Gwiezdny Pył - ebook
Gwiezdny Pył - ebook
Młody Tristran Thorn zrobi wszystko, byle tylko zdobyć lodowate serce pięknej Victorii – przyniesie jej nawet gwiazdę, której upadek z nieba oglądali razem pewnej nocy. By jednak to uczynić, musi wyprawić się na niezbadane ziemie po drugiej stronie starożytnego i dobrze pilnowanego muru, od którego bierze nazwę ich maleńka wioska. Za owym murem leży Kraina Czarów, gdzie nic nie jest takie, jakim je sobie wyobraził – nawet upadła gwiazda.
Bestsellerowy autor Neil Gaiman przedstawia opowieść o niezwykłej wyprawie do mrocznej, cudownej krainy – w poszukiwaniu miłości i tego, co niemożliwe.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7480-712-8 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ten, kto gwiazdę w locie schwyta,
Sprawi dziecko mandragorze,
Wie, skąd diabeł wziął kopyta
Albo czemu gasną zorze,
Umie słuchać Syren śpiewu,
Strzec się zawistników gniewu –
Ten jedyny
Zna krainy,
Gdzie nie znajdzie fałsz gościny.
Jeśli tylko jest w twej mocy
Niewidzialne widzieć dziwy,
Pędź tysiące dni i nocy,
Aż ośnieży cię włos siwy;
Jedź, a powiesz po powrocie,
Że widziałeś cudów krocie,
Ale przecie
Nigdzie w świecie
Nie dowierza się kobiecie.
Jeśli znajdziesz wierną panią,
Daj mi znać, bo rzecz to rzadka,
Lecz ja się nie skuszę na nią,
Choćby była to sąsiadka.
Wierna była, gdyś z nią gadał,
Jeszcze, kiedyś list układał,
Lecz da radę,
Nim przyjadę,
Trzykroć uknuć jakąś zdradę.
John Donne, 1572-1631
(przeł. Stanisław Barańczak)Rozdział pierwszy w którym poznajemy wioskę Mur i dowiadujemy się o czymś niezmiernie ciekawym, co zdarza się tam każdego dziewiątego roku
Był sobie kiedyś młody człowiek, który chciał spełnić Pragnienie swego Serca.
I choć niniejsze zdanie, stanowiące początek opowieści, nie jest zbyt nowatorskie (każda bowiem historia o każdym młodym mężczyźnie, który kiedykolwiek żył lub żył będzie, mogłaby rozpocząć się podobnie), to zarówno ów szczególny młody człowiek, jak i to, co go spotkało, było naprawdę niezwykłe, mimo że nawet on do końca nie dowiedział się jak bardzo.
Opowieść ta, podobnie jak wiele innych, bierze swój początek w Murze.
Miasteczko Mur stoi do dziś, już od sześciuset lat, na wysokiej granitowej skale, pośród niewielkiego lasu. Domy w Murze są stare i kanciaste, wzniesione z szarego kamienia; mają dachy kryte ciemną dachówką i wysokie kominy. Wzniesiono je jeden tuż obok drugiego, wykorzystując każdy skrawek miejsca na skale. Tu i ówdzie ze ściany budynku wyrasta krzak bądź drzewo.
Z Muru wychodzi tylko jedna droga – kręty trakt wznoszący się stromo pośród drzew, wyłożony po bokach kamykami i głazami. Daleko na południu, gdy wynurza się z puszczy, trakt staje się prawdziwą, wylaną asfaltem szosą. Szosa stopniowo się rozszerza; całymi dniami wypełniają ją sznury samochodów i ciężarówek pędzących z miasta do miasta. W końcu droga doprowadza nas aż do Londynu, lecz Londyn od Muru dzieli cała noc jazdy.
Mieszkańcy Muru są zamknięci w sobie i mrukliwi. Dzielą się na dwa wyraźne typy: miejscowych – szarych, wysokich i przysadzistych, zupełnie jak granitowa skała, na której wzniesiono ich miasto – oraz pozostałych, którzy od lat osiedlają się tutaj, i ich potomków.
Na zachód od Muru rozciąga się las. Na południu leży zdradzieckie, pozornie spokojne jezioro, zasilane wodami strumieni spływających ze wzgórz na północy. Zbocza wzgórz pokrywają pola i łąki, na których pasą się owce. Na wschodzie także rosną lasy.
Tuż za wschodnią granicą miasta stoi wysoki, szary skalny mur, od którego wzięło ono swą nazwę. Mur ów jest stary, wzniesiony z grubo ciosanych kwadratowych bloków granitu. Wynurza się z lasu, by wkrótce znów zniknąć wśród drzew.
W murze jest tylko jedna wyrwa: liczący sobie około sześciu stóp szerokości otwór nieco na północ od wioski.
Przez wyrwę w murze widać rozległą zieloną łąkę, za łąką strumień, a za strumieniem drzewa. Od czasu do czasu między drzewami można dojrzeć odległe postaci: czasem wielkie, czasem osobliwe, czasami małe lśniące istoty, które rozbłyskują, migoczą i znikają. Choć łąka wygląda nader zachęcająco, żaden z mieszkańców wsi nigdy nie wypuścił zwierząt na drugą stronę muru. Nikt też nie próbował uprawiać tamtejszej ziemi.
Zamiast tego od setek, może nawet tysięcy lat mieszkańcy wystawiali straże po obu stronach otworu i usilnie starali się o nim zapomnieć.
Nawet dziś dniem i nocą dwóch ludzi z miasta stale pełni straż, wymieniając się co osiem godzin. W dłoniach trzymają solidne drewniane pałki, strzegąc czujnie otworu z obu stron.
Ich głównym zadaniem jest niedopuszczanie dzieci z miasteczka do muru i rozciągającej się za nim łąki. Od czasu do czasu muszą też zniechęcić do przejścia samotnego włóczęgę bądź jednego z nielicznych gości odwiedzających miasteczko.
Dzieciom wystarczy pokazać pałkę. W przypadku włóczęgów i gości strażnicy wykazują się większą pomysłowością. Siły używają tylko w ostateczności, gdy opowieści o świeżo wysianej trawie bądź groźnym byku nie wystarczą, by odebrać przybyszowi ochotę do dalszej wycieczki.
Bardzo rzadko się zdarza, by do Muru przybył ktoś, kto wie, czego szuka. Tym ludziom czasami pozwala się przejść. Ich oczy mają szczególny wyraz i kto raz go ujrzy, nigdy już nie zapomni.
Z tego, co wiadomo mieszkańcom miasteczka, w całym XX wieku nie doszło do ani jednego udanego przemytu przez mur. Są z tego niezmiernie dumni.
Warty zdejmuje się raz na dziewięć lat, w Święto Majowe, gdy na łące odbywa się jarmark.
* * *
Opisane tu wydarzenia toczyły się wiele lat temu. Królowa Wiktoria zasiadała wówczas na tronie Anglii, nie była jednak jeszcze spowitą w czerń Windsorską Wdową. Miała rumiane policzki i lekki krok, a lord Melbourne często musiał łagodnie upominać młodą władczynię, by nie zachowywała się jak trzpiotka. Nie wyszła dotąd za mąż, choć była bardzo zakochana.
Pan Karol Dickens publikował w odcinkach swą powieść Oliver Twist; pan Draper zrobił właśnie pierwsze zdjęcie Księżyca, uwieczniając jego blade oblicze na zimnej kartce papieru; pan Morse niedawno ogłosił, że potrafi przesyłać wiadomości po metalowych drutach. Gdyby któremukolwiek z tych ludzi wspomnieć o czarach Magicznego Ludu, zapewne uśmiechnęliby się z pogardą, może z wyjątkiem pana Dickensa, w owym czasie młodego mężczyzny bez brody. On spojrzałby na Was tęsknie.
Tej wiosny na Wyspy Brytyjskie przybyło wielu ludzi. Przyjeżdżali samotnie bądź parami, lądowali w Dover, Londynie i Liverpoolu. Mężczyźni i kobiety o twarzach jasnych jak papier i ciemnych niczym wulkaniczne skały, o skórze barwy cynamonu, mówiący wieloma językami. Przybywali przez cały kwiecień, podróżując kolejami parowymi, konno, wozami i bryczkami; wielu zjawiło się na piechotę.
W tym czasie Dunstan Thorn miał osiemnaście lat i nie był romantykiem.
Miał orzechowokasztanowe włosy, orzechowe oczy i orzechowe piegi. Był średniego wzrostu, mówił wolno i niewiele. Często się uśmiechał. A kiedy na należących do ojca łąkach snuł sny na jawie, marzył o tym, że opuszcza Mur wraz z jego kapryśnymi wdziękami i udaje się do Londynu, Edynburga bądź Dublina, wielkiego miasta, w którym nic nie zależy od tego, skąd akurat wieje wiatr. Pracował na farmie ojca i nie miał nic własnego poza małą chatką na najdalszym polu, którą podarowali mu rodzice.
Tego kwietnia do Muru zaczęli przybywać goście. Przyjeżdżali na jarmark. Dunstan myślał o nich z głęboką niechęcią. „Pod Siódmą Sroką”, gospoda pana Bromiosa zwykle stojąca pustką zapełniła się już tydzień wcześniej i obcy przybysze zaczęli szukać noclegu na farmach i w zwykłych domach, płacąc za gościnę dziwnymi monetami, ziołami, korzeniami, a nawet drogimi kamieniami.
W miarę zbliżania się dnia jarmarku w wiosce narastała atmosfera wyczekiwania. Ludzie budzili się coraz wcześniej, odliczali dni i minuty. Strażnicy przy bramie w murze wiercili się niespokojnie. Wśród drzew na skraju łąki krążyły niewyraźne postaci i cienie.
„Pod Siódmą Sroką” Bridget Comfrey, powszechnie uważana za najpiękniejszą posługaczkę w dziejach, drażniła się z Tommym Foresterem, z którym widywano ją zeszłego roku, oraz z rosłym mężczyzną o ciemnych oczach. Mężczyzna miał ze sobą małą rozszczebiotaną małpkę. Nie mówił zbyt dobrze po angielsku, lecz uśmiechał się promiennie, gdy tylko widział Bridget.
Stali goście w barze musieli znosić nieprzyjemną bliskość obcych.
– To tylko co dziewięć lat – powtarzali.
– Powiadają, że w dawnych czasach urządzano go co roku, w letnie przesilenie.
– Spytajcie pana Bromiosa. On będzie wiedział.
Pan Bromios był wysoki, skórę miał oliwkową, a oczy zielone; jego głowę pokrywały drobne czarne loki. Gdy dziewczęta z wioski stawały się kobietami, zaczynały zauważać pana Bromiosa, on jednak nie odpłacał im uwagą. Mówiono, że zjawił się we wsi wiele lat temu. Przybył tu i został, a wino miał smaczne; co do tego zgadzali się wszyscy.
Z przedsionka dochodziły odgłosy głośnej awantury pomiędzy Tommym Foresterem i ciemnookim mężczyzną, który nazywał się Alum Bej.
– Powstrzymajcie ich! Na miłość boską, powstrzymajcie! – krzyknęła Bridget. – Wychodzą na dwór, żeby się o mnie bić!
Wdzięcznie odrzuciła głowę do tyłu. Światło lamp oliwnych zamigotało w jej doskonałych złotych lokach.
Nikt nie próbował nawet zatrzymać obu mężczyzn, choć kilkanaście osób, miejscowych i przybyszów, wyszło na dwór, by oglądać bójkę.
Tommy Forester zdjął koszulę i uniósł pięści. Przybysz roześmiał się, splunął w trawę, po czym chwycił prawą rękę Tommy’ego i jednym rzutem posłał go na ziemię. Tommy dźwignął się na nogi i runął na obcego. Zdołał zadać tylko jeden szybki cios w policzek tamtego i znów wylądował na ziemi twarzą w błocie. W piersiach zabrakło mu tchu. Alum Bej usiadł na nim okrakiem, zaśmiał się i powiedział coś po arabsku.
W ten sposób zakończyła się bójka.
Alum Bej zszedł z Tommy’ego Forestera, z dumną miną podszedł do Bridget Comfrey; ukłonił się nisko i błysnął w uśmiechu białymi zębami.
Bridget całkowicie go zignorowała. Podbiegła do Tommy’ego.
– Co on ci zrobił, kochany? – spytała, po czym wytarła mu twarz z błota rąbkiem fartucha i obsypała go czułymi słówkami.
Alum Bej, wraz z widzami, wrócił do gospody i kiedy Tommy Forester znów pojawił się przy barze, tamten wielkodusznie kupił mu butelkę chablis pana Bromiosa. Żaden z mężczyzn nie był pewien, który wygrał, a który przegrał.
Tego wieczoru Dunstan Thorn nie odwiedził gospody „Pod Siódmą Sroką”. Był praktycznym chłopcem, który przez ostatnie sześć miesięcy zalecał się do Daisy Hempstock, równie praktycznej młodej kobiety. W pogodne wieczory spacerowali razem po wiosce, rozmawiając o teorii płodozmianu, pogodzie i innych praktycznych rzeczach. Podczas tych spacerów, w których nieodmiennie towarzyszyły im matka i młodsza siostra Daisy, maszerujące sześć kroków w tyle, od czasu do czasu spoglądali na siebie czule.
Przy drzwiach domu Hempstocków Dunstan przystawał, kłaniał się i żegnał.
A Daisy Hempstock wchodziła do środka, zdejmowała czepek i mówiła:
– Tak bym chciała, by pan Thorn w końcu się oświadczył. Jestem pewna, że tato nie miałby nic przeciw temu.
– O tak, jestem tego pewna – odpowiedziała tego wieczoru mama Daisy, tak jak to czyniła każdego wieczoru.
Ona także zdjęła czepek i rękawiczki i zaprowadziła córki do salonu, w którym siedział bardzo wysoki dżentelmen o bardzo długiej czarnej brodzie i grzebał w swoich bagażach. Daisy, jej mama i siostra dygnęły przed dżentelmenem (który prawie nie mówił po angielsku i przybył kilka dni wcześniej). Tymczasowy lokator wstał, ukłonił się, po czym powrócił do swej kolekcji drewnianych drobiazgów, przekładając je, sortując i polerując.
* * *
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.Podziękowania
Przede wszystkim dziękuję Charlesowi Vessowi. W dzisiejszych czasach nie ma nikogo, kto bardziej zbliżyłby się w swej sztuce do dokonań wielkich wiktoriańskich malarzy bajkowych światów. Bez natchnienia, jakie niosą ze sobą jego dzieła, nie powstałaby ta książka. Gdy tylko kończyłem kolejny rozdział, dzwoniłem do niego i czytałem mu całość przez telefon, a on słuchał cierpliwie i śmiał się tam, gdzie należało.
Dziękuję też Jenny Lee, Karen Berger, Paulowi Levitzowi, Merilee Heifetz, Lou Aronice, Jennifer Hershey i Tii Maggini – wszyscy oni przyczynili się do powstania niniejszej książki.
Ogromnie wiele zawdzięczam Hope Mirrlees, Lordowi Dunsany’emu, Jamesowi Branchowi Cabellowi i C.S. Lewisowi. Nie wiem, gdzie są teraz, ale to właśnie oni pokazali mi, że bajki mogą trafiać także do dorosłych.
Tori użyczyła mi swego domu, w którym napisałem pierwszy rozdział, a w zamian poprosiła tylko, bym uczynił ją drzewem.
Kilka osób czytało wszystko na bieżąco i mówiło mi, co poszło dobrze, a co jest nie tak. To nie ich wina, że nie zawsze słuchałem. Szczególnie gorąco pragnę podziękować Amy Horsting, Lisie Henson, Dianie Wynne Jones, Chris Bell i Susannie Clarke.
Moja żona Mary i asystentka Lorraine także się napracowały, przepisując z rękopisu kilka pierwszych rozdziałów. Jestem im za to niezmiernie wdzięczny.
Dzieci natomiast nie pomogły mi w najmniejszym stopniu. I dobrze: tego właśnie po nich oczekiwałem.
Neil Gaiman
czerwiec 1998