Halinówka - ebook
Halinówka - ebook
Dziewczynki z miasta przypatrują się pracom gospodarskim na wsi. Oglądają oprząt i karmienie zwierząt gospodarskich, dojenie krów. Przyglądają się pracom polowym: sianokosom, żniwom i wykopkom. Obserwują też życie codzienne mieszkańców wsi. Wieczorami dziewczynki wysłuchują różnych opowieści babci, czasami strasznych. Pola – dziewczynka twórcza i pełna wyobraźni wymyśla różne gry i zabawy.
Dzieci bawią się w sklep, w teatr czy w cyrk. Organizują zawody sportowe na łące i wielką rewię mody. Gospodarstwo dziadków i wieś są bardzo sprzyjającym środowiskiem dla realizacji własnych pomysłów. Halinówka jest prawdziwym rajem dla tych dziewczynek i miejscem niezapomnianych przeżyć. Jest dla nich krainą wolności i nieskończonych możliwości.
Całość dopełniają piękne ilustracje wykonane przez Annę Jaroń.
Anna Paczyńska-Królewicz (ur. 1961 r.) pochodzi z Parczewa na Lubelszczyźnie. Spędziła tam szczęśliwe dzieciństwo i młodość. W 1980 r. rozpoczęła studia w Warszawie. Ukończyła Wydział Mechaniki Precyzyjnej na Politechnice Warszawskiej. Przez wiele lat pracowała jako informatyk. Wraz z mężem i synem mieszka koło Warszawy, nad Świdrem. Okolica ta dostarcza jej niezapomnianych przeżyć i inspiracji. To właśnie tu powstają jej książki. Pisze również wiersze.
Spis treści
1. Halinówka i okolice
2. W gospodarstwie dziadków
3. Mniam… mniam…
4. Sportowa łąka
5. Zabawa w teatr i w cyrk
6. Skarby na strychu i w kuferku
7. Zabawa w sklep i sklep prawdziwy
8. Kochane zwierzęta
9. Straszne opowieści
10. Lecimy na księżyc
11. Pokoik pełen poezji
12. Ludowe Święto
13. Dziadek „złota rączka”
14. Jak baba pijakowi nauczkę dała
15. Skąd biorą się ciepłe swetry i pierzyny?
16. Pracujemy w polu
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66149-59-5 |
Rozmiar pliku: | 3,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nazywam się Pola. Jestem małą dziewczynką. Trwa lato 1969 roku. Spędzam wakacje u dziadków na wsi w Halinówce.
Wieś jest niewielka, położona w Polsce, na Lubelszczyźnie.
Droga jest centralną nitką, przy której koncentruje się życie wsi. Przy drodze usadowione są gospodarstwa. Jest ich kilkanaście. Każde składa się z domu z ogródkiem, podwórka, obory, stodoły i pomniejszych zabudowań gospodarskich.
Mój dziadek Walery i babcia Marianna też mają takie gospodarstwo, nieduże i skromne. W każdym obejściu krzątają się mieszkańcy wsi. Kobiety doją krowy, karmią zwierzęta, pracują w ogródkach. Mężczyźni pracują w polu, poją konie, krowy, pracują w obejściu. Dzieci nie mają żadnych obowiązków, cieszą się wolnością, biegają po wsi i szukają ciekawego zajęcia.
Ja, Pola wraz z młodszą siostrą zwaną Lalką chętnie odwiedzamy sąsiadów.
Za płotem u pierwszych Turlickich jest Ola, z którą można się ciekawie pobawić a u trzecich Turlickich jest sześcioro dzieci. Najchętniej bawimy się z Elą, Hanią i maluchami: Anią i Tomkiem.
OKOLICE
Droga przebiegała przez wieś z zachodu na wschód. Był to dość długo zwykły, piaszczysty dukt ubity kopytami końskimi. Potem na drodze położono asfalt i zaczęły kursować autobusy.
Drogą na wschód, w kierunku Włodarki można było dojechać do następnych wsi: Lubuczyna i Kureńca. Rzadko jeździliśmy w tamte strony. Tam dziadkowie nie mieli zbyt wielu znajomych.
Na granicy Halinówki i Lubuczyna trochę na uboczu w zaroślach były ruiny dworu dziedziców. Często chodziłam z babcią paść krowy na tak zwane dworskie łąki. Siedząc na trawie babcia opowiadała mi o tym szlacheckim dworze. Okoliczni chłopi szanowali dziedzica. Zamieszkująca dwór rodzina opuściła go i po wojnie popadł w ruinę, a ziemię rozdano chłopom. W pobliży rozciągały się też lasy zwane dworskimi, gdzie chodziłyśmy z babcią na maliny i jeżyny.
Tuż przed wsią Lubuczyn było też małe gospodarstwo pani Róży Lubczykowej. Babcia była z nią zaprzyjaźniona i często ją odwiedzała.
Drogą na zachód dojeżdżało się do wsi Chmielnik i dalej do miasteczka Burczew, w którym był piękny kościół z czerwonej cegły. Często jeździliśmy do Burczewa w niedziele. Wieś Chmielnik była bardzo rozległa. Halinówka miała zaledwie kilkanaście gospodarstw, a w Chmielniku było ich kilka razy więcej. W Chmielniku była poczta, piekarnia dostarczająca świeżego chleba, jedyny w okolicy sklep spożywczy oraz remiza strażacka, gdzie odbywały się wiejskie zabawy. Chmielnik był więc centrum życia całej społeczności. Tu spotykali się mieszkańcy okolicznych wsi.
Na północ prowadziła piaszczysta, wyboista droga pełna ogromnych kałuż, która odchodziła tuż obok gospodarstwa dziadków od głównej drogi biegnącej przez wieś. Nazywano ją wygonem. Droga ta wiodła przez lasy halinowskie rozciągające się na północ od wsi. Tą drogą jeździło się czasami wozem konnym do odległej wsi Kolaniec. Były to długie wyprawy trwające cały dzień.
W kierunku południowym nie prowadziła z Halinówki żadna znacząca droga. Płynęła tam ze wschodu na zachód niewielka rzeczka Piwonia, na której nie było żadnego mostu. Były też małe stawy z wodą. Nie brakowało lasów i zagajników. Plan Halinówki i okolicy znajdziesz na załączonej mapce.
KOMUNIKACJA
Traktory i samochody to był luksus, którego w tych czasach prawie nikt na wsi nie używał. Gospodarze poruszali się wozami konnymi. Były to drewniane jedno lub dwukonne wozy z kołami żelaznymi tak zwane Żelaźniaki lub gumowymi tak zwane gumowce – szczyt luksusu świadczący o zamożności gospodarza.
Mój dziadek Walery miał Żelaźniak. Przyjemnie jeździło się na nim, gdy nogi dyndały wystawione przez boczne drabiny albo siedząc wysoko na koźle. Hałas Żelaźniaka był dość duży. Co innego gumowiec – poruszał się cicho i niemal bezszelestnie.
Kiedy wujek Staszek starał się o rękę mojej ciotki Zbyszki przyjechał gumowcem zaprzężonym w okazałą kobyłę Baśkę. Od razu zanim jeszcze zsiadł z wozu miał już u domowników duży plus (za wóz i za konia).
Starania zostały uwieńczone sukcesem i kochana ciocia Zbyszka, której podkradałyśmy wspaniałe szpilki i bluzki w grochy odjechała tym wozem, aby objąć z wujkiem jego gospodarstwo w dość odległej wsi Dębówka.
Autobusem, drogą na zachód, w ciągu pół godziny docierałyśmy z babcią do Burczewa. A w autobusie byli oczywiście sami znajomi babci, mieszkańcy okolicznych wsi i była okazja, żeby porozmawiać o tym, kto się żeni, kto umarł a komu urodziło się dziecko.
Moja babcia zawsze plotkowała ze znajomymi kobietami ze wsi, a ja się przysłuchiwałam.
Autobusem przyjeżdżała do nas w każdą sobotę mama. Czekałyśmy z siostrą przy drodze wypatrując, kiedy przyjedzie niebieski autobus z Burczewa.
Jest! Wysiada z niego mama dźwigając wypchaną torbę z jedzeniem. A w torbie ma masło i pomidory malinowe oraz mnóstwo innych smakołyków. Ach te motory… Samochody osobowe były wówczas luksusem, ale rowery i motory były bardzo popularne. Ja miałam dziecięcy rower z bocznymi kółkami i byłam z niego bardzo dumna.
Na motorach szalały wiejskie chłopaki. Do dobrego tonu należało wybrać się na wiejską zabawę motorem. Wspólna jazda bardzo zbliżała młodych, bo do kierowcy trzeba było się mocno przytulić. Wujek Staszek przyjeżdżał do naszej ciotki motorem i zabierał ją na wiejskie zabawy.
Do szczytu naszych dziecięcych marzeń należała taka przejażdżka, ale młodzież nie miała dla nas czasu.
Czasami chodziłam z babcią na te zabawy wiejskie w Chmielniku. Było to zawsze wydarzenie w życiu wsi. Rowery i motory porozstawiane były wokół remizy strażackiej. W bufecie można było kupić oranżadę i inne napoje. Oranżada – coś pysznego! Tak dobrej nie piłam już nigdy później.
Pod ścianami tłoczyli się starsi a na środku remizy tańczyli młodzi. Tańczono wyłącznie w parach, tradycyjnie, czasami można było zobaczyć rock and roll-a (o solowych tańcach dyskotekowych jeszcze wtedy nie słyszano).
Do tradycji należały też bijatyki, które towarzyszyły każdej zabawie. Wiejskie chłopaki załatwiały w ten sposób różne porachunki, często sercowe.
PRZECHADZKA PO CHMIELNIKU
Babcia zabierała mnie często na przechadzki po Chmielniku. Znała prawie wszystkich gospodarzy i zatrzymywała się prawie przy każdej zagrodzie, żeby porozmawiać. A ja w tym czasie wypatrywałam, co ciekawego jest na podwórkach.
Niektóre podwórka były bardzo duże i miały różne urządzenia do pojenia bydła: żurawie i kołowrotki. Wodę czerpało się z dużej ocembrowanej studni zrobionej z betonowych kręgów wkopanych w ziemię. Czasami było ich nawet kilkanaście. Studnia była wtedy głęboka, a woda z niej bardzo smaczna.
Dzieciom nie pozwalano zbliżać się do studni. Czasami jednak udawało mi się przechytrzyć dorosłych i zajrzeć w głębinę. W studni panował chłód i półmrok. Lustro wody było w głębokich studniach mało widoczne. Plusk wody tworzył echo w ocembrowanym tunelu.
U sołtysa podziwiałam duży ogród pełen kolorowych kwiatów: fioletowych i białych ogromnych dzwonków, pachnących róż i piwonii. Wśród kwiatów po trawie przechadzał się paw. Był to dość duży ptak o zielono- niebieskich piórach i rozłożystym ogonie. Każde pióro w jego ogonie miało okrągłe pawie oczko. Czasami paw wydawał głośne okrzyki. Od tego ogródka nie mogłam oczu oderwać.
I tak wędrowałyśmy z babcią od zagrody do zagrody. Potem tą samą drogą wracałyśmy do domku w Halinówce.
Wsie były bardzo ciekawe, kolorowe, pełne różnych niespodzianek. A wokół nich rozciągały się rozległe pola i łąki. Wyglądały jak kolorowa szachownica składająca się z zielonych, żółtych, brązowych i różowych kawałków. To były łąki i pola ze zbożem, ziemniakami, koniczyną i innymi uprawami. W oddali płynęła niewielka rzeczka Piwonia. Nie brakowało też lasów i zagajników.
Dla nas dziewczynek z miasta było to cudowne miejsce do biegania, szaleństw i zabaw. A świeże wiejskie powietrze dodawało nam energii.W gospodarstwie dziadków
Dzień w Halinówce zaczynał się zwykle w taki sam sposób. Po obudzeniu się, leżąc pod wielką, puchową pierzyną babci spoglądałam na sufit, biały z licznymi rdzawymi zaciekami po wielkim deszczu. Pojawienie się nowej rudej chmurki na białej mapie sufitu oznaczało, że trzeba wejść na górę, na wyżki i podstawić miskę tam gdzie przeciekała słomiana strzecha.
Tymczasem był już najwyższy czas na śniadanie. Babcia stawiała przede mną duży kubek ciepłego mleka i dawała pajdę chleba z masłem. Mleko było tłuste i smaczne, od krowy dziadków. Chleb był świeży, przyniesiony z piekarni w Chmielniku. Czasami na stole pojawiały się pomidory z babcinego ogródka. Bardzo lubiłam chleb z masłem i z pomidorem.
Po śniadaniu ubierałam się i biegłam na podwórko. W dzień deszczowy dobrze było założyć gumowe kalosze. Zaraz za chałupą dziadków, za polem i za brzozą biegła droga do lasów halinowskich. Była wyboista wyjeżdżona przez wozy konne. Po każdym deszczu droga była pełna bawiących się dzieci. Tworzyły się na niej ogromne kałuże. Każda z nich stanowiła dla dzieci tajemnicze jezioro z odrobiną białej piany. Trzeba było zgruntować je wszystkie, sprawdzić, jak są głębokie.
Często kalosze były zbyt krótkie. Wtedy zdejmowałam je i badałam kałużę bosymi nogami.
W tych największych woda sięgała mi grubo powyżej kolan. Na dużych kałużach pływały statki z gazet lub z mydelniczek.
Kiedy wszystkie kałuże zostały już zgruntowane, a deszcz się nasilał trzeba było poszukać suchego schronienia. Oczywiście siedzenie w chałupie dziadków to była ostateczność, lepiej jest bawić się, gdy się zejdzie dorosłym z oczu.
Pierwszą suchą fortecą do zdobycia był kurnik. Był niewysoki, ciemny, wyścielony słomą. W zakamarkach kury znosiły jajka w wymoszczonych w słomie gniazdach.
Po naszym wejściu do kurnika rozlegał się zaniepokojony głos koguta. Kury z głośnym kwokaniem uciekały z gniazd. Czasami w kurniku można było spotkać kwokę z kurczętami. Nastroszona groźnie kwoczyła nawołując kurczęta i odstraszając intruzów. Kurczęta były małe, puszyste i złociste. Szczebiotały płaczliwie albo z zaciekawieniem. Niektóre pozwalały wziąć się na ręce. Postawione na dłoni dziobały moje odpustowe pierścionki w nadziei, że jest to coś do zjedzenia.
Czasami groźny kogut przerywał te zabawy. Był to duży ptak o jasnych piórach i bajecznie kolorowym ogonie. Na głowie dumnie sterczał mu czerwony grzebień. Po zauważeniu intruza gwałtownie machał skrzydłami, wydawał z gardła przeraźliwy wrzask i ruszał do ataku wystawiając twardy dziób. Trzeba było uciekać z kurnika i to szybko.
Niezmiernie ciekawa dla nas dzieci była obora.
Na straży wejścia do obory stał pies Mucyk. Był niezbyt duży, cały czarny z jasnymi punkcikami sierści nad oczami. Bardzo lubił dzieci, a zwłaszcza mnie. Kiedy zbliżałam się do niego radosnym poszczekiwaniom, skomleniu i oblizywaniu różowym psim językiem nie było końca. Zawsze przynosiłam Mucykowi coś do jedzenia. Jadł wszystko i nie grymasił.
Po serdecznym przywitaniu z Mucykiem zaglądałam przez szparę do komórki, gdzie mieszkały świnki. Były to bardzo żarłoczne stworzenia. Chrząkały i kwiczały dopominając się jedzenia, jak tylko zauważyły kogoś na zewnątrz. Babcia nie pozwalała nam do nich podchodzić. Były zbyt natarczywe i bezczelne i mogły ugryźć.
W największym pomieszczeniu obory stały krowy i koń. Koń miał dużą zagrodę wyścieloną słomą. W kącie był żłób pełen siana, często także i owsa Koń był ślicznym kasztankiem o delikatnej budowie. Niezbyt jednak przykładał się do pracy i dziadek nadał mu imię Miglanc.
Koń lubił dzieci i pozwalał karmić się koniczyną albo trawą, którą zrywałyśmy na łące. Do jego zagrody nie mogłyśmy wchodzić, bo mógł niechcący kopnąć lub przygnieść dziecko. Wystawiał jednak ciekawie łeb przez szczeble zagrody i delikatnymi chrapkami badał, czy mamy coś dla niego. Gryząc unosił chrapy i ukazywały się długie żółte zęby i różowy jęzor, którym mełł pożywienie. Koń miał na głowie uprząż ze skórzanych pasków, czyli kantar. Wisiały przy nim czerwone pomponiki. Można było uchwycić za kantar i przeprowadzić go w inne miejsce. W zagrodzie konia unosił się specyficzny koński zapach. Spędzałyśmy przy niej dużo czasu.
W drugiej zagrodzie stały krowy. Zwykle były dwie lub trzy, często z cielakami. Krowy były czarne lub w biało-czarne łaty. Miały wielkie rogi i ostre, duże ozory, którymi zagarniały siano do pysków. Były to zwierzęta łagodne, ale duże i musiałyśmy uważać, żeby krowa znienacka nie przyłożyła wielkim ogonem, albo nie kopnęła nogą zakończoną twardym kopytem.
Dojenie krów to był bardzo ciekawy rytuał. Babcia doiła krowy dwa albo trzy razy dziennie… Najpierw wilgotną ściereczką przecierała krowie wymiona. Potem siadała obok krowy na małym stołku i podstawiała wiadro na mleko. Obiema rękami pociągała na przemian za dwa z czterech wielkich krowich cyców. Mleko rytmicznie spływało do metalowego wiadra. Mleko w wiadrze pokrywało się białą pianą tak zwanym szumkiem. Dobrze smakowało takie mleko z pianą. Po wypiciu mleka na twarzy zostawały białe wąsy.
Cielaki, czyli młode krówki biegały nie uwiązane. Często ssały jeszcze mleko od matek. Były bardzo radosne, ciekawe świata i płochliwe. Podchodziły do nas wyciągając głowy i ruszając czarnymi chrapkami. Gdy jakiś gwałtowny ruch je przestraszył wyskakiwały w górę i uciekały do matki, która oblizywała je starannie szorstkim ozorem.
Na strychu obory były tak zwane wyżki, gdzie dziadek trzymał siano.Wchodziło się tam po drabinie. Podłoga na wyżkach trzeszczała niebezpiecznie, ale bardzo przyjemnie było bawić się w pachnącym sianie.
W przybudówce doklejonej do obory mieszkały owce. Zwykle było tam kilka owiec i baran. Owce były łagodne, meczały dopominając się jedzenia a małymi chrapkami chwytały wszystko, co dzieci wsuwały przez szpary ogrodzenia. Trzeba było tylko uważać na palce, bo jak się zapamiętały w jedzeniu to mogły i palec ugryźć. Baran bywał niebezpieczny. Gdy wpadał w złość uderzał w ogrodzenie twardym łbem uzbrojonym w rogi. Kiedyś zdarzyło się nieszczęście. Babcia karmiąc owce nie zdążyła wyjąć ręki z ich zagrody. Baran natychmiast zaatakował. Złamał babci rękę. Było to bardzo bolesne. Ręka była długo w gipsie i babcia nosiła ją na temblaku.
W przybudówce stała także sieczkarnia. Było to duże koło z zakrzywionym nożem, obracane ręcznie. Drewniane korytko doprowadzało do koła słomę lub trawę, żeby zostały pocięte na sieczkę. Przekładnie napędzały przesuw słomy w korytku.
Cięcie słomy na sieczkę było moim ulubionym zajęciem, ale wymagało dużego wysiłku, aby rozpędzić koło zamachowe i utrzymać je w ruchu. Bardzo lubiłyśmy przyglądać się jak dziadek lub babcia tną sieczkę w sieczkarni. Potem sieczkę mieszało się z ziarnem, ziemniakami lub kuchennymi odpadkami. Karmiono tym zwierzęta domowe. Konie dostawały sieczkę z ziarnem, świnie sieczkę z ziemniakami lub pomyjami. Bardzo im takie jedzenie smakowało.
Po zabawie w kurniku i oborze przychodził czas na obiad. Ja i Lalka szłyśmy do domu, żeby zobaczyć, co przygotowała babcia.
Kuchnia była największą izbą. Stała tam duża drewniana szafka, w której babcia trzymała różne rzeczy do zjedzenia. Był też stół z krzesłami przykryty ceratą, gdzie można było wygodnie usiąść i zjeść obiad.
Stół stał przy oknie co miało znaczenie. Jeśli jadło się w kuchni przy stole można było wyrzucić przez okno jakiś niezbyt smaczny kąsek. Był natychmiast pożarty przez kurę, kaczkę albo wróbla.
Często babcia podawała nam posiłki przez okno. Można było je jeść chodząc po podwórku i nie przerywając zabawy.
W drugim końcu kuchni stał gliniany piec połączony z kuchnią do gotowania. Babcia codziennie gotowała na tej kuchni obiad. Na piecu była wnęka, gdzie można było poleżeć w ciepełku. Na blasze kuchennej stały metalowe garnki małe i duże. Fajerki, czyli metalowe pierścienie o coraz mniejszej średnicy wypełniające dziurę na garnek przesuwało się pogrzebaczem. Gdy babcia miała zły humor, a najczęściej złościła się na dziadka, w kuchni rozlegały się głośne uderzenia fajerek po kuchennej blasze.
Pod kuchnią paliło się drewnem albo węglem. Podczas rozpalania ognia należało odsunąć wielki szyber. Babcia nie pozwalała nam niestety manipulować przy kuchni, bo groziło to poparzeniem albo zaczadzeniem.
Obiad koło południa był zwykle już gotowy. Zawsze składał się z zupy, drugiego dania i owocowego kompotu. Po smakowitym obiedzie wracałyśmy do zabawy. Aż do wieczora. Potem było dojenie krów i kolacja. Przed snem odmawiałyśmy pacierz klęcząc w pokoiku przed świętymi obrazami w drewnianych ramach. A potem zasypiałyśmy pod ciepłymi pierzynami wciągając wspaniałą woń wieczoru przepełnioną bzem, jaśminem albo zapachem piwonii.
Dalsze przygody dziewczynek dostępne w pełnej wersji książki