- promocja
Hajmdal. Ostatnia Bitwa. Tom 6 - ebook
Hajmdal. Ostatnia Bitwa. Tom 6 - ebook
Szykuje się ostateczne starcie, które rozstrzygnie o losach „Hajmdala”, ludzkości, a także całej Galaktyki. Admirał Nathaniel Kashtaritu wybiera odpowiednie miejsce na bitwę, w której Federację Terrańską wesprze niespodziewany sojusznik.
Ale wróg nie próżnuje. Velmeński agent działający na pokładzie drednota dokonuje kolejnego sabotażu. Dochodzenie prowadzone przez śledczych przynosi niespodziewane rezultaty.
Ezra Leahy kończy akademię wojskową i uzyskuje stopień podporucznika. Od naczelnego dowództwa otrzymuje zadanie, do którego musi wybrać najlepszych z najlepszych. Żołnierzy gotowych na wszystko. Nawet na poświęcenie własnego życia w samobójczej misji. Doskonale wyszkolona jednostka komandosów ma odmienić losy bitwy.
Czy ludzkość zdoła przetrwać? Czy przeznaczenie się wypełni? Czy załoga „Hajmdala” odnajdzie bezpieczną przystań? Rozwiązanie mistycznych tajemnic, heroiczne czyny, abordaże i artyleryjskie pojedynki okrętów – to wszystko w finałowym tomie „Hajmdala”.
Podróż dobiegła końca.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67053-23-5 |
Rozmiar pliku: | 3,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
LODOWA PLANETA SKADI
Opancerzony transporter rozpoznawczy terrańskich sił zbrojnych mknął z zawrotną prędkością po płaskiej, przyprószonej śniegiem dolinie. Pomalowany w zgniłozielone barwy, wyróżniał się na tle białej powierzchni planety. Pojazd miał dwie pary kół z systemem regulacji ciśnienia opon, a także dodatkowe koła w środkowej części, ułatwiające pokonywanie zasp. Hydrodynamiczny kształt pozwalał na pływanie w morzach, oceanach i jeziorach, ale na Skadi woda występowała jedynie w postaci stałej.
Ezra Leahy siedział w fotelu pasażera i spod zmrużonych powiek obserwował monitory przekazujące obraz z kamer umieszczonych na kadłubie pojazdu. Monotonia krajobrazu usypiała młodego zwiadowcę i już dawno zapadłby w sen, gdyby nie kierująca transporterem szeregowa Akshara Sanghvi, która od czasu do czasu wykonywała gwałtowne skręty, omijając pojawiające się nagle rozpadliny. Wówczas w kabinie rozlegał się jej radosny, perlisty śmiech.
Sanghvi trafiła do Plutonu 7 w miejsce Tobiasa Bishopa, gdy okazało się, że ten nie wróci już do służby. Cztery miesiące wcześniej został ciężko ranny podczas akcji ratunkowej na bagnistej planecie Karazan. Potężny wąż zmiażdżył mu rękę i konieczna była amputacja. Tobias nie zgodził się na zainstalowanie bioprotezy, a Ezra wcale nie był zdziwiony jego decyzją.
Bishop pochodził z systemu gwiezdnego należącego do Velmenów i dobrze wiedział, do czego może doprowadzić cyborgizacja. Widział ludzi, którzy zatracili swoje człowieczeństwo, i nie chciał podzielić ich losu. Szczycił się tym, że nie ma w ciele żadnego metalu ani elektroniki.
Ezra przekonywał przyjaciela, że to jedynie proteza, w dodatku oparta o togariańską technologię, a nie żaden velmeński wynalazek, który mógłby zmienić osobowość. Nic z tego. Tobias nie chciał nawet słyszeć o jakiejkolwiek cybernetycznej ingerencji w organizm. A to oznaczało koniec jego kariery wojskowej.
Bishop trafił do służb porządkowych i zamiast żołdu otrzymywał najniższy zasiłek oraz minimalne racje żywnościowe. Nie trwało to jednak długo. Tobias był obrotny i szybko załatwił sobie pracę w kawiarni mieszczącej się na pokładzie widokowym. „Hajmdal” zyskał jednorękiego kelnera, za to terrańskie siły zbrojne straciły doświadczonego żołnierza. Leahy fuknął gniewnie, kiedy sobie o tym przypomniał.
Akshara Sanghvi zacisnęła mocno usta, przekonana, że to wyraz dezaprobaty na jej brawurową jazdę. Zaczął jej się przyglądać. Dziewczyna była całkiem niezłym mechanikiem, lecz na pokładzie drednota znalazłoby się kilku lepszych od niej. Za to okazała się doskonałym kierowcą i, jak twierdziła, potrafiła poprowadzić każdy pojazd lądowy.
Akshara była bardzo wysoka i chuda. Krucha budowa ciała wskazywała, że pochodziła z planety o niskiej grawitacji. Delikatne i łagodne rysy twarzy kontrastowały z ogromnymi, zielonymi oczami, w których pojawiała się zwierzęca drapieżność, gdy tylko Sanghvi siadała za sterami transportera. Wówczas była w swoim żywiole.
Ezra przeniósł spojrzenie ponownie na monitory, skupiając się na obserwacji terenu. Miał nadzieję, że szybko nie znajdą tego, czego szukają. Pragnął, żeby ta misja trwał jak najdłużej. Była to bowiem jego ostatnia misja jako dowódcy Plutonu 7.
Nagle tuż przed pojazdem pękł lód. Powstała szczelina szeroka na kilka metrów. Sanghvi wiedziała, że nie zdąży wyhamować, i natychmiast wykonała gwałtowny skręt. Udało się. Transporter ominął wyrwę, wpadł jednak w poślizg. Ezra poczuł, jak kolacja próbuje wydostać się na zewnątrz, tymczasem dziewczyna dziko się zaśmiała.
– Co się tam, kurwa, dzieje? – w słuchawkach rozległ się wystraszony głos Ivara Björka. Wraz z pozostałą dwójką zwiadowców z Plutonu 7 siedział za ścianą, w tylnej części pojazdu.
Ivar nienawidził jazdy transporterem. Twierdził, że nie po to zaciągał się do wojsk rozpoznawczych, żeby teraz wozić tyłek na kółkach, ale prawda była bardziej prozaiczna – wszelkie turbulencje przyprawiały go o mdłości. Nie chciał się do tego przyznać, ale wystarczyło spojrzeć na jego bladą twarz i spanikowane oczy, żeby domyślić się prawdy. Björk był wysokim, dobrze zbudowanym mężczyzną, który w Siódemce obsługiwał broń ciężką, i trudno było uwierzyć, że panikuje jak dziecko, gdy ma wsiąść do pojazdu.
– Niedługo będziemy na miejscu – Ezra próbował go pocieszyć. – Wytrzymaj jeszcze trochę.
– Dobrze słyszeć! – tym razem odezwał się Jeremiasz Ruon. Niegdyś należał do elitarnego Plutonu A, w którego skład wchodzili zadufani w sobie i aroganccy szturmowcy. Na każdym kroku udowadniali swoją wyższość, terroryzowali młodszych żołnierzy i wymuszali haracze. Również Leahy miał z nimi nieprzyjemny zatarg, który o mały włos nie skończył się dla niego tragicznie. Wówczas z opresji wybawił go Odyn. Ale to były dawne czasy, gdy Ezra był żółtodziobem. Teraz nikt nie ośmieliłby się wejść mu w drogę.
Pluton A został rozwiązany po niechlubnym incydencie na promie „Zenit”, a jego dowódca osądzony za zdradę. Pozostali żołnierze trafili do różnych oddziałów. Jeremiasz Ruon przez pewien czas służył w kompanii szturmowej dowodzonej przez Shadracga Khaidu, ale po operacji na Manju poprosił o przydział do Plutonu 7.
– A co? Tobie też się zbiera na wymioty? – spytał sarkastycznie Leahy.
– Nie – odparł rozbawiony Ruon. – Ale Björk zeszczał się w gacie i teraz wali w całym przedziale.
– Chyba dawno nie dostałeś wpierdol! – zdenerwował się Ivar. Nie lubił, kiedy z niego żartowano.
– Myślisz, że dasz mi radę?
– Jedną ręką!
– Taki jesteś twardy?
– Tutaj zaraz dojdzie do rozlewu krwi – wtrącił Julius Malahki, trzeci ze zwiadowców w tylnej części transportera. Brodaty mężczyzna o niespotykanie błękitnych oczach posiadał filozoficzne usposobienie. – A ja nie chcę znowu prać munduru, więc lepiej się pospieszcie.
Zaniepokojona Akshara Sanghvi zerknęła na Ezrę.
– Nie przejmuj się – odpowiedział, widząc jej spojrzenie. – Nic im nie będzie. Jak ich lepiej poznasz, zrozumiesz, że tylko się przekomarzają.
– Na pewno?
– Uhm.
– Jebać mundur Juliusa – burknęła. – Gorzej, jak mi zachlapią transporter.
Leahy roześmiał się.
– Pasujesz do nas, dziewczyno.
– Doprawdy? – Skrzywiła się. – Banda wariatów.
Leahy uśmiechnął się. Musiał przyznać, że udało mu się stworzyć całkiem zgrany zespół. Na początku nie było łatwo, bo jego ludzie okazali się indywidualistami, a on sam nie był urodzonym przywódcą i wiele musiał się nauczyć. Ale dzięki cierpliwości, żmudnym szkoleniom, a także doświadczeniu bojowemu żołnierzy Pluton 7 zyskał miano najlepszego oddziału w terrańskich siłach zbrojnych.
Ezra próbował policzyć, ilu ludzi przewinęło się przez oddział.
Przypomniał sobie Cyrusa Tana, potężnego mężczyznę, który dźwigał peruna niczym piórko i niczego się nie bał. Inni podśmiewali się z niego, że jest zbyt tępy, brakuje mu wyobraźni i dlatego nie odczuwa strachu. Prawda była jednak inna. Cyrus był niezwykle religijny i wierzył, że po śmierci czeka go życie w raju. Zginął w walce z Lacertanami, którzy dokonali abordażu „Hajmdala”.
Na jego miejsce przyszedł Gabriel Ang, który wcześniej służył w oddziałach szturmowych. Przydział go ucieszył, bowiem zwiadowców częściej wysyłano na misje, a on nie znosił bezczynności. Zawsze znajdował sobie jakieś zajęcie i zawsze mu się spieszyło. Zginął na pustynnym księżycu Monarchy.
Podczas tej samej misji stracili również Bethany Rayburn. Okazało się, że kobieta była velmeńskim szpiegiem i współpracowała z mistrzynią. Naszpikowana cyberwszczepami, nie zapomniała jednak o swoim człowieczeństwie i pomogła zwiadowcom w walce z pretorianami. Zastrzelił ją Bishop, nie wiedząc, że ich uratowała.
Niedługo potem Ezra zastąpił na stanowisku dowódcy sierżanta Setha Campbella i dopiero wtedy poczuł, czym jest odpowiedzialność i strach o życie podwładnych. Do oddziału dołączyli Ivar Björk, Tirah Gonzales i Miriam Funke. Jednak ostatnia dwójka zginęła na mglistej planecie Manju, podczas walk z krwiożerczymi Luusaat. Zastąpili ich Ruon i Malahki.
Ezra uświadomił sobie, że po odejściu ze służby Tobiasa z pierwotnego składu Plutonu 7 zostali tylko on i Torres. Ale teraz jej z nimi nie było.
Abigail była w czwartym miesiącu ciąży i nosiła jego dziecko. Nadal do niego nie docierało, że zostanie ojcem. Wiadomość spadła na niego jak grom z jasnego nieba. To stało się podczas misji ratunkowej, na bagnistej planecie Karazan, chwilę po tym, jak poderżnął gardło oficerowi diohdańskch komandosów. Stał po kolana w błocie, w mundurze splamionym krwią i z twarzą umorusaną błotem. Nie potrafił wykrztusić z siebie słowa i nie wiedział, co o tym wszystkim myśleć.
Teraz też nie wiedział. Z jednej strony czuł dumę z faktu, że zostanie ojcem, z drugiej przerażenie. Nie wiedział, czy odnajdzie się w tej roli i czy podoła wychowaniu dziecka. Nie miał w tym względzie żadnego doświadczenia. Niedawno sam jeszcze miał przysłowiowe mleko pod nosem. Gdy przybył do systemu Epsilon Eridani, żeby służyć w terrańskich siłach zbrojnych, był wychudzonym młokosem ledwie oderwanym od matczynej spódnicy, żółtodziobem, który nic nie wiedział o prawdziwym życiu, teraz zaś pewnym siebie mężczyzną, doświadczonym żołnierzem i odpowiedzialnym dowódcą. A od tego czasu minęły dwa lata.
W tym czasie Leahy nauczył się walczyć i zabijać. Brał udział w niezliczonych misjach. Posmakował, czym jest bitewny zgiełk, radość zwycięstwa i gorycz porażki. Niejednokrotnie sam otarł się o śmierć. To go zmieniło.
Ezra wrócił myślami do Abigail. Na jego obliczu pojawił się głęboki smutek. Zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia. Przymknął powieki, przywołując jej obraz. Kruczoczarne włosy opadające kaskadą na ramiona, roziskrzone miodowe oczy i figlarny uśmiech błąkający się na cudownie wyrzeźbionych ustach. Jeszcze niedawno wszystko się między nimi doskonale układało. Ale zmieniło się to po powrocie Uriaha Nelsona.
Transporter gwałtownie zahamował, wyrywając Ezrę z rozmyślań.SYSTEM CHI 2 ORIONIS
OKRĘT FEDERACJI TERRAŃSKIEJ „HAJMDAL”
Światła na pokładach „Hajmdala” przygasły, symulując porę nocną. Większość załogi udała się na spoczynek, jedynie wachtowi pozostali na stanowiskach. Na okręcie zrobiło się cicho i pusto.
Podchorąży Sabina Yto, w granatowym mundurze oficera wywiadu, wracała ze służby, kierując się do swojej kwatery na dziobie drednota. Kobieta była zadowolona z lokalizacji. Kajuta mieściła się blisko pokładu widokowego, na którym lubiła spędzać wolny czas. Ponadto nie musiała jej z nikim dzielić. Na „Hajmdalu” było mnóstwo wolnego miejsca.
Minęły dwa lata od ucieczki z systemu Epsilon Eridani. W tym czasie drednot przemierzył olbrzymie odległości, wykonał setki skoków nadświetlnych i stoczył kilka bitew, podczas których mocno ucierpiał. Okręt można było wyremontować, zniszczenia naprawić, a kadłub zespawać, ale ludzi nie dało się zastąpić. Z tych, którzy rozpoczynali podróż, została zaledwie połowa.
Załoganci ginęli w eksplozjach atomowych, przecinani wiązkami laserowymi penetrującymi okręt, miażdżeni przez walące się stalowe ściany i zgniatani przez elementy konstrukcyjne. Piloci tracili życie w wybuchach maszyn bądź umierali samotnie w kapsułach, dryfując w kosmicznej próżni, w rozpaczy łapiąc ostatni haust powietrza. Żołnierze piechoty ginęli podczas misji bojowych, rozrywani pociskami wroga, lub na obcych światach, zmagając się z szalejącymi żywiołami. Niektórzy płonęli żywcem...
Na ostatnią myśl podchorąży wzdrygnęła się i dotknęła dłonią policzka. Wydawał się szorstki i kobieta była pewna, że wyczuwa blizny pozostawione przez ogień. Ale to było tylko odczucie, bo od ostatniej operacji plastycznej minęło już sporo czasu i sztuczna skóra zdążyła się idealnie przyjąć. Po oparzeniach nie było najmniejszego śladu. Jednak rany pozostawione w psychice nie zabliźniały się tak łatwo.
Sabina Yto zatrzymała się, przyłożyła dłonie do piersi i zaczęła spazmatycznie oddychać. Wspomnienia uderzyły z potworną siłą.
Ponownie znalazła się w centrum analiz podczas bitwy, którą „Hajmdal” stoczył z tajemniczym okrętem widmo. Sabina siedziała na stanowisku dumnie wyprostowana, zadowolona, że udało jej się odkryć tożsamość wroga. Połechtana pochwałą szefowej nie zwracała uwagi na wstrząsy, migotanie świateł i odległe dudnienia, świadczące o toczącym się pojedynku pomiędzy dwoma gigantycznymi jednostkami. I wówczas to się stało.
Impet eksplozji wyrwał Yto z fotela i cisnął o ścianę. Podniosła się z trudem. Chwiejnie stanęła na nogach. W uszach jej dzwoniło, oczy zalewała krew spływająca z głębokiego rozcięcia na czole. Podchorąży postąpiła krok do przodu, ale zaraz się cofnęła.
W centrum analiz szalał pożar. Szkarłatne płomienie lizały ściany, ogień trawił konsole, kable iskrzyły, a dym coraz bardziej gęstniał. Sabinę ogarnął paraliżujący strach. Nie była w stanie się ruszyć. Mogła tylko bezczynnie stać i ze łzami w oczach przyglądać się, jak ogień trawi pomieszczenie.
Nagle do niej dotarło, że zginie, jeśli nic nie zrobi. Zmusiła się, żeby postawić pierwszy krok. Żar buchnął jej w twarz, ale tym razem się nie cofnęła. Następny krok wcale nie był łatwiejszy, ale ruszyła w stronę wyjścia. Przynajmniej miała taką nadzieję, bowiem dym mocno ograniczał widoczność.
Wtem potknęła się. Spojrzała pod nogi i jęknęła ze zgrozą. Trafiła na zwęglone zwłoki mężczyzny. Dostrzegła strzępy bordowego munduru, ale twarz była nie do poznania. Ponownie sparaliżował ją strach. Nie mogła się jednak poddać. Otrząsnęła się, dała długi krok, przechodząc nad zwęglonym ciałem, i ruszyła dalej. Nie oglądała się za siebie.
Przebijała się przez ścianę ognia, jednak z każdym krokiem było coraz gorzej. Mundur na niej płonął, ból przenikał całe ciało, a żar wdzierał się do płuc. Po drodze słyszała krzyki i błagania o pomoc dochodzące zza zasłony gęstego dymu, ale nie zatrzymywała się. W takich chwilach człowiek myśli jedynie o sobie. Sabina Yto pragnęła żyć i tylko to się liczyło.
Upadła tuż przy grodzi. Nie miała już siły. Próbowała się dźwignąć, sięgnąć do przycisku otwierającego drzwi, ale nie dała rady. Płomienie trawiły jej ciało, a ona powoli traciła świadomość.
Wtem poczuła szarpnięcie. Ktoś postawił ją na nogi. Podchorąży rozwarła powieki i jej oczom ukazała się major Edna Isuke. Szefowa wywiadu wyglądała strasznie. Mundur miała w strzępach, spalone pół twarzy, a na rękach olbrzymie bąble. Yto wystraszyła się, ale zaraz uświadomiła sobie, że pewnie sama nie wyglądała lepiej. Nie czuła bólu, co nie zwiastowało niczego dobrego. Podchorąży odbyła szkolenie medyczne i wiedziała, że poparzenia uszkodziły zakończenia nerwowe. Uświadomiła sobie, że jeśli przeżyje, czeka ją długa i ciężka rehabilitacja.
Przeżyła dzięki major Isuke, która wyciągnęła ją z centrum analiz. Obie kobiety trafiły do ambulatorium z rozległymi oparzeniami, obejmującymi ponad połowę ciała.
Następne dni i tygodnie były dla Sabiny Yto koszmarem, który pamiętała jak przez mgłę. Gdy po raz pierwszy odważyła się spojrzeć w lustro, ujrzała potwora. Odurzona lekami przeciwbólowymi przechodziła jedną operację za drugą. Teraz po bliznach nie było już śladu, ale ona nie mogła zapomnieć.
Zanim to się stało, była zwyczajną, wesołą dziewczyną lubiącą otaczać się ludźmi, łatwo nawiązującą nowe znajomości i niestroniącą od romansów. Pożar wszystko zmienił. Ona się zmieniła. Stała się typem samotnika. Większość czasu spędzała w pracy, w nowym centrum analiz mieszczącym się na rufie okrętu, ślęcząc nad danymi, które nie miały większego znaczenia. Wywiad obecnie miał niewiele roboty.
Od wielu miesięcy „Hajmdal” przemierzał mało uczęszczane rejony kosmosu, trzymając się z daleka od głównych szlaków handlowych i omijając większe ośrodki cywilizacyjne. Admirał Nathaniel Kashtaritu wiedział, że wrogowie cały czas podążają ich śladem, i nie chciał ryzykować. Zatrzymywali się na dłużej jedynie w niezamieszkałych systemach gwiezdnych, gdzie uzupełniali zapasy.
Podobnie było teraz. „Hajmdal” od trzech dni przebywał w systemie Chi 2 Orionis. Wokół żółtego nadolbrzyma krążyło sześć planet posiadających sporą liczbę księżyców, ale w większości były to puste, wyjałowione globy, zupełnie pozbawione zasobów. Na uwagę zasługiwał tylko jeden obiekt – krążąca na obrzeżach układu niewielka lodowa planeta. Na niej mogli uzupełnić kończące się zapasy wody.
Rozpoczęła się eksploracja.
Załoga „Hajmdala” nadała planecie nazwę Skadi, na cześć olbrzymki symbolizującej zimę w ziemskiej mitologii jakiegoś starodawnego ludu, o którym Yto nigdy nie słyszała. Wychowała się w Oligarchii Ophiuchi, a mieszkający tam ludzie nie przywiązywali wielkiego znaczenia do dziedzictwa. Tak naprawdę o historii własnego gatunku dowiedziała się dopiero po opuszczeniu domu.
Władzę w systemie Zeta Ophiuchi dzierżyły długowieczne istoty stanowiące tamtejszą arystokrację, podzieloną na rody wiecznie rywalizujące ze sobą. Toczone od tysiącleci wojny i manipulacje pulami genów sprawiły, że populacja cały czas malała. Dlatego z otwartymi ramionami przyjmowali przedstawicieli innych gatunków, którym pozwalali osiedlać się na swoich planetach. Szczególnym szacunkiem darzyli ludzi, których podziwiali za kreatywność i umiejętność radzenia sobie w trudnych sytuacjach.
Rodzina Yto od trzech pokoleń służyła domowi Kaytsak i posiadała liczne wpływy oraz koneksje. Dzięki temu Sabina zdobyła solidne wykształcenie i dała się poznać jako doskonały analityk. Zaproponowano jej objęcie wysokiego stanowiska w radzie konsultacyjnej, ale ona pragnęła czegoś więcej. Jej marzeniem były kosmiczne podróże i zwiedzanie obcych światów. Ostatecznie zrezygnowała ze świetnie zapowiadającej się kariery na dworze Kaytsak i wyruszyła na podbój Galaktyki.
Nigdy nie żałowała tej decyzji. Nawet po tym, co stało się w centrum analiz, po pożarze, który odmienił jej życie. Odsunęła od siebie mroczne myśli, wyprostowała się i wzięła głęboki oddech. Ponownie ruszyła korytarzem. Jednak gdy stanęła przed drzwiami kajuty i już sięgała dłonią do włącznika, zawahała się. Senność, jaką jeszcze przed chwilą odczuwała, minęła zupełnie. Ze złością uświadomiła sobie, że już nie zaśnie, i dręczona przykrymi myślami będzie wiercić się na koi. Opuściła dłoń i skierowała swoje kroki na pokład widokowy.
Sabina spodziewała się, że o tej porze będzie tam panował tłok, i miała rację. Większość załogi skończyła już służbę. Ludzie spacerowali kwietnymi alejkami, ścieżkami wytyczonymi wśród egzotycznych roślin, które zachwycały feerią kolorów i kształtów. Pochodziły z najodleglejszych zakątków Galaktyki. Niektórzy załoganci siedzieli w kawiarni, rozmawiając, śmiejąc się i żartując. Ale pomimo wesołości dało się wyczuć pewne napięcie, atmosferę ponurego oczekiwania na nieuniknione. Nikt na pokładzie „Hajmdala” nie miał wątpliwości, że prędzej czy później czeka ich konfrontacja z wrogiem.
Podchorąży Yto cudem znalazła wolne miejsce w kawiarni i zamówiła kõphi – napój przyrządzany z poddanych instantyzacji nasion krzewu uprawianego jedynie na planetach olbrzymach Oligarchii Ophiuchi, rośliny praktycznie nieznanej w innych częściach Galaktyki. Sabina mocno nad tym ubolewała, bo po opuszczeniu rodzinnej planety nie mogła się delektować przysmakiem. Szczęście się jednak do niej uśmiechnęło, bo niecałe trzy tygodnie wcześniej „Hajmdal” natrafił na wrak ushakijskiego frachtowca dryfującego samotnie w przestrzeni kosmicznej, w którego ładowni znaleziono cały kontener ziaren.
W oczekiwaniu na kõphi spoglądała przez iluminator na Skadi. Planeta, w całości pokryta śniegiem i lodem, emanowała czystą bielą. Jednak jej powierzchnia nie była jednolita. Przecinały ją liczne szczeliny, przez co wyglądała, jakby została poszatkowana. Od czasu do czasu tryskały z tych szczelin strumienie pary i pyłu. Sabina przez chwilę przyglądała się temu niezwykłemu spektaklowi, a potem podniosła wzrok na gwiazdy, podziwiając ich blade i zimne piękno. Zatrzymała spojrzenie na czerwono-fioletowym obiekcie o kształcie spłaszczonej sferoidy.
Mgławica Kraba.
Właśnie tam zmierzał „Hajmdal”.
Admirał Nathaniel Kashtaritu dłużej nie mógł tego ukrywać. Z każdym kolejnym skokiem nadświetlnym drednot zbliżał się do mgławicy. Doskonale widać już było spektakularne włókna, będące pozostałościami atmosfery supernowej, która wybuchła kilka tysięcy lat temu. Składały się głównie ze zjonizowanego helu i wodoru, a także węgla, tlenu, azotu, żelaza, neonu i siarki. W centrum Kraba znajdowały się dwie gwiazdy, jedną był pulsar emitujący dżety zderzające się z materią i tworzące falę uderzeniową.
Mgławica zajmowała obszar jedenastu lat świetlnych i nie było w niej kompletnie nic godnego uwagi. Sabina Yto nie miała pojęcia, po co tam lecą. Admirał był niezwykle powściągliwy, jeśli chodzi o wszelkie odpowiedzi, i załoga musiała mu zaufać. Nie mieli innego wyjścia. Nie było już odwrotu. Daleko w tyle zostawili cywilizowane rejony kosmosu i mknęli teraz ku rubieżom Galaktyki.
– Kõphi dla pani – z zamyślenia wyrwał ją głos kelnera, który postawił na stoliku gorącą filiżankę z aromatycznym napojem. Podniosła wzrok i ze zdziwieniem stwierdziła, że obsługuje ją człowiek. Wcześniej były to autonomiczne roboty. Tym razem stał nad nią młody, dobrze zbudowany mężczyzna w szkarłatnej liberii. Spojrzała w jego smutne oczy i przez chwilę zastanawiała się, czym jest to spowodowane, ale zaraz spostrzegła, że prawy rękaw jego kurtki luźno zwisa. Nie miał ręki.
To mocno zdziwiło Yto, bowiem lekarze na „Hajmdalu” dysponowali najnowszą technologią medyczną i potrafili idealnie zrekonstruować utraconą kończynę. Rekonwalescencja nie trwała długo i pacjenci szybko wracali do służby, pełniąc ją tak samo dobrze, a nawet lepiej, gdyż nowe ręce czy nogi posiadały mechaniczne wspomaganie. Jednak niektórzy żołnierze odmawiali instalacji protez w obawie przed cyborgizacją. Wielu z nich pochodziło ze światów rządzonych przez Velmenów i nie chcieli mieć nic wspólnego z cyberwszczepami. W wyniku tego nie nadawali się do służby wojskowej i przydzielano ich do prac administracyjnych lub porządkowych.
– Dziękuję – rzekła, unikając kontaktu wzrokowego. Czuła się skrępowana w obecności niepełnosprawnego. Wiedziała jednak, że to niegrzeczne. Podniosła głowę i zmusiła się do uśmiechu. Kelner jednak już tego nie zobaczył. Wracał, klucząc między stolikami. Odprowadziła go wzrokiem, zastanawiając się, czy ludzie w jej obecności też tak się zachowują. Pokręciła głową. To było niedorzeczne. Ona poddała się terapii, przeszła liczne operacje, podjęła wyzwanie i po jej ułomnościach nie pozostał ślad.
Sabina sięgnęła po kõphi i szybko zapomniała o kalekim kelnerze. Rozkoszowała się gorącym napojem i pięknem wszechświata widocznego za iluminatorem. Nieznane jej gwiazdy mieniły się najróżniejszymi kolorami i Yto zastanawiała się, czy wokół nich krążą jakieś planety, a jeśli tak, to czy istnieje na nich rozumne życie. Pragnęła je wszystkie odwiedzić.
Z błogich rozmyślań wyrwał ją natrętny sygnał komunikatora. Włączyła urządzenie zamontowane na nadgarstku. Pojawił się hologram wielkości dłoni, ukazujący trójwymiarowe oblicze rudowłosego mężczyzny o niezwykle bladych niebieskich oczach.
– Co słychać, Lars? – spytała. Lars Viken był szefem działu informatycznego. Mężczyzna nie ukrywał, że jest nią zainteresowany, ale ona pozostawała nieczuła na jego zaloty. I wcale nie chodziło o to, że jej się nie podobał. Wręcz przeciwnie. Był jak najbardziej w jej typie. Ale po tych wszystkich operacjach nie była pewna siebie, własnej kobiecości i bała się pokazać nago jakiemukolwiek mężczyźnie.
– Może wpadniesz do mojej kajuty?
Sabina Yto westchnęła ciężko.
– Już ci mówiłam. Nic z tego nie będzie.
– Szkoda. – Viken wydął teatralnie wargi. – Mam coś, co może cię zainteresować.
– Czyżby? – Uniosła lekko brew, myśląc, że to dalszy ciąg podrywu. Lars jednak przestał się wygłupiać.
– Chodzi o twoją szefową.
Yto natychmiast spoważniała. Major Edna Isuke nie przeżyła pobytu w ambulatorium. Nie umarła jednak w wyniku poparzeń, lecz została zamordowana. Ktoś z zimną krwią poderżnął jej gardło, gdy spała na szpitalnym łóżku. Śledztwo leżało w gestii żandarmerii wojskowej i prowadził je osobiście major Tabor Flint. Na razie jednak nie udało mu się wykryć sprawcy ani motywu zabójstwa. Nikt jednak nie miał wątpliwości, że zrobił to velmeński szpieg. A to oznaczało, że Isuke znała jego tożsamość.
Major ukrywała coś przed zespołem. Przed śmiercią nad czymś pracowała, ale z nikim się tym nie podzieliła. Niestety, nie było jak tego sprawdzić, bo wszystkie komputery w centrum analitycznym spłonęły. Informatycy próbowali odzyskać dane ze spalonych dysków i zniszczonych kryształów.
– Tak?
– Wiem, nad czym pracowała – odparł Lars.
– Mów.
– Rozpracowywała velmeńskiego szpiega.
Yto skinęła głową. Domyślała się tego wcześniej, ale nie miała pewności.
– Udało się jej?
Lars skinął głową.
– To nie jest rozmowa na komunikator.SYSTEM CHI 2 ORIONIS
JĒLIPHISAŃSKI PROM PASAŻERSKI „LUNA”
Prom został nazwany na cześć księżyca obiegającego Ziemię. Mimo że macierzysta planeta ludzkości została zniszczona, jej satelita ponoć cały czas istniał, ale niewielu mogło to potwierdzić, bowiem nikt o zdrowych zmysłach nie zapuszczał się do Układu Słonecznego. To był teren należący do Lacertan, ale nawet oni uważali system za przeklęty.
Wnętrze statku skąpane było w szkarłatnym blasku, który matczynym ciepłem otulał puste siedzenia w kabinie pasażerskiej, przewieszone przez poręcz biało-seledynowe szaty i stojące na podłodze sandały. O tej porze na promie było pusto i panowała cisza przerywana jedynie cichym buczeniem generatorów. Na noc wszyscy wyznawcy wracali do kwater, żeby rano wstać na służbę i solidnie wypełniać swoje obowiązki względem terrańskich sił zbrojnych. Ale każdy z nich myślał tylko o tym, żeby zaraz po kolacji udać się na jēliphisański prom na wieczorne medytacje, które poprzedzało krótkie nabożeństwo odprawiane przez Głos Bogini.
Tobias Bishop żałował, że dzisiaj nie mógł w nim uczestniczyć. Akurat wypadła mu popołudniowa zmiana i nikt nie chciał się z nim zamienić. Szef, były szturmowiec, przymusowo „emerytowany” ze względu na zaburzenia psychiczne spowodowane prawdopodobnie wycofanymi już z użytku hiperaktywatorami, nie darzył go sympatią. Wręcz przeciwnie, gdy tylko dowiedział się, że Tobias służył w oddziałach rozpoznawczych, uprzykrzał mu życie jak tylko mógł. Animozje pomiędzy szturmowcami a zwiadowcami były odległą historią, którą zweryfikowała walka żołnierzy ramię w ramię i braterstwo krwi, ale ten człowiek najwyraźniej żył przeszłością. Chociaż kawiarnia była zautomatyzowana i obecność Bishopa pod koniec zmiany sprowadzała się jedynie do nadzorowania maszyn, nie pozwolił mu wcześniej wyjść.
Tobias nienawidził tej pracy – usłużnego roznoszenia napojów, uśmiechania się do klientów, którzy patrzyli na niego z wyższością, często kierując pod jego adresem kąśliwe uwagi. To zazwyczaj byli pracownicy służby cywilnej: medycy, inżynierowie, programiści. Natomiast zwykli żołnierze, domyślając się, że jest weteranem wojennym, który stracił rękę podczas misji bojowej, marszczyli czoła, klepali go po ramieniu i mamrotali jakieś słowa pocieszenia. Tobias nie wiedział, czy bardziej drażniła go jawna pogarda, czy współczucie.
Czasami w nocy, gdy bóle fantomowe nie pozwalały zasnąć, zastanawiał się, czy postąpił słusznie, odrzucając propozycję zainstalowania protezy. Ale wtedy przypominał sobie wszystkie ofiary cyborgizacji. Ludzie stawali się chodzącymi maszynami, bezwolnymi istotami wypranymi z emocji i uczuć. Nawet jeśli zachowali resztki świadomości, to i tak zostawali pozbawieni człowieczeństwa.
Na nic się zdały zapewnienia biotechników, że proteza jest w pełni bezpieczna. Przedstawiali Bishopowi liczby, wykresy, statystyki informujące, że skutki uboczne dotyczą zaledwie kilku promili pacjentów. To go nie przekonało. Pragnął pozostać sobą.
Ale to nie był jedyny powód. Bishop po prostu się bał.
Długo nie dopuszczał do siebie tej myśli, bo przecież nie był tchórzem i zawsze odważnie stawiał czoła niebezpieczeństwom. Nie rozumiał więc, co się z nim dzieje.
Wszystko zaczęło się jeszcze w ambulatorium, gdy leżąc na szpitalnym łóżku, dochodził do siebie po operacji. Kiedy próbował zasnąć, nawiedzały go obrazy z przeszłości. Ponownie uciekał przed gorącą lawą na wulkanicznej planecie Thagga, walczył z Lacertanami, którzy wdarli się na pokład „Hajmdala”, pruł z karabinu do przerośniętych robali na tropikalnym księżycu Monarchy, na lesistym Sykionie zabijał bahiriańskich rebeliantów, a na Manju wampiry. Słyszał każdy wystrzał, krzyki umierających i ogarniało go coraz większe przerażenie. Mocno zaciskał powieki i zatykał uszy, ale to nie pomagało. Myślał, że mu przejdzie, że to wynik rany i leków, ale z każdym dniem było coraz gorzej.
Po opuszczeniu ambulatorium zupełnie się rozsypał. Całymi dniami przesiadywał w kajucie, upijał się do nieprzytomności bimbrem Kavanagha lub leżał skulony na koi, płacząc jak dziecko, niezdolny do stawienia czoła rzeczywistości. Miewał omamy, chociaż wówczas nie miał świadomości, że nimi były. W nocy przychodzili do niego zmarli. Wynurzali się z ciemności i otaczali kręgiem. Spoglądali na niego martwymi oczami, zupełnie bez wyrazu, ale on widział w nich pogardę i niemy wyrzut, że on nadal żyje, gdy oni już odeszli.
Wśród nich był jego najstarszy brat, który źle znosił proces velmeńskich modyfikacji i bez skrupułów został wyrzucony ze świątyni przez technokapłanów. Nikt nie potrafił udzielić mu pomocy medycznej i skonał w męczarniach. Co noc Tobias widział jego trupio bladą twarz z zaropiałymi policzkami w miejscach, gdzie nie przyjęły się cyberwszczepy.
Była tam też jego młodsza siostra, zmarła jeszcze jako dziecko podczas zarazy, która zdziesiątkowała populację jego rodzinnej planety. Ludzie szeptali, że wywołana została przez wirus, który wydostał się z velmeńskiego laboratorium. Ona, w przeciwieństwie do brata, nie cierpiała. Umarła podczas snu.
W tych ponurych dniach nawiedzali go także ci, którzy zginęli niedawno, żołnierze polegli na jego oczach. Widział Cyrusa Tana z roztrzaskaną głową, bez twarzy. Poznał go jedynie po posturze. Obok niego zawsze pojawiał się Dhiraj Maharaj, zarażony niebezpiecznym pasożytem, który zamienił go w bezwolną kukłę, pragnącą jedynie zabijać. Jego skóra miała żółtawą barwę, była śliska i cienka niczym pergamin. Wydawało się, że jego napuchnięta twarz poprzecinana fioletowo-czerwonymi żyłami zaraz eksploduje, a z sinych ust ciekła krew. Na tamtym przeklętym księżycu Monarchy musieli go uśmiercić. Wraz z nimi był Tirah Gonzalez. Zginął przeszyty szponem wampira.
Podobnie jak ona...
Miriam...
Na wspomnienie dziewczyny o ciemnoblond włosach związanych w koński ogon, zadartym nosie, wąskich ustach, które często wykrzywiał złośliwy grymas, Tobias poczuł straszliwy ból. Minęło już wiele miesięcy od jej śmierci, ale on nie mógł się z tym pogodzić. Dopiero gdy ją stracił, zrozumiał, jak bardzo ją kochał. I właśnie jej najbardziej się obawiał w tych mrocznych dniach. Patrzyła na niego z wyrzutem, że jej nie ochronił, pozwolił Luusaat ją zabić.
Ale teraz już go nie nawiedzała. Wszyscy przestali przychodzić. Od czasu, gdy znalazł spokój. Wszystko dzięki tej, która była Głosem Bogini. Przywróciła Tobiasowi wiarę w siebie, w to, że jego życie ma sens, chociaż nie mógł już być żołnierzem. Został Ohtrha. Podążającym Ścieżką Wiary.
Tobias zbliżył się do grodzi oddzielającej pokład pasażerski od przedziału dla załogi, uniósł lewą rękę w stronę przycisku, ale się zawahał. Nie lubił tam przebywać. Czuł się niekomfortowo w towarzystwie galaretowatych istot, przypominających grzyby z mnóstwem parzydełek, które zamieszkiwały akwaria wbudowane w ściany. Ich system nerwowy sprawował kontrolę nad całym układem sterującym promu i zarządzał wszystkimi systemami. Jēliphisanie byli doskonałymi nawigatorami i podróżnikami. Zapuszczali się w najodleglejsze zakątki Galaktyki, wytyczali szlaki handlowe, odkrywali nowe światy. Byli też silnymi telepatami, co sprawiało, że dało się nad nimi zapanować, zdominować ich siłą umysłu i zmusić do uległości. Tylko jedna osoba potrafiła to zrobić.
– Wejdź. – Bishop wzdrygnął się, czując w swoim umyśle czyjąś obecność. – Czekałam na ciebie.MGŁAWICA ROZETA
VELMEŃSKI OKRĘT FLAGOWY
Pancernik nie posiadał nazwy, tak samo jak pozostałe jednostki wchodzące w skład velmeńskiej floty. Nie było takiej potrzeby. Do rozróżniania okrętów wystarczył numer identyfikacyjny – ciąg cyfr bez kontekstu i znaczenia. Nazywanie okrętów było tradycją typowo ludzką, sentymentalną, mającą za zadanie nadać stalowej maszynie jakieś wyimaginowane cechy lub wywołać ciąg skojarzeń wzbudzających emocje.
Sandra Thushpa nigdy tego nie rozumiała. Nawet przed modyfikacjami, gdy nie posiadała jeszcze w swoim ciele cyberwszczepów, ulepszeń układu nerwowego, a jej mózg nie był wspomagany przez programy analityczne. Procesy myślowe indukowane przez sztuczną sieć neuronową sortowały i analizowały dane, uruchamiały algorytmy, wyrzucały wyniki, które w ułamku sekundy podlegały walidacji. Jednak żaden z nich jej nie zadowolił. Thushpa próbowała zrozumieć, dlaczego załoga „Hajmdala” cały czas walczy i jeszcze się nie poddała. Przecież nie mieli żadnych szans.
Sandra jednak nigdy nie rozumiała ludzi. Zawsze była inna. Rzadko ulegała emocjom i skupiała się na pracy, unikając jak ognia wszelkich relacji towarzyskich. Mówiono o niej, że ma sopel lodu zamiast serca. Dopiero niedawno dowiedziała się, dlaczego tak to wyglądało. Nie była do końca przedstawicielem gatunku ludzkiego. Jej matka była hybrydą człowieka i Ardhanari, a ona odziedziczyła jej geny. A teraz dodatkowo stała się Velmenem.
Rozmyślała o tym, stojąc na pokładzie widokowym, ubrana w białą suknię z gorsetem z głębokim dekoltem, postrzępioną i obszytą koronkami. Wybrała ten kolor w kontraście do czerni, którą nosiła jej matka. W ostatnim czasie coraz częściej występowała przeciw niej. Nie zgadzała się z jej decyzjami, podważając tym samym autorytet mistrzyni. Trwała między nimi cicha wojna, którą Sandra miała zamiar wygrać. Na jej zmysłowych ustach pojawił się złowrogi uśmiech.
Matka uwierzyła, że zdołała przekonać córkę do swojej religii. Sandra pokornie uczestniczyła w nabożeństwach odprawianych przez technokapłanów i wysłuchiwała bzdur o więzieniu, jakim jest materia organiczna, i konieczności wyzwolenia się od niej poprzez transfer świadomości w niezniszczalne naczynie. Słuchała kazań o doskonałym i bezosobowym Absolucie. Potakiwała, gdy technokapłani twierdzili, że powołaniem każdej żyjącej istoty jest przemiana i całkowite zjednoczenie z bóstwem. Ale doktor Thushpa w to nie wierzyła. Patrzyła na dar cybernetyzacji z zupełnie innej perspektywy.
Na jej ustach ponownie pojawił się uśmiech, ale zaraz zgasł, gdy Sandra ujrzała swoje odbicie w szybie iluminatora. Zawsze uchodziła za piękność. Miała ciemnobrązowe włosy, oczy koloru morskiej toni i oliwkowy odcień skóry. Jednak teraz z głowy wyrastały jej stalowe płytki podłączone do kabli, oczy zaszły bielmem i wyświetlały się na nich velmeńskie symbole, twarz szpeciły cyberwszczepy, a cera przybrała trupio blady odcień. Sandra Thushpa zrozumiała, jak bardzo upodobniła się do matki, i to wywołało jej wściekłość. Mocno zacisnęła pięść, czując, jak paznokcie wbijają się w skórę.
Wzięła kilka głębokich oddechów, żeby się uspokoić, i przeniosła wzrok na flotę uderzeniową, zbierającą się w Mgławicy Rozeta.
W przestrzeni kosmicznej stacjonowało ponad sto pięćdziesiąt klinowatych velmeńskich okrętów, które zdołała zebrać mistrzyni. Na więcej liczyć nie mogła. Drugie tyle zostało na Tau Ceti bronić macierzystego układu lub patrolowało podbite systemy gwiezdne. Wojna domowa z Ahaswerem sprawiła, że potężna niegdyś flota została zdziesiątkowana. Nadal jednak stanowiła potężną siłę w Galaktyce.
Kobieta spojrzała na tuzin lacertańskich pancerników, które przybyły wprost ze stolicy jaszczurzego imperium. W ciągu najbliższych czterdziestu czterech godzin do punktu zbornego miały dotrzeć jeszcze dwie ich flotylle z Ramienia Strzelca. Z jakichś powodów Lacertanom bardzo zależało na wyeliminowaniu resztek ludzkości.
Do sojuszu przystąpili również Bahirianie, a raczej zostali do tego zmuszeni po tym, jak mistrzyni dokonała rajdu na Almaaz i zdobyła pałacową planetę Nũshen. Zabiła cesarza, a jego miejsce zajął komodor Thraextetorus, który był jej bezwzględnie posłuszny. Nie tylko z powodu modyfikacji, jakim został poddany, ale przede wszystkim ze względu na trawiącą go żądzę władzy. Wiedział, że bez pomocy Velmenów nie utrzyma się na cesarskim tronie. Do Mgławicy Rozeta przysłał cztery floty, z których każda liczyła dwadzieścia cztery torusy. Mogłoby się wydawać, że dziewięćdziesiąt sześć jednostek wojennych to potężna siła, ale bahiriańskie okręty, które przypominały wielkie obwarzanki, odpowiadały zaledwie klasie niszczycieli w innych galaktycznych flotach. Miały kiepskie pancerze, niewielką liczbę wyrzutni rakietowych, a toporna elektronika sprawiała, że szwankowały systemy naprowadzania i obrony bezpośredniej. Jeden okręt liniowy mógł bez trudu poradzić sobie z całą flotą torusów.
Do punktu zbornego przybyły również cztery diohdańskie krążowniki wysłane tutaj przez Najwyższą Radę Macierzy. W społeczeństwie Diohda od dziesięciu tysięcy lat panował matriarchat. Wcześniej przedstawiciele płci męskiej przy byle okazji rzucali się sobie do gardeł i toczyli wyniszczające wojny, z których jedna niemal zlikwidowała cały gatunek. Wówczas samice odsunęły ich od władzy i same objęły rządy. Wykazywały się dalekowzrocznością, która pozwoliła Diohda założyć liczne kolonie i stworzyć prawdziwe imperium. Teraz też wiedziały, że lepiej sprzymierzyć się z Velmenami, bo do nich należała przyszłość Galaktyki. Jednak cztery okręty wysłane przez Wielkie Matki były jedynie symbolicznym gestem, bowiem nie dawały jakiegoś szczególnego wzmocnienia dla zbierającej się armady.
Największą siłę uderzenia stanowiło osiem mrocznych toch-emów, niemal niewidocznych na tle kosmosu. Ohydne, pulsujące, nabrzmiałe żyłami, z organicznymi bulwami grzybicznymi, zbudowane z żywej materii okręty miały ciemnoczerwony kolor, wskazujący na długotrwałe działanie promieniowania kosmicznego. Wszystkie były o wiele starsze niż ludzkość. Może nawet starsze od wszystkich cywilizowanych gatunków w Galaktyce.
Doktor Thushpa mimowolnie wzdrygnęła się, przypominając sobie dzień, gdy po raz pierwszy zobaczyła toch-em. Znajdowała się wówczas na stacji orbitalnej krążącej wokół Aquaris, planety, na której ludzkość planowała się osiedlić. Badała atmosferę, analizowała pływy oceaniczne, ruchy płyt tektonicznych i wahania temperatur. Opracowywała plan terraformingu, który można było wdrożyć przy pomocy togariańskiej technologii. I wtedy pojawił się toch-em, by jednym strzałem zniszczyć Aquaris. Marzenia ludzkości rozwiały się wraz z kosmicznym pyłem.
Sandra długo to przeżywała. Mówiła sobie, że nienawidzi pajęczaków za zagładę planety i tysięcy ludzi, ale prawda była zupełnie inna. Czuła złość, gdyż niszczyli dorobek jej pracy.
Teraz nie miało to już jednak znaczenia. Uważała, że dobrze się stało. Tak musiało być.
Żywe okręty należały do młodej królowej Khon-Ma, która sprzeciwiła się woli Pajęczej Bogini. Nie pogodziła się z decyzją o oddaniu władzy kruchym, ludzkim istotom i rozkazem opuszczenia Galaktyki. Zgromadziła wokół siebie buntowników i próbowała doprowadzić do zagłady ludzkości. Najpierw zniszczyła Ziemię, potem rodzącą się Federację Terrańską, a teraz pragnęła doprowadzić sprawę do końca, unicestwiając „Hajmdala” wraz z całą załogą. Tym samym mogłaby raz na zawsze zakończyć kwestię ludzkości.
Pajęcza Bogini jednak nie dawała za wygraną. Najstarsza z Khon-Ma, od której wywodzą się wszystkie pajęczaki, pradawna, oglądająca początki rodzącego się wszechświata, tkała nici losu i pilnowała, żeby przeznaczenie się wypełniło. Gotowa była nawet poświęcić miliardy istnień swojego gatunku, żeby osiągnąć cel. Potężna pajęczyca napawała Sandrę lękiem i czasami nadchodziły chwile zwątpienia. Zastanawiała się, czy można w ogóle walczyć z boginią, która posiada starożytną mądrość i wyznacza ścieżki przeznaczenia. Ale wówczas przypominała sobie, że pajęczyca nie jest wszechmocna i poniosła już kilka porażek. A młoda królowa była silna i pewna siebie. Jednak również ona stanowiła dla Sandry tylko narzędzie.
Thushpa przeniosła wzrok dalej, na niebieski punkt połyskujący na tle gwiazd. Nie było to jednak ciało niebieskie, lecz świetlista kula o średnicy trzech kilometrów – portal, który w mgnieniu oka pozwalał na podróż nie tylko pomiędzy systemami gwiezdnymi, ale również między galaktykami. Technologia dotychczas nieznana cywilizacjom Drogi Mlecznej, teraz została udostępniona przez pajęczą królową. Właśnie dzięki niej wszystkie jednostki armady miały się przenieść do Mgławicy Kraba, gdzie rozegra się ostateczna bitwa. Bitwa, w której triumfować miała Sandra. Ale najpierw należało stoczyć zupełnie inną potyczkę.
– Wzywałaś mnie, pani? – zza jej pleców doleciał chrapliwy, nieprzyjemny głos. Obejrzała się i ujrzała postawnego mężczyznę, którego w pierwszej chwili nie poznała. Zmienił się bardzo w ciągu ostatnich czterech miesięcy. Obie ręce miał metaliczne, wzmocniony kręgosłup sprawiał, że stał nienaturalnie wyprostowany, trudno było dostrzec rysy twarzy, bo już niemal całą pokrywały cyberwszczepy. Tylko czaszkę nadal miał nieforemną i łysą. Ghazan Zao, zwany Czachą, niedługo miał stać się prawdziwym pretorianinem.
Niegdyś służył w wojskach szturmowych, ale podczas buntu na „Hajmdalu” stanął po niewłaściwej stronie i podobnie jak Sandra musiał uciekać z drednota. Przypadek sprawił, że znaleźli się razem na promie „Zenit”. Nie spodziewała się, że los ich ze sobą zwiąże na tak długo. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Sandra Thushpa miała się teraz posłużyć Czachą. Były szturmowiec pomoże jej w wypełnieniu przepowiedni.
Wedle wyroczni ludzkość przejmie władzę w Galaktyce, jednak nie ta skupiona wokół „Hajmdala”, nie ta, o którą walczy jej ojciec, ale ludzkość zmodyfikowana i ulepszona. Sandra Thushpa, w przeciwieństwie do swojej matki, nie widziała w Velmenach nowego gatunku, ale kolejny etap ewolucji człowieka. Przepowiednia mówiła, że do świetności ludzi poprowadzi ktoś wyjątkowy, charyzmatyczny lider. Osoba ta będzie hybrydą międzygatunkową. Kimś takim jak jej matka lub ona.
– Mam dla ciebie zadanie, Zao – oznajmiła.