­li­śmy się, dopóki Patrick nie zapro­po­no­wał:

– Augu­stu­sie, może zechciał­byś podzie­lić się z grupą swo­imi oba­wami.

– Moimi oba­wami?

– Tak.

– Boję się zapo­mnie­nia – wyznał bez chwili waha­nia. – Boję się tego niczym śle­piec ciem­no­ści.

– Za wcze­śnie na takie uwagi – wtrą­cił Isaac z lek­kim uśmie­chem.

– Wyra­zi­łem się nie­de­li­kat­nie? – zafra­so­wał się Augu­stus. – Potra­fię być ślepy na uczu­cia innych ludzi.

Isaac zaśmiał się, ale Patrick uniósł palec w kar­cą­cym geście.

– Augu­stu­sie, pro­szę, wróćmy do cie­bie i two­ich walk. Powie­dzia­łeś, że boisz się zapo­mnie­nia?

– Tak – potwier­dził chło­pak.

Patrick wyglą­dał na zagu­bio­nego.

– Czy, hm, czy ktoś chciałby jakoś to sko­men­to­wać?

Nie cho­dzi­łam do nor­mal­nej szkoły od trzech lat. Moimi naj­lep­szymi przy­ja­ciółmi byli rodzice. Trze­cim przy­ja­cie­lem był pisarz, który nie miał nawet poję­cia o moim ist­nie­niu. Nale­ża­łam do osób raczej nie­śmia­łych, nie do takich, które w kla­sie cią­gle sie­dzą z ręką w górze.

A mimo to tym razem posta­no­wi­łam się ode­zwać. Nie­pew­nie pod­nio­słam dłoń i Patrick, wyraź­nie zachwy­cony, natych­miast zawo­łał:

– Hazel!

Na pewno uznał, że się wresz­cie otwo­rzy­łam, że staję się Czę­ścią Grupy.

Popa­trzy­łam na Augu­stusa Watersa, który odwza­jem­nił moje spoj­rze­nie. Oczy miał tak błę­kit­nie, że aż przej­rzy­ste.

– Nadej­dzie czas – zaczę­łam – gdy wszy­scy będziemy mar­twi. Nadej­dzie czas, gdy nie pozo­sta­nie ani jeden czło­wiek, który by pamię­tał, że kto­kol­wiek kie­dy­kol­wiek żył czy że nasz gatu­nek cze­go­kol­wiek doko­nał. Nie pozo­sta­nie nikt, kto by pamię­tał Ary­sto­te­lesa lub Kle­opa­trę, a co dopiero cie­bie. Wszystko, co zro­bi­li­śmy, zbu­do­wa­li­śmy, napi­sa­li­śmy, wymy­śli­li­śmy albo odkry­li­śmy, pój­dzie w zapo­mnie­nie, a to – wyko­na­łam sze­roki gest – zupeł­nie straci sens. Może ta chwila nadej­dzie szybko, a może jest odle­gła o miliony lat, ale nawet jeśli prze­trwamy śmierć naszego słońca, nie będziemy ist­nieć wiecz­nie. Był czas, gdy orga­ni­zmy nie miały świa­do­mo­ści, i nadej­dzie czas, gdy znów będą jej pozba­wione. Nie myśl o tym, że zapo­mnie­nie jest nie­unik­nione. Wierz mi, że wszy­scy tak robią.

Dowie­dzia­łam się tego od wspo­mnia­nego wcze­śniej trze­ciego naj­lep­szego przy­ja­ciela, Petera van Houtena, żyją­cego w odosob­nie­niu autora _Ciosu udręki_, książki w moim mnie­ma­niu naj­bliż­szej Biblii. Peter van Houten był jedy­nym zna­nym mi czło­wie­kiem, który zda­wał się (a) rozu­mieć, jak to jest umie­rać, lecz (b) jed­nak nie umrzeć.

Kiedy skoń­czy­łam, zapa­dła dość długa cisza, a ja patrzy­łam, jak na twarz Augu­stusa wypełza uśmiech – nie krzywy uśmie­szek chło­paka, który chciał wyglą­dać sek­sow­nie, gdy się we mnie wga­piał, ale praw­dziwy uśmiech, wręcz za sze­roki na jego twarz.

– Niech to gęś! – powie­dział cicho. – Nie­zły z cie­bie numer.

Żadne z nas nie ode­zwało się wię­cej do zakoń­cze­nia spo­tka­nia. Na koniec musie­li­śmy wszy­scy wziąć się za ręce i Patrick odmó­wił modli­twę.

– Panie Jezu Chry­ste, zebra­li­śmy się tutaj w Twoim Sercu, dosłow­nie w Twoim Sercu, ponie­waż dotknęła nas cho­roba. Tylko Ty znasz nas tak dobrze, jak my znamy sie­bie. Popro­wadź nas ku życiu i świa­tłu przez ten czas próby. Modlimy się za oczy Isa­aca, za krew Micha­ela i Jamiego, za kości Augu­stusa, za płuca Hazel, za krtań Jamesa. Modlimy się, byś nas uzdro­wił i byśmy odczuli Twój pokój i Twoją miłość, która prze­kra­cza wszel­kie zro­zu­mie­nie. Nosimy w ser­cach tych, któ­rych zna­li­śmy i kocha­li­śmy, a któ­rzy ode­szli do Twego domu: Marię, Kade’a, Jose­pha, Haley, Abi­gail, Ange­linę, Tay­lor, Gabriela…

Lista była długa. Wielu ludzi na tym świe­cie już zmarło. I pod­czas gdy Patrick mono­ton­nym gło­sem odczy­ty­wał lita­nię imion z kartki papieru, ponie­waż była za długa, żeby nauczyć się jej na pamięć, ja z zamknię­tymi oczami sta­ra­łam się zacho­wać modli­tewny nastrój, ale przede wszyst­kim wyobra­ża­łam sobie dzień, w któ­rym moje imię znaj­dzie się w tym zesta­wie­niu, na samym jego końcu, gdy wszy­scy już prze­stają słu­chać.

Kiedy Patrick umilkł, wygło­si­li­śmy tę durną man­trę – BĘDĘ ŻYŁ DZIŚ NAJ­LE­PIEJ, JAK POTRA­FIĘ – i spo­tka­nie dobie­gło końca. Augu­stus Waters dźwi­gnął się z krze­sła i pod­szedł do mnie. Chód miał tak samo krzywy jak uśmiech. Był ode mnie znacz­nie wyż­szy, ale sta­nął w pew­nej odle­gło­ści, więc nie musia­łam odchy­lać głowy, by spoj­rzeć mu w oczy.

– Jak się nazy­wasz? – zapy­tał.

– Hazel.

– A pełne nazwi­sko?

– Hazel Grace Lan­ca­ster.

Już miał powie­dzieć coś wię­cej, kiedy pod­szedł do nas Isaac.

– Pocze­kaj chwilę – popro­sił Augu­stus, uno­sząc palec, a potem zwró­cił się do kolegi: – Było znacz­nie gorzej, niż uprze­dza­łeś.

– Mówi­łem ci, że to przy­gnę­bia­jące.

– To po co bie­rzesz w tym udział?

– Nie wiem. Może tro­chę pomaga?

Augu­stus spy­tał go na ucho, myśląc, że nie usły­szę:

– Czy ona czę­sto tu przy­cho­dzi?

Nie dosły­sza­łam odpo­wie­dzi Isa­aca, ale Augu­stus rzekł:

– Rozu­miem. – Ujął przy­ja­ciela za oba ramiona i cof­nął się pół kroku. – Opo­wiedz Hazel, co się wyda­rzyło w kli­nice.

Isaac oparł się dło­nią o sto­lik z prze­ką­skami i sku­pił na mnie spoj­rze­nie swo­jego wiel­kiego oka.

– Dobra. Posze­dłem rano do kli­niki i wyzna­łem chi­rur­gowi, że wolał­bym być głu­chy niż ślepy. A on na to: „To nie działa w ten spo­sób”, więc ja: „Tja, rozu­miem, że to tak nie działa. Mówię tylko, że wolał­bym być głu­chy niż ślepy, gdy­bym miał wybór, choć prze­cież wiem, że go nie mam”. A facet odpo­wie­dział: „Dobra wia­do­mość jest taka, że nie będziesz głu­chy”. Odrze­kłem więc: „Dzię­kuję za zapew­nie­nie, że nie ogłuchnę z powodu raka oka. Mam wiel­kie szczę­ście, że taki inte­lek­tu­alny gigant jak pan zgo­dził się mnie ope­ro­wać”.

– Praw­dziwy kozak – uzna­łam. – Posta­ram się zacho­ro­wać na nowo­twór oka, żeby tylko go poznać.

– Powo­dze­nia. No dobra, muszę lecieć. Czeka na mnie Monica. Chcę się na nią napa­trzeć, póki mogę.

– Gramy w Coun­te­rin­sur­gence jutro? – zapy­tał Augu­stus.

– No pew­nie. – Isaac okrę­cił się na pię­cie i wbiegł na górę, prze­ska­ku­jąc po dwa stop­nie naraz.

Augu­stus odwró­cił się do mnie.

– Dosłow­nie – powie­dział.

– Dosłow­nie? – zdzi­wi­łam się.

– Znaj­du­jemy się dosłow­nie w Sercu Jezusa – wyja­śnił. – Myśla­łem, że to kościelna piw­nica, a tym­cza­sem to dosłow­nie Serce Jezusa.

– Ktoś powi­nien mu o tym powie­dzieć – zauwa­ży­łam. – Chyba nie­bez­piecz­nie jest trzy­mać w swoim sercu mło­dzież chorą na raka.

– Sam bym mu powie­dział – wtrą­cił Augu­stus – ale nie­stety dosłow­nie utkną­łem w Jego Sercu, więc mnie nie usły­szy.

Zaśmia­łam się. Pokrę­cił głową, spo­glą­da­jąc na mnie.

– Co? – zapy­ta­łam.

– Nic – odrzekł.

– To dla­czego tak na mnie patrzysz?

Uśmiech­nął się pół­gęb­kiem.

– Bo jesteś piękna. Lubię patrzeć na pięk­nych ludzi, a jakiś czas temu posta­no­wi­łem nie odma­wiać sobie pro­stych życio­wych przy­jem­no­ści. – Zapa­dła krótka nie­zręczna cisza. Augu­stus prze­bił się przez nią. – Zwłasz­cza bio­rąc pod uwagę to, że wszystko i tak skoń­czy się zapo­mnie­niem, jak przed chwilą wyjąt­kowo kla­row­nie wyło­ży­łaś.

Par­sk­nę­łam, wes­tchnę­łam czy może ode­tchnę­łam, co i tak zabrzmiało jak kaszl­nię­cie, po czym zapro­te­sto­wa­łam:

– Nie jestem…

– Przy­po­mi­nasz zbun­to­waną Nata­lie Port­man. Nata­lie Port­man z filmu _V jak ven­detta_.

– Nie widzia­łam go.

– Naprawdę? – zdzi­wił się. – Piękna, roz­czo­chrana dziew­czyna zadziera z wła­dzami i wbrew wła­snej woli zako­chuje się w pew­nym męż­czyź­nie, choć wie, że ma on kło­poty. Czy to nie brzmi jak twoja bio­gra­fia?

Flir­to­wał każdą sylabą. Mówiąc szcze­rze, eks­cy­to­wał mnie. Nie wie­dzia­łam nawet, że faceci mogą mnie eks­cy­to­wać – nie w ten spo­sób, nie w rze­czy­wi­sto­ści.

Obok nas prze­szła jakaś młod­sza dziew­czynka.

– Jak leci, Aliso? – zapy­tał.

Uśmiech­nęła się i wymam­ro­tała:

– Cześć, Augu­stu­sie.

– Dziew­czyna z Memo­riala – wyja­śnił. Memo­rial był dużym szpi­ta­lem kli­nicz­nym. – A ty gdzie się leczysz?

– W Dzie­cię­cym – odrze­kłam, a mój głos zabrzmiał dużo sła­biej, niż tego chcia­łam. Augu­stus poki­wał głową. Naj­wy­raź­niej roz­mowa dobie­gła końca. – No cóż… – powie­dzia­łam, nie­pew­nie wska­zu­jąc głową schody, które miały nas wypro­wa­dzić z Dosłow­nego Serca Jezusa. Prze­chy­li­łam wózek i ruszy­łam. Augu­stus pokuś­ty­kał obok mnie. – Do zoba­cze­nia następ­nym razem – zasu­ge­ro­wa­łam.

– Powin­naś go obej­rzeć – oznaj­mił. – To zna­czy film _V jak ven­detta_.

– Dobra. Posta­ram się.

– Nie. Ze mną. W moim domu – wyja­śnił. – Teraz.

Zatrzy­ma­łam się.

– Led­wie cię znam, Augu­stu­sie Water­sie. Rów­nie dobrze możesz mania­kal­nie mor­do­wać ludzi sie­kierą.

Poki­wał głową.

– Słusz­nie, Hazel Grace. – Minął mnie. Jego sze­ro­kie ramiona roz­py­chały zie­loną koszulkę polo. Plecy miał pro­ste, choć lekko prze­chy­lał się w prawo, z powodu pro­tezy nogi, jak się domy­śli­łam. Kost­nia­ko­mię­sak cza­sami odbiera koń­czynę, żeby sobie spró­bo­wać czło­wieka. A jak mu posma­kuje, bie­rze też resztę.

Poszłam za nim na górę, ale zosta­łam w tyle. Poru­sza­łam się powoli, gdyż wcho­dze­nie po scho­dach nie sta­no­wiło ulu­bio­nego ćwi­cze­nia dla moich płuc.

Potem wyszli­śmy z Jezu­so­wego Serca na par­king. Wio­senne powie­trze osią­gnęło chłodną stronę dosko­na­ło­ści, a póź­no­po­po­łu­dniowe słońce nie­biań­sko raniło nasze oczy¹.

Mama jesz­cze nie przy­je­chała, co wydało mi się dziwne, ponie­waż do tej pory zawsze na mnie cze­kała. Rozej­rza­łam się i zauwa­ży­łam, jak wysoka, kształtna bru­netka wgniata Isa­aca w kamienną ścianę świą­tyni, cału­jąc go zabor­czo. Znaj­do­wali się na tyle bli­sko, że moich uszu dobie­gały spe­cy­ficzne dźwięki, które wyda­wali, a także sły­sza­łam, jak on powta­rza: „Zawsze”, a ona odpo­wiada: „Zawsze”.

