- promocja
Hajmdal. Tom 1. Początek podróży - ebook
Hajmdal. Tom 1. Początek podróży - ebook
Ziemia nie stoi na krawędzi zagłady – Ziemi po prostu już nie ma. Pewnego dnia została rozsadzona w proch i pył przez nieznanego wroga. Przeżyli tylko ci, którzy w chwili katastrofy pozostawali poza granicami Układu Słonecznego – zaledwie garstka.
Jednak po trzystu latach od masakry potomkowie ocalonych starają się przywrócić ludzkości dawną świetność. Korzystając z uprzejmości wysoko rozwiniętej rasy, zamieszkującej układ Epsilon Eridani, budują potężny okręt, „Hajmdal”, oraz planują zasiedlenie jednej z nadających się do terraformowania planet.
Lecz okazuje się, że nie wszyscy są zadowoleni z takiego obrotu spraw. Istnieją bowiem w Galaktyce gatunki, którym wzrost znaczenia ludzi jest bardzo nie na rękę. A to musi prowadzić do bardzo poważnego konfliktu w skali kosmicznej. Do walki o najwyższą stawkę – przetrwanie.
Czy ludzkość zdoła przetrwać kolejny zamach na swoje istnienie? Czy bohaterowie poradzą sobie w obliczu tytanicznych wyzwań? Czy „Hajmdal” jest ocaleniem, czy kolejną pułapką? Kto ciekaw, musi koniecznie sięgnąć po książkę.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65661-61-6 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mostek „Zulfikara” przypominał przedsionek piekła. Światła awaryjne nieustannie migotały, zalewając pomieszczenie ciemnoszkarłatnym blaskiem. Wszędzie unosił się gryzący dym, iskry szaleńczo tańczyły na kablach zwisających z sufitu, opary spalonej elektroniki drażniły nozdrza, a potępieńcze wycie alarmu bojowego zagłuszało jęki rannych i umierających. Z obsady mostka, liczącej trzynaście osób, na nogach trzymało się zaledwie pięć.
Mężczyzna o ciemnej karnacji, siedzący w fotelu dowódcy, spoglądał na to wszystko ze zgrozą. Ragheb wielokrotnie otarł się o śmierć. W pirackim fachu o to nietrudno. Przez dwadzieścia lat wyzywał los, uczestnicząc w korsarskich rajdach, szalonych i zazwyczaj nielegalnych przedsięwzięciach, kosmicznych awanturach oraz gangsterskich porachunkach. Zawsze wychodził z nich obronną ręką. Tym razem jednak instynkt podpowiadał mu, że się z tego nie wywinie i zginie w systemie Gliese 411. Na ironię zakrawał fakt, że stanie się to w momencie, kiedy właśnie zerwał z przestępczym procederem.
Ragheb przeniósł spojrzenie na główny hologram taktyczny. Obraz falował i drżał, ale dało się na nim dojrzeć wizualizowane sylwetki trzech velmeńskich krążowników, osaczających „Zulfikara”. Na razie ostrzeliwali ich z dział pościgowych, ale mężczyzna wiedział, że wystarczy jedna dobrze wymierzona salwa burtowa, żeby fregata zamieniła się w kulę ognia. Nie mógł do tego dopuścić. Za bardzo kochał tę łajbę.
− Sternik, zwrot na bakburtę o sto trzydzieści stopni – rozkazał.
− Tak jest – odpowiedziała płomiennowłosa kobieta o roziskrzonych zielenią oczach. Nazywała się Eliza Booth i jeszcze do niedawna siała postrach wśród ushakijskich kupców. Dowodziła korwetą o nazwie „Krwawa Królowa” i grasowała na najczęściej uczęszczanych szlakach handlowych Galaktyki. Wyznaczono za jej głowę sowitą nagrodę, ale jeszcze nie znalazł się śmiałek, który by się na nią połakomił. Booth sprzedała korwetę i zaciągnęła się do załogi „Zulfikara”, gdy tylko dowiedziała się o planach Ragheba. I teraz posłusznie wykonywała jego polecenia.
Kobieta wybrała odpowiednie sekwencje na pulpicie sterowniczym. Silniki manewrowe pracowały na pełnych obrotach, kompensatory stabilizowały grawitację, gdy „Zulfikar” wykonywał zwrot ciasny niczym pętla wisielca. Pozostała przy życiu załoga mostka z napięciem wpatrywała się w hologram.
Udało się! Okręt wymanewrował dwa krążowniki, pozostawiając je daleko w tyle. Niełatwo będzie im dogonić szybką fregatę. Ale pozostał trzeci z okrętów nieprzyjaciela, który teraz wyrósł tuż przed ich nosem.
Ragheb przeniósł spojrzenie na ekran wizualny i jęknął. Kamery wychwyciły charakterystyczny, klinowaty kształt kadłuba velmeńskiego krążownika, ustawiającego się sterburtą. Wydawał istnym Goliatem przy niewielkiej korwecie.
Mężczyzna zdawał sobie sprawę, że „Zulfikar” nie jest w stanie wyrządzić wrogiemu okrętowi żadnej krzywdy. Uzbrojenie fregaty nadawało się jedynie do zastraszania załóg samotnych frachtowców, ostrzelania eskorty konwoju i starć z dozorowcami patrolującymi szlaki handlowe. Na pewno nie do toczenia bitwy z jednostką liniową.
Ragheb nabył okręt po okazyjnej cenie w jednej z przygranicznych satrapii Imperium Teegardeańskiego, gdy wojsko przenosiło do demobilu zużyte jednostki i zastępowało je nowoczesnymi korwetami patrolowymi.
Pierwsze, co zrobił, to pozbył się wyrzutni rakiet. Nie były mu potrzebne. Przede wszystkim dlatego, że pociski były zbyt drogie. Ponadto broń okazywała się zupełnie niepraktyczna w pirackim fachu. Po ostrzale rakietowym z frachtowców nie pozostawało praktycznie nic, a przecież chodziło o to, żeby wejść w posiadanie cennego ładunku.
Ragheb zrezygnował również z czterech ciężkich baterii laserowych dalekiego zasięgu, żeby zyskać na zwrotności. Zamontował za to mocniejsze silniki, które czyniły z „Zulfikara” jedną z najszybszych jednostek tej klasy w całej Galaktyce.
Okręt posiadał długi, wąski kadłub, opancerzony w newralgicznych miejscach. Na rufie, tuż przed sekcją silnikową, po obu stronach doczepiono wysięgniki prowadzące do dwóch wieżyczek z modułami uzbrojenia. Przez to okręt przypominał wyglądem miecz. Miecz Proroka.
Ragheb nigdy nie był religijny. Nie wierzył w żadnych bogów, a tym bardziej w życie po śmierci. Uważał, że po drugiej stronie nie ma nic i dlatego czas spędzony na tym świecie należy wykorzystać najlepiej, jak się da. Starał się żyć chwilą.
Wychował się jednak w rodzinie, która kultywowała dawne, ziemskie tradycje, mimo tego, że od pokoleń mieszkała w Imperium Teegardeańskim. Wmawiał sobie, że nazwał swój okręt mianem mitycznego miecza Mahometa, żeby oddać cześć przodkom, ale prawda była zupełnie inna. Tak naprawdę tliła się w nim jeszcze iskierka wiary i nadziei. Gdyby nie ona, nie porzuciłby dotychczasowego życia i nie zdecydował na lot do systemu Epsilon Eridani w pogoni za mrzonkami.
Z zamyślenia wyrwał go głos oficera taktycznego, który nawet nie siląc się na spokój, krzyczał ile tchu w płucach:
− Krążownik rozpoczął namierzanie!
− Manewry unikowe! – rozkazał Ragheb.
Fregata natychmiast wykonała serię zwrotów, uciekając spod salwy ciężkich dział laserowych. „Zulfikar” był na tyle małą jednostką, że udawało mu się przemykać pomiędzy wiązkami. Ragheb obawiał się, że nawet jedno trafienie mogłoby rozerwać kadłub na strzępy. Fregata posiadała marne osłony energetyczne.
Nagły wstrząs targnął okrętem. Ponownie zawył alarm. „Zulfikar” momentalnie zwolnił.
− Melduj! – Ragheb zwrócił się do oficera kontroli uszkodzeń.
− Fatalnie to wygląda, kapitanie – odparł ten, spoglądając na wyświetlacz. – Poważne przebicie kadłuba w części magazynowej i siłowni. System uzbrojenia i kierowania ogniem wyłączony z działania. Uszkodzony rdzeń reaktora. Reaktor wygaszony przez system bezpieczeństwa.
− Kurwa! – warknął Ragheb, zdając sobie sprawę, że dopóki siłownia nie przywróci mocy, okręt będzie dryfował w przestrzeni kosmicznej niczym tarcza strzelnicza.
Wywołał siłownię i odetchnął z ulgą, gdy na hologramie interkomu zamigotała sylwetka głównego mechanika. Twarz miał osmaloną i poparzoną, ale żył. Za jego plecami buchały płomienie. Ragheb zmarszczył brwi.
− Co się dzieje, szefie?
− Jest źle.
− Powiedz mi coś, czego nie wiem.
− Przywróciliśmy szczelność kadłuba i wyrównaliśmy ciśnienie w pomieszczeniu reaktora, ale nie wiem, czy uda mi się go uruchomić. Musimy wymienić rdzeń…
− To bierzcie się do roboty, bo zaraz wszyscy zginiemy.
Mechanik skinął tylko głową i przerwał połączenie.
Pozostało czekać. Ragheb oparł się w fotelu i spoglądał na hologram taktyczny, na którym migotały punkty pokazujące pozycję dryfującego „Zulfikara” i zbliżające się do niego krążowniki. Zastanawiał się, dlaczego Velmeni tak zacięcie ich ścigają. Przecież nic złego nie zrobili. Wyszli z nadświetlnej zaledwie trzy godziny wcześniej i powiadomili kontrolę lotów systemu Gliese 411 o swojej obecności. Nawet nie mieli zamiaru się tutaj zatrzymywać. Ich celem był sąsiedni system, Epsilon Eridani. Stąd mieli wykonać tylko ostatni skok.
Wówczas aktywne sensory dalekiego zasięgu „Zulfikara” wykryły flotę wojenną w sektorze centralnym układu. Ragheb bardzo się zdziwił. Układ należał do Satepehre − humanoidalnych istot o bladoniebieskiej skórze i twarzach pokrytych licznymi zrogowaceniami. Nie prowadzili podbojów i ograniczali się do obrony własnego terytorium. Ich całą flotę stanowiły dwa tuziny dozorowców i trzy niszczyciele. A czujniki „Zulfikara” wskazywały, że mają do czynienia z okrętami liniowymi Velmenów. Co oni tutaj robili?
Nie było jednak czasu na zastanawianie się, co tu robią i na który system szykują atak. Ragheb posiadał instynkt, który niejednokrotnie ratował mu tyłek. A ten podpowiadał, że właśnie wpadli w kłopoty. Kapitan natychmiast nakazał zwrot i rozgrzanie napędu nadprzestrzennego. Ale Velmeni wykryli już ich obecność.
Mężczyzna przymknął powieki i ciężko westchnął. Nie chciał umierać. Nie teraz, gdy wreszcie w jego życiu pojawił się cel. Przez te wszystkie lata odczuwał pustkę, cały czas czegoś mu brakowało. Przestały go cieszyć kosmiczne pościgi i towarzysząca temu adrenalina, pieniądze, których miał pod dostatkiem, a nawet władza i kobiety. Szukał czegoś, co nadałoby sens jego życiu. I wreszcie to znalazł.
Poczuł nagłe szarpnięcie i natychmiast otworzył oczy. Silniki zaczęły znowu pracować. Ragheb uśmiechnął się. „Może jednak tam na górze ktoś nad nami czuwa?” – pomyślał.
− Sternik, zabierz nas stąd – rozkazał.
Eliza Booth uśmiechnęła się, ukazując rząd białych zębów. Fregata odbiła od płaszczyzny ekliptyki systemu gwiezdnego i oddalała się od zgrupowania ciężkich krążowników.
− Ile do skoku? – zapytał Ragheb.
− Sześć minut i dwanaście sekund.
− Czemu to tak długo trwa?!
Nikt mu nie odpowiedział, a zdawał sobie sprawę, że napęd nadświetlny musi się rozgrzać, inaczej fregata zostanie zmiażdżona podczas wejścia w nadprzestrzeń niczym mealderańska pluskwa, która potrafi być prawdziwym utrapieniem podczas podróży promami tanich linii pasażerskich.
− Kapitanie… − rzekł grobowym głosem oficer taktyczny i zawiesił głos.
− Mów!
− Krążownik wystrzelił rakiety samonaprowadzające.
− Ile?
− Trzydzieści.
− Do diabła! – warknął Ragheb. Nie mógł uwierzyć, że przeciwnik marnuje drogocenne pociski na jedną niewielką fregatę. Velmenom musiało bardzo zależeć na tym, żeby nie dolecieli do Epsilon Eridani.
− Dotrą do nas za dwadzieścia siedem sekund.
− Wystrzelić boje ECM – rozkazał Ragheb, chociaż wiedział, że niewiele tym wskóra. „Zulfikar” nie posiadał obrony przeciwrakietowej, jaką dysponowały okręty liniowe. A w walce z ciężkimi krążownikami tylko taka mogła być skuteczna.
− Piętnaście sekund – rozpoczął odliczanie oficer taktyczny. – Czternaście, trzynaście…
Zagłuszacze obudziły się do elektronicznego życia, próbując zneutralizować rakiety.
− Dwanaście, jedenaście, dziesięć…
Ragheb z napięciem wpatrywał się w hologram taktyczny.
− Dziewięć, osiem, siedem…
Z trzydziestu wystrzelonych pocisków tylko siedem udało się wytrącić z kursu.
− Sześć, pięć, cztery…
Ragheb zrozumiał, że to koniec. Nie weźmie udziału w wielkim dziele zjednoczenia ludzkości i nie założy munduru terrańskiej floty wojennej. Nigdy nie zobaczy na własne oczy „Hajmdala” – potężnego drednota, który lada dzień powinien opuścić doki stoczni, a jego załogę mieli stanowić jedynie przedstawiciele gatunku ludzkiego. Nie stanie na baczność przed admirałem Nathanielem Kashtaritu i nie zamelduje gotowości do służby.
− Trzy, dwa, jeden…
Poczuł ogromny żal.
Wzniósł oczy w górę, polecając swoją duszę Allahowi. Mimo wszystko…SYSTEM EPSILON ERIDANI OKRĘT FEDERACJI TERRAŃSKIEJ „HAJMDAL”
Ezra Leahy, ubrany w galowy mundur terrańskich sił zbrojnych, stał na pokładzie widokowym „Hajmdala” i spoglądał przez iluminator na migoczące gwiazdy. Wydawały się być na wyciągnięcie ręki, ale tak naprawdę oddalone o lata świetlne mamiły obietnicą wielkiej przygody, której Ezra nie mógł się doczekać. Gotów był choćby zaraz ruszać na jej spotkanie, nie bacząc na trudy i niebezpieczeństwa. Czuł się niczym młody bóg, przed którym wszechświat stanął właśnie otworem.
W szybie odbijała się jego młodzieńcza twarz, nieskalana jeszcze troskami i cierpieniem, jakie nieuchronnie przynosi życie. Blond włosy sterczały w górę, przycięte po żołniersku, na przysłowiową zapałkę, niebieskie oczy błyszczały, na wargach błąkał się lekki uśmiech.
Rozpierała go duma i radość. Trudno się dziwić. To był najszczęśliwszy dzień w jego krótkim jeszcze życiu. Właśnie skończył szkolenie wojskowe, złożył ślubowanie i z dniem dzisiejszym został oficjalnie wcielony w szeregi terrańskiej floty wojennej.
Co prawda cała flota liczyła zaledwie jeden okręt, ale za to nie byle jaki. „Hajmdal” był drednotem – liniowcem mogącym prowadzić samodzielnie działania wojenne. Miał solidny kadłub, wzmocniony dodatkowym pancerzem, trzy pokłady i hangar zdolny pomieścić osiem eskadr myśliwców oraz dwa promy desantowe. Wyposażony w napęd nadświetlny najnowszej generacji, szereg dział laserowych, wyrzutnie rakiet atomowych i torped plazmowych, sensory bliskiego oraz dalekiego zasięgu, stanowił jeden z najpotężniejszych okrętów w Galaktyce. I pierwszy należący do ludzkości.
Nagle uśmiech spełzł z ust młodzieńca, a blask w jego oczach zgasł. Machinalnie dotknął naszytego na lewym ramieniu munduru emblematu, przedstawiającego Ziemię z zarysem kontynentów. Symbol Federacji Terrańskiej powstał na podstawie zdjęć sprzed ponad trzech wieków, bowiem kolebka ludzkości już nie istniała. Pewnego dnia planeta rozprysła się na tysiące kawałków niczym ozdobna szklana kula zrzucona z nocnej szafki na podłogę. Nic nie pozostało ze wspaniałej niegdyś cywilizacji i wielkich metropolii. A nastąpiło to w momencie, gdy człowiek dopiero sięgał gwiazd.
Na Marsie powstały pierwsze kolonie. W Pasie Kuipera zaczęto wydobywać surowce i transportować je na Ziemię. Statki zwiadowcze opuszczały granice Układu Słonecznego i podróże międzygwiezdne były tylko kwestią czasu. Stało się jednak inaczej.
Zagładę przeżyli ci, którzy wówczas znajdowali się poza rodzinnym globem. Kilka tysięcy mężczyzn i kobiet, na których barkach spoczywała odpowiedzialność za przedłużenie gatunku. Na początku trzymali się razem, znajdując schronienie w najbliższych systemach gwiezdnych, ale potem rozpierzchli się po całej Galaktyce.
Nie posiadając macierzystego układu, ani nawet planety, służyli obcym gatunkom, a ich jedynym celem było przetrwanie w niegościnnym kosmosie. Ludzie okazali się marnym pyłem w ogromie wszechświata, a w porównaniu z bardziej rozwiniętymi cywilizacjami byli kruchymi istotami znajdującymi się dopiero na początku ewolucji.
Osiedlali się na planetach należących do innych gatunków, uprawiali ziemię, pracowali w kopalniach i fabrykach, zaciągali się do wojska, walcząc w nie swoich wojnach. Traktowani niczym niewolnicy, przedstawiciele gorszego gatunku, na nic lepszego liczyć nie mogli. Pozbawieni marzeń, żyli jedynie wspomnieniami Błękitnej Planety. Ich dzieci, wychowane na obcych globach, nie miały problemów z dostosowaniem się do nowych okoliczności. Szybko się uczyły, łatwo przyswajały obcą technologię i zostawały pilotami, technikami, naukowcami. Dla następnego pokolenia Ziemia była już tylko mitem, piękną legendą, z nostalgią opowiadaną przez ojców i dziadków.
Minęły trzy wieki i wydawało się, że pamięć o kolebce ludzkości gasnąć będzie niczym wypalone gwiazdy na nocnym niebie. Stało się jednak inaczej. Może to była kwestia wspomnień pieczołowicie pielęgnowanych i przekazywanych z pokolenia na pokolenie? Może moda, która wybuchła niczym supernowa i rozpaliła ogień w ludzkich sercach? A może w każdej żywej istocie tli się podświadoma tęsknota, naturalnie zaszczepiona miłość za macierzystym globem?
Nagle młodzi ludzie zaczęli interesować się Ziemią, chłonęli całą wiedzę na jej temat i poszukiwali wszelkich informacji. Otoczyli ją kultem, pielęgnowali pamięć o niej. Przedmioty wytworzone na Ziemi uchodziły za drogocenne artefakty i na czarnym rynku osiągały niebotyczną wartość. Na wpół legendarna, zniszczona planeta zaistniała ponownie w sercach i umysłach.
Równie nagle pojawiły się mrzonki o zjednoczeniu całej rasy. Wydawało się jednak, że ludzkości rozdartej pomiędzy imperiami obcych nigdy nie będzie to dane. Ale marzenia mają to do siebie, że czasem się spełniają.
Na ustach Ezry ponownie zagościł uśmiech. Przeniósł spojrzenie na glob, nad którym orbitował „Hajmdal”. Olbrzym gazowy przytłaczał i porażał wielkością, a jednocześnie zachwycał. Było w nim coś strasznego, ale i pięknego zarazem. Wyraźnie widoczne pasma chmur przybierały fantazyjne barwy, od ciemnego szkarłatu poprzez pomarańcz aż do pastelowej żółci. Największe wrażenie jednak robiły pierścienie otaczające planetę. Okręt znajdował się trochę poniżej kosmicznej ekspozycji i młodzieniec mógł dostrzec, jak w zwartej formacji szybują olbrzymie ilości skał. Były tam zarówno drobne kryształki lodu, jak i kamienne bloki o średnicy kilometra. Ich odwieczny, idealnie zsynchronizowany ruch pełen gracji i majestatu przywodził na myśl balet, gdzie tancerze są doskonale ze sobą zgrani.
Leahy opuścił nieco wzrok i poniżej pierścieni dostrzegł niewielki punkt zawieszony w przestrzeni. Z tej odległości wydawał się zaledwie kroplą w oceanie wszechświata, ale tak naprawdę była to ogromna konstrukcja, rozmiarów sporego księżyca – największa i najlepiej wyposażona stocznia w całej Galaktyce. Tam właśnie powstał „Hajmdal”.
Stocznia należała do Togarian. Ezra skrzywił się na ich wspomnienie. Togarianie władali dziesiątkami systemów gwiezdnych i byli doskonałymi budowniczymi, konstruktorami oraz inżynierami. Stworzyli wspaniałą cywilizację, ale zupełnie nie znali się na sztuce wojennej. A to w oczach młodzieńca zupełnie ich dyskwalifikowało. Sądził, że gatunek, który nie potrafi walczyć, nie jest wiele wart. Leahy jako świeżo upieczony rekrut terrańskich sił zbrojnych uważał się za kompetentnego do wyrażania takich opinii.
Bogate planety konstruktorów często najeżdżane były przez bardziej agresywne gatunki. A jako że Togarianie nie posiadali własnej floty ani armii, słono płacili najemnikom za obronę swoich terytoriów. Jednak trudno polegać na lojalności najemników z zasady służących tym, którzy więcej zapłacą. Togarianie niejednokrotnie zawiedli się na nich i dlatego podjęli negocjacje z ludźmi.
Spojrzenie Ezry powędrowało dalej, za wewnętrzny pas planetoid, młodzieniec utkwił wzrok w pomarańczowej gwieździe Epsilon Eridani, nazwanej przez ludzi Ran − na cześć nordyckiej bogini toni morskiej. Gwiazda przypominała Słońce, które młodzieniec miał okazję widzieć jedynie na starych hologramach, ale posiadała ciemniejszą barwę i według informacji zawartych w bazie danych była mniejsza. Jednak jej światło docierało do wielu planet i księżyców zamieszkiwanych przez Togarian. Właśnie ich miała bronić terrańska flota złożona wyłącznie z przedstawicieli gatunku ludzkiego.
Za wypełnienie pięcioletniego kontraktu władze dominium zobowiązały się oddać jeden z globów w systemie Epsilon Eridani do dyspozycji Federacji Terrańskiej. Ludzie mogliby zacząć od początku – osiedlić się, odtworzyć ziemską cywilizację i kulturę. Dla planety wymyślono już nazwę – Terra, co w dawnym, zapomnianym języku łacińskim oznaczało Ziemię. Co prawda oficjalnie Terra podlegałaby Dominium Epsilon Eridani, ale po jakimś czasie na pewno uzyskałaby niezależność.
Wieść szybko rozeszła się po Galaktyce i do układu gwiezdnego zaczęli przybywać różnego rodzaju najemnicy, którzy dotąd służyli w obcych armiach, byli wojskowi, a także zupełne żółtodzioby, takie jak Leahy. Natchnieni nadzieją na zjednoczenie rasy ludzkiej, rekrutowali się do nowo powstałej floty.
Nie brakowało również cywili tworzący pion administracyjny, naukowców, inżynierów, lekarzy. Oni wszyscy pragnęli mieć swój wkład w rozwój Federacji Terrańskiej.
− Ezra? – Drgnął, usłyszawszy swoje imię. Odwrócił się i spojrzał w roziskrzone miodowe oczy Abigail Torres. Razem odbywali szkolenie wojskowe. Jak każdy mężczyzna, najpierw zachwycił się jej urodą, ciemną karnacją i burzą czarnych włosów. Ale oprócz ładnej buzi dziewczyna miała w sobie coś, co sprawiało, że pragnęło się jej towarzystwa. To było akurat dziwne, bo z jej ust nigdy nie znikał kpiący uśmiech, często bywała opryskliwa i potrafiła dogryźć każdemu. Tylko Ezra miał u niej specjalne względy i traktowała go nieco lepiej od innych.
Wzrok młodzieńca powędrował niżej i zatrzymał się na pełnych piersiach, opiętych mundurem. Ezra westchnął ciężko i potrząsnął głową, próbując odpędzić natrętne myśli. Kontakty seksualne między żołnierzami tej samej jednostki były surowo wzbronione. Poza tym ona już się z kimś spotykała.
− Widziałeś przydziały? – zapytała leciutko schrypniętym głosem, bardzo zmysłowym i działającym na wyobraźnię. Ezra ponownie ciężko westchnął.
− Nie – odparł.
− To sprawdź!
Leahy sięgnął do zamontowanego na nadgarstku urządzenia. Pospiesznie wbił kod i pojawił się hologram wielkości dłoni, ukazujący jego trójwymiarowe zdjęcie oraz informacje o przydziale.
− Wojska rozpoznawcze? – jęknął zawiedziony. – Liczyłem, że trafię do oddziału szturmowego.
− Ty?! – prychnęła Abigail, a jej śmiech wypełnił pomieszczenie, przykuwając uwagę gości pokładu widokowego.
− A co jest ze mną nie tak? – spytał urażony.
Dziewczyna uniosła lekko brew, przyglądając mu się uważnie, a on poczuł się nieswojo.
− Za chudy jesteś – rzuciła.
Prychnął w odpowiedzi. Wiedział, że jest wysoki i szczupły, jak wszyscy urodzeni na pustynnym świecie o nazwie Sãhr. Planeta znajdowała się w systemie Beta Cantri i posiadała przyspieszenie grawitacyjne dziewięć dziesiątych g, co nie sprzyjało rozwijaniu masy ciała. Ale za to Ezra był szybszy i zwinniejszy od innych. Dzięki temu ukończył szkolenie wojskowe z piątym wynikiem. Miał nadzieję, że da mu to upragnione miejsce w oddziałach szturmowców.
Marzył o abordażach, desantach na odległych planetach i rajdach na stacje orbitalne. W wyobraźni widział samego siebie, ruszającego do boju w lśniącym pancerzu bojowym i z ciężkim karabinem w rękach. „Zawsze na pierwszej linii, zawsze w ogniu walki, zawsze wierni do ostatniej kropli krwi” − tak brzmiała dewiza szturmowców. Służba w tych jednostkach była największym zaszczytem.
Natomiast w wojskach rozpoznawczych czekały go tylko nudne, rutynowe patrole zwiadowcze. Wylądować, zabezpieczyć teren, rozejrzeć się za wodą, żywnością, paliwem. Ewentualnie nawiązać kontakt z autochtonami. Nie żeby umniejszał znaczenie takich jednostek, ale pragnął czegoś więcej, prawdziwej przygody i sprawdzenia się w bitwie.
− Nie narzekaj – pocieszała go Abigail. – Zobaczysz, będzie ekscytująco.
− Mocno w to wątpię – burknął Leahy. – A ty gdzie trafiłaś?
Dziewczyna uśmiechnęła się tajemniczo.
− Wojska rozpoznawcze, Pluton Siódmy – wyrecytowała.
− Siódemka! − Ezra wybałuszył oczy. − To tam, gdzie ja.
Mrugnęła do niego.
− Mówiłam, że będzie ekscytująco.