Hajota - ebook
Hajota - ebook
W 1888 roku cały kraj żyje ślubem najsłynniejszego polskiego podróżnika Stefana Szolc-Rogozińskiego z młodą pisarką Heleną Janiną Boguską, znaną czytelnikom jako Hajota. Szczególną sensację wywołuje wieść, że młoda para wybiera się do Afryki, gdzie Stefan zamierza po raz kolejny spróbować spełnić swe marzenie i założyć polską kolonię na Czarnym Lądzie.
Helena towarzyszy mu jako korespondentka pisma dla pań „Bluszcz”. Jest bujającą w obłokach poetką, bywalczynią salonów literackich, wrażliwą i delikatną damą z wyższych sfer. Konfrontacja z brutalnymi realiami życia w Afryce szybko zmienia jej nastawienie do świata. Zwłaszcza kiedy małżonek wyrusza na kolejne wyprawy i zostawia ją samą w wielkiej posiadłości otoczonej buszem. Posiadłości skrywającej niepokojące tajemnice.
Hajota już nigdy nie napisze romantycznego wiersza, Afryka odmieni ją na zawsze. Pod wpływem tej przemiany decyduje się dokonać czegoś znaczącego, przynajmniej dla niej. Postanawia jako pierwsza kobieta zdobyć jedną z najwyższych gór Afryki.
Zapomniana historia z życia jednej z najpopularniejszych pisarek epoki Młodej Polski.
Weronika Wierzchowska – z urodzenia mieszczka, przez długie lata zatrudniona w wielkiej korporacji jako chemiczka. Niedawno przerwała karierę, zrzuciła 30 kilogramów i wyprowadziła się na wieś. Obecnie zawodowo związana z malutką firmą kosmetyczną. Chwile niezajęte wymyślaniem i wytwarzaniem kremów, żeli i serum odmładzających poświęca córce, domowemu kucharzeniu oraz grzebaniu w starych książkach, które bardzo kocha. Zamiłowanie do dawnych historii próbuje połączyć z wymyślaniem własnych, tworząc opowieści o życiu kobiet: tych współczesnych i tych żyjących w dawnych czasach.
Kategoria: | Esej |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8391-580-7 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wyspa Fernando Po, Zatoka Gwinejska
Wrzesień 1889 roku
Kiedy Helena odsunęła muślinową moskitierę tworzącą namiot nad łóżkiem, ujrzała swoją słodką suczkę Coco, miotającą się na podłodze z wężem w pysku. Przez chwilę nie mogła uwierzyć własnym oczom, była przekonana, że nadal śni. W tym klimacie granica między snem a jawą zdawała się czasem niedostrzegalna i nie raz już rzeczywistość zlewała się jej z nocnymi majakami. Wszyscy Europejczycy spali tu źle, nie mogli całymi nocami zmrużyć oka, by potem ze zmęczenia wpaść w sen głęboki niczym śmierć. U Heleny te nocne kłopoty objawiły się snem płochym i łatwo się rwącym. Byle hałas potrafił postawić ją na równe nogi, co było na tyle kłopotliwe, że z otaczającego dom buszu dobiegała przez całą noc istna kakofonia skrzeczeń, pisków, wycia i czasem ryków. Szczekanie, a później głuche warczenie Coco nie obudziłoby Heleny, gdyby to ostatnie nie stało się nagle gardłowe i wściekłe, jakby mały piesek wpadł w istną furię.
I rzeczywiście wpadł, bo wąż, czarny i połyskujący łuskami w porannym blasku, owinął się pekińczyczce wokół torsu, zaciskał sploty i tłukł ogonem o deski podłogi. Mały psi pyszczek, cofnięty i płaski, niestworzony do walki, jakimś cudem ucapił gada kawałek za łbem, tak że ten nie był w stanie zatopić długich, cienkich jak igły kłów w ciele przeciwnika. Dwa stworzenia toczyły bez wątpienia śmiertelny bój, miotając się, sycząc i warcząc wściekle.
– Jezus Maria, Coco! – Helena próbowała wyskoczyć z łóżka, ale zaplątała się w moskitierę.
Szamotała się parę chwil, coraz bardziej przerażona i rozeźlona. Muślin chronił przed większymi owadami, komarami i moskitami, ale pchły piaskowe, zwane lokalnie dżygami, przełaziły przez niego bez przeszkód i jak co rano czuła się cała pokąsana i przez to wrażliwa na dotyk. Tyle dobrego, że po kilku miesiącach w Afryce jej organizm przywykł i nie puchła już w najmniejszym stopniu, nie miała też z powodu ukąszeń gorączki, po prostu nocą oddawała owadom haracz krwi, rankiem zaś trochę cierpiała. Niemniej były to owady bardzo groźne. Małe okropieństwa wciskały się bowiem do jednej z warstw naskórka i składały tam jaja. W tym miejscu pojawiały się paskudne wrzody, szczególnie na stopach. Guzy po nieodpowiednim usunięciu przemieniały się w paprzące się rany, ropiejące i sprowadzające gorączkę. Czym szybciej wypatrzyło się zarzewie przyszłych kłopotów, tym łatwiej można było sobie oszczędzić cierpień. Metoda na wszelkie ohydztwa przyczepione do skóry zawsze była taka sama: wyciąć starannie ostrzem wcześniej wygotowanym lub rozpalonym w ogniu, po czym zalać obficie rumem. Następnie wlać w siebie tyle rumu, ile da radę wypić, i w ten sposób zabalsamować się niejako od środka. Hajota jednak unikała tego ostatniego, nie przepadała za alkoholem i pijała jedynie sporadycznie, najchętniej odrobinę sherry.
Spojrzała w bok, na drugą część łóżka, starannie pościeloną. Jej męża, Stefka, oczywiście już nie było. Zrywał się o świcie i wymykał po cichu, by jej nie budzić. Doglądał roboty na plantacji lub włóczył się po okolicznych wzgórzach z czarnoskórymi kompanami. Wracał dopiero po południu, na późny obiad. Musiała zatem radzić sobie bez pomocy męża.
– Aaantek! – wrzasnęła na całe gardło, wzywając lokaja. – Antek, do cholery, ratuj!
To nie były przelewki, Coco toczyła bój z gadziną zwaną tu po prostu black snake. Stefek twierdził, że czarnych węży jest na tej wyspie z pewnością kilkanaście gatunków, ale nie zostały jeszcze rozróżnione, sklasyfikowane i opisane. Helena wiedziała jednak, że półmetrowy, na oko, black snake, do którejkolwiek wężowej rodziny by należał, jest potwornie jadowity i jeśli Coco oberwie kłami, to już po niej.
Antek pojawił się w progu, gdzie zwyczajem autochtonów po prostu zamarł, krzyżując ręce na piersiach. Tak go chyba nauczono, jak wszystkich służących, by stali i w milczeniu oczekiwali na polecenia pana. Czarnoskórzy, zaliczani do lokalnej grupy etnicznej zwanej Potonegrami, nie wykazywali na służbie jakiejkolwiek inicjatywy. Jeśli nie wskazało się im ręką i nie powtórzyło dobitnie rozkazu, czasem nawet kilka razy, nie kiwnęliby palcem.
Antek oczywiście nosił inne imię, afrykańskie lub brytyjskie, ale Helena nazywała go tak jak swojego ulubionego warszawskiego lokaja. Chłopak był naprawdę ładny jak na Potonegra, którzy w większości byli Mulatami, i to mieszanką przynajmniej kilku plemion pochodzących z różnych części wielkiego, czarnego kontynentu. Miał jakieś piętnaście lat i wielkie, jakby zawsze zdziwione oczy, którymi teraz łapczywie pożerał darmowe widowisko, upiorny dramat rozgrywający się w sypialni jaśnie państwa. Helena wiedziała, że jakkolwiek by się ten skończył, będzie tematem opowieści i dziś przy ognisku, przy którym jak zwykle o zachodzie gromadziła się służba, boye z posiadłości wspólnie zaśpiewają o tym piosenkę.
– Rusz się! Zrób coś! – Helena złapała się za głowę. – Coco ginie w mojej obronie, biedactwo! Musiała złapać tego potwora w sypialni i walczy, by mnie ratować!
Coco faktycznie nie opuszczała sypialni bez swojej pani. Miała posłanie z wielkiej podusi, na której rezydowała u nóg łóżka, a w posłaniu swoją ulubioną kość wołową, większą od niej, którą gryzła małymi ząbkami przed snem. Teraz ten salonowy piesek, którego Helena dostała od Cecylii Walewskiej, swojej przyjaciółki pianistki, prowadzącej jeden z salonów literackich Warszawy, toczył bój w obronie kochającej pani.
Helena odruchowo, jak przystało na pisarkę, zaczęła w myślach układać pierwsze strofy listu, w którym opisze Cecylii poświęcenie i dzielność pieska. Tyle że właściwie nie chciała takiej ofiary, nie potrzebowała dramatu, by mieć co opisywać w listach do Polski. Wolała Coco całą i zdrową, przede wszystkim żywą.
Schyliła się po stojące przy łóżku ranne pantofle, eleganckie, bez palców i na wysokim obcasie w stylu tureckim. Kucnęła przy walczącej suczce i zaczęła okładać pantoflem węża, ryzykując trafienie w pieska. Gad zasyczał jeszcze wścieklej i szarpnął się, próbując dopaść nowego przeciwnika. Coco w tej samej chwili zapragnęła szczeknąć i wąż wyrwał się z jej otwartego pyszczka. Wykonał wściekły atak na Helenę, rzucił się w przód niczym czarna błyskawica. Warszawska dama zareagowała odruchowo, pacnęła pantoflem, jakby próbowała ubić osę w locie. I szczęśliwie trafiła węża prosto w płaski łebek. Gad, wstrząśnięty uderzeniem, poluzował sploty zaciśnięte na piesku, być może dałby spokój i spróbował uciec, ale Helena, wypełniona po brzegi obrzydzeniem, strachem i kierowana jakimś porywem dzikiego instynktu, krzyknęła piskliwie i zaczęła okładać go z nienawiścią. Drewniany obcas trafiał równie często w podłogę, co w miotające się ciało węża. Helena waliła przeciwnika mocno i metodycznie, jakby zamierzała wbić go w deski. Uwolniona z uścisków Coco podskakiwała wokół, szczekając jak opętana.
– Dość! – prychnęła pisarka i cisnęła pantofel, po czym uniosła Coco, która wskoczyła jej w ręce i zaczęła w podnieceniu lizać panią po twarzy. – Dobra dziewczynka, ocaliłaś mnie przed niechybną śmiercią, uratowałaś swoją pańcię, kochana!
Pocałowała pieska w pyszczek i przytuliła do piersi. Spojrzała najpierw na nieruchome truchło węża, następnie na stojącego jak posąg służącego.
– Czego stoisz i nie reagujesz, kiedy jestem w potrzebie? – warknęła po angielsku, bo tym językiem najchętniej posługiwali się Potonegrzy z wyspy.
Właściwie w największym mieście, Santa Isabel1, leżącym kilka kilometrów od domu Heleny, mówiono najchętniej lokalną gwarą, stanowiącą zlepek angielskiego, portugalskiego i hiszpańskiego. Antek jednak z całą pewnością doskonale rozumiał także czystą angielszczyznę. Nie odpowiedział jednak, nawet mu powieka nie drgnęła, czekał na konkretne polecenie, nie zamierzał o niczym dyskutować z panią. Kto to widział, by prawdziwy mężczyzna toczył czcze rozmowy z białą damulką?
Helena już przywykła do tego braku szacunku okazywanego ostentacyjnie przez służbę. W Warszawie też trudno było o dobrych, pokornych, grzecznych i dobrze wychowanych pokojowych i lokajów, ale nawet ci rekrutowani z wieśniaków szukających pracy w mieście raczej nie pozwalali sobie na ignorowanie poleceń i kpiące spojrzenia, bo takim Antek patrzył na rozczochraną, bosą i ubraną jedynie w halkę Helenę. Mimo to nie rozgniewał jej jeszcze bardziej. Machnęła ręką, gotowa była ostatecznie zaakceptować lokalną grzeczność, a właściwie jej brak.
– Zabierz trupa i spal to paskudztwo – poleciła, wskazując palcem truchło węża. – Albo nie! Zakop to za domem, gdzieś w buszu.
– Tak jest, Mrs Rogant. – Skinął głową, po czym posłusznie wziął węża za ogon i pogwizdując pod nosem, odmaszerował w głąb domu.
Nikt z mieszkańców Fernando Po nie był w stanie wypowiedzieć nazwiska Rogoziński. Dlatego zarówno Potonegrzy, dzicy Bubi, kontynentalni Efikowie i Ibibio, Hiszpanie, Anglicy, Kubańczycy i Portugalczycy tytułowali Helenę „panią Rogant”. Zastanawiała się, czy nie przyjąć swojego pseudonimu literackiego na czas pobytu tutaj – w Polsce była bowiem rozpoznawalna jako Hajota – ale uznała, że to niepotrzebnie skomplikowałoby sytuację. Skoro łatwo im wymawiać słowo Rogant, to niech tak ją nazywają, co to szkodzi? W zamian ona ponadaje wszystkim imiona wedle własnego upodobania. Na razie stanęło na Antku, bo okazało się, że pozostali domownicy mieli imiona do nich w zupełności pasujące, zaś imion całego tłumu boyów, czyli posługaczy do prac fizycznych i rolniczych, nie zamierzała się uczyć. Wszyscy ci czarnoskórzy, półnadzy młodzieńcy wydawali się jej identyczni i zlewali w jedną masę błyszczących mięśni i spoconej, ciemnej skóry.
Uspokoiła Coco, poprawiła jej poduszkę i położyła ją na niej, po czym podsunęła pod nos ulubioną kość. Piesek posłusznie ją polizał, po czym wbił w nią ząbki, dla uspokojenia zszarganych nerwów oddał się próbom dogryzienia się do szpiku. Hajota przeszła do drugiego pomieszczenia buduaru, pełniącego funkcję łazienki i przebieralni. Stanęła przed lustrem obejmującym całą jej postać, kupionym w Nicei, po drodze z Warszawy do Afryki, jak spora część wyposażenia domu. Ściągnęła przepoconą po nocy halkę, stojąc nago, oparła rękę o biodro i wysunęła je w bok, przyjmując postawę erotyczną, nawet wulgarną. Obejrzała się dokładnie, ale tym razem nie podziwiała doskonałych, klasycznych kształtów ciała jakby należącego do bogini Diany z antycznej rzeźby oraz alabastrowo białej, szlachetnie bladej skóry. Nie musiała się napawać własnym pięknem, już nie. Od kiedy kilka miesięcy temu wyszła za mąż i wreszcie miał kto podziwiać i wielbić niezwykłe walory jej ciała, nie prześladowały jej myśli o tym, czy przypadkiem nie zaczyna się już starzeć i wiotczeć, a jej piękno bezowocnie marnować. Nigdy zresztą nie była zbyt przesadnie próżna i skupiona na swojej osobie, no może odrobinę. Oglądała się tak dokładnie wyłącznie w poszukiwaniu pasożytów, które nocą mogły się jej wgryźć lub wkręcić w skórę.
Tej nocy obyło się bez nieproszonych gości, nie licząc węża zabójcy. Helena umyła się w misce i założyła strój domowy – luźną, jasną i przewiewną sukienkę z lnu, jedwabną podomkę zarzuconą na ramiona i pantofelki domowe na drewnianym obcasie, tak dobrze służące w potrzebie jako broń obuchowa. Kiedy wyruszyła w głąb swojej posiadłości, by oddać się codziennym zatrudnieniom, nie pamiętała już o incydencie, który mógł kosztować ją życie. Szkoda było nadmiernie zaprzątać sobie głowę i angażować emocjonalnie z powodu takiej błahostki. Zaczynała przywykać do myśli, że w raju, w którym się znalazła, granica między życiem i śmiercią była nadzwyczaj krucha.
*
Gospodynią w domu Heleny była czarnoskóra dama niezwykle puszystych kształtów, która nazywała się Maria Stuart. Nie miała bladego pojęcia, że nosiła nazwisko szkockiej królowej żyjącej w szesnastym wieku, i chyba zupełnie jej to nie obchodziło. Hajotę bardzo to początkowo bawiło, dopóki się nie zorientowała, że większość potonegryjskich mieszkańców Santa Isabel nosi nazwiska znanych Brytyjczyków. Stefan wytłumaczył jej powód tego ciekawego zjawiska i od razu zrobiło się jej przykro.
Otóż Potonegrzy byli potomkami niewolników wyrwanych z rąk handlarzy przez brytyjską marynarkę wojenną. Angielskie okręty dziesiątki lat temu wzięły sobie za cel zniszczenie floty przewożącej ludzi z Afryki do Nowego Świata. Jeśli udało się im złapać taki statek, wieszali na rejach jego załogę, razem z kapitanem, niewolników zaś zwozili na wyspę Fernando Po, znajdującą się wówczas pod protekcją brytyjską. I tak na tym skrawku ziemi, tkwiącym w ogromnej Zatoce Gwinejskiej, osiedlano ocalonych, dosłownie wyrwanych z łap oprawców. Tyle że była to zawsze zbieranina nieszczęśników wywodzących się nie tylko z wielu plemion, ale z grup etnicznych mówiących różnymi językami i pochodzących z odległych regionów Czarnego Lądu. Z biegiem lat utworzyli oni nowy, mieszany naród, pozbawiony własnego języka, kultury i historii. Brytyjczycy nie mieli pomysłu, co z nimi zrobić, próbowali zaszczepić im kulturę europejską, ale z niepewnym skutkiem. Jakiś urzędnik nadał im nazwiska znane z historii brytyjskiej, może dla zabawy, może z nudów. Później przyjęto to za lokalną tradycję i kiedy trzeba było nazwać kolejnego wyzwoleńca, stawał się on Darwinem, Cromwellem lub Newtonem.
Helena uświadomiła sobie, że podobnie było z polskimi Żydami, których podczas panowania pruskiego siłą ponazywano tak, by niemieccy urzędnicy mogli mieć wszystko uporządkowane. Nadawano im nazwiska obraźliwe lub wydające się urzędnikowi zabawne. Wszystko wskazywało na to, że z mieszkańcami Fernando Po było niemal tak samo. Helena zatem nie śmiała się z Marii Stuart ani z praczki Emmy Hart. Nie bawił jej nawet kucharz Ryszard III, choć otwarcie szczycił się tym, że nazywa się jak wielki król Anglii.
Kiedy weszła do kuchni, całe to towarzystwo właśnie się kłóciło podniesionymi głosami o to, co zrobić na obiad. Okrągła i niska Maria, ubrana w błękitne zawoje i turban z tego samego materiału co suknia, wygrażała pięścią tyczkowatemu, wysokiemu niemal pod sam sufit Ryszardowi, noszącemu jedynie singlet2 z szarego samodziału, założony na gołą skórę, i spodnie kończące się w kolanach. Kucharz dzierżył w wielkiej zaciśniętej dłoni rączkę od miedzianego rondla, który Helena przywiozła z Warszawy, właściwie wniosła do gospodarstwa domowego w wianie. Westchnęła ciężko, bo wolałaby sama gotować i oszczędzić sobie awantur ze służbą, skrajnie niezdyscyplinowaną i skorą do awantur. Niestety okazało się, że choć doskonale włada piórem i pochłonęła setki książek, nijak nie radziła sobie w kuchni. Nie pomogło nawet to, że przestudiowała starannie książki kucharskie i poradniki dla młodych żon. Nic nie zmieniło, że na półce nad kuchnią tkwiło dumnie największe traktujące o kucharzeniu dzieło w języku polskim, słynne 365 obiadów za 5 złotych, i to z osobistą dedykacją autorki. Helena miała przyjemność przebywać na proszonym obiedzie u Lucyny Ćwierczakiewiczowej i jadła potrawy opisywane w tej książce, stworzone przez samą autorkę. Niestety mimo to po przyjeździe do Afryki okazało się, że nie tylko nie potrafi odtworzyć żadnego z trzystu sześćdziesięciu pięciu obiadów, ale nawet pokroić cebuli, zaś ugotowanie głupiego bulionu z kury skończyło się spaleniem garnka i zwęgleniem biednego ptaka oraz warzyw na czarną skorupę.
Polegała zatem w całości na umiejętnościach Ryszarda III, choć od rana zalatywało od niego piwem i wiedziała, że podkrada produkty i wynosi je z posiadłości. Wielgachny Afrykanin miał bowiem to coś, co pozwalało mu wyczarować smaczne posiłki nawet z produktów nie pierwszej świeżości z powodu upału albo przywożonych statkami w konserwach. Gotował niedbale i jakby od niechcenia, ale mimo to nawet upichcona przez niego potrawka warzywna z ryżem wyglądała pięknie i apetycznie, smakowała zaś tak, że na samą myśl Hajocie leciała ślina. Mogła z tego powodu tolerować to, że kucharz od rana podbiera piwo ze spiżarni, zresztą nie była przekonana, czy w Santa Isabel znalazłaby kogoś równie dobrego na jego miejsce. Pomachała zatem rękoma, by zwrócić na siebie uwagę i wtrącić się w dyskusję.
– Proszę o ciszę łaskawych państwa! Co się stało? Czy ktoś mi może wytłumaczyć?
Rozdarli się oboje na raz. Do nich z lamentem przyłączyła się także posługaczkopraczka Emma Hart, a siedzący w kącie półnagi chłopak zaczął pociągać nosem i ocierać płynące z oczu łzy. Helena znów musiała im przerwać i przywołać towarzystwo do porządku. Skupiła się na kucharzu, złapała go za rękę i wyciągnęła z niej rondel, by przypadkiem w gniewie nie prasnął nim Marii w głowę.
– Te głupie baby chcą, bym leciał do buszu i ganiał po nim Bubi, którzy okradli tego przygłupa Topsy’ego. – Wskazał na skulonego i chlipiącego już na całego chłopaka. – To najbardziej łebski z naszych boyów, przynajmniej jedyny, który umie liczyć i nie da się zrobić handlarzom w konia. Posłałem go na targ po świeże ryby, masło i worek ryżu. Wrócił bez towaru i pieniędzy, do tego z podbitym okiem. Ja nie mam do niego pretensji, takie rzeczy się zdarzają. Kupił, co trzeba, ponoć niezwykle korzystnie, ale w drodze powrotnej natknął się na procesję Bubi niosących „dżudżu”…
– Co takiego? – Helena patrzyła to na kucharza, to na Topsy’ego.
– Abassi! To było prawdziwe abassi, Mrs Rogant. Ekbo efik! Rodzime bóstwo, może nawet to był sam Eri, nie kłamię! – Topsy uderzył się pięścią w pierś, po czym padł przed Heleną na kolana. – Wielkie jak drzewo, z ogromnymi dwiema twarzami i zębiskami niczym palisada. Miał czerwone twarze i białe oczy! Patrzył na mnie i wiem, że wwiercił mi się do duszy, zajrzał do głębi serca i dostrzegł wszystkie moje lęki. Dziś nie zasnę, nie zmrużę oka, bo przyjdzie po mnie w koszmarach.
– Dupa, a nie Eri – kucharz prychnął. – Wielka drewniana dupa! Te cwaniaki z lasu przebierają się czasem za demony i noszą ze sobą drewnianego bożka. Odprawiają jakieś modły, ale przede wszystkim straszą głupków, by ograbić ich ze wszystkiego. Ich kapłani są grubi i żarłoczni, muszą dużo jeść. Dziś zjedzą nasze ryby z naszym ryżem!
– To idź im je odebrać, na co czekasz?! – Maria Stuart wrzasnęła. – Pieniądze też ci oddadzą, wystarczy, że potrząśniesz ich kapłanem, to same mu wypadną z gaci.
– Gdzie mam ich szukać? Pewnie już zapadli w las i jedyne, co znajdę, to małpie gówno! Poza tym poczęstowaliby mnie zatrutą strzałką i wprali pałami, tak samo jak Topsy’emu. To dzikusy! Nigdzie nie idę, nie będę latał jak wariat po lesie!
– Dość. – Helena machnęła ręką.
Już wiedziała, co zaszło. Grupa Bubi, autochtonów z pierwotnych plemion, napadła na chłopaka, wystraszyła go, pobiła i ograbiła. Towar przepadł w dżungli, liczyć zaś na lokalną policję nie było sensu, składała się ona bowiem z komendanta i dwóch funkcjonariuszy. Zajmowali się oni głównie kręceniem wokół gubernatora, robili za jego świtę honorową i pilnowali jego posiadłości. Byli niemal tak samo bezużyteczni jak policjanci warszawscy, przynajmniej jeśli chodzi o łapanie przestępców. Bardziej groźną i skuteczną formację stanowili hiszpańscy marynarze podlegli komendantowi portu i rezydujący na kanonierce oraz pontonie wojskowym, jak nazywano zacumowany na stałe okręt. To oni utrzymywali porządek w mieście, a nie potonegryjscy policjanci. Tyle że proszenie ich o to, by szukali w buszu lokalnych, pierwotnych plemion, nie miało sensu, Hiszpanie nie zapuszczali się do lasu. Nikt się tam nie zapuszczał, bo nie było po co.
– Przepadło, nic nie zrobimy. – Helena postanowiła rozwiązać sprawę niczym król Salomon. – Moja decyzja jest następująca: od dziś Topsy będzie chodził po zakupy w asyście trzech boyów, którzy pomogą mu też nosić towar. Na obiad zjemy dziś coś z domowych zapasów, ziemia daje nam tu w bród żywności, wystarczy sięgnąć do ogrodu, nie trzeba co dzień żywić się produktami z targowiska. Co proponujesz, Ryszardzie?
– Ehm… Można zarżnąć ptaka lub nawet kilka – kucharz mruknął. – Może zupa z kur z jarzynami i ciastem z puszek? Albo kury w kawałkach, w sosie z curry z ryżem?
– Może być! Co ci wygodnie, zdaję się w zupełności na twoje wyczucie kulinarne. Byle było gotowe na powrót pana. Stefan łazi cały dzień na czczo i do domu wraca głodny jak wilk. – Uśmiechnęła się uroczo do kucharza.
Widziała, jak od razu mięknie od tego uśmiechu. Lubił swoją panią, tak samo jak reszta służby. Helena nigdy ich nie wyzywała, nie wrzeszczała ani nie biła, co było tu niezwykle oryginalnym zachowaniem wobec pracowników. Sam gubernator Don Elviro de Gomes y Molina skrytykował ją za to i nawet dał łagodną burę, kiwając tłustym paluchem. Oznajmił, że rozpieszcza hołotę i takim zachowaniem doprowadzi tylko do tego, że wejdą jej na głowę. Jedyna metoda postępowania z czarnymi to przymus, zastraszenie i bicie, nic innego na nich nie działa.
Helena nie zamierzała jednak słuchać gubernatora, choć Stefan twierdził, że nie wszystkie jego uwagi są takie głupie lub bezużyteczne, jak się na pozór wydaje. Wolała traktować ludzi przyzwoicie i nikomu nie robić przykrości lub krzywdy. Nawet ich z trudem ukrywana pogarda i zachowanie, które sugerowało straszliwe lenistwo, nie wyprowadzały jej z równowagi. Uznała, że drobne problemy ze służbą to przecież coś zupełnie zwyczajnego, także w Europie, i nie ma czym się przejmować. Rolą pani domu było kierowanie pracą sług, łagodzenie konfliktów, nagradzanie i popychanie ich we właściwym kierunku. Chodziło o to, by gospodarstwo funkcjonowało prawidłowo, dom był wysprzątany, a posiłek przygotowany. To przecież nie było takie trudne i na razie udawało się Helenie bez większych problemów.
Wydelegowała Ryszarda III do kuchni, później sprawdziła razem z Marią zaopatrzenie spiżarni, zrobione pranie, obejrzała umyte podłogi, uporządkowane pokoje i przeprowadziła palcem test wytartych kurzów na sprzętach. W pół godziny było po wszystkim, choć piętrowe domostwo było naprawdę rozległą rezydencją. Nie pozostało jej nic innego niż zjeść śniadanie, czyli ciasto i kawę oraz kilka owoców, nieprawdopodobnie soczystych i słodkich, do tego kompletnie dla niej egzotycznych. Co prawda cytrusy były łatwo dostępne w Polsce co najmniej od stulecia, banany też jadła jeszcze w Europie, ale kolczaste kiwano3, zielone w środku i z mnóstwem pestek, dziwaczne ackee4, owoce tamaryndowca, baobabu i drzewa chlebowego to było coś jakby z innej planety.
Umazała się słodkim sokiem tak, że musiała znów się umyć, co niczemu nie wadziło, bo i tak wypadało się przebrać przed podjęciem dalszych zatrudnień. Musiała też przemyśleć, czym właściwie zajmie się przez resztę dnia. Najlepiej po trochu różnymi rzeczami, przede wszystkim pisaniem. Czekały na zredagowanie listy do przyjaciół w Polsce, do mamy i wujostwa, raport do czasopisma dla pań „Bluszcz”, w którym od dawna publikowała zarówno jako tłumaczka, jak i autorka. Mogła pomyśleć nad jakąś nowelą lub wierszem. Czytelników z pewnością zainteresują opowieści z dalekich lądów. Taaak, właśnie taki cykl tekstów napisze, Z dalekich lądów. Świetny tytuł! Ale to może lepiej stworzyć po powrocie do cywilizacji? Tu powinna jedynie zebrać pomysły, opowieści i inspiracje.
Zadowolona z siebie zakręciła się znów przed lustrem w buduarze. Dama o jej statusie społecznym, w dodatku żona podróżnika i obecnie plantatora kawy, oczywiście nie musiała pracować. Tyle że co miałaby robić? Ze Stefanem nie doczekali się dzieci, zajmowanie się Coco nie było specjalnie porywające. Sprawy domowe już na dzisiaj zakończyła, pozostawało zatem tworzenie literatury, czytanie, zwiedzanie i poznawanie świata. Dziś siedzieć przy sekretarzyku się jej nie chciało, przez okna wpadał przyjemny wiaterek znad oceanu, rozganiając nieco tropikalne, gęste od wilgoci powietrze. Uznała zatem, że najlepiej oddać się przyjemnościom na świeżym powietrzu.
*
Miała nową, odkrytą niedawno pasję, której oddawała się z przyjemnością – polowanie! Musiała się jednak do niego ubrać w spodnie! Na dnie kufra ciągle spoczywała turniura z czarnego jedwabiu oraz kilka innych sukni przywiezionych z Polski, zbyt wytwornych i niepasujących do klimatu. Najwygodniej w teren było ruszyć w stroju męskim, czasem wręcz inaczej się nie dało, jeśli zamierzała zboczyć ze ścieżki w las. Założyła zatem krótką flanelową bluzę i lniane białe spodnie. Na nie wciągnęła skórzane getry do kolan, zapinane na klamry, razem z ciasno sznurowanymi, skórzanymi botkami. W tym raju nie dało się ganiać boso po trawie, trzeba było ochronić nogi pancerzem. Przede wszystkim przed wężami, ale też przed całą masą owadów, na czele ze znienawidzonymi dżygami, które znajdowały szczególne upodobanie do kąsania palców stóp.
Z sekretarzyka wyjęła jedne ze swoich okularów, te, które najlepiej trzymały się jej na nosie i uszach. Bez okularów w teren się nie ruszała, bo jak powtarzała: „Dla mnie iść bez binokli na wycieczkę to tak jak z zalanymi woskiem uszami na koncert”. Była bowiem krótkowidzką i bez szkieł wszelkie widoki krajobrazowe jawiły się jej rozmazane.
Na głowę obowiązkowo założyła kask. Dopełnienie ubioru konieczne w tym klimacie zamiast kapelusza, używane przez wszystkich podróżników. Biały korkowy kask był właściwie niczym sztandar oznaczający Europejczyka i pojawiał się na wszystkich zdjęciach oraz ilustracjach podróżniczych z Afryki. Na specjalne okazje Helena przykrywała go białym welonem, opadającym jej z tyłu aż do nóg, ale na zwykłe wycieczki wystarczał sam kask.
Przez ramię przerzuciła ceratową torbę, w dłoń ujęła oręż – siatkę do łapania owadów na długiej tyczce. Tak wyekwipowana wyszła na przednią werandę ich hacjendy. Widok roztaczał się stąd zapierający dech. Dom stał na lekkim wzniesieniu, sięgała zatem wzrokiem aż do oceanu majaczącego na horyzoncie. Wszystko jak okiem sięgnąć należało do niej i Stefana, plantacje kawy oraz tytoniu niknące za gąszczem drzew i rozległe dziewicze lasy. Linią przyciągającą wzrok była droga wiodąca prosto jak strzelił od wielkiego klombu z kwiatami, w którym zawsze coś kwitło niezależnie od pory roku i który zdobił dziedziniec przed domem. Droga prowadziła kilkaset kroków i niknęła w wąwozie. Z obu stron obrastały ją imponujące mangusy5, drzewa o wściekle gęstych koronach, uginające się pod nabrzmiałymi od soków złotymi i fioletowymi owocami. Kiedy się rozerwało skórkę owocu, ukazywał się biały słodki miąższ. Helena uważała, że jest cudownie orzeźwiający, tyle że miał posmak apteczny, jakby terpentyny.
Co za marnotrawstwo, pomyślała, patrząc na ziemię usłaną dojrzałymi owocami, które spadły z mangusów. U nas zaraz ludzie zrobiliby z tego przetwory albo choć napchali do beczek i pozwolili sfermentować, by powstało wino lub by się dało to przepędzić na bimber. Tu po prostu gnije i nikogo nie obchodzi.
Ziemia na tej wyspie wulkanicznej rodziła na okrągło przez cały rok, i to tak intensywnie, że żyjący tu ludzie nie byli w stanie przejeść jej darów. Miejscowi ignorowali owoce i niespecjalnie zwracali uwagę na ich istnienie. Hajota ciągle jednak była zdumiona tym swobodnym porzucaniem jedzenia na pastwę owadów i pleśni. Usłyszała tylko od Stefana, że Hiszpanie są przekonani, że owoce mogą powodować febrę, i unikali ich z powodów zdrowotnych.
Ruszyła przed siebie niebiańską aleją, wyglądającą jak obraz przedstawiający biblijny raj. Widok zieleni, kwiatów i owoców skąpanych w słonecznym blasku był tak radosny i bajkowy jednocześnie, że od razu zachciało się jej śpiewać i układać wiersze. Oparła siatkę na motyle o ramię i szła raźno przed siebie, po drodze wykonując kilka piruetów, zupełnie jak Helena Cholewicka, primabalerina Warszawskich Teatrów Rządowych6. Przez chwilę Hajota udawała tę artystkę, którą jeszcze jako dziewczynka podziwiała na scenie i zazdrościła jej niezwykłego talentu, później się nieco uspokoiła i rozejrzała za celami polowania.
Motyli trzepotało w powietrzu całe zatrzęsienie, i to tak różnorodnych, że aż żal byłoby kilku nie upolować do kolekcji. Przyciągały je owoce mangusów, zaścielające całą okolicę. Nikt nie patrzył, Helena mogła udawać, że wcale nie ma dwudziestu siedmiu lat i nie jest stateczną damą brylującą na salonach. Zajęła się gonitwą za kolorowymi motylami, z radością i lekkością, niczym mała dziewczynka biegająca po łące. Najpierw za błękitnym olbrzymem, później za czarno-złotymi smukłymi damami, pędziła dalej i dalej, nucąc pod nosem i od czasu do czasu wykonując baletowe kroki i obroty. Jeśli jakiegoś owada złapała, przekładała go do pudełka z gazą nasączoną chloroformem. Tam motyl zasypiał snem wiecznym, wystarczyło go później ostrożnie wyjąć i przyszpilić do korkowej płytki.
Jak każda panienka z dobrego domu, Helena odebrała bardzo staranne wykształcenie. Najpierw uczyli ją guwernanci, później wylądowała na najlepszej warszawskiej pensji u pani Laury Guérin, gdzie między innymi kontynuowała zajęcia z tańca zarówno klasycznego, jak i baletu romantycznego, szczególnie przez nią lubianego. Hajota należała do warszawskich sfer wyższych, była niezwykle oczytana i bywała na salonach. Posługiwała się perfekcyjnie kilkoma językami, już jako dziecko uczestniczyła w spotkaniach intelektualistów u pani Deotymy, w najstarszym i najbardziej elitarnym salonie literackim Warszawy. Debiutowała jako poetka w wieku trzynastu lat, i to od razu na łamach „Bluszczu”, miała też na koncie kilka wydanych książek i tłumaczeń literatury pięknej. Była kiedyś cudownym dzieckiem, teraz szalenie obiecującą pięknością, inteligentną, bystrą i… zajmującą się polowaniem na motyle zamiast czymś pożytecznym.
Przystanęła, uświadamiając to sobie po raz kolejny. Psuło jej to humor, te wyrzuty sumienia, poczucie, że powinna zająć się czymś bardziej sensownym. Że od kilku miesięcy właściwie traci tu czas, marnotrawi go, siedząc w hacjendzie, od czasu do czasu przechodząc febrę i kolekcjonując motyle. Stefan obiecał jej, że podbiją Afrykę. Kupili posiadłość i plantację, by ta zarabiała na ich podróże po Czarnym Lądzie. Helena chciała zwiedzać i zdobywać, po to wyszła za najsłynniejszego polskiego podróżnika. Stefan oczarował ją przede wszystkim swoją sławą i niezwykłymi opowieściami o ekspedycjach po dziewiczych lądach, walce z niebezpieczeństwami, handlarzami niewolników i dzikimi zwierzętami. Liczyła na to samo, że zazna tu przygody życia, zastrzeli dziką panterę lub lwa, uwolni jakieś afrykańskie dziecko z łap łowców ludzi. Przeżyje coś mocnego, o czym będzie mogła pisać książki. Coś, co jeszcze bardziej wyróżni ją z tłumu salonowych piękności, dam z warszawskich salonów.
– Ananasy. – Hajota rozejrzała się wokół.
Podczas pogoni za motylami wbiegła między mangusy, minęła ich równe rzędy i znalazła się na polanie porośniętej gąszczem identycznych krzewów, przywodzących jej na myśl szpalery z pęków zardzewiałych szpad. Tu też walały się na ziemi owoce, wyrosłe po jednym w środku każdego krzewu, obecnie przejrzałe, pożerane przez owady i grzyby. Helena uśmiechnęła się mimowolnie, bo przypomniało się jej, iż czytała, że dawniej na północy Europy istniała moda, by obnosić się z ananasem po ulicy i demonstrować w ten sposób swój wysoki status społeczny, owoce te były bowiem wówczas potwornie drogie. Teraz niewyobrażalne bogactwo walało się jej u stóp, mogłaby się w nim tarzać, gdyby tylko zechciała. Do tego w książkach podróżniczych wyczytała bajdy o cudownej woni pól ananasowych. Teraz pociągnęła nosem, ale czuła jedynie stęchliznę i duszny opar fermentujących, zgniłych owoców.
Helena ruszyła przed siebie, już bez tańców i wymachiwania siatką na motyle. Spostrzegła bowiem, że rośliny rosły jakby po dwóch stronach nieistniejącej obecnie dróżki. Poza tym ananasowe pole nie było naturalnym, spontanicznym tworem, krzewy rosły w rzędach, posadzone bez wątpienia ręką ludzką. Nawet nie wiedziała, że na terenie należącym do niej i Stefka znajduje się porzucona plantacja tych owoców, tym bardziej była ciekawa, czym kończy się dawny sad. Przeszła naprawdę solidny kawałek, by ostatecznie dotrzeć do ściany buszu, tym razem bez wątpienia dzikiego i naturalnego. Już miała zawrócić, kiedy jej uwagę przyciągnęły dwie uschnięte palmy, o pniach oplecionych lianami wykorzystującymi martwe drzewa jako podpory. Rośliny utworzyły w ten sposób coś w rodzaju bramy do lasu. Hajota po prostu musiała pod nią przejść.
– Ścieżka! – Oczy jej zapłonęły, kiedy między drzewami ujrzała bez wątpienia wytyczoną przez ludzi dróżkę.
Nie była używana od lat, ale nadal pozostawała widoczna w gąszczu. Porastały ją paprocie i inne rośliny, mimo to tworzyła tunel w buszu prowadzący prosto jak strzelił. Sklepienie stanowiły korony drzew, z których zwisały liany, panował tu półmrok, przecinany przez pojedyncze smugi światła słonecznego, które przebiły się między liśćmi. Helena westchnęła z aprobatą. Wyglądało to bajkowo, magicznie i z miejsca nadawało się do opisania w wierszu. Na końcu drogi musiała czekać jakaś tajemnica, coś wyjątkowego, to było więcej niż pewne. Zapomniana świątynia, grobowiec dawnego władcy, może skarbiec piratów, których w Zatoce Gwinejskiej nigdy nie brakowało?
Nie była już głupiutką panienką bujającą w obłokach i naprawdę wierzącą w podobne bzdury, ale dosyć solidna porcja młodzieńczej infantylności pozostała na zawsze w jej sercu i po prostu nie potrafiła się powstrzymać. O zawróceniu z drogi nie było nawet mowy, pomaszerowała przez paprocie, potykając się o korzenie i wijące po ziemi liany. Brnęła tak głębiej i głębiej w busz, coraz bardziej oblana potem i zdesperowana. Wreszcie, zdawałoby się po całych godzinach boju z dziczą, wyszła na obszerną polanę. Od razu stanęła jak wryta, bo na samym środku rosła ogromna mandarynka, drzewo, które na wyspie widziała po raz pierwszy. Ktoś musiał je tu zasadzić, i to dawno temu, jako centralną ozdobę ogrodu. Helena zrobiła kilka kroków w kierunku drzewa i potknęła się o coś twardego leżącego w trawie. Poleciała do przodu i padła na kolana, wypuszczając siatkę na motyle z ręki. Wystraszyła w ten sposób tłuste, błękitne muchy ucztujące na owocach spadłych z drzewa. Owady poderwały się całą chmarą, tak samo jak poderwała się Hajota, wymachując rękoma. Ze złością kopnęła coś, o co się potknęła, i wówczas się okazało, że to przegniłe resztki przewróconego bambusowego płotu.
– Wkroczyłam na teren porzuconej posiadłości – oświadczyła muchom bzyczącym wokół.
Teraz ciekawość omal nie zagotowała jej krwi w żyłach. Minęła mandarynkę i znalazła się w dawnym ogrodzie kwiatowym, też już częściowo pożartym przez dżunglę. Mijała kępy szkarłatnych hibiskusów, drzewek frandżipani, czyli plumerii, oraz krzewów akacji i róż. Nad barwnym kwieciem latały chmury motyli, ale tym razem ani jej w głowie było ich łapanie. Wyszła bowiem zza krzaków i stanęła przed domem.
Wyłonił się z roślinności tak niespodziewanie, że aż ją na chwilę zamurowało. Nie był tak wielki jak dom, w którym zamieszkała z mężem, ale z całą pewnością nie stanowił dzieła Potonegrów, którzy w Santa Isabel budowali i zaludniali paskudne slumsy. To była posiadłość z całą pewnością europejska, pobudowana na grubych palach, obecnie w połowie zarwana i osmalona, najpewniej po pożarze. Czarne otwory okien ziały pustką, gdzieniegdzie ostrymi trójkątami szczątków potłuczonych szyb. Liany oplotły już cały kadłub domu, biorąc go w posiadanie, jakby zamierzały go w swoim uścisku zgnieść i pochłonąć, wciągnąć ostatecznie do buszu. Helena wkroczyła na ganek, przegniłe deski zatrzeszczały pod jej ciężarem, ale się nie zarwały.
Helena się zatrzymała, stała nieruchomo i wodziła wzrokiem od jednego szczegółu rumowiska do drugiego. Nagle jej wzrok przyciągnęły rupiecie leżące w zarwanej i odsłoniętej części domu. Wśród spróchniałego drewna, porostów, mchów i śmieci leżał wózek dziecięcy z budką. Jego obecność w tym miejscu była tak nieoczekiwana, że przez chwilę poetka nie mogła uwierzyć własnym oczom. Wreszcie ruszyła do środka, ostrożnie stawiając kroki, na wypadek gdyby przegniła podłoga miała się pod nią zarwać. Znalazła się w dawnym salonie, butwiejące szczątki drewna okazały się pokrytymi kożuchem grzybów meblami, wózek leżał między nimi niemal nietknięty, choć napuchły od wilgoci i jedynie ze strzępami budki. Szturchnęła go nogą, ale okazał się zupełnie pusty. Odetchnęła z ulgą, bo podświadomie bała się, że w środku znajdzie szkielet dziecka.
Zamiast tego coś błysnęło na podłodze, tuż obok jej nogi. Obrazek w ramce. Pochyliła się i podniosła go ostrożnie, przysunęła blisko do oczu. Zabłyszczał w słońcu, był to bowiem dagerotyp oprawiony w szkło, które zostało zmiażdżone zapewne butem lub walącymi się belkami, przełamany w połowie, niekompletny. Zachowany fragment przedstawiał jednak obraz w doskonałym stanie. Były na nim dwie postaci – dziewczynka i obejmująca ją kobieta. Widoczne też było ramię stojącego z nimi mężczyzny. Kobieta miała płowe, niemal białe włosy i jasną cerę, dziewczynka była właściwie bez wątpienia mniejszą kopią matki. Obie miały mocno nordyckie cechy urody. Dunki, Norweżki, może Szwedki? Przedstawicieli tych nacji Helena się tu nie spodziewała, ale z drugiej strony ona sama też była tu postacią niezwykle egzotyczną.
Hm, pewnie miał tu miejsce jakiś dramat rodzinny… Helena w zadumie rozglądała się wokół, szukała dalszych znalezisk, mogących rzucić jakieś światło na to, co tu zaszło. Musiało dojść do tragedii, skoro porzucili dom z całym wyposażeniem i pamiątkami. Ktoś ich napadł? Czyżby śmierć przyszła z dżungli? Mieszkali tu sobie, pośród ogrodów kwiatowych i plantacji ananasów. Dziewczynka bawiła się pod drzewem i jadła wprost z niego mandarynki, kiedy nagle z lasu wyszli dzicy… A może nie? Może byli to biali, którzy przyszli zemścić się na ojcu rodziny? Jego wierzyciele, wspólnicy w interesach, może chodziło im o coś zupełnie innego, nie o pieniądze? Zniszczyli dom, podpalili go, a rodzinę wyrżnęli…
Nagle ściana lasu wydała się jej ponura i złowroga. Uświadomiła sobie, że jest tu zupełnie sama, bez jakiejkolwiek broni, zapewne kilka kilometrów od domu. Nikomu nie mówiła, w którym kierunku się udaje, otaczała ją kompletna dzicz, las pełen dzikich zwierząt i ludzi pierwotnych, nieznających chrześcijańskiego miłosierdzia, składających ofiary swoim ponurym bogom. Przełknęła z trudem ślinę, ruch w lesie, uchwycony kątem oka, spowodował, że serce zabiło jej w piersi jak oszalałe. Zacisnęła dłoń na tyczce od siatki na owady, skuliła się, ugięła kolana, szykując do ucieczki.
– Weź się w garść, dziewczyno – rzekła do siebie.
Kiedyś z koleżankami z pensji zabłąkała się po zmroku w uliczki za Żelazną Bramą. Tam dopiero było niebezpiecznie, kiedy z ciemnych zaułków zaczęły wychodzić andrusy w kaszkietach na bakier, rechoczący lubieżnie na widok panienek z dobrych domów, które można wciągnąć w bramę, obrobić i zgwałcić. Tutaj przynajmniej nie było zbójów, za to duchy dżungli i drewniani bogowie, może jakaś zabłąkana pantera…
Hajota, by udowodnić sobie własną odwagę, przelazła przez rumowisko do wnętrza domu. Postanowiła zajrzeć do pomieszczenia w skrzydle, które jeszcze nie miało zarwanego dachu. Przekroczyła nad jakimiś stęchłymi, zgniłymi szczątkami i zajrzała do izby pogrążonej w mroku, o ścianach pokrytych pleśnią i wijącymi się żyłami liany. Poczuła, jak krew odpływa jej z twarzy. Pod jej nogami leżała lśniąca bielą kości bestia z czarnymi otworami oczu i szczerząca potworne zębiska z ogromnymi kłami. Tego było za wiele, Helena rzuciła się w tył, wyskoczyła z domu. Z hukiem połamała jakieś deski, po czym pognała przed siebie. Pędziła w głąb dzikiego ogrodu, potykając się i dysząc spazmatycznie z przerażenia. Czuła na plecach ziajanie potwora, czekała, kiedy jego kły zanurzą się w jej karku. Wystarczyłoby jedno chłapnięcie takiej paszczy, by urwać jej głowę. Przewróciła się raz o jakiś korzeń, pośliznęła na zgniłych mandarynkach, wreszcie wpadła w busz, przystanęła dopiero na paprociowej dróżce. Kleiła się cała od potu, oblepiły ją liście i pajęczyny.
– Jasna cholera, to przecież tylko szkielet. – Zgięła się wpół, oparła ręce o kolana.
Zaśmiała się histerycznie, zdjęła okulary, otarła wierzchem dłoni twarz, bo pot zaczął szczypać ją w oczy. Poczuła się jak idiotka, właściwie to powinna Bogu dziękować, że nikt nie widział jej w tej durnej sytuacji. Wymyśliła sobie zagrożenie i wpadła w panikę na widok kości wielkiego psiska. Chyba że była to martwa pantera, trudno powiedzieć. Wyobraziła sobie jednak, że mieszkańcy hacjendy mieli wielkiego doga, który zginął podczas dramatu, jakim było zniszczenie domu. Mrówki oczyściły jego truchło tak szybko, że pozostali padlinożercy nie zdążyli rozwłóczyć szczątków, jak to zwykle dzieje się choćby w polskich lasach. I tak jak padł w salonie, tak spoczywał w nim do dziś, na wieczystej warcie.
Zgubiła siatkę na motyle. Powinna po nią wrócić, ale miała dosyć. Chciało się jej pić, marzyła o tym, by spłukać z siebie pajęczyny i pot zimną wodą, przebrać w czyste odzienie. Machnęła ręką na zgubę i pomaszerowała do domu. Poklepała tylko torbę z pudełkami na okazy. Znajdował się w niej potłuczony dagerotyp przedstawiający dwie mieszkanki hacjendy. Hajota wiedziała, że teraz nie spocznie, dopóki nie ustali, kim byli ci ludzie i co się z nimi stało.
*
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ WERSJI
------------------------------------------------------------------------
1 Od 1973 roku nosi nazwę Malabo. Jest stolicą Gwinei Równikowej.
2 Podkoszulek (ang.).
3 Gatunek ogórka.
4 Ackee (z języka twi) – bligia pospolita (Blighia sapida); owoce o kształcie gruszkowym, dojrzałe są w kolorze oranżowym, mają trzy czarne pestki i miąższ biały lub żółtawy.
5 Mangostan właściwy. Ma okrągłe, niewielkie owoce, pokryte suchą, grubą skórką. Ich miąższ jest biały, soczysty, w smaku słodki i cierpki, z nutami poziomki, moreli, pomarańczy i ananasa. Tylko przez kilka dni zachowuje świeżość.
6 Historia artystki posłużyła za fabułę książki Weroniki Wierzchowskiej Tancerka, Prószyński i S-ka, Warszawa 2017.