Nagle koło mnie sta­nął Augu­stus i szep­nął:

– Oni mocno wie­rzą w zasadę Publicz­nego Oka­zy­wa­nia Uczuć.

– O co cho­dzi z tym „zawsze”? – Sior­ba­nie zyskało na inten­syw­no­ści.

– To ich motto. Będą się zawsze kochali i tak dalej. Ostroż­nie sza­cu­jąc, powie­dział­bym, że w ciągu ostat­niego roku użyli tego słowa jakieś cztery miliony razy.

Pod­je­chały kolejne dwa samo­chody, do któ­rych wsie­dli Michael oraz Alisa. Zosta­li­śmy tylko ja i Augu­stus, obser­wu­jący Isa­aca i Monicę, któ­rzy poczy­nali sobie coraz śmie­lej, jakby wcale nie opie­rali się o ścianę miej­sca kultu. Isaac się­gnął do jej piersi pod koszulką i zaczął ją mię­to­sić, trzy­ma­jąc dłoń nie­ru­chomo i poru­sza­jąc tylko pal­cami. Zasta­na­wia­łam się, czy to może być przy­jemne. Wcale tak nie wyglą­dało, ale posta­no­wi­łam wyba­czyć Isa­acowi, ponie­waż miał nie­długo stra­cić wzrok. Zmy­sły muszą się nasy­cić, póki czło­wiek czuje jesz­cze głód i tak dalej.

– Wyobraź sobie, że po raz ostatni jedziesz do szpi­tala – ode­zwa­łam się cicho. – Po raz ostatni w ogóle jedziesz samo­cho­dem.

Nie patrząc na mnie, Augu­stus odparł:

– Psu­jesz mi nastrój, Hazel Grace. Usi­łuję obser­wo­wać pierw­szą miłość z jej cudowną nie­po­rad­no­ścią.

– Wydaje mi się, że on spra­wia jej ból – zauwa­ży­łam.

– Tak, trudno orzec, czy pró­buje ją pod­nie­cić, czy wyko­nać bada­nie piersi. – W tym momen­cie Augu­stus Waters się­gnął do kie­szeni i wyjął – Panie, zli­tuj się – paczkę papie­ro­sów. Otwo­rzył ją i wło­żył papie­rosa do ust.

– Ty tak na poważ­nie? – zdu­mia­łam się. – Uwa­żasz, że to jest fajne? O Boże, wła­śnie wszystko znisz­czy­łeś.

– Jakie wszystko? – zain­te­re­so­wał się, patrząc na mnie. Nie­za­pa­lony papie­ros zwi­sał z kącika jego nie­uśmiech­nię­tych ust.

– Całą sytu­ację, kiedy to chło­pak, który nie jest nie­atrak­cyjny, nie­in­te­li­gentny czy nie do zaak­cep­to­wa­nia w jakiś szcze­gól­nie widoczny spo­sób, gapi się na mnie, rozu­mie nie­wła­ściwe uży­cie dosłow­no­ści, porów­nuje mnie do akto­rek i zapra­sza do swo­jego domu na film. Ale oczy­wi­ście musi ist­nieć jakaś hamar­tia, a twoja polega na tym, że, mój Boże, cho­ciaż mia­łeś cho­ler­nego raka, pła­cisz kor­po­ra­cji za szansę na to, aby wyho­do­wać sobie kolej­nego. O mój Boże! Zapew­niam cię, że pro­blemy z oddy­cha­niem wcale nie są fajne. Total­nie się roz­cza­ro­wa­łam. Total­nie.

– Hamar­tia? – zapy­tał, na­dal z papie­ro­sem w ustach, przez co zaci­skał zęby. Nie­stety miał piękną linię szczęki.

– Tra­giczna skaza – wyja­śni­łam, odwra­ca­jąc się od niego. Ruszy­łam do kra­węż­nika, zosta­wia­jąc Augu­stusa z tyłu, i wtedy usły­sza­łam, że nie­opo­dal rusza jakiś samo­chód. To była mama. Pew­nie cze­kała, żebym się z kimś zaprzy­jaź­niła czy coś w tym rodzaju.

Czu­łam, jak nara­sta we mnie ta dziwna mie­sza­nina roz­cza­ro­wa­nia i zło­ści. Nawet nie wiem tak naprawdę, co to było za uczu­cie, tylko że mnie prze­peł­niało i że chcia­łam wal­nąć Augu­stusa, a rów­no­cze­śnie wymie­nić moje płuca na takie, które potra­fią być płu­cami. Sta­łam w tramp­kach na samej kra­wę­dzi kra­węż­nika z kulą na łań­cu­chu w postaci zbior­nika z tle­nem i dokład­nie w chwili, gdy mama pod­je­chała, poczu­łam, jak ktoś chwyta mnie za rękę.

Wyrwa­łam dłoń, ale odwró­ci­łam się do niego.

– Nie zabi­jają, dopóki ich nie zapa­lisz – powie­dział, kiedy samo­chód zatrzy­mał się przy nas. – A ja ni­gdy żad­nego nie zapa­li­łem. Widzisz, to meta­fora: trzy­masz w zębach czyn­nik nio­sący śmierć, ale nie dajesz mu mocy, by zabi­jał.

– Meta­fora – powtó­rzy­łam z powąt­pie­wa­niem. Mama cze­kała.

– Ow­szem, meta­fora – zapew­nił.

– Czyli wybie­rasz swoje zacho­wa­nia ze względu na ich meta­fo­ryczny wydźwięk… – pod­su­mo­wa­łam.

– O, tak. – Uśmiech­nął się. Sze­ro­kim, głup­ko­wa­tym, praw­dzi­wym uśmie­chem. – Głę­boko wie­rzę w meta­fory, Hazel Grace.

Odwró­ci­łam się do samo­chodu. Zastu­ka­łam w okno. Otwo­rzyło się.

– Idę na film do Augu­stusa Watersa – powie­dzia­łam. – Pro­szę, nagraj dla mnie kilka kolej­nych odcin­ków mara­tonu _ANTM_.ROZDZIAŁ 2

2

Augu­stus pro­wa­dził kata­stro­fal­nie. Zarówno zatrzy­my­wa­niu, jak i rusza­niu towa­rzy­szyło gwał­towne szarp­nię­cie. Pas toyoty SUV wrzy­nał się w moje ciało za każ­dym razem, gdy Augu­stus hamo­wał, a moja głowa leciała w tył, gdy przy­spie­szał. Być może byłam zde­ner­wo­wana – w końcu jecha­łam z obcym chło­pa­kiem do jego domu, bole­śnie świa­doma tego, że moje bez­na­dziejne płuca utrud­nią wszel­kie próby obrony przed nie­chcia­nymi awan­sami – ale pro­wa­dził tak zaska­ku­jąco fatal­nie, że wła­ści­wie nie myśla­łam o niczym innym.

Prze­je­cha­li­śmy może pół­tora kilo­me­tra w szar­pa­nym mil­cze­niu, zanim się uspra­wie­dli­wił:

– Trzy razy obla­łem egza­min na prawko.

– Nie mów!

Zaśmiał się, kiwa­jąc głową.

– No cóż, nie mam odpo­wied­niego wyczu­cia w pro­te­zie, a nie potra­fię nauczyć się wci­skać gaz lewą nogą. Leka­rze twier­dzą, że więk­szość osób po ampu­ta­cjach nie ma pro­ble­mów z jeż­dże­niem, ale… rozu­miesz. Nie ja. W każ­dym razie wybra­łem się na egza­min po raz czwarty i szło mi tak jak teraz. – Pół kilo­me­tra przed nami świa­tło zmie­niło się na czer­wone. Augu­stus wdep­nął hamu­lec, a ja zawi­słam w trój­kąt­nych obję­ciach pasa bez­pie­czeń­stwa. – Prze­pra­szam. Przy­się­gam, że sta­ram się być deli­katny. No i pod koniec egza­minu byłem pewien, że znowu obla­łem, a tym­cza­sem instruk­tor powie­dział: „Jazda z tobą jest nie­przy­jemna, ale bez­pieczna w sen­sie tech­nicz­nym”.

– Nie wiem, czy się z nim zga­dzam – odpo­wie­dzia­łam. – Wyczu­wam w tym Bonus Rakowy.

Bonusy Rakowe to drobne przy­jem­no­ści należne dzie­ciom z nowo­two­rami i nie­na­leżne tym zdro­wym: piłki do kosza z auto­gra­fami spor­to­wych sław, bez­karne nie­odra­bia­nie zadań domo­wych, nie­za­słu­żone prawo jazdy i tak dalej.

– Ta – powie­dział. Zapa­liło się zie­lone. Napię­łam się, a Augu­stus wci­snął gaz do dechy.

– Wiesz, że są samo­chody z ręcz­nym ste­ro­wa­niem dla ludzi, któ­rzy nie mogą uży­wać nóg? – zasu­ge­ro­wa­łam.

– Ta – powtó­rzył. – Może kie­dyś. – Wes­tchnął w spo­sób, który wzbu­dził we mnie wąt­pli­wo­ści, czy wie­rzy w jakie­kol­wiek „kie­dyś”. Wie­dzia­łam, że kost­nia­ko­mię­sak jest w znacz­nym stop­niu ule­czalny, ale mimo to…

Ist­nieje wiele spo­so­bów, żeby okre­ślić czy­jeś przy­bli­żone nadzieje na prze­ży­cie, nie pyta­jąc wprost. Uży­łam więc kla­sycz­nego:

– Cho­dzisz do szkoły?

Zazwy­czaj rodzice w któ­rymś momen­cie zabie­rają cię ze szkoły, naj­czę­ściej wtedy, kiedy spo­dzie­wają się, że nie­długo kop­niesz w kalen­darz.

– Ta – potwier­dził. – Do North Cen­tral. Ale stra­ci­łem rok i jestem w dru­giej kla­sie. A ty?

Zasta­na­wia­łam się, czy nie skła­mać. W końcu nikt nie lubi tru­pów. Ale w efek­cie powie­dzia­łam prawdę.

– Nie, rodzice wyco­fali mnie trzy lata temu.

– Trzy lata? – powtó­rzył ze zdu­mie­niem.

Przed­sta­wi­łam Augu­stu­sowi w skró­cie histo­rię mojego Cudu: gdy mia­łam trzy­na­ście lat, zdia­gno­zo­wano u mnie raka tar­czycy czwar­tego stop­nia. (Nie wspo­mnia­łam mu o tym, że posta­wiono dia­gnozę trzy mie­siące po tym, jak dosta­łam pierw­szą mie­siączkę. Ode­bra­łam to tak: Gra­tu­la­cje! Sta­łaś się kobietą. A teraz możesz umrzeć). Powie­dziano nam, że jest nie­ule­czalny.

Prze­szłam ope­ra­cję o nazwie „rady­kalna lim­fa­de­nek­to­mia szyjna”, która jest mniej wię­cej tak przy­jemna jak jej nazwa. Potem były naświe­tla­nia. Następ­nie wypró­bo­wali che­mio­te­ra­pię na guzach, które poja­wiły się w płu­cach. Guzy zma­lały, a potem uro­sły. Wów­czas mia­łam już czter­na­ście lat. Płuca zaczęły wypeł­niać się pły­nem. Wyglą­da­łam dość kosz­mar­nie – dło­nie i stopy mia­łam spuch­nięte jak balony, skórę popę­kaną, usta cią­gle sine. Ist­nieje taki lek, dzięki któ­remu czło­wiek nie czuje się tak okrop­nie prze­ra­żony tym, że nie może oddy­chać, i mnó­stwo tego wle­wano w moje żyły przez wkłu­cie cen­tralne, a prócz niego jesz­cze kilka innych spe­cy­fi­ków. Mimo to jest jed­nak coś nie­przy­jem­nego w tonię­ciu, zwłasz­cza gdy odbywa się ono stop­niowo przez kilka mie­sięcy. W końcu wylą­do­wa­łam na OIOM-ie z zapa­le­niem płuc, a mama uklę­kła przy moim łóżku i zapy­tała: „Jesteś gotowa, skar­bie?”. Odpo­wie­dzia­łam, że jestem. Tato tylko powta­rzał, że mnie kocha, gło­sem nie tyle łamią­cym się, ile zła­ma­nym. Mówi­łam mu, że też go kocham. Wszy­scy trzy­ma­li­śmy się za ręce, a ja nie mogłam zła­pać odde­chu. Moje płuca wal­czyły despe­racko, rzę­ziły, wypy­chały mnie z łóżka w poszu­ki­wa­niu pozy­cji, która zapewni im choć tro­chę powie­trza, a ja byłam zaże­no­wana ich despe­ra­cją, zde­gu­sto­wana, że po pro­stu nie odpusz­czą. Pamię­tam, jak mama mówiła, że jest dobrze, że ze mną jest dobrze, że będzie dobrze, a ojciec tak bar­dzo sta­rał się nie pła­kać, że kiedy w końcu zano­sił się szlo­chem, co zda­rzało się regu­lar­nie, brzmiał on jak praw­dziwe trzę­sie­nie ziemi. I pamię­tam, że nie chcia­łam być przy­tomna.

Wszy­scy sądzili, że to już koniec, ale moja pani onko­log, dok­tor Maria, zdo­łała jakoś wycią­gnąć ze mnie tro­chę płynu i wkrótce anty­bio­tyki, które dosta­wa­łam na zapa­le­nie płuc, zaczęły dzia­łać.

Doszłam do sie­bie i po nie­dłu­gim cza­sie zosta­łam włą­czona do grupy testu­ją­cej leki eks­pe­ry­men­talne, tak słynne w Repu­blice Rako­nii dla Nie­pra­cu­ją­cych. Lekar­stwo nazy­wało się Pha­la­nxi­for, a jego mole­kuły były obmy­ślone tak, by łączyły się z komór­kami rako­wymi i spo­wal­niały ich wzrost. Nie dzia­łało na mniej wię­cej sie­dem­dzie­siąt pro­cent cho­rych. Ale na mnie zadzia­łało. Guzy zma­lały.

I takie pozo­stały. Wiwat, Pha­la­nxi­for! Przez ostat­nie pół­tora roku moje prze­rzuty pra­wie się nie powięk­szyły, dzięki czemu mam płuca, które co prawda słabo spraw­dzają się w swo­jej roli, ale moż­liwe, że dzięki butli z tle­nem i dzien­nej dawce Pha­la­nxi­foru będą dawały radę jesz­cze przez jakiś nie­okre­ślony czas.

Mówiąc szcze­rze, mój Wielki Cud kupił mi jedy­nie odro­binę czasu. (Nie zna­łam jesz­cze wiel­ko­ści tej odro­biny). Ale opo­wia­da­jąc o nim Augu­stu­sowi, odma­lo­wa­łam obraz w samych różo­wych bar­wach, pod­kre­śla­jąc cudow­ność tego Cudu.

– W takim razie teraz musisz wró­cić do liceum – uznał.

– Nie­stety nie mogę – odrze­kłam – ponie­waż zda­łam już zaocz­nie maturę. Uczę się teraz w MCC. – To był nasz lokalny col­lege.

– Dziew­czyna z col­lege’u! – powie­dział, kiwa­jąc głową. – To wyja­śnia tę aurę wyra­fi­no­wa­nia. – Uśmiech­nął się do mnie kpiąco. Żar­to­bli­wie pac­nę­łam go w ramię. Wyczu­łam pod skórą mię­sień, napięty i impo­nu­jący.

Z piskiem opon skrę­ci­li­śmy na osie­dle oto­czone dwu­ipół­me­tro­wym tyn­ko­wa­nym murem. Jego dom był pierw­szy po lewej. Dwu­pię­trowy, w stylu kolo­nial­nym. Gwał­tow­nie zapar­ko­wa­li­śmy na pod­jeź­dzie.

Weszłam za Augu­stu­sem do środka. Na drew­nia­nej tabliczce na drzwiach wygra­we­ro­wano kur­sywą słowa: „Tam dom twój, gdzie serce twoje”. Oka­zało się, że całe miesz­ka­nie przy­brane jest podob­nymi mądro­ściami. Nad wie­sza­kiem wisiała sen­ten­cja: „Dobrych przy­ja­ciół trudno zna­leźć, a jesz­cze trud­niej zapo­mnieć”. Nato­miast hafto­wana podu­cha w ume­blo­wa­nym anty­kami salo­nie obie­cy­wała: „W cięż­kich chwi­lach rodzi się praw­dziwa miłość”. Augu­stus zauwa­żył, że ją czy­tam.

– Rodzice nazy­wają je moty­wa­to­rami – wyja­śnił. – Są wszę­dzie.

Mama i tata mówili na niego Gus. Przy­go­to­wy­wali wła­śnie enchil­lady w kuchni (witraż nad zle­wem gło­sił entu­zja­stycz­nie: „Rodzina jest wieczna”). Mama nakła­dała kur­czaka na tor­tille, które tata zwi­jał i umiesz­czał w szkla­nym naczy­niu żaro­od­por­nym. Nie wyda­wali się zasko­czeni moim przyj­ściem, co miało sens: to, że czu­łam się wyjąt­kowa przy Augu­stu­sie, wcale nie zna­czyło, że taka byłam naprawdę. Może co wie­czór spro­wa­dzał do domu inną dziew­czynę, żeby ją obła­piać pod­czas oglą­da­nia filmu.

– To jest Hazel Grace – przed­sta­wił mnie.

– Wystar­czy tylko Hazel – spro­sto­wa­łam.

– Jak się masz, Hazel? – przy­wi­tał mnie ojciec Gusa. Był wysoki – nie­malże wzro­stu syna – i chudy tak, jak ludzie w wieku rodzi­ców zazwy­czaj nie bywają.

– Okay – odrze­kłam.

– Jak było na gru­pie wspar­cia u Isa­aca?

– Fan­ta­stycz­nie – oznaj­mił Gus z iro­nią.

– Ależ z cie­bie maruda – zga­niła go mama. – Hazel, tobie się podo­bało?

Waha­łam się przez chwilę, nie wie­dząc, czy ska­li­bro­wać odpo­wiedź tak, żeby zado­wo­liła Augu­stusa, czy jego rodzi­ców.

– Więk­szość uczest­ni­ków jest naprawdę miła – powie­dzia­łam w końcu.

– To samo odkry­li­śmy pod­czas lecze­nia Gusa w Memo­rialu, jeśli cho­dzi o rodziny cho­rych – wyznał ojciec. – Wszy­scy byli tacy mili. I silni. W naj­cięż­szych chwi­lach Bóg sta­wia na naszej dro­dze naj­lep­szych ludzi.

– Szybko, daj­cie mi podu­chę i nici, muszę uwiecz­nić nowy moty­wa­tor – oznaj­mił Augu­stus. Jego ojciec wyglą­dał na lekko dotknię­tego, ale Gus objął go za szyję swoim dłu­gim ramie­niem i powie­dział: – Żar­tuję, tato. Lubię te sza­lone moty­wa­tory. Naprawdę. Tylko nie mogę się do tego przy­zna­wać, bo jestem nasto­lat­kiem.

Ojciec wzniósł oczy do nieba.

– Mam nadzieję, że zjesz z nami kola­cję? – zapy­tała mama. Była niską bru­netką, nieco myszo­watą.

– Chyba tak – odpo­wie­dzia­łam. – Muszę być w domu przed dzie­siątą. Ale nie­stety nie jadam mięsa.

– Nie ma sprawy. Zro­bimy dla cie­bie kilka wege­ta­riań­skich – zapew­niła.

– Zwie­rzaki są zbyt milu­sie? – zakpił Gus.

– Chcę zmi­ni­ma­li­zo­wać liczbę zgo­nów, za które pono­szę odpo­wie­dzial­ność – wyja­śni­łam.

Gus już otwo­rzył usta, żeby odpo­wie­dzieć, ale się powstrzy­mał.

Jego mama prze­rwała ciszę:

– Uwa­żam, że to wspa­niałe podej­ście.

Przez chwilę roz­ma­wia­li­śmy o tym, że te enchil­lady to Słynne Enchil­lady Water­sów, któ­rych grzech nie spró­bo­wać, że Gus też musi wra­cać o dzie­sią­tej i że zupeł­nie nie ufają ludziom, któ­rzy każą wra­cać swoim dzie­ciom o innej godzi­nie, i czy cho­dzę do szkoły – „uczy się w col­lege’u”, wtrą­cił Augu­stus – i że pogoda jest naprawdę abso­lut­nie prze­cu­downa jak na marzec, a na wio­snę wszystko jest takie świeże, i ani razu nie zapy­tali mnie o tlen i dia­gnozę, co było dziwne i miłe, a potem Augu­stus oznaj­mił:

– Obej­rzymy _V jak ven­detta_, żeby Hazel zoba­czyła swo­jego fil­mo­wego sobo­wtóra, Nata­lie Port­man z dwu­dzie­stego pierw­szego wieku.

– Tele­wi­zor w salo­nie jest do waszej dys­po­zy­cji – rado­śnie zapew­nił tata.

– Chyba będziemy oglą­dali w piw­nicy.

Ojciec zaśmiał się.

– Zawsze warto spró­bo­wać! W salo­nie.

– Ale chciał­bym poka­zać Hazel Grace piw­nicę – obru­szył się Augu­stus.

– Wystar­czy tylko Hazel – popra­wi­łam go.

– Pokaż więc Tylko Hazel piw­nicę – zapro­po­no­wał ojciec – a potem przyjdź­cie na górę i obej­rzyj­cie film w salo­nie.

Augu­stus wydął policzki, prze­niósł cię­żar ciała na zdrową nogę, obró­cił się i ruszył do przodu.

– Dzięki – mruk­nął.

Zeszłam za nim po wyło­żo­nych dywa­nem scho­dach do obszer­nej sypialni w piw­nicy. Wokół pokoju na wyso­ko­ści moich oczu bie­gła półka zasta­wiona koszy­kar­skimi memo­ra­bi­liami: dzie­siątki pucha­rów ze zło­tymi pla­sti­ko­wymi ludzi­kami w wyskoku, kozłu­ją­cymi albo wyko­nu­ją­cymi wsad do nie­wi­docz­nego kosza. Było tam też mnó­stwo piłek i spor­to­wych butów z auto­gra­fami.

– Gra­łem kie­dyś w kosza – wyja­śnił.

– Musia­łeś być cał­kiem nie­zły.

– Nie byłem kiep­ski, ale wszyst­kie te buty i piłki to Bonusy Rakowe. – Pod­szedł do tele­wi­zora, obok któ­rego leżała wielka sterta płyt z fil­mami i grami uło­żona w nie­fo­remną pira­midę. Schy­lił się i wyło­wił _V jak ven­detta_. – Byłem typo­wym bia­łym dzie­cia­kiem z Indiany – wyja­śnił. – Całym ser­cem opto­wa­łem za wskrze­sze­niem zagi­nio­nej sztuki rzutu z pół­dy­stansu. Pew­nego dnia ćwi­czy­łem rzuty oso­bi­ste – po pro­stu sta­łem na linii rzu­tów wol­nych w sali gim­na­stycz­nej North Cen­tral i rzu­ca­łem pił­kami ze sto­jaka. Nagle poczu­łem, że zupeł­nie nie rozu­miem, z jakiego powodu meto­dycz­nie prze­rzu­cam kuli­sty obiekt przez obiekt w kształ­cie pier­ście­nia. Wydało mi się to naj­głup­szym zaję­ciem na świe­cie.

Pomy­śla­łem o małych dzie­ciach, które wkła­dają cylin­dryczny kołek w okrą­gły otwór. Robią to raz po raz całymi mie­sią­cami, kiedy już pojmą, na czym to polega, a koszy­kówka jest zasad­ni­czo tro­chę bar­dziej aero­bową wer­sją tego samego ćwi­cze­nia. W każ­dym razie przez długi czas ćwi­czy­łem rzuty oso­bi­ste. Tra­fia­łem osiem­dzie­siąt razy z rzędu, to mój rekord, ale im wię­cej tre­no­wa­łem, tym czę­ściej czu­łem się jak dwu­la­tek. A potem z jakie­goś powodu pomy­śla­łem o płot­ka­rzach. Dobrze się czu­jesz?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: