- W empik go
Gwóźdź do trumny - ebook
Gwóźdź do trumny - ebook
Monika Wawrzyńska
Gwóźdź do trumny
Przerażająco śmieszne!
Nie można pogrzebać szansy na miłość
Czasem wieko trumny musi się zatrzasnąć, by życie mogło zacząć się na nowo.
Jagna Górecka myśli, że jej mąż chce się rozwieść z klasą, Kinga Jasno – że właściciele zwierząt domowych mają trochę oleju w głowie (ale gdyby mieli go więcej, ona jako weterynarz miałaby mniej pracy), Karolina zaś – że narzeczony wyjechał na trzy dni służbowo. Tymczasem policjanci główkują, co trumna z ciałem robi w limuzynie ślubnej, a Alicja doskonale wie, komu powierzyć opiekę nad swoimi kotami i domem.
Błyskotliwa powieść, która rozśmiesza do łez.
Monika Wawrzyńska
W odległej młodości studentka warszawskiego AWF-u, kierowca i pilot rajdowy. Później szczęśliwa mama Marysi i ubrana w uwierający biały kołnierzyk pracownica korporacji, pnąca się po szczeblach kariery na sam szczyt. Po głębokim rozczarowaniu życiem korporacyjnym wyjeżdża do Afryki, tam też zdobywa szczyty, tym razem Korony Ziemi (aż dwa – pierwszy i ostatni), a także nową perspektywę życiową (taką z wysokości 5895 m n.p.m.). Porzuca korporację, wskakuje w dresy i pisze książki. Przy okazji zostaje własną szefową i kobietą spełnioną. Jako wielbicielka win o bogatym bukiecie mówi o sobie: dobry rocznik. Słucha rocka, wozi się harleyem i wszystkie pieniądze wydaje na podróże.
Fragment
– Kochanie, co byś chciał dostać na urodziny? – nieopatrznie zapytała mama Kocia.
– Trumnę – odpowiedział Kocio bez chwili wahania.
– Trumny ci nie kupię, kotek, bo mi cię opieka społeczna zabierze i będziesz mieszkał w rodzinie zastępczej – westchnęła jego mama.
– Może u nich będę mógł spać w trumnie? – zainteresował się chłopiec.
– Na pewno nie. Nigdzie nie można spać w trumnie.
– Można na cmentarzu. I w kaplicy. I w zakładzie pogrzebowym... – zaczął wyliczać Kocio.
– Ale wtedy nie śpi się w trumnie, tylko jest się martwym.
Westchnął głęboko i ze szczerym smutkiem. Dlaczego nie można sobie kupić trumny i trzymać w domu? Komu to przeszkadza? Kocio widział w internecie łóżka dla chłopców w kształcie samochodów, motorówek i samolotów.
Dlaczego nie mógł sobie sprawić drewnianej, wyściełanej atłasem skrzyni?
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67502-57-3 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W którym Mikołaj decyduje się nie umierać
Mikołaj Górecki postanowił nie umierać. Przez ostatnie kilkanaście godzin zajmował się głównie rozważaniem, czy powinien targnąć się na życie. Został porzucony i upokorzony na oczach tłumów, jego godność została podeptana, a honor splamiony. Gdyby żył dwieście lat temu, nie pozostawałoby mu nic innego, jak strzelić sobie w łeb z bandoletu. Nie, bandolet to chyba była strzelba, nie udałoby się jej więc przystawić do głowy. No to co tam było innego? Pistolet skałkowy? Wszystko jedno. Obecnie nie dysponował ani jednym, ani drugim. Gdyby faktycznie chciał się targnąć, to nawet nie miałby jak. Ta myśl zdenerwowała go niebotycznie. Żeby w dwudziestym pierwszym wieku nie można było romantycznie zejść z tego świata? Skok z wieżowca i rozdyźdanie się na chodniku nie spełniały jego poglądów estetycznych. Takoż samo rzucenie się pod pociąg.
– Brrrrr – Mikołaj aż się otrząsnął, wyobraziwszy sobie, że pociąg wlecze go godzinami po torach, a jego rozczłonkowane ciało gubi po drodze różne elementy. A to nogę, a to wątrobę… Nie. Romantyczne to nie było z całą pewnością. Mógłby ewentualnie zażyć fiolkę tabletek i usnąć na wieki, ale w apteczce znalazł jedynie opakowanie witaminy C oraz krople żołądkowe. Samobójstwo za pomocą kropli żołądkowych wydawało mu się jakoś niewystarczająco poważne.
Westchnął głęboko. Wszystko sprzysięgło się przeciwko niemu. Cały świat, a w szczególności Iza Borkowska, która zrobiła z niego pośmiewisko na całą uczelnię, Warszawę oraz świat. Możliwe nawet, że także w odległych galaktykach będą się z niego naigrawać.
Mikołaj Górecki zrobił z siebie bowiem konkursowego idiotę, oświadczając się publicznie na otrzęsinach, na głównej scenie, tuż po koncercie Luxtorpedy, w obliczu setek tysięcy ludzi, kilku kamer telewizyjnych i setek smartfonów, z których większość zarejestrowała jego porażkę tylko po to, aby ją natychmiast umieścić na YouTubie. Te najbardziej popularne filmiki miały około ośmiuset tryliardów wejść.
Przygotowywał się do tego kroku bardzo profesjonalnie, szarpnął się na wielki bukiet i nieco mniejszy pierścionek, na lekko drżących nogach wstąpił na scenę i wziął mikrofon do ręki. Normalnie powinien zapowiedzieć następny występ, ale miał inny plan.
– Izo! – zapiszczał mikrofon, bo się sprzągł. Mikołaj stuknął w niego dwa razy i powtórzył głębokim, choć nieco wzruszonym głosem:
– Izo! Moje serce należy do ciebie! – i buchnął na kolana. – Czy zechcesz zostać moją żoną? – bukiet trochę mu przeszkadzał w sięgnięciu po czerwone pudełeczko, mikrofon znowu zapiszczał, Mikołaj siłował się z kwiatami, ale w końcu udało mu się wyjąć pierścionek. Jak przypuszczał, wiele zoomów zrobiło na niego najazd.
Tłum zaczął skandować: „I-za, I-za, I-za!!!”, a Iza podeszła do niego, wydawało mu się, że ze wzruszeniem wyjęła mu mikrofon z ręki, i głośno, i wyraźnie powiedziała:
– Nie.
A następnie wręczyła osłupiałemu i wciąż klęczącemu Mikołajowi mikrofon i zeszła ze sceny.
W tym momencie powinna zapaść kurtyna i ukryć zszokowanego chłopaka przed tłumem, ale niestety kurtyny nie dowieźli, więc Mikołaj klęczał, mrugając gęsto, łzy ciekły mu po policzkach, a wszystkie zoomy najeżdżały na jego mokre rzęsy. W końcu Kocio wpadł na scenę, zasłonił go nieco, próbował podnieść z kolan, co wyglądało, jakby próbował go wlec, bo bezwładny Mikołaj nie współpracował.
– Wstawaj, kurde, no Mikołaj, wstawaj – syczał Kocio, zasłaniając go przed główną kamerą TPN-u. – Czyś ty zwariował? Co ci przyszło do głowy, wstawaj, kurde – sapał, szarpiąc się z Mikołajem i bukietem. – Wyrzuć to zielsko, po co to trzymasz, wywal to, kurde, Mikołaj, wstań, no proszę cię…
W końcu ściągnął przyjaciela ze sceny i, osłaniając własnym ciałem przez blaskiem tysiąca fleszy ze smartfonów, przebijał się do wyjścia. Mikołajowi wydawało się, że po mniej więcej dwóch latach zatrzymali taksówkę, która zawiozła ich do mieszkania Kocia.
Kocio, jak prawdziwy przyjaciel, nie komentował ani nie zadawał pytań, tylko zajrzał do lodówki. Wyjął butelkę wódki i rozlał do kieliszków. Mikołaj skinął głową z aprobatą, wychylił pierwszy, a potem następne. A kiedy obudził się następnego dnia – chciał umrzeć.ROZDZIAŁ 2
W którym Kocio dowiaduje się, że umrze, a jego matka bezpowrotnie zrywa kontakty z rodziną
Kocio Bandurski nie tyle chciał umrzeć, ile wiedział, że go to z całą pewnością nie ominie. Dowiedział się o tym, będąc w wieku przedszkolnym, na pogrzebie pradziadka Alojzego, który to pogrzeb został w pamięci rodziny na zawsze. Dzięki Kociowi, a można nawet uznać, że przez Kocia.
Chłopca fascynowało bowiem wszystko, co miało związek ze śmiercią. Największym marzeniem Kocia było posiadanie własnego zakładu pogrzebowego oraz spanie w trumnie. Jego mama byłaby się może już i złamała, obawiała się jednak reakcji kolegów z klasy Kocia i ich rodziców. Co prawda koledzy nie odwiedzali chłopca tłumnie, gdyż jego dziwne, mroczne fascynacje nie sprzyjały zawieraniu długich przyjaźni.
Kocio miał cztery lata, kiedy stosunki z rodziną zostały nieodwołalnie zerwane.
Pogrzeb nestora rodu, pradziadka Alojzego odbywał się z pełną pompą. Dębowa trumna wyściełana białym aksamitem stała na katafalku, otoczona niezliczonymi bukietami kwiatów i świec. Gdyby pradziadek Alojzy żył – niewątpliwie zszedłby od samego ciężkiego zapachu powietrza. W małym pomieszczeniu, gdzie stała trumna, znajdowało się kilka płaczek, które fałszowały na cały głos „już idę do grobu ciemnego, smutnego”.
Kocio mało nie wyskoczył ze skóry, kiedy wszedł do pomieszczenia z otwartą trumną. Pradziadek Alojzy, niezbyt dokładnie ogolony, był ubrany w ciemny garnitur i świecące z daleka lakierki. W złożonych rękach trzymał różaniec i wyglądał, jakby spał.
– Pożegnamy się teraz – poinformowała mama Kocia i podeszła do pradziadka, pogłaskała go po ręku i pocałowała. Kocio był zachwycony. Zaczekał, aż mama zagada się z jedną z ciotek, po czym wspiął się po katafalku, władował do trumny i po prostu przytulił do Alojzego.
Mamę Kocia zaalarmował potworny wrzask i w pierwszej chwili pomyślała, że pradziadek zmartwychwstał, a wrażenie to potęgował ruch w trumnie. Chłopiec próbował uniknąć wyciągnięcia z trumny, zapierając się ze wszystkich sił, wuj Stefan próbował go wyszarpać, ciotki wrzeszczały, tylko pradziadek Alojzy milczał.
– Chcę się pożegnać – ryknął ze wszystkich sił Kocio, chowając się dziadkowi pod ramię.
– Zabierz go! – wrzeszczały ciotki.
Wuj Stefan sapał, mama Kocia rozważała przez chwilę, czy po prostu nie zemdleć, tylko pradziadek Alojzy milczał.
Kiedy w końcu wyciągnięto chłopca z trumny i odczepiono jego drobne paluszki, zaciśnięte na różańcu, mamie Kocia nie pozostało nic innego, jak zapaść się pod ziemię i zabrać ze sobą syna.
To, co zostało powiedziane przez członków rodziny, nie nadaje się do druku, chociaż trzeba uczciwie przyznać, że pradziadek Alojzy nadal milczał.
Od tego momentu Kocio marzył, żeby mieć własną trumnę, w której mógłby sypiać. Koniecznie z białym aksamitem.
– Dlaczego pradziadek był zimny?
– Bo umarł.
– Jak się umrze, to się robi zimno?
– No tak. Poza tym dziadka trzymali w lodówce…
– W lodówce? – zachłysnął się Kocio. – Takiej na jogurty i mleko?
– No, nie w takiej zwykłej lodówce. W takiej lodówce dla… dla… no… dla… nieżywych ludzi.
– Są specjalne lodówki dla martwych ludzi? Mógłbym taką mieć? – rozmarzył się chłopiec.
– Nie mógłbyś mieć. Takie lodówki są w szpitalach albo w zakładach pogrzebowych. Tam się przez kilka dni przechowuje ciała przed pogrzebem.
– Ach! – jęknął z zachwytem Kocio. – Chciałbym mieć zakład pogrzebowy – wyszeptał nabożnie i od tej pory czuł, że znalazł swoją życiową drogę i powołanie.
Mama chłopca, Marta Bandurska, nie umiała wytłumaczyć fascynacji syna śmiercią.
Kocio chwilę wahania co do własnej przyszłości przeżył tylko raz. W momencie, kiedy dowiedział się, że istnieje taki zawód jak patolog, nie potrafił zdecydować, czy wolałby golić, malować i upiększać zmarłych, czy może jednak zaglądać do ich wnętrza. Kiedy jednak dowiedział się, że jednym z pierwszych działań podczas sekcji jest przepiłowanie czaszki i wyciągnięcie mózgu, doszedł do wniosku, że to nie jest zawód dla niego. Nie przekonał go nawet fakt, iż po sekcji nie trzeba jakoś anatomicznie układać narządów, tylko się je wrzuca byle jak do brzucha, przyklepując trochę, żeby nic nie odstawało.
Marta, usłyszawszy informację, że po sekcji zwłok mózg zostaje zaszyty w okolicy nerek, stanowczo nakazała synowi kremację własnej osoby. Oczywiście nie omieszkała wyraźnie zaznaczyć, że dopiero po śmierci. Kocio postanowił więc na wszelki wypadek nie informować matki o prawdziwych szczegółach technicznych towarzyszących kremacji, uznając, słusznie poniekąd, że jak przyjdzie co do czego, to jej będzie wszystko jedno.
O tym, że sam umrze, Kocio dowiedział się także, kiedy skończył cztery lata. Poinformował go o tym kuzyn Olek. Kuzyni i kuzynki siedzieli w ogrodzie podczas przygotowań do pogrzebu pradziadka Alojzego i opowiadali sobie straszne historie.
– A co się stanie z pradziadkiem, jak go już zakopiemy? – próbował dociec jeden z kuzynów.
– Pójdzie do nieba – poinformowała go któraś kuzynka.
– Ale na piechotę?
– To po co go zakopywać? Żeby poszedł do nieba, musi się najpierw rozkopać.
– Widziałeś kiedyś, żeby ktoś się rozkopał z grobu?
– Może nikt nie trafia do nieba…
– A gdzie? Wszyscy do piekła?
– Nie, to chyba niemożliwe, nawet papież się nie rozkopuje, a on na pewno trafia do nieba.
– No to jak do tego nieba trafiają? Pociąg jakiś jeździ pod ziemią?
– Głupi jesteś! Ciało zjadają robaki, a tylko dusza idzie do nieba. Przezroczysta jest, to nie widać, jak leci.
– Jakie robaki?
– No glisty takie. Wyjadają oczy i wchodzą do środka.
– Błeee!
– No co! Każdy umrze. Nawet Kocio.
Chłopiec drgnął.
– Ja też? – zdziwił się niebotycznie.
– Tak – z całkowitą pewnością potwierdził kuzyn Olek.
Kocio zastanawiał się przez chwilę, czy ryknąć, bo nie za bardzo mu się uśmiechało umierać, a tym bardziej zostać zjedzonym przez robaki, ale po chwili doszedł do wniosku, że może da się to jakoś odwlec w czasie.
– A kiedy?
– No jak będziesz stary. Jak będziesz miał około… no… jakieś trzydzieści kilka lat.
Kocio uznał, że zanim będzie miał trzydzieści kilka lat, minie jakieś… no… co najmniej sto lat, i uspokoił się.
– Ale naprawdę każdy umrze? – przestraszyła się kuzynka Ela.
– Każdy – potwierdził grobowym głosem Olek.
– Ty też?
– Ja też – odpowiedział kuzyn.
Dziecięce grono zamilkło oszołomione. Kocio po głębszym namyśle doszedł do wniosku, że skoro każdy umrze, no to chyba nie ma co robić z tego wydarzenia. Umiera, leci do tego nieba i tam spotyka się z resztą umarlaków.
– A gdzie oni tam mieszkają? W tym niebie?
– No mają takie budki jak dla ptaszków – zaczęła kuzynka Ela, bo miała już trochę przemyślaną tę sprawę.
– Jakie budki? – oburzył się Olek.
– No, a po co takiej duszy mieszkanie?
– Jakby mój ojciec miał przez całą wieczność mieszkać w budce dla ptaszka, to chybaby zabił tego, co to ustala.
– Tam są same umarlaki, to nie mógłby nikogo zabić.
– Co to byłby za raj, gdyby trzeba było mieszkać w budce dla ptaszka – popukał się w czoło Olek. – Każdy ma tam dom, i to dobrze urządzony. Idą najpierw ojciec, potem matka, a potem dzieci i cała rodzina znowu jest razem, tyle że po śmierci…
– Dorosłe dzieci też? Ze swoimi dziećmi? Jaki to musiałby być wielki dom…
– A mój tata to wcale nie chciałby mieszkać z babcią. Mówi, że za każdy dzień mieszkania z nią teraz powinien żywcem trafić do nieba.
– A moja ciotka ma trzeciego męża, to w niebie będzie mieszkać ze wszystkimi trzema mężami?
– I z ich żonami? I dziećmi? – dodała rzeczowo kuzynka.
Olek poczuł się nieco ogłuszony stopniem skomplikowania ziemskich związków rodzinnych i uznał, że po śmierci muszą chyba rządzić się jakimiś innymi prawami. Przesuwać się w czasie czy jak?
Zaś Kocio zrozumiał z tych wywodów niewiele. To znaczy uznał, że kiedy umrze, to jego ciało zjedzą robaki, ale on sam trafi do nowego domu w niebie, gdzie będą już czekali tata z mamą. Ewentualną kwestią własnej żony i dzieci nie zaprzątał sobie na razie głowy. Człowiek umiera i się przeprowadza do nieba, gdzie podobno bez ograniczeń można jeść lody i batoniki. Pozazdrościł pradziadkowi Alojzemu, że mu się tak dobrze trafiło.
***
– Kochanie, co byś chciał dostać na urodziny? – nieopatrznie zapytała mama Kocia.
– Trumnę – odpowiedział Kocio bez chwili wahania.
– Trumny ci nie kupię, kotek, bo mi cię opieka społeczna zabierze i będziesz mieszkał w rodzinie zastępczej – westchnęła jego mama.
– Może u nich będę mógł spać w trumnie? – zainteresował się chłopiec.
– Na pewno nie. Nigdzie nie można spać w trumnie.
– Można na cmentarzu. I w kaplicy. I w zakładzie pogrzebowym… – zaczął wyliczać Kocio.
– Ale wtedy nie śpi się w trumnie, tylko jest się martwym.
Westchnął głęboko i ze szczerym smutkiem. Dlaczego nie można sobie kupić trumny i trzymać w domu? Komu to przeszkadza? Kocio widział w internecie łóżka dla chłopców w kształcie samochodów, motorówek i samolotów.
Dlaczego nie mógł sobie sprawić drewnianej, wyściełanej atłasem skrzyni?
Mama może i by się złamała, i kupiła dziecku wymarzony prezent, ale prześladowała ją myśl, że codziennie rano, wchodząc do pokoju syna, będzie go oglądać w trumnie i to może być jednak ponad jej siły.
– Wymyśl coś innego. Zgodzę się na wszystko inne, ale nie na trumnę.
Kocio poprosił więc o makietę cmentarza.
Z pomocą przyszła firma Param-Para, pracownia artystyczna, dla której nie było rzeczy niemożliwych. Krok po kroku stworzyła piękną makietę, z miniaturkami grobów, dwiema kryptami i domkiem stróża.
Chłopiec oszalał z zachwytu i gdyby tylko mógł, nie rozstawałby się ze swoją makietą.ROZDZIAŁ 3
W którym poznajemy kulisy początków dozgonnej przyjaźni synów i matek
– Wydaje nam się, że pani syn przejawia objawy niezdrowej fascynacji śmiercią i jej symboliką – poinformowała mamę Kocia dyrektorka szkoły.
– Nie wydaje się wam – westchnęła smutno mama chłopca. – Przejawia.
– I co pani z tym zrobiła? – dyrektorka mrugała skonsternowana.
– A co miałam zrobić? Poszliśmy do psychologa, Kocio rozwija się normalnie, ma tylko jedną pasję, którą wszystkim trudno zaakceptować, a przecież wszyscy kiedyś umrzemy…
– Ależ, proszę panią!
– Proszę pani – machinalnie poprawiła ją mama Kocia.
– No mówię, proszę panią! To… to… to… co to w ogóle jest? – zapiała dyrekcja.
Mama chłopca wzruszyła ramionami.
– Czy pani wie, że Konstanty opowiada historie mrożące krew w żyłach koleżankom z klasy? Ja już miałam cztery interwencje!
– Jakie interwencje? – zdziwiła się mama Kocia, oczami wyobraźni widząc zbrojną akcję policyjną.
– Matczyne! – dyrekcja złapała się za bujną pierś. Mama chłopca nie bardzo mogła dojść, czy ten gest oznaczał, że dyrekcja jest bliska zawału, czy że chodzi jej o podkreślenie matczynej miłości.
– Kocio je straszy!
– W jaki sposób?
– Że umrą!
– Bo umrą.
– Ależ!
Mama Kocia siedziała spokojnie na krzesełku i czekała na kolejne zarzuty.
– Ależ! – dyrekcja potarła szyję i skrzywiła się.
– Ależ co? – zainteresowała się uprzejmie kobieta.
– Ależ to nie jest informacja dla małych dziewczynek.
– Dlaczego? – zdziwiła się mama Kocia.
– Bo nie.
– A kiedy człowiek powinien się dowiedzieć, że umrze?
– Jak umrze.
– To chyba jednak trochę za późno…
– No to może chwilę przed, ale nie w taki sposób. To gwałt na młodych duszach – rozpędziła się dyrekcja.
– A pani wie, że pani umrze? – upewniła się mama Kocia.
– Wiem, no jasne, że wiem.
– Wszyscy umrzemy i taka jest prawda. Mam karać syna za to, że powiedział prawdę?
– Nie! Tak! – nie mogła się zdecydować dyrekcja. – To nie chodzi o to, że to jest nieprawda, tylko żeby przed tą prawdą chronić nasze dzieci.
– Ale dlaczego?
– A dlaczego prezenty przynosi Mikołaj? Chronimy dzieci przed prawdą, że nie ma żadnego Mikołaja, tak długo, jak się da.
– No to widocznie dłużej się nie da.
Pukanie do drzwi przerwało wymianę zdań. Do gabinetu zajrzała kobieta w eleganckiej garsonce.
– Dzień dobry. Umówiona byłam. Górecka Jagna. Mama Mikołaja.
– Mikołaja nie ma – poinformowała ją życzliwie mama Kocia.
– Słucham? – zdziwiła się Górecka. – Ja wiem, że nie ma. Pojechał do ojca.
– Mikołaj ma ojca?
– No tak. Dlaczego miałby nie mieć ojca?
– No bo… Nikt chyba nie zna ojca Mikołaja? – odparła nieco bezradnie Marta Bandurska.
– Ja znam – odparła sucho Jagna. – Mikołaj ma ojca. Co prawda teraz pracuje w Skandynawii, ale…
– Czyli w Finlandii? Rodzina Mikołaja pochodzi chyba z Finlandii…
– No ja chyba wiem najlepiej, skąd pochodzi moja rodzina!
– Pani jest rodziną?
– Na miłość boską! – jęknęła Jagna. – Jestem matką. Matką Mikołaja.
Marta patrzyła na nią z bezgranicznym zdumieniem.
– Mikołaja Góreckiego – dodała Jagna.
– Proszę jeszcze chwilkę poczekać – stanowczo poprosiła pani dyrektorka. – Mam jeszcze interwencję.
W oczach Marty mignęło wreszcie zrozumienie.
– Aaaa! Pani też?
– Ano też. Trochę się spieszę, a mój syn podobno straszy dziewczynki.
– A właśnie! – ucieszyła się pani dyrektor. – To może niech pani jednak wejdzie. Mikołaj właśnie też straszy dziewczynki.
– Że umrą? – zdziwiła się mama Kocia. – Marta Bandurska – przedstawiła się. – Mama Kocia.
– A! – ucieszyła się Jagna. – Mikołaj wspominał mi o Kociu. Czy pani naprawdę pozwala synowi spać w trumnie?
– O matko przenajświętsza! – jęknęła pani dyrektor, łapiąc się za lewą pierś, co chyba miało imitować chwyt za serce.
– Hmmm – mruknęła Marta i wskazała oczami dyrekcję. – Oczywiście, że nie. Co też pani – dodała bez przekonania.
Dyrekcja popatrzyła na nią podejrzliwie.
Mama Mikołaja szybko się połapała, że popełniła błąd, zadając takie pytanie w obecności przełożonej grona pedagogicznego, i machnęła lekceważąco ręką.
– Nie no, oczywiście, wiem, że to żart. Ha, ha! – zaskrzeczała nawet, imitując śmiech, odchrząknęła i zapytała oficjalnym głosem: – To dlaczego mnie pani tu zaprosiła?
– Wezwałam – sprostowała dyrekcja z naciskiem. – Wezwałam obie panie, bo Mikołaj i Kocio opowiadają straszne historie dzieciom w klasie. Zapewniają je, że umrą. Mikołaj do tego opowiada, że prowadzi pani zakład pogrzebowy i że kiedyś zamknęła go pani w trumnie za karę.
Mama Mikołaja ponownie odchrząknęła.
– Ależ to wszystko bzdury – powiedziała bez przekonania. – To znaczy, owszem, prowadzę zakład pogrzebowy, ale nie zamknęłam syna w trumnie. A już na pewno nie za karę – wyrwało jej się.
– Matko kochana – jęknęła ponownie dyrekcja. – A więc to prawda?
– No przecież to nie jest nic zdrożnego? Ani zabronionego? Zakład jak zakład. Ja mam akurat pogrzebowy, ale równie dobrze mógłby to być zakład repasacji pończoch albo… – urwała, zobaczywszy minę dyrektorki.
– No, krótko mówiąc: tak. Mam zakład. Pogrzebowy.
– Czy to prawda, że ma pani również krematorium? – dyrekcja zaczynała jakby omdlewać.
Marta natomiast zrozumiała, że oto Kocio znalazł najlepszego przyjaciela i że będzie to przyjaźń na zawsze.
– Nie, krematorium mam zaprzyjaźnione, to znaczy… – plątała się, widząc wzrok dyrekcji. – O ile krematorium może być zaprzyjaźnione, ha, ha, wie pani, co chcę powiedzieć… No nie. Nie mam krematorium – Jagna doszła do wniosku, że ta rozmowa od początku jakoś dziwnie wygląda.
– Proszę pań – dyrekcja podjęła bohaterską walkę o uporządkowanie spotkania. – Chłopcy przejawiają niezdrową fascynację śmiercią. Straszą inne dzieci. Proszę wpłynąć na synów. Uważam interwencję za zakończoną – wstała i wyciągnęła rękę na pożegnanie. Rozmowa z tymi matkami była ponad jej siły.
– Może wpadnie pani do mnie na kawę? – zaproponowała mama Kocia po wyjściu ze szkoły.
– A bardzo chętnie – otrząsnęła się mama Mikołaja.
Wracając, mama Kocia zastanawiała się, czy uduszenie gołymi rękami własnego syna będzie można podciągnąć pod afekt.ROZDZIAŁ 4
W którym w lodówce zakładu pogrzebowego zaczyna brakować miejsca
Każdego ostatniego dnia października od szesnastu lat urządzały sabat czarownic. Trzeba przyznać, że _entourage_ miał zawsze nienaganny, ponieważ odbywał się na tyłach zakładu pogrzebowego. Od kiedy w Polsce przyjęło się amerykańskie święto Halloween, zakład pogrzebowy o uroczej nazwie Było – Minęło w okolicach początku listopada przechodził prawdziwą metamorfozę. Trzeba przyznać, że największe zmiany były widoczne na zapleczu. Pojawiały się tam wielkie pająki, kościotrup i zombie wyłażące z trumien, a pajęczyny zasnuwały okna. Trzydziestego pierwszego października ciche na co dzień i pełne zadumy zaplecze zakładu zapełniało się gośćmi.
Tego dnia Jagna Górecka, właścicielka zakładu i pomysłodawczyni sabatu, usiadła na trumnie z jasnego drewna i westchnęła głęboko. Trzymała w ręku pozew rozwodowy, dostarczony dwie godziny wcześniej. Arkadiusz Górecki, jej prawowity dotychczas małżonek, który pracował głównie za granicą, zdecydował się formalnie zakończyć ich nieistniejące od dawna pożycie.
Jagna, choć doskonale wiedziała, że jej małżeństwo od miesięcy istnieje jedynie na papierze, poczuła się nieswojo. Po pierwsze, mógł ją przecież zawiadomić, że zamierza się rozwieść. Po drugie, zostać rozwódką w wieku pięćdziesięciu lat to jakoś tak głupio. Wdową, to zrozumiałe, ale rozwódką? A po trzecie, to w ogóle jest jedno wielkie świństwo, żeby się po tylu latach rozwodzić i porzucać ją, matkę dziecka, bez środków do życia… Po chwili Jagna przypomniała sobie, że Mikołaj, ich syn, ma już dwadzieścia sześć lat, właśnie skończył studia, a wyprowadził się pięć lat temu. Ponadto zakład Było – Minęło należał jedynie do niej i przynosił bardzo dobre dochody. Przypomniała sobie też, że ma na koncie również całkiem przyzwoitą sumkę, którą uzbierała z dość regularnych przelewów męża. Co prawda od kilku miesięcy nie przesyłał już żadnych pieniędzy… Nie odzywał się też w zasadzie. Na ostatnie urodziny przesłał jej esemesa… No może i powinno jej to dać do myślenia.
– Eeeee – mruknęła do siebie i rzuciła papiery na trumnę.
Usłyszała dzwonek do drzwi, więc podkasała suknię czarodziejki i poszła otworzyć.
– Cześć, co masz taką minę? Umarł ktoś? – błysnęła dowcipem Marta, wchodząc do środka i strzepując krople z parasola. – Pada okrutnie, tiara mi zmokła – dodała, odkładając parasolkę do stojaka. – No co jest?
– Arek przysłał mi pozew…
– O Jezu! A o co cię skarży?
– Skarży? A o co miałby mnie skarżyć?
– No właśnie o to cię pytam. Pozywa cię o co?
– O rozwód.
– A! No i tym się martwisz? W ciągu ostatnich trzech lat widziałaś go chyba dwa razy?
– No niby tak, ale wiesz.
Marta wiedziała. Różnica między czasownikiem dokonanym a niedokonanym była ogromna.
Jagna poznała Arka w Akademii Wychowania Fizycznego w Warszawie. Studiowali na jednym roku, oboje byli w pierwszej eksperymentalnej, koedukacyjnej grupie. Jagna trenowała koszykówkę, jak to się mówi, po warunkach, Arek grał w squasha. Przez długi czas Jagna uważała, że chłopak to debil, zwłaszcza po tym, jak skoczył z najwyższej wieży na basenie, ściągając w locie kąpielówki. Coś tam zaczęło drgać między nimi na obozie letnim, gdzie wylosowała Arka jako partnera podczas zajęć ratownictwa wodnego. Na obóz zimowy pojechali już jako para.
– Trzeba ci znaleźć prawnika.
– Po co? Dzieci nie mamy, majątku nie mamy… – Jagna wzruszyła ramionami.
– Jak to? A Mikołaj? A zakład?
– Mikołaj nie jest naszym dzieckiem…
– Jak to!??? – Marta zbaraniała.
– To znaczy jest naszym dzieckiem, ale nie jest już dzieckiem, a zakład jest mój.
– A może on ma jakiś majątek w tej Finlandii?
– No to jak ma, to to jest jego majątek, niech sobie go pomnaża na chwałę Ahonena.
– Dlaczego Ahonena, na miłość boską?
– A znasz jakiegoś innego znanego Fina?
– Marit Bjørgen.
– Ale jej nie lubimy, bo wygrywa z naszą Justyną. I jeszcze udaje, że ma astmę. Słyszałaś kiedyś, żeby ktoś miał astmę i dymał po trzydzieści kilometrów na nartach?
– Aha. No tak. Nie lubimy zdecydowanie. A tak w ogóle to ona jest Norweżką – przypomniała sobie Marta.
– No to tym bardziej! Nawet nie jest Finką! Znaczy, chyba Finlandką? Jezu, jaka jest prawidłowa forma?
– O matko, nie wiem – spłoszyła się Marta. – Finka to chyba taki nóż, ale co ty głowę zawracasz, skup się! Bo jeśli on nie ma tam majątku i będzie chciał zabrać ci zakład? Może jednak weź tego prawnika – kobieta nie wydawała się przekonana.
– Jakby nie miał majątku, toby się ze mną nie rozwodził. Widocznie zarabia coraz więcej i boi się, że mu to zabiorę. Nie ruszy mi zakładu, bo będzie miał pietra, że mu się dobiorę do skóry i pieniędzy. Co ty, nie będę wydawała na prawnika.
– No nie wiem. Na prawnika ci szkoda, a szkoda może być ogromna…
– Nie szkoda, tylko to byłyby pieniądze wydane bez sensu. Rozwiedziemy się z klasą.
– O ile to nie jest oksymoron – mruknęła proroczo Marta.
Kilka minut później zaczęli się pojawiać goście sabatu, wszyscy odpowiednio ubrani.
– Cześć, ciociu – Mikołaj pocałował ją w szyję, jak na prawdziwego wampira przystało.
– Cześć, kochanie. Jesteś wampirem energetycznym?
– Jeszcze nie. Dopiero będę, jak spróbuję twojego ponczu, cioteczko – mrugnął do niej.
Po chwili pojawił się jej własny syn, Kocio, który co roku przeistaczał się w arystokratycznego Drakulę, żeby przespać się choć jedną noc w trumnie.
– Kocio! – zawołała Jagna. – Przygotowałam ci bordową trumnę z aksamitem, ale jak mi to pognieciesz…
– Ciociu złota, gdzieżbym śmiał – błysnął ku niej długimi zębami i pogłaskał czule aksamit.
Dzwonek obwieścił nowych gości. Wiedźma Magdalena przybyła z cateringiem, jej kelner Adam szybko rozstawił półmiski. Adam, obecny student AWF-u, w stroju martwego i lekko zjełczałego pana młodego robił fantastyczne, odrażające wrażenie. Półmiski pachniały obłędnie, choć trzeba im oddać, że wyglądały naprawdę paskudnie. Paluchy wiedźmy w krwistym sosie, zupa z dyni z pływającymi oczami, tartaletki z móżdżku, upiorne ciasteczka, spalony Dżon i wiele innych paskudnych dań zaspokajało kulinarne potrzeby uczestników sabatu.
– Rany, Magda! – jęknęła z zachwytu Marta, wpychając do ust muffinkę z pająkiem.
– Pyszne, nie? – Magda usiadła na ciemnozielonej trumnie, wyłożonej białą koronką.
– Co tam słychać? Co u ciebie?
– Jagna dostała dziś pozew rozwodowy – poinformowała ją, przełykając czekoladowe dodatki.
– Od Arka?
– No a od kogo? Ma chyba jednego męża?
– O, qźwa. I co? Jak się trzyma?
– Nie chce prawnika.
– Jak to nie chce prawnika? A jak on coś odstawi w sądzie? Musi mieć prawnika! – zdenerwowała się Magda. – Jagna! Jagna! Marta mówi, że nie chcesz prawnika. Oszalałaś? – zapytała szeptem, bo coraz więcej ludzi pojawiało się na imprezie.
– Może i oszalałam. Nie wiem na pewno, bo jeszcze nigdy się nie rozwodziłam – prychnęła Jagna. – Nie chcę teraz o tym gadać. Po sabacie porozmawiamy, OK?
Magda kiwnęła głową i wielce niezadowolona wróciła na swoją zieloną trumnę.
We trzy tworzyły pogrzebowe trio, może nie był to szczyt matrymonialnego marketingu, ale taka była rzeczywistość. Jagna, właścicielka zakładu pogrzebowego, Marta – posiadaczka kwiaciarni, oraz Magda – szefowa cateringu. Wszystkie trzy kontrastowo uczestniczyły również w uroczystościach ślubnych i zaręczynowych. O ile łatwo to sobie wyobrazić w kontekście pracy i działalności Marty i Magdy, o tyle ciężko było, jeśli chodzi o Jagnę, ale Mikołaj wpadł na pomysł, że elegancko ubrani kierowcy przydają się również na ślubach. Wzięli zatem w leasing piękną białą limuzynę, którą wynajmowali do ślubów, a którą – mając na uwadze marketingowy punkt widzenia – zaparkowali na stałe przed kwiaciarnią Marty. Marta ubierała auto kwiatami, reklamując swoje usługi, a oba interesy, funeralny i ślubny, kwitły.
– Ironia losu, co? – mruknęła Jagna do przyjaciółek, nalewając im ponczu z wielkiej wazy, w której pływały różne części ciała. Marta zauważyła oczy, obcięte palce oraz nosy.
– Jaka ironia? – zapytała czujnie Magda.
– No, że to takie święto funeralne, a u mnie teraz przestój.
– Ale ludzie chyba umierają jak co dzień?
– No tak, ale nikt nie chce robić teraz pogrzebów, w tych tłumach na cmentarzu. Każdy chce przeczekać – niechcący łypnęła okiem w kierunku chłodni.
– Jagna! – jęknęła Magda i odstawiła talerzyk.
– No co ja ci poradzę? – Jagna wzruszyła ramionami. Marta, dzięki fascynacji Kocia, nie miała problemu z zaakceptowaniem, że za ścianą w chłodni kilka osób czeka na pogrzeb. Magda była nieco bardziej wrażliwa.
– Magdusia, będziemy przyjaciółkami aż do śmierci. A potem będziemy przyjaciółkami duchami. Będziemy przełazić przez ściany i straszyć innych – obiecała Jagna, a Magda prychnęła ponczem na białą koronkę.
– O qźwa, sorry, czekaj, wytrę…
– Dobra, zostaw, wiem, jak to schować. Jak żadne dziecko nie wlezie mi do trumny, to nikt nie zauważy – mruknęła Jagna, a Marta tylko pokiwała głową, patrząc w kierunku swojego ukochanego syna.
– A gdzie twój mąż? – zapytała Magda.
– Pewnie tam, gdzie twój – odcięła się Marta.
– Czyli w dupie.
– Wypijmy za to – uśmiechnęła się Jagna. – Bo mój już dawno tam siedzi…
– Słuchaj, a gdyby tak ktoś teraz zadzwonił? – zainteresowała się nagle Magda, patrząc z niepokojem na Jagnę.
– Kto niby?
– No rodzina zmarłego. Że zmarł. To co wtedy?
– Jak to co? – Jagna wzruszyła ramionami. – Pan Włodek czuwa.
Pan Włodek był już niepijącym kawalerem, który od samego początku pracował u Jagny. Na początku trochę pił, nawet bardziej niż trochę, ale jak dwa razy zabrali mu prawo jazdy, to przestał. Po prawdzie to nie tyle zabranie prawa jazdy, ile wymsknięcie się klienta spowodowało abstynencję pana Włodka.
Wybierali się do domu po ciało, lekko wcięty pan Włodek i pomocnik Dionizy. Dionizy miał trzydzieści siedem lat i autyzm, ale doskonale odnajdował się w świecie martwych. Tworzyli team doskonały, choć nieco podpity pan Włodek stanowił pewną niewiadomą. Dionizy nie odzywał się do nikogo. Stał w progu tak długo, aż skończyli się żegnać. Wtedy z ogromnym pietyzmem przekładał ciało do trumny i czekał, aż pan Włodek da mu znak, że może zamykać wieko. Następnie obaj brali trumnę na barki i powoli wynosili ją z pomieszczenia. Najczęściej schodzili po schodach, bo krewni zmarłego nie mieli zwykle głowy do tego, żeby postarać się o klucze do części towarowej windy. Raz jeden, na zakręcie między czwartym a trzecim piętrem, trumna wymknęła im się z rąk i zaczęła sama zjeżdżać po schodach. Niestety, z impetem walnęła w okno klatki schodowej i wyfrunęła na zewnątrz. Całe szczęście, że – spadając z nieboszczykiem – nie zabiła nikogo innego. Zleciała na trawnik przed domem, oczywiście się otworzyła, bo nie była to korweta pancerna, nieboszczyk mąż długim ślizgiem pofrunął pod poloneza sąsiada i zaklinował się na amen. Przez następne kilka godzin trwały deliberacje nad tym, czy rozbierać poloneza, czy odciąć tatusiowi rękę. Dionizy i pan Włodek starali się przekonać zebranych do drugiego rozwiązania, ale konsensusu wciąż nie było. Jagna, przerażona zaistniałą sytuacją, wyrwała ze snu znajomego chirurga, rozstawiła nad polonezem namiot i ostatecznie mąż i ojciec trafił z powrotem do trumny. Cała ta sytuacja miała jeden plus. Pan Włodek zdecydował, że nie tknie już więcej alkoholu, podejrzewając (poniekąd słusznie), że mógł on mieć wpływ na zaistniałe wydarzenia. Dlatego teraz, kiedy funeralno-ślubne trio piło poncz – pan Włodek czuwał. Miał odbierać telefony i ewentualnie jechać po ciało. Jagna zaś miała mu tylko przypomnieć, że ze względu na przeczekiwanie pierwszego listopada mają tylko dwa miejsca w chłodni, jednak w ferworze zajęć oraz z powodu pozwu Arka zapomniała.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki