Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Gwiazda szeryfa - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
31 marca 2020
Ebook
36,00 zł
Audiobook
37,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
36,00

Gwiazda szeryfa - ebook

Zło czai się bliżej, niż myślisz

Pierwsze powojenne miesiące. Do Olsztynka na Mazurach przybywa Stefan Malewski służący w szeregach Milicji Obywatelskiej. Rzeczywistość, jaką zastaje, to bandy, Wehrmacht, panoszący się wszędzie Sowieci. A jakby i tego było mało, to jeszcze... makabrycznie okaleczone zwłoki, porzucone w lesie w pobliżu miasteczka. Można by je uznać za dzieło dzikich zwierząt, gdyby nie to, że po miesiącu zostaje znalezione następne, identycznie okaleczone ciało.

Cały Olsztynek jest jak jedna beczka prochu, wystarczy iskra, by podpalić lont. Panika może wybuchnąć w każdej chwili. Trzeba jak najszybciej znaleźć winnego. Kto mógł dopuścić się takiej zbrodni? Hitlerowcy? Rosjanie? A może to dzieło szaleńca? Milicja rozpoczyna śledztwo, a raczej rozpoczyna je sam Malewski, który jako jedyny dąży do poznania prawdy.

Samotny szeryf rusza zatem na łowy. Nie ma jednak pojęcia, jak trudne zadanie go czeka. Jego współpracownicy ukrywają przed nim więcej, niż mogłoby się wydawać. W mazurskich lasach na dobre zalęgły się siły, na które pistolet, nóż i gołe pięści to stanowczo zbyt mało...

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8116-936-3
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

Pociąg wtoczył się na peron, zasapał ciężko, buchnął kilka razy kłębami pary i znieruchomiał. Ktoś z obsługi dworca odgwizdał postój, na palcach, w każdym razie tak to zabrzmiało.

W wagonie zapanowało ożywienie, wybici z drzemek ludzie szybko pozbyli się resztek senności.

– Panie – szepnął ochryple facet stojący pod przeciwległą ścianą. W ciemności nie było widać jego twarzy. – Pan masz blisko do okna. Zobacz pan, gdzie jesteśmy.

Wystawił głowę, z przyjemnością wciągnął w płuca rześkie, chłodne powietrze, pachnące ożywczo żywicą i wilgotną ziemią, tak inne od fetoru spoconych ciał i ludzkich szczyn, który panował w środku. Z każdego wagonu na podobieństwo makabrycznych trofeów wystawały ludzkie głowy.

– No i? – ponaglał go facet.

– Nie widać – odparł powoli. – Ciemno. Nie widać napisu ani tablicy.

– Tata. – Usłyszał szept jakiejś dziewczynki. – Tata, to już? Powiedz, to już?

– Nie wiem, kochanie – odpowiedział jej cicho ojciec. – Śpij, śpij jeszcze.

– Niech pan tam zagadnie kogoś – poprosił go jakiś dość młody kobiecy głos. – Jaka to stacja i czy postój długo potrwa.

– To by chociaż człowiek w krzaki poszedł, żeby nie szczać po kątach – burknął jakiś mężczyzna.

– Noc, lepiej nie wychodzić – zaprotestował ktoś. – Lepiej w ogóle nie otwierać wagonu.

Rozejrzał się raz jeszcze po peronie na tyle, na ile pozwalało wąskie okienko. Usłyszał stukot żołnierskich butów, błyskały latarki, którymi patrol oświetlał sobie drogę. Kolejarz rozmawiał z maszynistą, rzucając mu pod stopy żółtawy krąg światła. Koniuszki papierosów jarzyły się w ciemności jak małe czerwone świetliki, lecące to w górę, to w dół.

Na próbę pstryknął palcami, ale nie usłyszeli go, albo postanowili zignorować.

– Pssst – syknął.

Ktoś z sąsiedniego wagonu był mniej dyskretny.

– Eeej! – wydarł się na cały głos. – Gdzie jesteśmy?!

Koniuszek papierosa maszynisty obrócił się wolno w stronę pytającego.

– Hohenstein – odparł. – Po naszemu to tera… – Zawahał się na moment.

– Olsztynek – dodał drugi.

– Olsztynek – Olsztynek – Olsztynek – Olsztynek – niosło się po wagonach.

– Olsztynek – rzucił szybko w stronę współpasażerów, którzy przyjęli tę informację obojętnie. Nawet nie znali tej nazwy, widocznie dla nikogo z nich nie była to stacja docelowa.

Otrzepał się szybko, chwycił wysłużony plecak – swój jedyny bagaż – i załomotał w drzwi wagonu, chcąc zwrócić na siebie uwagę maszynisty.

– Otwierajcie! – Łup-łup-łup i jeszcze raz: – Otwierajcie!

– Co pan robisz? – zapytał ktoś sennie.

Szczęknął rygiel, szurnęły przesuwane drzwi.

– Wysiadam – rzucił krótko i wyskoczył wprost na tory, aż żwir zachrzęścił mu pod butami.

Rozejrzał się wokoło, był sam, nikt inny nie wysiadł. Teraz, gdy wzrok przyzwyczaił mu się już do ciemności, widział zarys niekształtnej bryły dworca, a raczej tego, co z niego zostało. Usłyszał szybkie kroki, podszedł do niego jeden z żołnierzy.

– Wy kto? – zapytał wściekle, błyskając mu w oczy światłem latarki.

Wolno upuścił plecak na ziemię, podniósł obie dłonie, pokazując, że nie ma złych zamiarów. Potem powoli, spokojnie sięgnął prawą ręką do kieszeni spodni, wyjął paczkę papierosów, poczęstował Rosjanina. Tamten wziął jednego, powąchał, zamruczał coś z uznaniem i wziął jeszcze trzy.

Gwizdnął przez zęby.

– Wania! – zawołał kolegę, który też wyciągnął chciwie ręce po dobre papierosy.

Zapalili wszyscy trzej, z przyjemnością wciągając w płuca aromatyczny dym.

– Mienia zowut Stefan Malewski – odpowiedział przyjezdny po rosyjsku. – Przyjechałem do pracy, mam przydział do Olsztynka.

– Dobrze po naszemu gadasz – zauważył Wania. – I cigarety dobre masz.

– I gdzie ty tu będziesz tak pracował, a? – zapytał jego kompan. Rozmowa z Malewskim stanowiła najwyraźniej miłą odmianę od ogarniającej ich na patrolu nudy.

– Milicja.

Zarechotali obaj, klepiąc się z uciechy po udach. Malewski patrzył tylko na to chłodno.

– To ty tu będziesz ważna persona – zacmokał z uznaniem Wania, poprawiając pasek karabinu na ramieniu. – No, no, trafiło się nam, nie ma co.

Tymczasem odgwizdano odjazd pociągu, słychać było, jak maszyna szarpie wagony – brzęknęły łączące je spojenia – i turkocze po torach najpierw powoli, a potem rozpędza się i odjeżdża.

Facet z obsługi dworca podszedł do nich raźnym krokiem. On też, tak jak i Ruscy, był uzbrojony.

– Witam rodaka – powiedział jowialnie. – Walenciak.

– Malewski. – Stefan uścisnął mocno podaną mu dłoń. Rosjanie przyglądali się temu obojętnie, bez słowa.

– Odejdźmy kawałek, o tutaj. Kiepską pan porę wybrał sobie na przyjazd.

– Która godzina? – zapytał Malewski czujnie.

– Dochodzi czwarta. Noc to tutaj nie najlepszy czas. Niebezpieczny. Najlepiej by było, jakby pan ze mną został, poczekał, do świtu niedaleko. Noc w miarę ciepła, prześpi się pan choćby i na trawie, a rano ruszy do Olsztynka.

– A daleko do miasta?

– Niezbyt – przyznał niechętnie. – To mała mieścina, kwadrans i jest pan pod samym ratuszem.

Malewski udał, że się namyśla.

– Pójdę teraz – oznajmił.

– Odradzam stanowczo. Nie zna pan drogi, a tu… Nocą można spotkać różne rzeczy. Wpadnie pan na szabrowników albo na Ruskich i będzie nieszczęście. Wania i Misza to porządne chłopaki, krzywdy nikomu nie zrobią, ale inni… Poza tym ciemno, zabłądzi pan…

– Do świtu niedaleko, sam pan mówił. Taka przechadzka dobrze mi zrobi.

– Odważny pan jest. – Walenciak pokręcił głową. A raczej głupi, dodał w myślach. – Broń pan chociaż ma?

Malewski poklepał się po kieszeni wymownym gestem.

– Niech pan się nie martwi, poradzę sobie.

Walenciak wzruszył ramionami.

– Jak pan chce. Musi pan dojść na rynek, do ratusza. Za dworcem w lewo, potem cały czas prosto. Tylko niech pan omija Wasserturm, dobrze radzę. Tam wszystko zawalone, nie przejdzie pan.

Uścisnęli sobie dłonie na pożegnanie. Malewski założył plecak, poprawił na ramionach szelki, żeby równomiernie rozłożyć ciężar skromnego bagażu. Na odchodne skinął ręką żołnierzom i ruszył przed siebie.

Pożałował swojej głupiej brawury już po paruset metrach, które pokonał. Ciemność, której nie rozpraszały te okruszyny świateł latarek czy reflektory pociągu, zdawała się gęsta jak kisiel i jak on lepka. Było dopiero co po pełni, ale tej nocy księżyc postanowił ukryć się za chmurami, zupełnie jakby robił Malewskiemu na złość. Postąpił jeszcze parę kroków, obejrzał się za siebie. Mógł jeszcze wrócić, nie uszedł daleko. Pomyślał jednak, że właśnie tego spodziewa się po nim Walenciak. Do świtu niedaleko, powtórzył sobie.

Parł przed siebie powoli, jak ślepiec, wyciągając naprzód ręce i ostrożnie badając stopami grunt, zanim wzrok przyzwyczaił mu się nieco do ciemności. Tutejsze ulice były w fatalnym stanie, daleko im było do nowoczesnych, asfaltowanych ulic miejskich. A może i były asfaltowane, ciężko stwierdzić, pod stopami czuł jedynie żwir i piasek, w który od czasu do czasu zapadały mu się buty. W powietrzu unosiła się woń spalenizny, która w połączeniu z mocnym, zielnym aromatem z okolicznych łąk byłaby swojska i znajoma, przywodząca na myśl ognisko czy biwak, gdyby nie to, że dominował nad nią stęchły zapach przesiąkniętego wilgocią gruzu i słodkawa, mdląca woń rozkładu.

Starał się iść cicho, ale musiał wystraszyć swoimi krokami jakiegoś gryzonia albo ptaka, bo coś gwałtownie zaszurało w zaroślach. Instynktownie odskoczył na bok, lewa stopa obsunęła mu się po krawędzi jakiejś wielkiej wyrwy w drodze, coś zakłuło go w kostce. Zasyczał, pokręcił stopą na wszystkie strony. Na szczęście nie było tak źle, mógł dalej iść, nie bolało jakoś bardzo. Na miejscu przyłoży sobie do kostki coś zimnego, ale może nawet nie będzie takiej potrzeby.

Spojrzał w górę, na niebo. Nic nie zapowiadało jeszcze świtu, gwiazdy zdawały się wisieć w próżni tuż nad jego głową, aż chciało się je strącić ręką. Było zimno, jak to w majowe noce, aż poczuł mróz w kościach, chociaż już dawno było po „zimnej Zośce”. Ale taki to był już rok, że po straszliwej, siejącej spustoszenie zimie wiosna ani myślała wychodzić z ukrycia, a i lato nie wiedziało, co ma z tym fantem zrobić, zacząć się na dobre czy może przeczekać. Dnie męczyły upałem tak, że człowiek modlił się o wieczór tylko po to, żeby za chwilę przeklinać lodowate noce. Błogosławił w myślach upór ciotki Joanki, która żegnając się z nim, wcisnęła mu na odchodne jeszcze sweter wyszperany w darach. Miał dwie wypalone papierosem dziury, które od razu zacerowała, brzydki wzór i był na Stefana stanowczo zbyt duży, ale za to teraz porządna wełna przyjemnie grzała mu grzbiet.

Nagle coś zawyło w oddali, odgłos niepodobny do wydawanego przez jakiekolwiek zwierzę, które znał. Poczuł, jak wysoki, przenikliwy skowyt rozchodzi się dreszczem po jego kręgosłupie. W uszach słyszał szum tętniącej gwałtownie krwi, dłonie zwarły mu się w pięści. Poczuł pod kłykciami jakiś mur, odruchowo przywarł do niego plecami. Olsztynek odpowiedział szczekaniem; okoliczne psy, niedużo, kilka zaledwie, jeśli dobrze słyszał, ujadały wściekle, chrypnąc od tego niekończącego się, pełnego przerażenia i furii wrzasku. Zdawało mu się, że nad uchem słyszy czyjś oddech, że jakaś sucha dłoń muska mu ramię, krzyknął więc i odsunął się. Sięgnął po broń, szczęknął odbezpieczony zamek. Dłoń z pistoletem drżała mu lekko, musiał podtrzymać nadgarstek drugą, wolną ręką. Wiedział, że nie odważy się strzelać na oślep, bo huk wystrzału ściągnąłby tu zaraz ruski patrol, a wtedy już na pewno zostałaby z niego tylko mokra plama na piasku. Usłyszał jeszcze czyjś chrapliwy śmiech, ale jego zmysły były już tak wyostrzone buzującą w żyłach adrenaliną, że równie dobrze mógł on dobiegać z odległości paru kroków od niego, co z okien dwa domy dalej. Ułamek sekundy później wszystko uspokoiło się, ucichło jak ucięte nożem. Psy przestały wyć równie nagle, jak zaczęły. W ciszy, która zapadła tak niespodziewanie, słychać było jedynie szum wiatru w trawach i koronach drzew i ciężkie dyszenie Malewskiego, który bezwładnie osunął się po murze. Próbował kucnąć, ale trzęsące się nogi odmówiły mu posłuszeństwa, opadł więc ciężko na ziemię. Pobrudzę spodnie, pomyślał kretyńsko, ale nie miał siły się podnieść.

Raz po raz nabierał głęboko powietrza, starając się uspokoić oddech i rozszalałe tętno. Całe wieki trwało, zanim opadło z niego napięcie. Została tylko obezwładniająca słabość i poczucie śmieszności.

Jednocześnie zrobiło się jaśniej, dało się już dostrzec kontury budynków, a raczej ich ruin, kikuty pni wyciętych drzew, dziwne kształty zalegające na chodniku naprzeciwko. Niebo robiło się już tylko granatowe, a potem popielate, by niebawem wybuchnąć na wschodzie fioletem, różem i pomarańczem. Jak dobrze, pomyślał. Jak dobrze, że świt.

Z papierosem w ustach szedł przez uśpione miasteczko, chłonąc księżycowy krajobraz, klimat apokalipsy, znajomy aż do bólu. Mijał popalone, poczerniałe domy, puste wydmuszki dawnych kamienic. Podziurawiony asfalt przerodził się w równie podziurawiony bruk, z którego pracowicie wydłubano kamienie jak smakowite rodzynki z drożdżowego ciasta. Dziwne kształty na chodniku okazały się rozbitym pudłem pianina, z którego ktoś przywłaszczył sobie jedynie klawisze, szafą z połamanymi drzwiami, pozbawioną szuflad komodą i samotnym wyściełanym krzesłem. Pod jednym z budynków leżało wzdęte truchło konia, fetor padliny, przytłumiony dotąd nocnym chłodem, teraz buchnął mu w nozdrza. Poczuł, jak cuchnąca, przegniła ręka zaciska się na jego żołądku, przyspieszył więc kroku, wzniecając przy każdym ruchu tumany kurzu i wzbijając w powietrze lekkie, białe płatki, otulające wszystko dokoła, osiadające na stertach cegieł, na ubraniu, na włosach. W pierwszym, dziecinnym skojarzeniu pomyślał, że to śnieg, ale gdy przyjrzał się bliżej, zobaczył, że to tylko pierze i puch z rozprutych żołnierskimi bagnetami pierzyn i poduszek. To, co do tej pory brał za kamienie i żwir, w rzeczywistości było rozbitym szkłem, okruchami kryształowych naczyń, resztkami porcelany. Tuż obok niego błyskało złotem uszko od porcelanowej filiżanki, postawił na nim stopę i roztarł je na pył podeszwą buta, czując przy tym najpierw dziwną satysfakcję, a zaraz potem wstyd.

Na ścianach budynków skrzypiały tabliczki z niemieckimi nazwami ulic. Leipzigerstrasse – głosił napis na jednej z nich, zasmarowany niedokładnie jakąś brązowawą, zaschniętą mazią. Fekaliami, sądząc po zapachu, który docierał aż tutaj.

Zdewastowane uliczki wyglądały jak zalane miodem, z tym ciepłym, złocistym światłem, wypełniającym je coraz szczelniej z każdą minutą. Uznał ten kontrast za intrygujący, życie i śmierć w jednym kadrze, obraz godny pędzla któregoś z tych ekstatycznych artystów, tworzących płótna kipiące brutalnością i energią. Mógłby to być kubistyczny pejzaż, urywane, mocne kreski, wielkie bryły o ostrych jak noże krawędziach, wszystkie utrzymane w różnych odcieniach szarości, z przebłyskującą od spodu żółcią.

Chryste, co za banał.

Dowlókł się wreszcie do rynku. Przed sobą miał krótszy bok wielkiej, masywnej bryły z wieżą na górze, o dziwo nietkniętej przez pożary. Po prawej stronie otwierała się pusta, prostokątna przestrzeń, okolona zgliszczami kamienic i zwieńczona u przeciwległego końca resztkami ceglanych, gotyckich murów zapewne dawnego kościoła albo zamku. To chyba rynek, uznał, nie chciało mu się już podchodzić bliżej. A skoro tak, to przed sobą mam ratusz.

Zerknął na zegarek. Prawie piąta. Nie miał po co pukać, nikt by mu nie otworzył, a jeśli nawet, to tylko po to, żeby go stamtąd czym prędzej przegonić. Ma więc przed sobą jakieś dwie godziny czekania. Trudno, uparł się głupio, żeby tu przyjść, więc teraz musi cierpieć.

Pokręcił się chwilę, szukając miejsca, które byłoby dostatecznie wygodne. Znalazł takie na tyłach ratusza, gdzie zachowało się w całości kilka eleganckich kamieniczek z dużymi, łukowatymi oknami na parterze, które kiedyś kryły zapewne wnętrza kawiarenek, restauracji czy zajazdów, a teraz – pozabijane kawałkami byle jak przyciętej dykty, najeżone odłamkami porozbijanych szyb – przypominały oczy nieboszczyka, któremu ktoś pośmiertnie zaszył powieki.

Usiadł, oparł się o mur jednej z nich, wyciągnął nogi przed siebie. Plecak położył z boku i oparł na nim ramię, tak z przyzwyczajenia, na wszelki wypadek. Poczuł głód, ale nie miał przy sobie nic do jedzenia, ostatnie przyszykowane przez ciotkę kanapki zjadł jeszcze w pociągu, nie został mu po nich nawet zatłuszczony od smalcu papier. Coraz bardziej dokuczało mu też pragnienie. Zapaliłby, co pomogłoby mu oszukać pusty żołądek, ale po papierosie czułby jeszcze większą suchość w ustach. No nic, będzie musiał wytrzymać. Jeszcze godzina.

Wbrew rozsądkowi pozwolił za to dojść do głosu zmęczeniu. Teraz, w świetle dnia, panika, którą czuł jeszcze nie tak dawno, wydawała się nierzeczywista, groteskowa. Rozejrzał się, dookoła nie było żywego ducha. Bezpiecznie. Wiedziony starym przyzwyczajeniem przymknął oczy, chcąc odpocząć na zapas, póki miał okazję. Nawet nie wiedział, kiedy zasnął.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: