Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Hajmdal. Tom 4. Więzy Krwi - ebook

Seria:
Data wydania:
26 marca 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Hajmdal. Tom 4. Więzy Krwi - ebook

Wyremontowany „Hajmdal” opuszcza terytorium Cesarstwa Bahiriańskiego i mknie ku rubieżom Galaktyki, ku własnemu przeznaczeniu. Cel podróży zna jedynie admirał Kashtaritu i garstka najwyższych rangą oficerów.  Drednot  dociera do systemu zamieszkiwanego przez prymitywne cywilizacje, które nie opanowały jeszcze lotów kosmicznych.

Mieszkańcom mglistej planety Manju grozi śmiertelne niebezpieczeństwo. W ich stronę zmierza rój okrętów-asteroid krwiożerczych Luusaat, którzy są w stanie zgładzić całą populację planety. Na ich drodze staje „Hajmdal”, podejmując desperacką próbę powstrzymania inwazji.

Sierżant Ezra Leahy i dowodzony przez niego Pluton 7 zostaje wysłany z misją ochrony mieszkańców planety. Jednak sprawy od samego początku przybierają zły obrót. Dodatkowo tubylcy sami w sobie stanowią niezwykłą tajemnicę.

W bitewnym zgiełku, wśród świszczących kul, w oparach gęstej mgły,  zwiadowcy po raz kolejny muszą zmierzyć się nie tylko z niebezpieczeństwami i swoimi słabościami, ale również z sekretem pochodzenia ludzkości oraz własnym przeznaczeniem.

Opadają kolejne zasłony skrywanych tajemnic.

Pojawiają się nowe pytania.

To jeszcze nie kres wędrówki.

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66375-27-7
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

SYSTEM TAU CETI USHAKIJSKI FRACHTOWIEC „QUASIMODO”

Ekran wizualny rozbłysnął. Eksplozja miała miejsce sto pięćdziesiąt tysięcy kilometrów od frachtowca, ale Drafn Obrim instynktownie zmrużył oczy i głębiej wbił się w kapitański fotel jakby w obawie, że wybuch rozerwie go na strzępy. Wyglądało na to, że wszechświat oszalał.

– Co tu się, kurwa, dzieje? – wyszeptał do siebie, ale na tyle głośno, że komunikator wychwycił jego słowa, przetłumaczył i posłał na wszystkie stanowiska. Mężczyzna zmarszczył brwi, widząc, że członkowie obsady mostka spoglądają na niego wyczekująco. Dwoje Arya, jeden Khambalczyk i Zethoneanin oczekiwali rozkazów.

Drafn Obrim od dziesięciu standardowych lat regularnie kursował do systemu Tau Ceti, przewożąc monokryształy krzemu, zawsze na tym samym zdezelowanym frachtowcu, należącym do ushakijskiego armatora. Najpierw służył jako nawigator, potem pierwszy oficer, aż wreszcie został kapitanem.

Statek był jednym z najbrzydszych, jakie widział w swoim życiu. Nieforemny kolos, z poobijanym kadłubem, odpadającą farbą i licznymi wypustkami czujników, które dla zaoszczędzenia miejsca ładunkowego umieszczono na zewnątrz. Ushakijskiej nazwy frachtowca nie potrafił wymówić, więc po objęciu dowodzenia nazwał go po swojemu. Ze względu na brzydotę ochrzcił go imieniem bohatera książki, której nigdy nie czytał, ale ktoś mu ją kiedyś opowiedział. To była historia szkaradnego dzwonnika z katedry Notre-Dame. Miał olbrzymią głowę z postrzępionymi rudymi włosami, jedno oko malutkie, drugie przykryte brodawką, krzywe zęby, rozdwojony podbródek, ogromne stopy i ręce, a także garb wyrastający między łopatkami. Ale pomimo swojej pokraczności dzwonnik był niezwykle silny, sprawny i poczciwy. Zupełnie jak ten statek.

„Quasimodo” wyszedł z nadprzestrzeni na obrzeżach układu Tau Ceti, przedarł się przez masywny sferyczny dysk materii, gdzie umieszczono liczne stacje, porty przeładunkowe, orbitalne magazyny, i poleciał dalej w głąb systemu. Towary zazwyczaj wyładowywano w zewnętrznych bazach i dalej transportowane były promami wewnątrzukładowymi. Velmeni zazdrośnie strzegli swojej prywatności i tylko nieliczne frachtowce lądowały na ich planetach. „Quasimodo” także do nich należał.

Drafn Obrim do końca nie wiedział, czemu on i jego statek dostąpili tego zaszczytu. Może to była kwestia kontraktu z armatorem? Może przewożonego towaru, który był niezbędny do funkcjonowania Velmenów? A może przez te wszystkie lata zdobył sobie ich zaufanie? W to ostatnie akurat trudno było uwierzyć. W każdym razie miał to szczęście i widział na włas­ne oczy całe globy pokryte infrastrukturą miejską, metalowe wieże sięgające chmur, wielopoziomowe arterie, po których mknęły pojazdy, dryfujące w powietrzu osiedla i technokratyczne świątynie, w których dokonywano cybernetycznych modyfikacji.

Mężczyzna podziwiał Velmenów za porządek i skrupulatność. Wszystko u nich funkcjonowało idealnie, znajdowało się pod pełną kontrolą, perfekcyjnie dopracowane, z pedantyczną wręcz dbałością. Tym razem jednak w systemie Tau Ceti panował chaos.

Kolejny wybuch rozświetlił ekran. Pierwszy oficer, podobny do ptaka Khambalczyk, coś zaskrzeczał, ale Obrim nic nie zrozumiał, bo translator odmówił współpracy. Widocznie jego załogant użył dialektu, z którym urządzenie sobie nie poradziło. Kapitan zrobił zrzut z lidaru na swój osobisty terminal. Z trudem przełk­nął ślinę.

Na trójwymiarowym wyświetlaczu ujrzał tysiące czerwonych punktów, a każdy z nich reprezentował jednostkę wojenną. Na początku pomyślał, że Velmeni koncentrują wszystkie swoje siły, zbierają armadę do kolejnej inwazji albo szykują się do wojny. Ale ku jego zdumieniu okazało się, że walczą pomiędzy sobą.

– Zabierz nas stąd! – krzyk­nął do sternika. Szczup­ły Arya ski­nął głową, na której zamiast włosów miał podłużne chrząstki zrośnięte z czaszką, i pochylił się nad panelem sterowniczym. Nawrót tak olbrzymim statkiem trwał dosłownie wieki, ale wreszcie frachtowiec pognał z powrotem w stronę obrzeży układu, gdzie mógł dokonać bezpiecznego skoku w nadświetlną.

– Koordynaty? – zapytał drugi Arya, pełniący funkcję oficera nawigacyjnego.

– Do najbliższego układu gwiezdnego!

Kapitan Obrim spojrzał na odczyty. Napęd pozostawał nadal rozgrzany i wystarczyło przetrwać trzynaście minut, żeby wydostać się z tego piekła. Jednak trzynaście minut to podczas kosmicznej bitwy wieczność.

Ekran wizualny pokazywał teraz obraz z kamer rufowych. Walka toczyła się tysiące kilometrów dalej, ale zbliżenia sprawiały wrażenie, jakby wszystko było na wyciągnięcie ręki. Najbliżej „Quasimoda” znajdowała się grupa krążowników, którą wściekle atakowała wataha złożona z setki mniejszych okrętów. Wśród nich znajdowały się niszczyciele, korwety, fregaty i kutry torpedowe. Wystrzeliły rakiety. Pierwsza fala dotarła w zasięg systemów obrony bezpośredniej krążowników i większość straciła namiary. Reszta została zestrzelona przez sprzężony ogień dział laserowych bliskiego zasięgu. Kolejna fala rakiet była już skuteczniejsza. Przestrzeń rozbłysła. Dwa okręty przestały istnieć, cztery inne zmieniły się we wraki, za którymi ciągnę­ły się chmury skrystalizowanego powietrza.

Dopiero teraz krążowniki otworzyły ogień. Wiązki laserowe bez problemu przebijały słabe osłony energetyczne małych jednostek. Okręty próbowały uników, ale niewiele to dawało. Połowa nacierającej floty została zniszczona, reszta rozproszyła się, ścigana przez rakiety przeciwników.

Trzysta tysięcy kilometrów dalej, w okolicach jednej z lodowych planet, trwał pojedynek okrętów liniowych. Toczyło go ponad dwieście jednostek, uformowanych w dwie ściany. Zwrócone do siebie pancerniki i ciężkie krążowniki pluły ogniem, a przestrzeń wokół nich gotowała się od wybuchów i krzyżujących się promieni. Obie strony używały warstwowej osłony energetycznej, zintegrowanych dział obrony bezpośredniej i zgranych fal antyrakiet. Tylko velmeńskie jednostki potrafiły tak ze sobą współpracować.

Lidar wskazywał, że bitwa toczy się w całym układzie Tau Ceti. Składała się z dziesiątek mniejszych i większych starć, a zaangażowanych w nią było tysiące velmeńskich jednostek. Wyglądało to na wojnę domową.

– Do granicy wejścia w nadświetlną pozostały dwie minuty – poinformował Khambalczyk. Tym razem translator prawidłowo przetłumaczył jego słowa. Obrim odetch­nął z ulgą. Wszystko wskazywało na to, że uda im się uciec.

Wtem na lidarze pojawiły się nowe odczyty. Cztery wielkie obiekty pojawiły się nagle siedemnaście tysięcy kilometrów od bakburty „Quasimoda”. Musiały dopiero co wyjść z nadświetlnej. Frachtowiec nie dysponował technologią pozwalającą zidentyfikować klasę okrętów po sygnaturze silników, ale kapitan wiedział, z czym ma do czynienia. Z trudem prze­łknął ślinę. Zbliżenie z kamer potwierdziło jego obawy – to były velmeńskie lotniskowce.

Przestrzeń zaroiła się od myśliwców. Większość pognała w stronę centrum układu planetarnego przyłączyć się do bitwy, ale jedna eskadra ruszyła na „Quasimoda”.

– Trzydzieści sekund do wejścia w nadświetlną – zakomunikował pierwszy oficer.

W stronę frachtowca poleciała chmura pocisków.

Czoło kapitana zrosił zimny pot. „Quasimodo” był statkiem handlowym i nie posiadał żadnych aktywnych systemów obrony antyrakietowej ani ECM. Nic nie można było zrobić. Komputer pokładowy obliczył już, za jaki czas rakiety dotrą do celu, ale Drafn Obrim wolał nie patrzeć. Czy „Quasimodo” zdąży wejść w nadświetlną? Wiedział, że będzie blisko. Sekunda w jedną lub w drugą stronę mog­ła zaważyć na ich życiu. Przymk­nął powieki.

Czekał.SYSTEM CHI AURIGAE OKRĘT FEDERACJI TERRAŃSKIEJ „HAJMDAL”

Alarm wył niemiłosiernie, ogłaszając wszem wobec, że na okręcie panuje czwarty stopień pogotowia bojowego. Światła pulsowały gniewną czerwienią, cała załoga drednota została postawiona na nogi, na korytarzach panował wzmożony ruch.

Oficerowie floty, odsypiający nocną wachtę, zrywali się z koi, w pośpiechu wciskali w niebieskie mundury i pędzili na mostek. Piloci myśliwców, grający w kantynie w Mintaka, natychmiast rzucili karty, które upadły na stół obok malej fortuny, uformowanej ze stosu żetonów, i ruszyli na pokład hangarowy, gdzie technicy już szykowali maszyny do startu. Żołnierze z wojsk rozpoznawczych, którzy po powrocie z misji zwiadowczej na spalonej słońcem planecie krążącej najbliżej błękitnego nadolbrzyma, siedzieli w stołówce, jedząc spóźnione śniadanie, zerwali się, zostawili niedokończony posiłek i pobiegli na miejsce zbiórki.

W tym czasie na stanowiskach artyleryjskich po kolei uruchamiały się odpowiednie procedury. Systemy uzbrojenia jedne po drugich budziły się do życia, rozwarły się furty wyrzutni rakiet, na lśniących nowością pociskach nuklearnych zamigotały kontrolki uzbrojenia, na torpedach plazmowych komputer usu­nął zabezpieczenia. Wszystkie rezerwy mocy skierowano do dział laserowych, wystrzelono aktywne systemy obrony bezpośredniej, które w postaci niewielkich sond zaczęły krążyć wokół potężnego kadłuba okrętu. Ekipy naprawcze i medyczne w napięciu oczekiwały na pierwsze komunikaty dotyczące zniszczeń i ofiar w ludziach.

Jednak na pokładach „Hajm­dala” nie sposób było dostrzec najmniejszych oznak paniki. Pomimo tego, że okręt został wprowadzony do służby zaledwie rok temu, brał już udział w kilku bitwach, załoga dawno miała za sobą chrzest bojowy. Ludzie nabrali doświadczenia i doskonale wiedzieli, co mają robić.

Nikt się nie wahał, nikt nie podważał rozkazów. Ten etap mieli już za sobą. Po buncie i bratobójczej walce zostało tylko mgliste wspomnienie, skaza przeszłości, wstydliwy temat, do którego nikt nie wracał. Teraz ludzie gotowi byli wspólnie stawić czoło nadciągającemu niebezpieczeństwu.

Alarm zamilkł, jednak cisza napawała jeszcze większą grozą. W ludzkie serca wkradł się strach i powoli pełzł w górę, ściskając za gardła. Członkowie załogi nauczyli się panować nad emocjami, chowali je za maską zimnego profesjonalizmu, ale nie mogli zupełnie się odciąć od pierwotnego lęku, mającego źródło w instynkcie przetrwania.

Ich strach potęgowała niepewność. Nie wiedzieli, z czym mają do czynienia.

Niektórzy spoglądali przed siebie, marszcząc czoło, jakby w nadziei, że uda im się wzrokiem przebić stalowe ściany okrętu i dostrzec w przestrzeni kosmicznej zbliżającego się wroga, inni przymykali oczy i wytężali słuch, próbując wychwycić dudnienie pocisków uderzających o pancerz drednota, trzask łamanego kadłuba, okrutny świst lasera przenikającego poszycie, wybuchy i krzyki umierających. Ale przede wszystkim prag­nęli usłyszeć komunikat, że to tylko ćwiczenia i mogą już wrócić do kwater.

– To nie są ćwiczenia – w głośnikach rozległ się metaliczny głos komandora Abrama Petersa.

Nathaniel Kash­taritu żwawym krokiem wkroczył na mostek. Dowódca okrętu miał na sobie śnieżnobiały mundur, przynależny najwyższym rangą oficerom terrańskiej floty, z admiralskimi szarżami na pagonach, jednak bez medali i odznaczeń. Nie dlatego, że nie zasługiwał na wyróżnienia, wręcz przeciwnie. Admirał w ciągu ponadtrzydziestoletniej służby wojskowej wielokrotnie wykazywał się męstwem, a także przeprowadzał genialne manewry taktyczne. Podczas wojen Kopców, w słynnej bitwie o Deneb, jego okręt zdołał zniszczyć czternaście jednostek Czerwono-Żółtych, przechylając szalę zwycięstwa na stronę Niebiesko-Czarnych. Nemalahowie jednak go nie nagrodzili. Nie przywiązywali wagi do indywidualnych zasług. U nich zwycięstwa odnosił cały Kopiec.

– Co się dzieje, pierwszy? – zapytał Kash­taritu. Na jego pooranej bruzdami twarzy malował się niepokój.

Abram Peters natychmiast zerwał się z fotela dowódcy i ustąpił mu miejsca.

– Sam zobacz.

Admirał usiadł z ciężkim westchnieniem i powiódł spojrzeniem po mostku. Podczas buntu generała Ae-Hwa pomieszczenie zostało całkowicie strawione przez ogień i potrzebny był kapitalny remont. Wykonano go w bahiriańskiej stoczni, ale cesarscy inżynierowie nie dysponowali takim potencjałem technologicznym jak Togarianie i nie udało im się w pełni odtworzyć całego wyposażenia. Mostek dowodzenia zagracały mniej wydajne, choć olbrzymie konsole z przewodami wyprowadzonymi na zewnątrz. Estetycznie pomieszczenie wyglądało koszmarnie, ale funkcjonowało bez zarzutu. Problemem stała się za to ograniczona przestrzeń.

Po remoncie mieściło się tutaj zaledwie dwunastu oficerów. Stali za konsolami w niebieskich mundurach ze złotymi lampasami. Na głowach nosili stożkowate czapki z granatowymi otokami. Wszyscy z niepokojem przeglądali informacje nawigacyjne, dane techniczne okrętu i odczyty z sensorów, migoczące na trójwymiarowych wyświetlaczach. Kash­taritu przeniósł spojrzenie na ekran wizualny.

Po opuszczeniu granic Cesarstwa Bahiriańskiego od dwóch miesięcy podróżowali przez terytoria niczyje. W systemie Chi Aurigae przebywali od tygodnia, uzupełniając zapasy. Okręt poruszał się na silnikach manewrowych od jednego świata do drugiego w poszukiwaniu niezbędnych zasobów.

Planeta, do której właśnie zbliżał się „Hajm­dal”, miała być ostatnim przystankiem przed dalszą podróżą. Znajdowała się w centralnym sektorze układu gwiezdnego i obiegała błękitnego olbrzyma po idealnie kołowej orbicie. Posiadała biało-zieloną barwę i otoczona była dwoma pierścieniami pyłowymi, jednym ciągnącym się wzdłuż równika, drugim nachylonym do pierwszego pod kątem czterdziestu pięciu stopni. W blasku promieni słonecznych pierścienie lśniły srebrzyście. Ich widok zapierał dech w piersiach, ale to nie był odpowiedni czas na ich podziwianie. Coś zbliżało się w stronę „Hajm­dala”.

Nathaniel Kash­taritu naliczył dziewięć obiektów, nadciągających z zewnętrznych rejonów systemu. Znajdowały się w odległości ponad dwustu tysięcy kilometrów, ale kamery zamontowane na kadłubie okrętu zrobiły zbliżenie. Admirał zmarszczył brwi, gdy uświadomił sobie, z czym mają do czynienia.

To były asteroidy.

Większość planetoid miała w zwyczaju poruszać się w „stadzie” po wyznaczonych torach, obiegając gwiazdę centralną. Ale zdarzało się, że niektóre wytrącone z orbit samotnie mknęły ku słońcu, aż spłonęły w jego trzewiach. Chyba że wcześ­niej zostały przechwycone przez pole grawitacyjne jakiegoś wielkiego ciała niebieskiego i wówczas weń uderzały, czyniąc mniejsze lub większe spustoszenie. Jednak te, które obserwował Kash­taritu, zaprzeczały odwiecznym prawom fizyki. Zignorowały biało-zieloną planetę i pędziły wprost na drednota.

Admirał pobladł, kiedy dotarło do niego, co to oznacza.

– Luu­saat – wyszeptał.

– Bez wątpienia – zgodził się Peters.

– Co oni tu robią?

Komandor bezradnie wzruszył ramionami.

Roje Luu­saat regularnie najeżdżały systemy gwiezdne na pograniczu Imperium Teegardeańskiego, sporadycznie pojawiały się też na terytoriach Lacertan i Ardhanari, ale nigdy nie widziano ich po tej stronie Galaktyki.

Luu­saat nie posiadali włas­nych układów planetarnych, prowadzili wędrowny tryb życia. Latali w rojach zrzeszających od stu do trzystu okrętów-asteroid. Potrafili przystosować planetoidy do podróży międzygwiezdnych. Drążyli w nich tunele i komnaty, gdzie znajdowały się ich leża. Pogrążeni w letargu przesypiali setki, a nawet tysiące lat, dryfując w kosmicznej pustce.

Po przebudzeniu kierowali okręty ku zamieszkałym systemom gwiezdnym, poruszając się na słonecznych żaglach. Gazy odparowywane z powierzchni asteroid służyły jako stery strumieniowe. Brak sygnatur silników manewrowych i naturalne kadłuby emitujące mało promieniowania podczerwonego sprawiały, że jednostki Luu­saat były praktycznie niewykrywalne dla teledetekcji. Wizualne obserwacje też na niewiele się zdawały, bo z zewnątrz okręty wyglądały jak zwykłe skały.

O inwazji dowiadywano się zazwyczaj zbyt późno, gdy asteroidy z hukiem przedzierały się przez atmo­sferę planety. Zaraz po wylądowaniu Luu­saat wypełzali z tuneli i rozpoczynali krwawe polowanie.

Niezwykle szybcy i silni, uchodzili za doskonałych drapieżców. Ale w przeciwieństwie do zwierząt polowali również dla przyjemności. Byli okrutni i bezwzględni. Żywili się krwią innych istot, traktując je jak bydło. Zaspokoiwszy pragnienie i żądzę zabijania, wracali na okręty i pogrążali się w rytualnym śnie. Wówczas najłatwiej było ich dopaść. Należało odnaleźć ich leża i spalić morderców żywym ogniem. W innym wypadku Luu­saat budzili się i rozpoczy­nali łowy od nowa, do czasu aż na planecie nie pozostawała choćby jedna żywa istota. A potem odlatywali szukać nowych ofiar i nowych żerowisk.

– To zwiadowcy – stwierdził komandor Peters, ponuro spoglądając na ekran. – Reszta roju pewnie czeka na obrzeżach układu.

Nathaniel Kash­taritu ski­nął głową, w pełni zgadzając się z zastępcą. Awangarda Luu­saat przeprowadzała rozpoznanie, starając się ustalić, z jakimi siłami wroga przyjdzie im się zmierzyć.

Obcy mieli dużo szczęścia i wychodziło na to, że znaleźli idealny teren do łowów. System Chi Aurigae zamieszkiwany był tylko przez trzy rozumne gatunki, ale żaden z nich nie opanował jeszcze technologii lotów kosmicznych. Najbardziej rozwinięta cywilizacja, która zamieszkiwała planetę widoczną na ekranie wizualnym, znajdowała się dopiero w epoce odpowiadającej ziemskiemu średniowieczu. Tak przynajmniej wynikało z danych komputera pokładowego opracowanych na podstawie informacji bahiriańskich podróżników, którzy dotarli do tych rejonów Drogi Mlecznej.

– Bez trudu możemy ich wymanewrować, rozgrzać silniki nadświetlne i uciec – oświadczył Peters. – Zebraliśmy wystarczająco dużo zasobów. Nic już nas nie trzyma w tym systemie…

Zamilkł, widząc minę admirała.

– Z jak dużym rojem mamy do czynienia? – Kash­taritu zwrócił się do chorąży Gladys Gaumaty. Kobieta, obsługująca stanowisko teledetekcji, ze zmarszczonym czołem wpatrywała się w dane spływające z czujników.

Z rezygnacją pokręciła głową.

– Lidar i sensory optyczne wskazują na duże skupisko planetoid na skraju systemu, ale nie jesteśmy w stanie stwierdzić, które są zwykłymi asteroidami, a które okrętami Luu­saat.

Nathaniel Kash­taritu westch­nął ciężko. Wrogie jednostki nieubłaganie zbliżały się do „Hajm­dala”. Na ekranie dokładnie było widać ich nieregularne kształty, kratery powstałe wskutek licznych kolizji i ciągnące się ogony, utworzone z odparowywanych gazów.

– To nie może być jakiś wielki rój – odezwał się podporucznik Tycho Brahe. Postawny brunet o nieprzeniknionym spojrzeniu bursztynowych oczu zastąpił na stanowisku taktycznym porucznika Chonga, który zgi­nął podczas buntu. Gladys Gaumata wciąż nie mog­ła się z tym pogodzić, zdarzało się, że spoglądała na nowego oficera z mieszanką smutku i złości.

– Wyjaśnijcie to, poruczniku? – Kash­taritu obrócił fotel w jego stronę.

Mężczyzna nerwowo przełk­nął ślinę, nieco zdeprymowany tym, że zwrócił na siebie uwagę admirała.

– Przez siedem standardowych lat służyłem w teegardeańskiej flocie pogranicza i niejednokrotnie miałem do czynienia z Luu­saat. Na podstawie liczby jednostek wysłanych w awangardzie można określić wielkość roju. To wynika z proporcji…

– Ile?

– Najwyżej sto dwadzieścia okrętów.

Admirał pokiwał głową i na powrót wbił wzrok w ekran.

– Nathanielu – zwrócił się do niego Peters, który dobrze znał swojego przyjaciela i wiedział, co mu teraz chodzi po głowie – powinniśmy jak najszybciej opuścić system. Nic nie jesteśmy w stanie zrobić dla mieszkańców tej planety. Nie poradzimy sobie z całym rojem.

Kash­taritu zmrużył oczy.

– To prawda – odparł. – Z całym rojem sobie nie poradzimy. Ale jeśli zniszczymy zwiadowców, reszta Luu­saat może uznać, że system jest silnie broniony i nie warto go atakować.

– Luu­saat są głodni. Nie odpuszczą.

– Według danych, jakie posiadamy, na planecie są dwa miliardy istnień – rzekł twardo admirał, wskazując biało-zielony glob. – Nie możemy ich tak zostawić.

Peters westch­nął ciężko. Właśnie takiej odpowiedzi spodziewał się po swoim przyjacielu.

– Kurs przechwytujący! – rozkazał admirał.

* * *

Gdy na pokładzie „Hajm­dala” rozległ się alarm, Ezra Lea­hy właśnie skończył trening na siłowni, na której codziennie spędzał przynajmniej godzinę. Zdążył wziąć prysznic i stojąc nago przed lustrem, spoglądał na swoje odbicie. W niczym już nie przypominał tego chudego chłopaka, który trzynaście miesięcy temu wstępował do terrańskich sił zbrojnych. Wówczas głowę miał wypełnioną mrzonkami o kosmicznych bitwach, brawurowych abordażach na okręty wroga i desantach na egzotycznych planetach. Marzył o bohaterskich czynach i wierzył w zjednoczenie rasy ludzkiej. Był nieopierzony, naiwny i beznadziejnie zakochany w Abigail Torres.

Teraz w lustrze widział postawnego, umięśnionego mężczyznę o szczeciniastym zaroście i zimnych niebieskich oczach. Ezra Lea­hy przez ten krótki czas zdążył nabrać doświadczenia, zdobyć szacunek żołnierzy i oficerów, objąć dowodzenie nad plutonem, a miesiąc temu awansować na sierżanta. Uśmiech­nął się pod nosem. Nigdy nie przypuszczał, że kiedykolwiek będzie miał ten sam stopień co Seth Camp­bell, który był jego pierwszym dowódcą.

Ale nie tylko to mu się udało.

Ezra uśmiech­nął się na wspomnienie Abigail. Zdobył kobietę, w której zakochał się od pierwszego wejrzenia – piękność o miodowych oczach, burzy czarnych włosów i posągowych ustach. Na początku wydawało się, że jest dla niego równie niedostępna co odleg­ła galaktyka. Traktowała go jak przyjaciela, on natomiast czuł do niej coś więcej.

Stracił nadzieję, gdy Abigail związała się z dowódcą eskadry myśliwców. Lea­hy nie mógł konkurować z przystojnym, charyzmatycznym pilotem. Jednak Uriah Nelson poległ podczas bitwy w systemie Epsilon Eridani. Po tym wydarzeniu Torres przez kilka miesięcy nie była sobą. Na początku nie mog­ła uwierzyć w śmierć ukochanego, chwytała się każdej nadziei, ale przyszedł czas, gdy wreszcie musiała zaakceptować oczywiste i pozwolić sobie na żałobę.

W tamtym okresie Ezra odsu­nął się od niej. Nie wiedział, jak ma się zachować. Miotał się, gdyż nie umiał jej pomóc. Ich relacje popsuły się i obawiał się, że na zawsze ją utracił. Związał się z kimś innym. Potrzebował bliskości, kogoś u boku. Ale Sandra to nie była Abigail. Gdy dowiedział się, że sta­nęła po stronie buntowników i uciekła z „Hajm­dala”, poczuł tylko ukłucie żalu. Żadnej rozpaczy.

Teraz Sandra należała już do przeszłości. Jedynie od czasu do czasu Lea­hy zastanawiał się, co się z nią dzieje. Czy nadal przebywała w Dominium Hatysa, ciesząc się azylem Togarian? Czy może wyruszyła na poszukiwanie matki? Tajemniczej kobiety, określanej mianem mistrzyni, która tak dalece poddała się technologicznym modyfikacjom, że straciła człowieczeństwo i teraz służyła Velmenom. Jeśli Sandra zdecydowała się ją odszukać, groziło jej poważne niebezpieczeństwo. Lea­hy jednak nic nie mógł na to poradzić. Dzieliły ich tysiące lat świetlnych. I nie tylko sama odległość.

Z każdym kolejnym miesiącem coraz rzadziej myślał o dawnej kochance i jej los coraz mniej go obchodził. Podejrzewał, że niedługo zupełnie zniknie z jego myśli i pozostaną po niej blade wspomnienia. Teraz jedyną kobietą w jego życiu była Abigail.

Ezra promieniał radością. Był szczęśliwie zakochany, jego pluton uchodził za najlepszy oddział w wojskach rozpoznawczych, wyremontowany „Hajm­dal” kontynuował podróż, a ludzie na pokładzie wreszcie zapomnieli o buncie i znowu zaczęli sobie ufać. Wyglądało na to, że wszystko się układa.

– Co, do diabła?!

Uśmiech natychmiast zgasł na jego ustach, gdy usłyszał wycie alarmu. Wciąg­nął bieliznę i spodnie, wzuł buty. Wypadł z sali rekreacyjnej niczym pocisk wystrzelony z peruna i pędem ruszył na miejsce zbiórki pierwszej kompanii. Znajdowało się w zbrojowni numer sześć, na drugim krańcu pokładu, więc miał spory dystans do pokonania, a chciał dotrzeć jako jeden z pierwszych. W biegu nałożył wojskową bluzę w kolorze khaki i dopiął guziki.

Spodziewał się tłumu na korytarzach, lecz było pusto. Na początku zdziwił się, że nie musi się przepychać, brnąć przez ludzką masę zdążającą na stanowiska bojowe, torować sobie drogi łokciami i wysłuchiwać przekleństw. Potem uświadomił sobie, jak wielu członków załogi zginęło w ciągu roku. Obecnie stan osobowy „Hajm­dala” wynosił niecałe dwa tysiące ludzi, co stanowiło zaledwie dwie trzecie podstawowego personelu. Oznaczało to więcej przestrzeni, ale także dłuższe wachty i mniej wolnego czasu.

Ezra nie pamiętał, kiedy po raz ostatni podziwiał gwiazdy na pokładzie widokowym, na który tak lubił przychodzić z Abigail. Mógłby przysiąc, że było to przed dwoma tygodniami, ale równie dobrze mog­ły minąć dwa miesiące. Stracił rachubę.

Każdy dzień na pokładzie drednota wyglądał podobnie – pobudka i poranna zaprawa dla całej kompanii, potem czas na indywidualne zajęcia, który Ezra spędzał na siłowni. Następnie śniadanie i odprawa dowódców plutonów. Treningi na strzelnicy i na symulatorach wypełniały czas do obiadu, a potem czyszczenie broni, konserwacja ekwipunku oraz zajęcia teoretyczne, na których większość żołnierzy przysypiała. Wkurzało to oficerów sztabowych, omawiających błędy, jakie zwiadowcy popełnili podczas ćwiczeń w symulatorach, ale nikt się nimi nie przejmował, bo żaden z tych teoretyków nigdy nie postawił nogi na polu bitwy. Camp­bell pewnego razu otwarcie im powiedział, gdzie mogą sobie wsadzić te wszystkie analizy, rachunki prawdopodobieństwa i dobre rady, które na nic się zdadzą w prawdziwej walce.

Dopiero po kolacji żołnierze mieli wolne. Część z nich uczestniczyła w dodatkowych zajęciach walki wręcz, inni spędzali czas na rozrywkach w salach rekreacyjnych, a Ezra i Abigail zamykali się w kajucie. Nie mieli już ochoty na długie spacery po pokładzie widokowym. Znaleźli sobie lepsze zajęcie. Seks.

I tak mijał dzień za dniem. Harmonogram zmieniał się, gdy „Hajm­dal” docierał do jakiegoś systemu gwiezdnego. Wówczas plutony zwiadowców lądowały na planetach i księżycach układu. Tak też było w Chi Aurigae.

Lea­hy wraz z Plutonem 7 lądowali już trzykrotnie na globach tego systemu i wszystkie misje przebieg­ły gładko. Układ zamieszkany był przez prymitywne, przedkosmiczne cywilizacje. Ezra zastanawiał się, co w takim razie było przyczyną alarmu.

Syreny wreszcie umilkły, ale pozostało pulsujące czerwone światło, wypełniające korytarze okrętu, świat­ło złowieszcze i niepokojące. Ezra nienawidził go. Zawsze oznaczało kłopoty.

Na najbliższym skrzyżowaniu skręcił w prawo i zderzył się z Tobiasem Bishopem.

– Co się dzieje?

– Nie mam pojęcia. – Lea­hy wzruszył ramionami. – Wiem tyle co i ty.

– Aha.

Dalej biegli razem.

Ezra zerk­nął na przyjaciela. Zazwyczaj uśmiechnięty i jowialny zwiadowca tym razem usta miał mocno zaciśnięte, czoło zachmurzone. Na pierwszy rzut oka widać było, że jest w paskudnym nastroju. Bishop nawet w obliczu niebezpieczeństwa potrafił tryskać humorem i rzucać kiepskimi żartami, więc alarm nie był powodem jego złego samopoczucia. Lea­hy domyślał się, o co chodzi – o kobietę. Nie pomylił się. Zyskał pewność, gdy w zbrojowni ujrzał nadąsaną Miriam Funke.

Kobieta trafiła do wojsk rozpoznawczych z oddziałów szturmowych i na początku traktowała nowy przydział jako degradację. Szybko jednak przekonała się do zwiadowców, najpierw w Plutonie 1, a potem w Siódemce. Była opryskliwa, butna i zarozumiała, ale okazała się doskonałym żołnierzem. Rzetelnie wykonywała swoje obowiązki i świetnie radziła sobie w trudnych sytuacjach. Ezra cieszył się, że ma ją pod komendą. Problem stanowił jej związek z Bishopem.

Wszystkie pary przeżywają kryzysy, mają dobre i złe chwile, ale w przypadku tych dwojga drobne sprzeczki urastały do miana wojny. Potrafili kłócić się godzinami, a potem tyle samo czasu spędzać w koi, godząc się tak, że pół okrętu ich słyszało. Już cztery razy się rozstawali i do siebie wracali. Lea­hy obawiał się, że podczas akcji może to zaważyć na losach plutonu, i poważnie zastanawiał się nad przeniesieniem Funke do innego oddziału. Ale wówczas uczciwość nakazywałaby przenieść również Abigail.

Jeszcze rok temu związki w szeregach jednego oddziału były niedopuszczalne i groziły za to poważne konsekwencje. Obecnie jednak, ze względu na braki kadrowe, dowództwo podchodziło do tego o wiele mniej restrykcyjnie. Wszystko zależało od dowódcy. A Ezra nie chciał rozbijać dobrze funkcjonującego zespołu. Siódemka cieszyła się sławą elitarnego oddziału.

Do Plutonu 7 należeli również ciemnowłosy Tirah Gonzalez, który emanował flegmatycznym spokojem, i Ivar Björk, stanowiący jego dokładne przeciwieństwo. Ivar był porywczy, impulsywny, wybuchowy i na początku miał problemy z dyscypliną. Lea­hy musiał go przytemperować.

Gonzalez i Björk dotarli do zbrojowni w tym samym czasie co Ezra i Bishop. Ostatnia pojawiła się Torres z gniewnym grymasem na ustach i mokrymi włosami. Alarm złapał ją pod prysznicem. Lea­hy rozmarzył się o jej nagim ciele, wodzie spływającej po delikatnej skórze, kształtnych piersiach i mocnych udach. Zaprag­nął jej właśnie teraz, znowu, chociaż kochali się niecałe dwie godziny wcześ­niej.

Nagle uświadomił sobie, że rozmyśla o seksie z Abigail, gdy na okręcie panuje podwyższony stopień gotowości bojowej. Przywołał się do porządku. Skupił się na tu i teraz.

Dołączył do pozostałych, którzy w pośpiechu zakładali kamizelki taktyczne, ładowali broń, wcis­kali do ładownic magazynki i brali granaty błyskowe oraz hukowe. Nie wiedzieli jeszcze, z jakim zagrożeniem mają do czynienia, ale woleli być przygotowani na każdą ewentualność.

Ezra sięg­nął po hełm i się rozejrzał. Cała pierwsza kompania była już w komplecie. Anthony Pike, dowódca Plutonu 12, ski­nął mu oschle głową, ich spojrzenia się spotkały. Nie darzyli się sympatią. Pike uważał, że Camp­bell faworyzuje Pluton 7 ze względu na to, że niegdyś nim dowodził. Miał jednak na tyle dużo instynktu samozachowawczego, żeby nigdy tego nie powiedzieć sierżantowi prosto w oczy. Marnie by się to dla niego skończyło.

Natomiast dowodząca Plutonem 1 kapral Elektra Ramos posłała Lea­hy’emu miły uśmiech. Ta niska brunetka była ciepła, łagodna, wyrozumiała i trudno było uwierzyć, że potrafiła zdobyć posłuch pięciu facetów przewyższających ją o głowę.

Ramos chciała odezwać się do Ezry, ale dostrzeg­ła utkwione w niej czujne spojrzenie Abigail i zrezygnowała. Jeszcze rok temu Lea­hy był niczym niewyróżniającym chudym młodzieńcem, obecnie zmężniał, zyskał pewność siebie i nagle zaczął budzić zainteresowanie kobiet. Torres doskonale o tym wiedziała.

Większość zwiadowców uporała się już ze sprzętem i zaczęli się nudzić. W oczekiwaniu na dalsze rozkazy dywagowali, co może być przyczyną alarmu.

– Zamknąć ryje! – ryk­nął żylasty mężczyzna w średnim wieku z pooraną bruzdami twarzą. Miał na sobie pełny rynsztunek bojowy, przez ramię niedbale przewieszony karabin C-24, w ustach nieodłączne cygaro. Seth Camp­bell, pomimo awansu na starszego sierżanta i objęcia dowodzenia nad całą kompanią, nie zmienił swojego obcesowego zachowania.

Wszystkie rozmowy ucichły i zwiadowcy zamarli w oczekiwaniu.

– Pięć minut temu admirał wydał rozkaz o podwyższeniu gotowości bojowej do czwartego stopnia, a to oznacza, że szykujemy się do bitwy. Zgodnie z informacjami, jakie otrzymałem, istnieje zagrożenie wdarcia się sił nieprzyjaciela na pokład „Hajm­dala”.

Na twarzach żołnierzy pojawił się niepokój. Próżno jednak było na nich szukać strachu bądź paniki. To byli doświadczeni ludzie, wykuci w ogniu walki.

– Działamy zgodnie z procedurą o numerze… – Sierżant skrzywił się i wymamrotał coś pod nosem. Biurokracja nigdy nie była jego mocną stroną. – Naszym zadaniem jest obrona pokładu drugiego od sekcji czterdziestej ósmej do pięćdziesiątej szóstej. Dowódcy plutonów otrzymali szczegółowe instrukcje.

Ezra sięg­nął do przenośnego urządzenia na nadgarstku i odczytał dane na hologramie. Siódemce przypadła obrona odcinka z centralnymi wymiennikami powietrza.

– Rozejść się! – rozkazał Camp­bell.

Nikt się nie ruszył.

– Czego?!

Wszyscy patrzyli po sobie.

– Sierżancie – odważył się odezwać Bishop – z czym mamy do czynienia?

– Z Luu­saat.

– Wampiry! – jęk­nął Tobias.

– Zgadza się, szeregowy – wark­nął Seth Camp­bell. – Pierdolone wampiry.SYSTEM ALMAAZ ARDHANARIAŃSKI PROM DYPLOMATYCZNY

Dziewięciopokładowy kolos był bez wątpienia jedną z najbardziej luksusowych jednostek przemierzających gwiezdne szlaki. Zanim statek został przeznaczony do służby dyplomatycznej, kursował pomiędzy ardhanariańskimi planetami rozkoszy, przewożąc żądnych wrażeń turystów. Prom posiadał liczne sale rekreacyjne, bary ze stymulatorami, salony masażu, kabiny wirtualnej rzeczywistości i sekretne pokoje, w których można było zaspokoić najbardziej perwersyjne fantazje seksualne. Dwupłciowi Ardhanari specjalizowali się w wyszukanych doznaniach zmysłowych. Nie tylko w sferze erotycznej.

Tworzyli wspaniałe dzieła sztuki i architektoniczne cuda. Orbitujące księżyce-ogrody zapierały dech w piersiach i budziły zazdrość nawet w Imperium Teegardeańskim, które uchodziło za cywilizacyjne i kulturalne centrum Galaktyki. Wznosili strzeliste pałace i regulowali przepływ rzek, wykorzystując do tego generowane pola grawitacyjne tak, że kaskady wodospadów stawały się urbanistycznym elementem ich miast.

Ardhanari kochali piękno, nic więc dziwnego, że doktor Sandra Thushpa bez najmniejszego problemu wkupiła się w ich łaski. Rhw’kho, pełniące obowiązki ambasadora w Dominium Hatysa, twierdziło, że to najpiękniejsza istota humanoidalna w całym kosmosie. Trudno było nie zgodzić się z tą opinią. Kobieta posiadała idealne ciało i symetryczne rysy. Wszystko to dzięki inżynierii genetycznej – została ukształtowana już w łonie matki.

Sandra dostojnie wkroczyła na pokład widokowy, ubrana w długą aksamitną suknię zmieniającą kolor od czystego błękitu poprzez szafir, lazur, intensywne indygo, aż po stonowany seledyn. A wszystkie te barwy zostały dobrane pod kolor jej oczu, przypominający morską toń. Po lewej stronie suknia miała długie rozcięcie, odsłaniające zgrabne udo. Buty na wysokim obcasie i fantazyjna fryzura dodawały szyku. Ostry makijaż w dominującej czerni i bieli upodobniał ją do Ardhanari.

Na pokładzie widokowym odbywał się właśnie bankiet. Sandra nawet nie wiedziała, z jakiej okazji, ale nie miało to żadnego znaczenia, bowiem na promie świętowano z byle powodu. Równe dobrze mog­ło chodzić o uczczenie jakiegoś androginicznego bóstwa, przylotu do stolicy Cesarstwa Bahiriańskiego czy szczęśliwego wyjścia z nadświetlnej.

Na sali obecni byli przedstawiciele wielu gatunków. Statek tak naprawdę stanowił ruchomą ardhanariańską ambasadę w tym sektorze Galaktyki i rezydowali na nim różnej maści dyplomaci. Thushpa nie miała jednak ochoty na konwersacje. Przepch­nęła się przez tłum i sta­nęła przy olbrzymim iluminatorze. Wes­tchnęła z wrażenia, obserwując zjawisko, które trzysta lat temu spędzało sen z powiek ziemskim astronomom.

W samym sercu systemu Almaaz znajdował się biały nadolbrzym, który na Ziemi został sklasyfikowany jako gwiazda zmienna zaćmieniowa, bo co dwadzieścia siedem lat jego jasność drastycznie spadała o połowę na mniej więcej dwa lata. Astronomowie zachodzili w głowę, co może być tego przyczyną. Na początku wiedzieli tylko, że jakiś tajemniczy obiekt orbitujący wokół gwiazdy powodował jej przygasanie. Nie mog­ła to być jednak żadna planeta, bo wówczas musiałaby być trzy tysiące razy większa od Słońca, a to było zwyczajnie niemożliwe. Ponadto w kulminacyjnym momencie zaćmienia jasność gwiazdy niespodziewanie wzrastała, co oznaczało, że nie mog­ło to być żadne znane ciało niebieskie.

To było w czasach, gdy ludzie spoglądali w nocne niebo, zastanawiając się, czy gdzieś tam, wśród jaśniejących punktów, istnieje w ogóle jakieś życie. W najśmielszych snach nie przypuszczali, że w Galaktyce spotkać można dziesiątki tysięcy inteligentnych gatunków, a pierwszy kontakt z obcą rasą okaże się jednocześ­nie ostatnim dla ludzkiej cywilizacji. Ziemia została zniszczona, ocaleli jedynie ci, którzy wówczas znajdowali się poza macierzystym globem. Ich potomkowie tułali się teraz po całej Galaktyce.

Sandra odsu­nęła od siebie ponure myśli i skupiła się na obserwacji wspaniałego widoku. Almaaz był układem podwójnym. Drugą gwiazdę otaczał olbrzymi dysk ciemnego pyłu i to wyjaśniało fenomen obserwacji astronomicznych. Obiekt był wystarczająco duży, żeby powodować zaćmienie, a jednocześ­nie luka wolna od pyłu przepuszczała światło, co powodowało zwiększenie jasności w kulminacyjnym punkcie zaćmienia.

Gwiazda, otoczona ciemnym, gęstym pyłem, przypominała torus i Sandra teraz już wiedziała, dlaczego Bahirianie uważają ten kształt za idealny, otaczają kultem i projektują na jego wzór swoje bazy kosmiczne i okręty. Stanowił symbol ich stolicy.

Thushpa uruchomiła urządzenie na nadgarstku. Pojawiła się holograficzna poświata wielkości dłoni. Kobieta przywołała dane dotyczące prędkości i trajektorii lotu promu oraz odległości do Nŭshen – planety, na której rezydował cesarz. Szybko dokonała w głowie obliczeń i wyszło jej, że dotrą do celu za kilka standardowych godzin.

Westch­nęła ciężko. Sandra była naukowcem i to nauczyło ją cierpliwości. Czekała wiele miesięcy, więc te parę godzin nie sprawi różnicy. Jednak teraz, gdy była tak blisko celu, czuła narastające napięcie.

Po tym, jak udało jej się uciec z „Hajm­dala”, poprosiła o azyl w Dominium Hatysa. Na początku obawiała się, że Togarianie, rozdrażnieni tym, co stało się w układzie Jota Orionis, nie potraktują jej dobrze. Przecież na ich terytorium żołnierze terrańscy przeprowadzili nielegalną operację wojskową i porwali bahiriańskiego renegata, który znajdował się pod ich protekcją. Sandra myliła się jednak, przypisując Togarianom typowo ludzkie emocje. Nie mieli do niej żadnych pretensji. Przyjęli ją bardzo serdecznie i nawet udzielili pomocy w poszukiwaniu matki.

Matka. To słowo zawsze wywoływało bolesne wspomnienia. Odeszła dawno temu, pozostawiając po sobie pustkę. A odeszła z egoistycznych pobudek, napędzana pragnieniem wiedzy, zafascynowana Velmenami, ruszyła na ich terytorium z misją badawczą, z której już nie wróciła. Nie obchodziła jej mała dziewczynka, która każdej nocy płakała z żalu i tęsknoty.

Wszyscy byli pewni, że dawno zginęła. Ale nie Sandra. Ona wierzyła, że kiedyś ją odnajdzie. Tyle że sama nie wiedziała, po co. Może chciałaby spojrzeć jej w oczy i zapytać, czy było warto? Może wykrzyczeć swój ból, opowiedzieć o samotności, potrzebie matczynej bliskości, której zabrakło w jej życiu? A może po to, żeby zrozumieć jej motywacje?

Ojciec zawsze powtarzał, że bardzo ją przypomina. Oprócz delikatnych rysów twarzy, oliwkowego odcienia skóry, koloru oczu i ciemnobrązowych włosów odziedziczyła po niej również cechy charakteru. Była pewna siebie, często arogancka i nieprzewidywalna. Tak samo jak matka potrafiła wszystko poświęcić w imię nauki, co odbijało się na relacjach z innymi ludźmi. Nie pozwalała sobie na emocje, wręcz od nich uciekała. Z matką łączyła ją również bezwzględność w dążeniu do celu. A teraz była już tak blisko jej odnalezienia, że wręcz namacalnie czuła obecność rodzicielki.

– Tego właśnie pragniesz?

Sandra drgnęła, słysząc melodyjny szept tuż przy uchu. Odwróciła się. Stała przed nią wysoka, humanoidalna istota, odziana w purpurową koronkową szatę, obszytą złotymi zdobieniami. Burza srebrnych włosów samoistnie falowała wokół niesamowicie pięknej twarzy. Podobna była do ludzkiej, lecz nieco szczuplejsza, o mocno wystających kościach policzkowych. Drobny nos, wąskie usta, ledwie zarysowane brwi i oczy emanujące niezwykłym blaskiem dopełniały obrazu całości.

Doktor Thushpa ukłoniła się głęboko.

– Rhw’kho.

– Odpowiesz na moje pytanie?

Ardhanari nie musiało używać translatora. Nauczyło się ziemskiego języka, a podobne ludzkim struny głosowe sprawiały, że brzmiało jak człowiek.

Sandra skrzywiła się. Wiedziała, że przedstawiciele gatunku Ardhanari mają zdolności telepatyczne. Wprawdzie nie były silne i nie potrafili sondować myśli tak jak Rsï, ale kobieta i tak poczuła się niekomfortowo.

– Prosiłam, żebyś tego nie robiło.

Rhw’kho roześmiało się wdzięcznie.

– Wybacz – rzekło. – Twoje myśli są bardzo głośne. Niedługo ją spotkasz.

Ski­nęła głową. Dowiedziała się, że do systemu Almaaz z misją dyplomatyczną ma przybyć velmeńska delegacja, której przewodzi mistrzyni.

Ardhanari wysmukłą dłonią sięgnęło twarzy Sandry i delikatnie pogładziło. Uwodzicielsko. Rozkoszny dreszcz przeszył całe ciało kobiety. Przy­mknęła powieki i poddała się pieszczocie. Zaraz jednak otworzyła oczy i cof­nęła się o krok.

– Nie – wyszeptała.

– Dlaczego? – W chabrowych oczach ambasadora pojawiło się zdumienie. – Twoi towarzysze cały czas spędzają w salonach rozkoszy. Tobie też przydałoby się odprężenie.

Thushpa skrzywiła się na wspomnienie dwóch mężczyzn, z którymi podróżowała. Pierwszy z nich, Lasanto, był pilotem, którego owi­nęła sobie wokół palca. Zadurzony w niej młodzieniec porwał prom i pomógł jej wydostać się z „Hajm­dala”. Drugim był Ghazan Zao – były szturmowiec, który po buncie musiał uciekać z drednota, bo pewnie zarobiłby kulę w łeb za swoje zbrodnie. Pierwszy ją drażnił, drugiego się bała.

Obaj postanowili jej towarzyszyć w poszukiwaniu matki. O ile jednak była w stanie zrozumieć motywację Lasanta, którego zresztą traktowała jak niechcianego pasożyta, o tyle nie mog­ła pojąć, jakimi pobudkami kierował się Czacha. Postanowiła jednak teraz nie zawracać sobie tym głowy. Miała inne zmartwienia.

– Pragnę ją zobaczyć – rzekła cicho. – Ale nie wiem, czy jestem na to gotowa.

Na wąskich ustach Rhw’kho pojawił się delikatny uśmiech, a w chabrowych oczach dziwny, nostalgiczny błysk. Kiedy istota ruszyła w stronę iluminatora, wydawała się płynąć w powietrzu. Poruszała się eterycznie, niczym zjawa. Gracja ruchów zapierała dech w piersiach. Przez chwilę Rhw’kho spoglądało w milczeniu na Almaaza, wyłaniającego się zza bliźniaczej gwiazdy.

– Twoja matka była niezwykłą kobietą – rzekło. – Bardzo ją przypominasz.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: