Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • nowość
  • promocja

Gwiazdy w Łańcuchach - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Format:
EPUB
Data wydania:
26 listopada 2025
3963 pkt
punktów Virtualo

Gwiazdy w Łańcuchach - ebook

 

Ta książka jest tak dobra. Brutalny temat, piękny styl. Historia z głębi serca.

—Stephen King

Pamiętasz historie o szlachetnej Ameryce? O wolności, która przysługuje każdemu, o drugich szansach i sprawiedliwości?

To nie będzie taka historia.

"Gwiazdy w łańcuchach" to igrzyska w streamingu, w których skazani przelewają krew ku uciesze wiwatującej publiczności. Łączą reality show z gladiatorskimi arenami. Działają w świetle prawa. Zarabiają miliardy. I nie biorą jeńców.

To opowieść o więźniach walczących na śmierć i życie na oczach milionów widzów. O skazanych, którzy stali się gwiazdami show, w którym przegrana oznacza śmierć, a wygrana nic poza kontynuacją walki o przetrwanie. O Thurwar i Staxxx – zawodniczkach, wojowniczkach, kochankach, każdego dnia zmuszonych wybierać między działaniem choć symbolicznie humanitarnym a przeżyciem.

To książka o tym, jak wygląda wolność, kiedy trzeba na nią zapracować własną krwią. O systemowym rasizmie, o przemocy sprzedawanej jako rozrywka i o tym, co zostaje, kiedy wszystko inne ci odebrano.

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8375-102-3
Rozmiar pliku: 9,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Poczuła na sobie ich wzrok, spojrzenia katów.

– Witaj, młoda damo – rzucił Micky Wright, główny komentator i prezenter „Gwiazd w Łańcuchach”, najdroższego klejnotu w koronie Więziennego Programu Rozrywkowego. – Zechcesz się nam przedstawić? – Podeszwy wysokich butów konferansjera deptały murawę Areny, długiego i zielonego boiska futbolowego, poznaczonego białymi jak kreski kokainy liniami. W ten weekend wypadał Super Bowl, o którym to fakcie Wright musiał na mocy kontraktu wspominać pomiędzy wszystkimi meczami tego wieczora.

– Wiesz, jak się nazywam.

Powiedziała to pewnym, opanowanym głosem i poczuła nikły płomyk miłości do siebie samej. Dziwne. Od tak dawna czuła się fatalnie. Tłum chyba jednak docenił arogancki ton. Rozległy się owacje i wiwaty, choć wsparcie kibiców naznaczone było brutalną ironią. Spoglądali z góry i widzieli czarnoskórą kobietę, ubraną w szary, więzienny kombinezon. Była wysoka i silna, a oni patrzyli ze swoich wyżyn na jej ciasno zaplecione włosy. Wpatrywali się w nią ze złośliwą satysfakcją. Już wkrótce miała umrzeć. Byli tego pewni tak samo, jak pewni byli istnienia słońca, księżyca i powietrza, którym oddychali.

– Oho, ostra jak brzytwa, widzę. – Wright uśmiechnął się od ucha do ucha. – Może właśnie taki pseudonim powinniśmy ci nadać? Pani Brzytwa?

– Nazywam się Loretta Thurwar – powiedziała. Podniosła wzrok na otaczającą ją publiczność. Zebrało się ich tak wielu. Fala za falą ludzkich istot, które nigdy nie poczują na sobie równie okrutnej uwagi. Nie zrozumieją; nie dowiedzą się, że człowiek w takiej sytuacji staje się naraz maleńki i wszechmocny. Nie usłyszą dudniącego chóru tysięcy głosów; głośnego, niemilknącego, pulsującego ryku, który nawet jeśli znika z uszu, wciąż wyraźnie przepełnia wibracjami całe ciało. Thurwar mocniej ścisnęła w dłoni broń. Dostała go przed chwilą: cienki korkociąg z uchwytem z wiśniowego drewna. Przyrząd lekki, prosty i słaby.

– Ach, więc jednak nie Pani Brzytwa? – rzucił Wright, obchodząc ją łukiem po szerokiej orbicie.

– Nie.

– Może to i lepiej. – Ruszył w stronę swojego stanowiska. – W sumie szkoda byłoby zmarnować tak dobry pseudonim. – Zaśmiał się, a tłum zawtórował mu jak echo. – Cóż, Loretto Thurwar – podjął wesołym, protekcjonalnym tonem, którego ostrze mierzyło prosto w nią. Imię podzielił na trzy twardo brzmiące sylaby, nazwisko wypowiedział melodyjnym, dziecinnym głosikiem. – Witamy na Arenie, kochanie.

Powietrzem wstrząsnęło suche, elektryczne kaszlnięcie. Niewidzialna moc pociągnęła Thurwar ku ziemi tak mocno, że przez moment przestraszyła się, iż ramię wyskoczyło jej ze stawu. Uklękła. Nie wiedząc, co zrobić innego, zaczęła się śmiać. Najpierw tylko chichotała, po chwili zaniosła się głębokim rechotem. Utrzymująca ją w miejscu siła wszczepionych w nadgarstki magnetycznych implantów odczuwalna była pod skórą niczym łagodny masaż. Palcami mogła poruszać swobodnie, lecz przeguby przywarły do platformy jak przyklejone. Absurdalne to wszystko. Śmiała się, aż wreszcie zabrakło jej tchu. A potem zaśmiała się znowu.

Rozległo się bicie dzwonów.

– Powstańmy, proszę, uhonorujmy jej wysokość! – wydarł się Wright i przebiegł resztę drogi do stanowiska.

Tłum poderwał się z miejsc. Zamarli sztywno wyprostowani. Specjalnie dla niej.

Wyszła na boisko. Ręce osłonięte ochraniaczami ze specjalnego stopu aluminium. Sięgające karku warkoczyki. Obnażone barki, na których widniało wytatuowane logo WholeMarket™. Wyrastające z napierśnika połyskujące pręty opasywały muskularny brzuch niczym klatka. Strój wykonany na specjalne zamówienie. Kiedy Thurwar zobaczyła go po raz pierwszy, pomyślała, że to jedynie rodzaj pancerza, ale nie. To było coś więcej. Oglądała tamtą transmisję na żywo. Dopingowała nawet. Patrzyła w napięciu wraz z innymi osadzonymi, stłoczonymi w więziennym bloku wokół ekranu, a wojowniczka wypięła z napierśnika dwa stalowe żebra i wbiła je głęboko w oczy Boba Procarza.

Dzisiaj Thurwar widziała to wszystko na żywo. Dla Melancholii Bishop była to ostatnia walka. Udało się jej. Dokonała czegoś, co nie udało się żadnej kobiecie przed nią. Przeżyła w Obiegu trzy lata. Przez trzy lata miażdżyła przeciwników swym młotem, Hass Omahą, przez trzy lata gruchotała ich ciała maczugą, Vegą. Przez trzy lata podbijała serca i dusze.

– Oto Królowa Potępionych!

W rękach miała jedynie hełm. Przypominał hełmy krzyżowców – cynowy, ze złotym krzyżem pośrodku.

– Niszczycielka! Pogodynka Niepogody, Piewczyni Śmierci we własnej osobie!

Dzwon zabrzmiał po raz siódmy; kibice zaczęli wrzeszczeć. Od lat był to ich święty rytuał. Siedem uderzeń dzwonu dla Melancholii Bishop. Widzieli, jak wojowniczka oczyszcza świat z szumowin. Widzieli, jak zabija mężczyzn i kobiety, tych samych ludzi, których wcześniej rzekomo kochali. Stanęła wyprostowana i spojrzała na nich po raz ostatni. Już wkrótce miała odzyskać wolność.

ME-LAN-CHO-LIA.

ME-LAN-CHO-LIA.

ME-LAN-CHO-LIA.

Kibice wiwatowali. Omiotła trybuny uważnym spojrzeniem brązowych oczu. Po chwili uniosła hełm nad głowę i założyła go. Czuła się w nim bardzo swobodnie.

ME-LAN-CHO-LIA.

ME-LAN-CHO-LIA.

ME-LAN-CHO-LIA.

– To już ostatnia taka okazja! – wykrzyknął Wright. – Pomóżcie mi, proszę, powitajmy wspólnie najznamienitszą zawodniczkę, jaka kiedykolwiek postawiła stopę na Arenie. Pierwszą Damę Katowskiej Ballady. Świętą Kochanicę, Kobietę Krzyżowca. Najtwardszą wojowniczkę, jaką widziała Ziemia. Powitajmy waszą ulubienicę, waszą własną Melody „Melancholię Bishop” Price!

Waszą własną, powtórzyła w myślach Thurwar, wstrząśnięta energią miłości, jaka eksplodowała na widowni.

Kochali ją gorąco, a przecież ta kobieta, na przekór wszystkiemu, nie należała do żadnego z nich. Otaczająca ją aura dawała to jasno do zrozumienia. Była na tyle silna, że zmusiła Thurwar do opuszczenia wzroku. Jakby naprawdę była jakąś królową.

Thurwar, pochylona w swej Klatce, zerknęła na tę niewiarygodną potęgę. Młot i maczuga. Po jednej stronie boiska stał rycerz w lśniącej zbroi. Po drugiej klęczała ona – w kombinezonie, z korkociągiem w śliskiej od potu dłoni.

BI-SHOP!

BI-SHOP!

– Jakieś ostatnie słowo na pożegnanie, Melancholio? – zachęcił Wright.

– Co więcej mogłabym powiedzieć? – Bishop zwróciła się do kibiców. Jej głos rozległ się spod hełmu znajomym metalicznym echem. – Jestem w miejscu, w którym zaczynałam!

Tłum zawył z dzikiej uciechy.

– Na początku drogi miałam na plecach dwa tatuaże, dwa duże M. Dwa morderstwa. Kiedy odejdę, nadal będą tylko dwa. Ale żeby móc dzisiaj tu stanąć, musiałam zabijać znacznie częściej.

– Święta prawda. Napracowałaś się – przyznał Wright. – Ale czy zapamiętałaś któregoś z rywali szczególnie? Przeżyłaś tak wiele wspaniałych, doniosłych chwil. Pokonałaś momenty zwątpienia, jakie złamałoby niejednego. I teraz, gdy wspięłaś się na szczyt i spoglądasz za siebie, z czego jesteś dumna najbardziej?

– Dumna? – Stalowa twarz zwróciła się ku niebu. Ramiona Bishop zagrały, parsknęła śmiechem. Skonsternowany tłum zawtórował jej niepewnie. Śmiali się, gdyż była ich królową. Śmiali się coraz głośniej, lecz Melancholia nagle zamilkła. Publiczność przestała rozumieć, nie wiedzieli, co zrobić.

– Blokada! – zawołał Wright. Ponownie rozległo się elektryczne kaszlnięcie i tym razem to Melancholia Bishop została przytwierdzona do swojej platformy. HKM, do którego mówiła, podfrunął wyżej i przeleciał za jej plecy.

Widzowie jęknęli. Zablokować królową, uciszyć w dniu wyzwolenia. Cios poniżej pasa. Nagłą blokadę stosowało się wyłącznie wobec najbardziej nikczemnych, buńczucznych i wylęknionych. Odwrócili się z niesmakiem, lecz już zaraz spojrzeli ponownie, bo mieli zobaczyć moment dziejowy: wyzwolenie Melancholii Bishop.

– Zaczynajmy! – wydarł się Wright.

Stadion wypełnił donośny, pusty dźwięk zwalnianej blokady. Kobiety zostały na siebie poszczute.

Thurwar zerwała się i pobiegła. Popędziła prosto na niepokonaną rywalkę. Gdy znalazła się odpowiednio blisko, wyskoczyła w powietrze i wzięła zamach ręką, w której ściskała korkociąg. Wymierzyła, krzyknęła i uderzyła. Szyja, szyja. Jej ciało wybrało szyję.

Melancholia chwyciła Thurwar za przegub, całkowicie pozbawiając cios energii. Zaraz potem wyrżnęła ją w brzuch.

ME-LAN-CHO-LIA.

Kibice wyli do rytmu basowych bębnów. Nie raz i nie dwa oglądali, jak królowa stosuje swą ulubioną taktykę „złap i zniszcz”. Widzieli, jak odrzuca jedną ze swych broni, Hass Omahę lub Vegę, jak unieruchamia przeciwników jedną ręką, a drugą zadaje rozstrzygające, mordercze uderzenie. Dzisiaj jednak chwyciła tę miernotę, to zero, za rękę i przywaliła jej po prostu gołą pięścią. Przecież w ten sposób nie mogła zabić nikogo. Bawiła się ofiarą jak kotka. Śmiali się, wiwatowali, dopingowali. Królowa nawet teraz, na końcu drogi, dostarczała znakomitej rozrywki. Prawdziwa showmanka.

– Nie celuj prosto we mnie, bierz poprawkę na ruch – syknęła Melancholia. Publiczność tego nie usłyszała. Bishop miała na głowie hełm, a w pobliżu nie było HKM-ów. Znajdujące się zbyt blisko kamery rozpraszałyby i wpływały na wynik walki. Ścierające się na Arenie kobiety mogły rozmawiać swobodnie.

Melancholia uderzyła Thurwar raz jeszcze i pchnęła ją na murawę.

Thurwar zrozumiała, że została oszczędzona. Nie miała pojęcia dlaczego. Odepchnęła od siebie wizję śmierci, którą ujrzała, gdy Bishop zamknęła jej rękę w uścisku. Podniosła wzrok na majaczącą powyżej heroiczną, straszliwą rywalkę.

– Słyszysz, co mówię? – spytała Melancholia.

Thurwar zaczęła szukać po omacku. Zdyszana błądziła dłonią po trawie. Zgubiła korkociąg. Poczuła do siebie nienawiść, uczucie intensywne, znajome. Zapłakała. Szlochała z litości do żałosnej istoty, jaką się w tej chwili stała, skulonej, spanikowanej. Do stworzenia, które miało wkrótce umrzeć. A morderczyni wciąż do niej mówiła.

– Posłuchaj mnie wreszcie! – warknęła. Thurwar poczuła kopnięcie w żebra. Potoczyła się po murawie, zachłysnęła i ponownie wstała.

Zebrała się w sobie i spojrzała na Kobietę Krzyżowca. Chciała zwyciężyć. Potrzebowała tego rozpaczliwie. Gorąco łaknęła zmasakrować, zniszczyć stojącą nad nią przeciwniczkę. Chciała usłyszeć płacz tłumu. Po raz pierwszy od bardzo dawna chciała żyć.

Rzuciła się na Melancholię z gołymi rękami. Zauważyła, że młot i maczuga leżą na ziemi. Tytanka chciała rozegrać partię życia. Thurwar zaatakowała z impetem umierającego i powaliła rywalkę na ziemię. Przeturlały się splecione, ich ciała potoczyły się po białych liniach boiska. Wtem Thurwar poczuła ostre szarpnięcie za włosy. Uniosła odruchowo rękę do głowy i dostała w pierś. Melancholia podciągnęła ją na kolana.

– Masz to zgolić – poleciła z ręką we włosach Thurwar.

Tym razem Thurwar usłyszała, zrozumiała, że otrzymała wskazówkę.

– Zgól te kudły – podjęła Bishop cichym, stalowym tonem. I znów przywaliła Thurwar w twarz.

Thurwar poczuła krew, spływała z nosa do ust. Raz jeszcze została rzucona na murawę.

– Leży tuż przed tobą – doleciało do niej. – Wybieraj. W tej chwili. – Melancholia uniosła ramiona w geście zwycięstwa. Cały świat zaniósł się rykiem.

Thurwar zobaczyła. Stalowa spiralka z drewnianą rękojeścią. Skoczyła ku niej niczym wąż, z pośpiechu głęboko zraniła się w środkowy palec. Zignorowała krew, podniosła się na równe nogi. W tej samej chwili Melancholia Bishop zwróciła się do niej. Pochyliła się i sięgnęła po młot.

Thurwar zaczęła krążyć. Obchodziła rywalkę długimi, ostrożnymi krokami, szerokim łukiem. Wrzawa na widowni osłabła, przeszła w miarowy pomruk, lecz w tej chwili dźwięki stały się już zaledwie własnym echem, podobnie jak wypełniający ciało Thurwar ból.

– Ja grałam w ich grę. Ty w nią nie graj.

– Nie mam zamiaru tu umrzeć – odparła Thurwar. Jakaś od dawna stłumiona część jej samej wydostała się na powierzchnię.

– Więc bierz poprawkę. – Bishop spojrzała jej w oczy. – Jestem bardzo zmęczona. Rozumiesz?

– Nie mam zamiaru tu umrzeć – powtórzyła Thurwar, słowa wypowiadały się same. Nadal krążyła wokół Bishop, cofała się. Chciała zyskać miejsce na rozbieg. Bishop obracała się wraz z nią.

– Więc bierz poprawkę. I ogól, kurwa, łeb. A potem spraw, żeby pokochali jakąś wersję ciebie. To najważniejsze. Najpierw miłość. Kochaj i wydostań się stąd.

Thurwar czekała. Wciąż kurczowo ściskała w ręku korkociąg. Bishop ugięła nogi w kolanach, lekko, na tyle tylko, by powiedzieć: „No dawaj, atakuj”. Spojrzała na Thurwar i podjęła:

– Nie pozwolę ci żyć. Ty sama musisz wybrać życie. Zamachnę się młotem poziomo. Kiedy już uderzę, nie zatrzymam ręki. Rozumiesz?

Thurwar rozumiała i nie rozumiała. Nie potrafiła. Nie w tej chwili. Bishop sięgnęła do hełmu i zdjęła go z głowy. Pokrywające jej szyję blizny było widać wyraźnie nawet na ciemnej skórze. Błyszczały. Włosy miała splecione w rzędy drobnych warkoczyków. Melancholia poderwała ręce i tłum na nowo wrzasnął z zachwytu. Thurwar zerknęła na wielki ekran Jumbotronu. Nagle dotarło do niej, że ten bóg jest, podobnie jak ona, kobietą.

Melancholia Bishop posłała jej jeszcze jeden uśmiech. Zaraz potem twarz wojowniczki zastygła, przepełniła ją żądza mordu. Thurwar pobiegła naprzód, prosto ku przeznaczeniu.

Jej lewa ręka uniosła się w powietrze. Luźno zaciśnięta dłoń. Poderwała prawą stopę, postawiła ją i odbiła się tak mocno, jak tylko mogła. Gnała przed siebie, tonąc w wolności wzbierającego rozpędu. Wzrok skupiła na szyi Bishop, jędrnej i ludzkiej jak wszystkie szyje świata. Jej lewa ręka cofnęła się, zagarnęła powietrze i odepchnęła je w tył, a lewa stopa uniosła się wraz z kolanem. Przyspieszała. Biegła.

ME…

Lewa stopa opadła jako pierwsza, podeszwa wylądowała i przed kolejnym wybiciem Thurwar z premedytacją przeniosła ciężar na palce. Jej ciało wciąż pamiętało, jak się biega, zawsze pamiętało.

…LAN…

Ramiona zamieniły się pozycjami, mijały się miarowo. Prawa noga znowu podniosła się i opadła. Pędziła coraz dłuższymi susami. Była już bardzo blisko. Nie myślała o niczym, zaufała rozpędzonemu ciału.

…CHO-LIA.

Ręce pracowały niczym ostrza nożyc, nogi niosły. Parła, pracując wszystkimi kończynami, wciąż nabierała prędkości. Jej ciało mówiło: nie jesteś bezbronna. Ta prędkość, ja, twoje ciało, to właśnie twoja broń.

Kiedy dzieliły je dwa kroki, Melancholia wzięła zamach. Cofnęła ramię, gromadząc energię. Młot powędrował za jej plecy, ucieleśnienie niszczycielskiego potencjału.

Stopa Thurwar ponownie uderzyła w murawę. Melancholia zaatakowała, pozwoliła, by młot pociągnął ją za sobą. Zaśpiewał w powietrzu katowską balladę. Thurwar rzuciła się na ziemię, wtuliła głowę w ramiona i przetoczyła się, a młot rozsypał swoje mordercze nasienie w pustkę. Thurwar przykucnęła i skoczyła z wrzaskiem, wyciągając przed siebie prawą rękę, tę z korkociągiem. Rozpłatała Melancholii szczękę.

Cisza obudziła w niej coś nowego.

Czerwień zbryzgała jej palce. Poczuła mrowienie na całym ciele. Z ust Bishop bluznęła krew. Młot wzbił się ku górze i spadł potężnie, zabójczo, ledwie muskając bark Thurwar, która zwinnie usunęła się z drogi. Thurwar wskoczyła rywalce na plecy. Oplotła jej talię nogami i mocno dźgnęła korkociągiem w bok szyi. Wyciągnęła stal i wbiła ponownie. Kiedy tym razem spróbowała wyciągnąć spiralne ostrze, poczuła opór. Korkociąg uwiązł w ciele Melancholii. Thurwar szarpnęła mocniej i w dłoni została jej sama rękojeść. Reszta tkwiła gdzieś w krtani. Nie mając czym dźgać, Thurwar grzmotnęła Melancholię pięścią. W głowę. Po trzech ciosach kolana mistrzyni wreszcie lekko się ugięły.

Bishop machnęła ręką do tyłu. Słabo, jakby opędzała się od natrętnej muchy. Jej młot leżał na trawie. Thurwar syciła się słodką, nabrzmiałą, pełną trwogi i podziwu ciszą.

Ryknęła i w tej chwili był to jedyny dźwięk. Zeskoczyła z pleców rywalki. Melancholia stała. Jakimś cudem stała. Nieruchomo, sennie. Widząc to, Thurwar pochyliła się po młot. Jej palce znalazły rękojeść i wtedy Bishop spojrzała prosto na nią. Przestraszona Thurwar odskoczyła. Melancholia chwyciła się za szyję, zaraz potem opuściła dłoń. Oczy miała brązowe, piękne, zmęczone i kiedy tak patrzyła na Thurwar, swoją zabójczynię, na mgnienie rozwarły się szerzej.

No dawaj, powiedziały.

Thurwar posłuchała. Podbiegła. Młot spadł na twarz swej pierwszej właścicielki niczym bomba, a kibice, ci wszyscy ludzie dokoła… W tej chwili nie milczał już nikt.

------------------------------------------------------------------------

1 HKM – holokamera z mikrofonem EyeBall™ jest podstawowym rejestratorem dźwięku i obrazu wykorzystywanym do transmitowania sportów akcji. Te inteligentne, samobieżne, latające kamery taplają się w pocie i błocie, byście wy nie musieli. Produkt firmy Kodex. (Wszystkie przypisy autora, chyba że oznaczono tłumacza).Świętość. Czysta świętość.

Niski pomruk tysięcy czekających na nią ludzi. Ocean głosów przelewający się nad nią i wszędzie dokoła. Sięgnęła po swoją kosę. Poprosiła strażników, żeby się odsunęli, zamachnęła się w lewo i w prawo. Rozgrzewka dla kręgosłupa. Przepełniła ją energia. Zamknęła oczy i wkroczyła do swego ciała. To ciało nie zawsze zapewniało poczucie bezpieczeństwa, lecz teraz, w toni oceanu głosów, zdawało się nieskazitelne.

Otworzyła się przed nią brama. Tutaj, w wylocie otwierającego się na światło tunelu, Hamara „Huragan Staxxx” Stacker wciąż była jedynie zarysem sylwetki.

Podleciała do niej świecąca metalowa kula.

– Kto sprawia, że cios noża staje się rozkoszą?

Rozległa się głośna elektroniczna muzyka. Rytm nakładający się na rozkołysaną melodię i zapętloną, syntetycznie podrasowaną ścieżkę wokalu. Serca widowni zabiły żywiej.

– STAXXX – odpowiedzieli chóralnie, z przekonaniem.

Wybiegła na plac. Zawieszone wysoko reflektory rozbłysły, ozłociły jej brązową skórę. Grube sznury dredów spływały jej na kark, sięgały za ramiona, opadały na napierśnik wykonany z superlekkiego, specjalnie wzmocnionego polimerowego włókna węglowego, oznaczonego symbolem kosza pełnego owoców, znakiem towarowym sieci WholeMarket™. Golenie i lewą rękę owinięte miała pasami białej ćwiekowanej skóry, w stylu spopularyzowanym przez Thurwar. Lewe ramię dodatkowo chronił twardy karwasz. Niegdyś białe, wojskowe buty pokryte były ziemistymi i czerwonymi plamami. Uda ściśnięte miała gumowymi, mocno opinającymi mięśnie legginsami, także oznaczonymi owocowym koszem WholeMarket™, widniejącym w okolicy biodra, co ważne – w sporej odległości od genitaliów, na co zapewne nalegałyby inne czołowe marki. WholeMarket™ celował w rynek familijny.

Jej przeguby świeciły. Ich blask stanowił namacalny dowód wieczystej władzy, jaką miały nad Staxxx wszczepione pod skórę magnetokajdany.

Okrążyła ją jeszcze jedna latająca kamera, skupiona na wytatuowanych na całym ciele iksach. Jeden widniał na muskularnym brzuchu, po kilka na szyi i ramionach oraz na obu powiekach. Każdy X opowiadał historię triumfu jej życia nad życiem innego człowieka. Kolekcja świadectw śmierci i witalności.

– I co? Na więcej was nie stać? – wykrzyknęła na cały stadion.

Wydęła wargi i zmarszczyła czoło, co w stukrotnym powiększeniu ukazał powyżej Jumbotron. Tłum uświadomił sobie, że zawiódł, i wydarł się jeszcze głośniej. Usta Staxxx wykrzywił szeroki, złowieszczy uśmiech.

– Kim jest ta piękna dziwka, do której walicie co noc, bydlaki? – podjęła śpiewnie, spoglądając prosto w unoszącą się przed nią holokamerę. Zakręciła swoją kosą, Kochanką, niczym śmigłem. Stal zawirowała wokół jej dłoni i przedramion. Ostrze nabierało rozpędu, przyspieszało, siekło powietrze. Staxxx manewrowała nim niczym czarodziejka. To ostrze i ta rękojeść stanowiły przedłużenie jej samej. Wiedział o tym cały świat.

– STAXXX! – odpowiedzieli chóralnie.

– Wiem, że chcecie, by ktoś złamał wam serca i dusze. Kto?

– STAXXX!

– Kogo, sukinsyny, kochacie aż do bólu?

– STAXXX!

Huragan Staxxx. Ona była huraganem, oni byli jej wiatrem i burzowym grzmotem.

– Miłości tu nie ma. Umarła. Chcę to zmienić. No dalej, ożywcie mnie! – Staxxx wbiła ostrze Kochanki w ziemię.

Owinięty w czarno-złotą skórę trzonek zakołysał się pod kątem nad ubitym podłożem Areny, pustej i płaskiej z wyjątkiem kilku znajdujących się w pobliżu środka wzniesień, wokół których starannie rozmieszczono pięć samochodów, tak by widzowie mogli jak najdokładniej obejrzeć pierwsze egzemplarze nowych modeli. Zewnętrzny pierścień placu udawał zapętlony fragment autostrady, choć rolę asfaltu odgrywał zwykły utwardzony plastik. Biały sedan stojący naprzeciwko Staxxx miał pękniętą przednią szybę. Ślad po poprzedniej walce. Nieco dalej czekał niebieski pick-up. Drzwiczki od strony pasażera zwisały smętnie, niczym obluzowany ząb w zakrwawionych dziąsłach.

– Lubicie swoją Huragan, czy może kochacie ją do bólu?

– Kochamy. Kochamy. KOCHAMY. KOCHAMY!

– Przecież wy pojęcia nie macie, co to w ogóle znaczy. Skąd moglibyście znać miłość? W życiu jej nie zaznaliście. Ale zmienimy to. Razem. Przychodzę dzisiaj, by rozdać wam porcje elektrycznej miłości! Macie ochotę na miłość?

Dźwiękowa powódź zjednoczyła trybuny, od ludzi siedzących w najwyższych rzędach po tych, którzy rozgościli się z przodu, w Krwawych Lożach, tuż za Ogniwami, które za to, by się tu znaleźć, zapłaciły Punktami Krwi. Wśród tych ostatnich była też Thurwar.

Thurwar czekała w nabożnym milczeniu, czując swędzenie łysej głowy. Po obu jej stronach siedzieli żołnierze-policjanci; wpięli ją w fotel z dłońmi skierowanymi wnętrzem ku górze, wyglądała, jakby prosiła o łaskę najwyższej instancji. Trzy czerwone, świecące linie na obu jej nadgarstkach oznaczały, że nie mogła się ruszyć, nawet gdyby chciała. Zerknęła na prawą rękę, środkowa linia była w połowie przerwana, czysto kosmetyczny defekt. Z wysiłkiem przestała myśleć o świądzie, skupiła się na podziwianiu porywającej widownię artystki.

– Jak bardzo? – Staxxx wyszarpnęła Kochankę z ziemi i podeszła naprzód. Jednym z jej popisowych numerów, rodzajem osobistego podpisu, był zwyczaj rozpoczynania starcia bez broni, którą zostawiała gdzieś dalej. Narażała się, zmniejszała swe szanse ku uciesze tłumów. – Czy kochacie mnie tak bardzo, czy może bardziej? – wypluła z siebie prosto w obiektyw HKM-a.

Kamera obserwowała ją pilnie, śledziła każdy jej ruch z opóźnieniem ledwie ułamków sekund. Staxxx nakreśliła rękojeścią kosy linię na ziemi. Publiczność zaczęła gwizdać i buczeć, ludzie chcieli więcej.

– Chciwe bydlęta – zaśmiała się Staxxx. Podbiegła jeszcze kilka kroków naprzód. Jej ciężkie buty podrywały z podłoża obłoczki kurzu. – Więc może tak bardzo? – Wyrysowała jeszcze jedną linię. Zebrani ponownie zawyli, wciąż nie byli zaspokojeni. – No dobrze, już dobrze. Myślicie, że dam sobie z nim radę? – Staxxx wskazała przeciwległą bramę. Weszła na sam środek Areny, wspięła się na ziemny kopiec. Tłum raz jeszcze eksplodował. Kochanka na moment spoczęła na ramieniu wojowniczki, po czym Staxxx zamachnęła się i złowieszcze ostrze wgryzło się w ziemię. Cofnęła się. Kosa sterczała pionowo niczym flaga. Tego jeszcze nie było. Nigdy nie zostawiła broni aż tak daleko od Klatki. Widzowie wrzasnęli w ekstazie.

Staxxx zsunęła z nadgarstka szeroką opaskę, zebrała sznury włosów w dłoń i związała je ze sobą. Zamiast gąszczu cienkich witek z jej głowy opadała teraz pojedyncza gałąź. Odwróciła się do kosy plecami i ruszyła z powrotem, słuchając wycia kibiców. Ducha można jedynie czuć, nigdy okiełznać. Przenikał jej ciało na wskroś, czynił ją lekką, świetlistą, żywą, nieomal wolną. Wróciła na czarny kafel, zainstalowany przed bramą, którą weszła na stadion. Kiedy znalazła się blisko, krawędzie magnetycznej platformy zaświeciły na czerwono.

Staxxx uniosła wysoko rozpostarte ręce. Przez chwilę pławiła się w powszechnym, spływającym na nią uwielbieniu, po czym wskazała palcem czarny X na lewej stronie swojej szyi.

– Ten, kto trafi tutaj, dokładnie tutaj, będzie tym, kto zatrzyma Huragan Staxxx!

Rozległ się pulsujący dźwięk – działających magnetycznych kajdan. Przez moment stało się to widowiskiem samo w sobie: Staxxx trwała na nogach, opierając się niewiarygodnej, ciągnącej w dół sile. Barwa jej przegubów z pomarańczowej przeszła w intensywnie czerwoną. Świecące przez skórę, wszczepione bezpośrednio w kość kajdanki domagały się, by padła na platformę. Posłała widzom buziaka i w ułamek sekundy później magnetokajdany w jej nadgarstkach zderzyły się z czarnym podestem, zmuszając do klęknięcia całe butne ciało. Staxxx czekała. Kolana na platformie, unieruchomione magnesem ręce. Rozcapierzyła palce. Była gotowa się wybić, gdy tylko nastanie pora.

Na szczycie swojej Loży Bojowej, pełniącej jednocześnie rolę sceny i budki komentatora, stanął Micky Wright. Od bramy, z której chwilę temu wyszła Staxxx, dzieliło go tylko kilka stóp. Rzucił okiem na Jumbotron, po czym, zadowolony z własnego uśmiechu, wziął głęboki oddech i wykrzyknął do HKM-a:

– Pierwsza zawodniczka jest już gotowa siać zniszczenie. Ale kto przeżyje? Grizzly czy huragan? – Sloganem „Grizzly kontra huragan” reklamowano dzisiejszą walkę. Stoiska na stadionie uginały się pod ciężarem bawełnianych koszulek z nadrukiem przedstawiającym wielkiego niedźwiedzia atakującego pazurami chmurę, z której trzaskały rozgałęzione błyskawice. – Mam wrażenie, że Huragan szaleje już w najlepsze – podjął Micky, przechadzając się po loży. – Sprawdźmy, co słychać u Niedźwiedzia.

Po przeciwnej stronie stadionu otworzyła się ze zgrzytem metalowa brama. Z jej cienia wyłoniła się zwalista góra ludzkiego ciała: Barry „Tańczący Niedźwiedź” Harris.

Głośniki splunęły deathmetalową muzyką. Niedźwiedzia powitało bezlitosne buczenie. Ruszył powoli naprzód. Miał na sobie pancerz. Jego piersi i plecy osłaniały grube, cynowe płyty, wyglądające jak wycięte z kadłuba starego okrętu podwodnego. Odsłonięte dłonie, ramiona, łokcie i kolana miał brudne i różowe. Nie nosił pod zbroją koszuli. Na grzbiecie i przy udzie wisiały mu dwa kije bejsbolowe, pobrzękujące o metalowe płyty, opatrzone słynnym skrzydlatym H – znakiem firmowym Horizon Wireless. Twarz niknęła pod przypominającym maskę spawacza żelaznym hełmem, ozdobionym namalowanym sprejem wizerunkiem ociekającego śliną, rozwartego pyska niedźwiedzia.

Przed Niedźwiedziem pojawił się HKM. Wojownik zaryczał prosto do mikrofonu kamery. Charakterystyczny „głos grizzly” zabrzmiał niczym górska lawina i sprowokował kilka okrzyków, które wyrwały się z gardeł najbardziej zagorzałych fanów. Ostatecznie skasował już sporo Ogniw. To przy nim oszczep Wędkarza Powella okazał się mniej więcej tak groźny jak pszczele żądło. A Wędkarz Powell nie był przecież cieniasem.

Niedźwiedź odpiął oba kije i odłożył je na ziemię obok platformy. Uklęknął w swojej Klatce. Czarny podest zapulsował i uwięził go.

– Pięknie. Mamy już Huragan i wygłodniałego Niedźwiedzia. Oboje zwarci i gotowi – rzucił radośnie Micky. – Czas na ostatnie słowa. – Zszedł z loży i wsiadł na elektryczną hulajnogę. Przejechał uśmiechnięty wokół stadionu, wesoło machając widowni. Przeciągał chwilę, przedłużał wyczekiwanie zebranych tłumów. Nie chciał zbyt wcześnie dać im tego, czego pragnęli najbardziej.

Podjechał do Barry’ego Harrisa. Zeskoczył z hulajnogi i usiadł ze skrzyżowanymi nogami tuż obok Klatki. Znaleźli się bardzo blisko. Wright doskonale zdawał sobie sprawę, że ta scena wryje się w ludzką pamięć. Człowiek-niedźwiedź w zardzewiałym metalowym pancerzu i on sam w szytym na miarę popielatym garniturze. Oczywiście Wright nie zbliżył się zanadto. Zachował rozsądny dystans na wypadek, gdyby magnetyczne kajdany Niedźwiedzia jakimś cudem zaszwankowały.

– Więc co nam powiesz, Niedźwiedziu? Może usłyszymy kilka ostatnich słów, zanim ruszysz zmierzyć się z huraganowym wiatrem?

Pochylony, unieruchomiony przez świecące na czerwono kajdanki, Niedźwiedź spojrzał ponad wysypaną ziemią Areną. Popatrzył na Staxxx i kosę, którą zostawiła tak daleko od siebie. Dokładnie w połowie drogi między nimi.

– Tej dziwce nie mam nic do powiedzenia – warknął. Maska zniekształcała jego głos. „Zabij kurwę, zabij kurwę” – podszepnął Barry’emu Niedźwiedź. Niedźwiedź, który od dawna trzymał go przy życiu. „Zabij kurwę”. Dotarł już tak daleko. Nie mógł myśleć o niczym innym. Zaryczał. Był przygotowany. Tłum wrzasnął. W tej chwili go nienawidzili. Ale gdyby starcie zakończyło się po jego myśli, stałby się ich bożyszczem.

– Uuu! Pełen wigoru! – rzucił Wright. Podniósł się, wsiadł z powrotem na hulajnogę i pojechał w kierunku Staxxx.

Ponownie okrążył Arenę, lecz teraz już szybciej. Widownia była rozgrzana. Wyczekali się i wkrótce mieli dostać swój przysmak.

Tym razem nie zsiadł, przystanął tylko na hulajnodze, jakby spieszył się na jakieś umówione spotkanie.

– A ty, panno Staxxx? – Głos Micky’ego poniósł się po całym stadionie. – Jakieś ostatnie słowa?

Staxxx podniosła wzrok. Od kilku minut klęczała z pochyloną głową, jakby pogrążona w modlitwie lub medytacji. Na jej usta wypłynął szczery uśmiech.

Thurwar niemal zobaczyła jej wyszczerbiony ząb, dolną jedynkę. Nie musiała spoglądać na gigantyczny ekran, by wiedzieć, że w oczach Staxxx płonie dobroć. Dobroć, która zawsze wywoływała w Thurwar dziwną, przypominającą strach emocję.

– Kocham cię – wyszeptała Staxxx, patrząc prosto na Barry’ego Harrisa. Tymi samymi słowami żegnała przeciwników przy każdym ze swoich ostatnich dziesięciu występów. Ledwie przebrzmiały, zgromadzone na trybunach tysiące podjęły je i zwielokrotniły. Kibice powtórzyli je niczym mantrę.

– KOCHAM CIĘ – wykrzyknął świat. Staxxx usłyszała echo wyznania, które wypełniło stadion, i wycofała się w głąb własnego ciała, by poczuć prawdę swej siły. Była naczyniem, naczyniem miłości, którą przed każdą walką deklarowała wprost i bez ogródek. Miłość, miłość, miłość. Napawała uczuciem tę wyzutą z miłości Arenę; czyniła ją tematem przewodnim całego swojego życia. Dowodziła wszystkim, że ona, Huragan, zdolna jest kochać gorąco, i że jeśli tylko spróbują, sami mogą pokochać. Może pewnego dnia zrozumieją, co stworzyli i do czego doprowadzili.

– Cóż, dobrze – skwitował Wright. – Dość tego czekania! – Przejechał do budki komentatora i zamknął się w niej wraz z hulajnogą. Wyjrzał ze środka przez pleksiglasową szybę i nachylił się do mikrofonu. – Odblokować! – zadysponował.

Stadionem wstrząsnął odgłos gasnących wysokoenergetycznych pól magnetycznych, zupełnie jakby kaszlnęło powietrze. Zaczęło się.

Niedźwiedź ryknął. Zgodnie ze swoim zwyczajem złożył niebu ofiarę z przepełniającej go furii. Po przeciwnej stronie placu Staxxx odepchnęła się dłońmi od platformy, wstała i ruszyła naprzód. Pierwsze kilka kroków przeszła miarowo, spokojnie wyprostowana. Jakby rozciągała mięśnie.

Harris poderwał z ziemi oba kije i zerwał się do biegu. Poruszał się niczym pędząca góra, wygłodniałymi, oczywistymi w zamiarze skokami. Pędząc, uniósł bejsbole nad głowę. HKM-y, śledzące wypadki ze sporej odległości, wychwyciły brzęk jego żelaznej zbroi, rytmiczne klaskanie bijących o wilgotne ciało płyt, podtrzymywanych na ramionach przez skórzane pasy.

Staxxx także już biegła. Thurwar przyglądała się jej ciału, swobodnemu, nieobciążonemu. Rozwarte dłonie, pompujące szybciej i szybciej ramiona, nogi łakomie skracające dystans.

Przeciwnicy spotkali się w momencie, gdy Staxxx sięgała po Kochankę.

Niedźwiedź zamachnął się, uderzył, chciał ją zmiażdżyć od razu.

Staxxx chwyciła kosę i wykręciła tułów płynnie jak wykonująca choreograficzny układ tancerka. Kije z zimnym, zabójczym impetem świsnęły w powietrzu dosłownie o centymetry od jej lewego boku. Zawirowała i cięła skośnie z góry na dół. Stalowe ostrze rozorało świat błyskiem tak raptownym, że Niedźwiedź zrozumiał, iż odebrano mu prawą nogę, dopiero gdy jego ciężkie cielsko odbiło się od podłoża.

Tłum na widowni ponownie stał się jedną istotą: oszołomioną, oniemiałą z przejęcia.

Zaraz potem istotę porwało uniesienie, szczera, surowa radość. Publiczność poderwała się z miejsc. Thurwar, gdyby mogła, wstałaby wraz z nimi. Arcydzieło przemocy. Cios godny legendy. I nagle Thurwar już stała. Strażnicy przełączyli jej kajdany w tryb pomarańczowy i polecili, aby poszła za nimi. Czas się przygotować. Poszła wpatrzona w Staxxx i patrzyła, dopóki nie mogła już bardziej wykręcić szyi. Moment później zniknęła wraz z eskortą w głębi stadionu.

Niedźwiedź zarył twarzą w ziemię, lecz wciąż wymachiwał ramionami, nadal ściskał kije i młócił. Góra, dół, góra, dół, jakby próbował płynąć po suchym lądzie. Najbliższy HKM sfrunął niżej i wychwycił wrzaski Harrisa, szybko przechodzące w jęki, w bełkot i skamlenie. Zgromadzone w jego ciele lata życia wypływały z rozciętego uda z siłą wulkanicznej erupcji. Tłum oszalał.

– Kurde – mruknął Barry.

– Kocham cię, okej? – rzuciła Staxxx, po czym sięgnęła po swoją broń przyboczną. Myśliwski sztylet, ochrzczony imieniem Mord. Rozcięła rzemienie pancerza Niedźwiedzia. Na jego plecach widniała wytatuowana niebieskim tuszem samotna litera M.

Staxxx odwróciła rywala, by mógł zobaczyć cokolwiek poza twardą ziemią. Gdy ściągnęła mu z głowy żelazny hełm, widzowie ujrzeli twarz umierającego. Brązowe oczy nie były w stanie się skupić, strzelały raz po raz na boki, jakby starały się śledzić coś latającego na wszystkie strony. Włosy miał splątane, tłuste. Pulchne policzki straciły barwę.

– Nie myśl o nich, kochanie – powiedziała Staxxx. – Nimi się nie przejmuj. To twoja chwila. Nie przegap jej. – Ucałowała go w twarz kilka razy, a potem poderżnęła mu gardło.

Z głośników popłynął jej temat muzyczny, widownia zaniosła się rykiem. Staxxx zaczęła wycinać na ciele pokonanego iksy. Krew tryskała, a ona po każdym iksie całowała płaczącą skórę. Cieszyła się, że tak daleko potrafi oddalić się od siebie samej. Wiedziała, co musi zrobić, wiedziała dlaczego. Obserwowała się tak, jakby sama siedziała gdzieś wśród rozwrzeszczanej publiczności.

Kiedy wreszcie skończyła, Niedźwiedź sprawiał wrażenie świeżo wyciągniętego z maszyny do rozdrabniania drewna. Staxxx wyglądała, jakby wykąpała się we krwi.

– Kocham cię! – zawołała, gdy strażnicy odciągnęli ją od zwłok i ponownie zamknęli w Klatce.

– Cóż, to nie będzie pogrzeb z otwartą trumną – powiedział ukryty w swoim stanowisku Micky Wright. Dwóch strażników owinęło zabitego w plastik i wciągnęli go do tunelu, z którego tak niedawno wyszedł. Trzeci ruszył za nimi, niosąc odrąbaną nogę. – A to oznacza, że na i tak pokaźne już konto panny Stacker wpłyną dodatkowe Punkty Krwi. – Wright wyszedł na plac i potruchtał przez zrytą ziemię ku Staxxx.

Na jego widok podniosła głowę i splunęła pod siebie. Zwolnił, lecz się nie zatrzymał.

– Cóż za spektakl! Niesamowite widowisko – pochwalił z uśmiechem w głosie. – Jak w takiej chwili czuje się Huragan?

– Tak jakbym własnymi rękoma zadusiła małe dziecko. Tak jakbym wycinała sobie rany na ciele, jakbym wypisywała nożem na skórze przesłanie dla potomności – odparła Staxxx. Z wolna wyrównywała oddech. Ona również była widzem. Też to wszystko oglądała. – Nazwijcie mnie Gigantką, ponieważ widzę przyszłość. I nie dziękujcie. – Pewnego dnia zrozumieją. Kiedyś.

Tłum zaklaskał z uznaniem. Byli kulturalną publicznością, spodobało im się to. Podobała im się Staxxx i jej słowa. Chcieli, by żyła, i cieszyli się, że przetrwała też dzisiaj. Arena stanowiła świątynię przemocy. Staxxx była brutalna jak wszyscy, lecz w odróżnieniu od pozostałych niemal po każdej walce dawała kibicom coś więcej. Wiersz, opowieść. Oczywiście jeszcze więcej miłości. Upierała się przy tym. Przy swojej brutalności, swym cieple, przy jasnych bądź enigmatycznych przesłaniach. Wszystko to składało się na postać, którą nazywali Huraganem. I choć mieli się za ludzi dobrych, wykształconych, już dawno temu doszli do wniosku, że są w stanie docenić oferowaną przez nią rozrywkę, nawet jeśli czuli potem ucisk w piersi, nawet jeśli zaczynali się czasem zastanawiać, czy… E, nie. Nie ma sensu o tym myśleć. Najważniejsze, iż mogli się cieszyć, że znów przybliżyła się do rangi Giganta, do poziomu, jaki osiągały tylko najlepsze Ogniwa.

Na stadionowym korytarzu Thurwar uśmiechnęła się smutno do siebie, do ukłucia niepokoju, które poczuła jako świeżo upieczona Wielka Gigantka. Wrażenie było takie, jakby zdobyła coś na własność. Miała już za sobą niemal trzy lata i czuła, że nowy tytuł posiadła, jak posiada się rzecz. Tytuł, który otrzymała po niedawnej śmierci jednej z najbliższych przyjaciółek, jakie miała w tej części życia. Teraz należał do niej. Wielka Gigantka. A fakty były takie, że Staxxx, chociaż dopiero co przykazała widowni, by nazywali ją Gigantką, przynajmniej na razie pozostawała jeszcze na poziomie Srogiego Kosiarza.

– Wieszczka przemówiła – rzucił Wright i dał znak strażnikom, by przyszli po Staxxx. – Jakieś słowa otuchy dla ukochanej? – Chwycił garść wilgotnych od krwi włosów wojowniczki i natychmiast je wypuścił. Zamachał dłonią, by strzepnąć z niej szkarłat. – Wiesz, że dla niej to ważny wieczór. Jeśli wygra, dokona czegoś niesamowitego. Prawie trzydzieści pięć miesięcy. Co o tym sądzisz?

– Myślę, że niedługo będziemy to wspólnie świętować w Obiegu – odpowiedziała Staxxx. – Niewykluczone też, że kolesie tacy jak ty dostaną coś, przy czym można strzepać. – Tłum buchnął zgodnym śmiechem. Wright, teatralnie zawstydzony, poderwał rękę do ust.

– Cóż, trwam w nadziei – rzucił, gdy jeden ze stojących za Staxxx strażników przytknął do jej przegubów czarny Magrod™. Trzy czerwone linie zlały się w jedną. Przeguby Staxxx przywarły do pałki. Wstała i wyprostowała się. Wyglądała jak złowiony na wędkę rekin.

– Kocham was – rzuciła na pożegnanie. Publiczność ryknęła. Odprowadzana wojowniczka odwróciła się, chciała sprawdzić, czy uda się jej zobaczyć Thurwar. Zgodnie z przewidywaniami ujrzała tylko puste siedzenie. Strażnik podniósł porzuconą kosę i sztylet. Po chwili całą grupą zniknęli w trzewiach stadionu, a tłum zajął się oglądaniem reklamy nowego pick-upa marki FX-709 Electriko Power™.

Buciory żołnierzy-policjantów stukały o szarą podłogę. Tupot odbijał się echem od ścian, oklejonych portretami członków Vroom Vroom City Rollers, drugoligowej drużyny bejsbolowej.

– Nikomu nie przyszło do głowy, że przydałby mi się ręcznik? – rzuciła Staxxx.

Prowadzący ją strażnik nieznacznie zwolnił. Mimo że oczy miał, jak wszyscy żołnierze-policjanci, zasłonięte czarną przyłbicą, zauważyła, że nieco się zawstydził.

– Zamknij się, osadzona – rzucił dowódca eskorty. Od podwładnych odróżniała go szara opaska na bicepsie. Trącił ją czarną pałką w plecy.

– Tak naprawdę nie chcesz tak do mnie mówić. – Staxxx spojrzała prosto w szybkę jego kasku.

– Zamknij ryj, osadzona – powtórzył i wskazał gestem naprzód.

Staxxx zamknęła oczy i poszła.

– Chcę dostać ręcznik.

– Dostaniesz w garderobie. Prysznic też będzie. Wiesz przecież, Stacker.

– Staxxx.

– Osadzona – rzucił dowódca.

– Gigantko.

– Do tego jeszcze ci trochę brakuje.

Staxxx przewróciła się na podłogę. Upadła na plecy z uniesionymi rękoma, wciąż połączona z pałką Magrod™ strażnika. Czuła na skórze zasychające płatki krwi. Próbowała chłonąć te chwile, nieliczne momenty życia, kiedy nie oglądały jej tysiące, gdy pilnowało jej tylko kilku słabych mężczyzn. Kiedy kamery nie zaglądały jej do tyłka, nie domagały się, by była Huraganem. Tutaj mogła swobodnie pozwolić sobie na żal, na nadzieję, tu mogła być sobą.

Spróbowała pomyśleć o sobie, sobie samej. Nie o Obiegu, nie o Thurwar, Zachodzie czy o tym biednym facecie, którego dopiero co zaszlachtowała.

Strażnik uderzył ją pałką w żebra. Na tyle mocno, że zakaszlała, lecz dość łagodnie, by zrozumiała, że boi się tego, co by go spotkało, gdyby ją uszkodził.

– Wstawaj, osadzona.

Chciała nasycić się czasem spędzonym z tą wersją siebie, którą widywała tak rzadko. Przepełniała ją głęboka groza, odczuwała spadek adrenaliny, doskwierał jej ból głowy i dotkliwy strach o zemstę, która mogła nadejść pod tak wieloma postaciami. Powiedziała sobie, że jest Huraganem Staxxx. Że jest Hamarą Stacker. I jeszcze, zaraz potem, że nie jest żadną z nich. Niepokój przytłoczył ją mocniej i spróbowała nie zapomnieć o oddechu, chciała pamiętać, że przeżywa właśnie swój szczęśliwy moment. Ktoś kopnął ją w bok, pałka boleśnie spadła na jej biodro. Zaczerpnęła głęboki oddech i pomyślała o tym, co ją otaczało: słabi mężczyźni, faceci, którzy się jej boją. Świeża krew. Chłód betonowej podłogi. Zbliżający się stukot coraz liczniejszych butów.

Staxxx otworzyła oczy i spojrzała na oficera. Rozejrzał się. Wszyscy pozostali skupili wzrok na dowódcy.

– Wspaniała panno Staxxx – powiedział – bardzo proszę, zbieraj swoje gigantyczne dupsko. – Chwycił ją pod pachę i podciągnął. Pozwoliła na to, wstała.

– O nic więcej nie proszę – rzuciła słodziutko.

Rozprostowała ramiona, poruszyła szyją po to, by pokazać, że nic jej nie jest, że żołnierze-policjanci nie są w stanie jej skrzywdzić. Kawałek dalej przed nimi otworzyły się drzwi. Staxxx rozciągnęła usta w uśmiechu i pomachała palcami.

– Pozwólcie mi z nią pogadać – rzuciła półgłosem Thurwar.

– Ale naprawdę szybko – odparł jeden z żołnierzy-policjantów. Koniec końców, była przecież Thurwar.

Thurwar z miejsca zrozumiała, że Staxxx zamarudziła w korytarzu z premedytacją. Chciała się spotkać. Widząc ją żywą i uśmiechniętą, nawet tak jak teraz zbryzganą krwią – szczególnie w tej chwili – miała wrażenie, że patrzy na Staxxx prawdziwą. Kobietę, która dopiero co zabiła człowieka i wciąż przeżywa wszystkie emocje, jakie budzi w ludziach zadawanie śmierci. Mocniej zacisnęła dłoń na rękojeści bojowego młota i ruszyła naprzód. Otaczający Staxxx strażnicy wiedzieli, że należy się przed nią rozstąpić. Funkcjonariusz trzymający Staxxx na końcu pałki, rzucił okiem na przełożonego, który skinął głową. Uwolnił ją. Przeguby Staxxx zatrzasnęły się ze sobą i wyświetliły się na nich dwie czerwone linie. Dwie wojowniczki, jedna czysta, druga skąpana w roztrwonionym życiu, spotkały się wzrokiem.

– Nieźle sobie poradziłaś – powiedziała Thurwar. Jej nadgarstki złączyły się w niemym pocałunku, podobnie jak ręce Staxxx.

– Jak romantycznie – odparła z przekąsem Staxxx i zrobiła zawiedzioną minę, zbyt zawiedzioną, by mogła być szczera. Thurwar się uśmiechnęła. Zaraz potem odwróciła się bokiem i nadstawiła bark, osłonięty ochraniaczem z włókna węglowego, opatrzonym symbolem wbijającego gwóźdź młotka, logo LifeDepot™. Staxxx również się podsunęła i wystawiła własne ramię. Otarły się, smuga krwi naznaczyła znak towarowy firmy oferującej sprzęt do majsterkowania. Thurwar przymknęła powieki. Staxxx nie zamknęła oczu, przyglądała się drugiej kobiecie, rozkoszującej się chwilą. Bojowe powitanie dwóch prawdziwych wojowniczek, takich jakich świat nie widział od stuleci.

Thurwar ocierała się jeszcze przez moment, aż wreszcie Staxxx się cofnęła, wyprostowała jak struna i zaczekała, by Thurwar podniosła powieki.

– Dobra, teraz się skup – rzuciła. – Chcę, żebyś do mnie wróciła, żebyśmy mogły coś zmienić. Żeby było tak, jak chciał Zachód. – Ugryzła się w język i nie powiedziała nic więcej: przed walką wszelkie sugestie dotyczące przyszłości były niebezpieczne. Żeby zabijać, trzeba żyć chwilą. – Ty i ja – dokończyła.

– Ty i ja – odpowiedziała bezgłośnie Thurwar.

Thurwar pomyślała o Zachodzie, poprzednim Wielkim Gigancie. Podobnie jak ona rozumiał, co oznacza wybór takiego życia i trwanie przy tej decyzji. Lecz kilka dni temu tuż po przebudzeniu znaleźli jego martwe ciało. Zachód nie żył i nikt się do tej śmierci nie przyznał. Zginął nocą, w czasie zaciemnienia, przy wyłączonych kamerach. Poza zabójcą nikt na całym świecie nie widział jego ostatnich chwil. Miał poderżnięte gardło, jakby ktoś zaszedł go od tyłu. Anonimowy morderca posłużył się jego własnym mieczem. Ciął bardzo precyzyjnie. Zachód był blisko, niewiele brakowało, by zobaczył świat. Thurwar pozwoliła, by się jej wymknął, jak woda przez palce. Zachód Harkless zginął z ręki kogoś od nich, jednego z członków Łańcucha Angola-Hammond, a ona, Loretta Thurwar, która o A-Hamm wiedziała dosłownie wszystko, która była A-Hamm, nie miała pojęcia, kto to zrobił. A o niejasnych podejrzeniach, jakie pojawiły się jej w głowie, nie była w stanie nawet myśleć.

Obudziła się w niej emocja, którą błyskawicznie stłumiła. Jak prawie zawsze. Wciągnęła powietrze przez nos, wstrzymała je i wypuściła wraz ze wszystkim, co nie było nią i jej młotem. Do końca walki nie mogło istnieć nic poza nią. Wreszcie otworzyła oczy, spojrzała na Staxxx. Czekała ją Walka Niespodzianka, nie miała pojęcia, z kim przyjdzie się jej zmierzyć, nie wiedziała, co ją spotka. Lecz o tym również nie mogła teraz myśleć.

– Tam nie czeka na ciebie nikt, kim powinnaś się przejmować – podjęła Staxxx. – Ciesz się, że jesteś w moim Łańcuchu – dodała z uśmiechem. Żartowała, lecz taka była prawda. Ogniwa z jednego Łańcucha nigdy nie spotykały się ze sobą na Arenie. Łańcuchy nie zostały pomyślane jako typowe drużyny, lecz ze względu na tę zasadę czasami tak działały. Ogniwa mogły wspólnie planować strategię, mogły pomagać sobie nawzajem zdobywać broń. Thurwar pomogła już w ten sposób wielu innym. Solidarność w Łańcuchu – to właśnie głosił Zachód. Ogniwa Łańcucha, jedni z niewielu ludzi, którym można było zaufać. Niemniej bardzo często się przecież niszczyli. Ale Zachód był inny i naciskał na resztę, żeby również się zmieniali. Żył między nimi, niekwestionowany mistrz, nie chełpił się własną siłą ani liczbą zabitych. Wbijał im za to do głów, wszystkim, że są lepsi, niż myśli świat, i że wspólnym działaniem mogą tego dowieść.

– To ty jesteś w moim – rzuciła Thurwar, przypominając tym samym, która z nich osiągnęła poziom Giganta.

Staxxx spróbowała wycisnąć z Thurwar jeszcze jeden uśmiech, lecz jej twarz zdążyła już zastygnąć. Przeistoczyła się w Thurwar-wojowniczkę, kobietę, przed którą drżał świat. Staxxx chciałaby dostać jeszcze choć kilka minut, kilka ciepłych sekund z tą ważną, jedyną bliską osobą. Chwila jednak minęła.

– No dobra, dobra – odezwał się dowódca eskorty Staxxx. Wszyscy w korytarzu poczuli wobec niego wdzięczność. Staxxx poszła dalej, do garderoby i pod prysznic. Po nowy iks na skórze.

Thurwar ruszyła przed siebie. Usłyszała głos Micky’ego Wrighta. Przygotowywał publiczność na jej przyjęcie.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

------------------------------------------------------------------------

2 Barry Harris był pijany. Znowu. Funkcjonariusze znaleźli go nieprzytomnego na ciele Harolda Marcera, człowieka, który wedle słów Barry’ego był jego najlepszym przyjacielem. „Cóż, okazujesz sympatię w bardzo ciekawy sposób” – zażartował policjant, po czym uderzył skutego Barry’ego w twarz i wepchnął do samochodu. Barry i Harold trenowali w szkole zapasy. Wciąż jeszcze czasem ze sobą ćwiczyli. A Harold nie zwykł się poddawać, mimo że Barry walczył w znacznie wyższej kategorii wagowej. „Pamiętasz coś? Może coś cię zdenerwowało?” Barry pamiętał, że coś go rzeczywiście wkurzyło, ale nie potrafił sobie wyobrazić, by mógł wściec się aż tak. Harold towarzyszył mu zwykle w chwilach, kiedy Tiff strzelała fochy; gdy rzucała Barry’ego lub przyjmowała go z powrotem, po to by w końcu zerwać z nim znowu. Ale byli pijani, a potem obudził się już przy zimnym, śpiącym Haroldzie. Harold leżał z głową na piersi Barry’ego, którego ramię ciasno otaczało szyję przyjaciela. Barrington Eli Harris.

3 Tytuł przyznawany Ogniwom najbliższym wyjścia na wolność. Każde Ogniwo posiada jedną z następujących rang: Żółtodziób, Wojownik, Ostrze, Kosiarz, Srogi Kosiarz, Gigant, Wielki Gigant, Wyzwoleniec.

4 Magnetyczna pałka ręczna Te-SIP 2.2. Magrod™, produkcji ArcTech™. Model 7 współpracuje z wszystkimi innymi produktami serii 7 jako magnetyczne narzędzie kontroli tłumu, przyrząd ułatwiający obsługę konwojów, a także niezawodna broń obronna i dyscyplinująca. ArcTech™, najgłośniejszy krzyk mody w dziedzinie sprzętu taktycznego.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij