Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Halucynacje - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Halucynacje - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 272 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

OD WY­DAW­CÓW.

Po­dej­mu­jąc wy­daw­nic­two pu­ści­zny Lu­dwi­ka Sta­ni­sła­wa Li­ciń­skie­go, da­je­my na po­cząt­ku tom utwo­rów, ob­ję­tych przez zmar­łe­go ar­ty­stę cy­klem "Ha­lu­cy­na­cji". Część ich dru­ko­wa­ną była w war­szaw­skim "Gło­sie" (za re­dak­cji J. Wł. Da­wi­da) i in­nych wy­daw­nic­twach; resz­ta – wraz z licz­ne­mi pra­ca­mi, jak to baj­ki, szki­ce, stu­dja et­no­gra­ficz­ne – po­zo­sta­ła w rę­ko­pi­sach, któ­rych po­eta już nie zdą­żył ogło­sić dru­kiem ani w frag­men­tach, ani w wy­da­niu książ­ko­wym.

Za­sko­czy­ła go śmierć.

W buj­ną porę, w pięk­ne, wcze­sne jesz­cze lato ży­cia, kie­dy inni, odeń mniej­si, siłą cza­su, cier­pli­wo­ści, umie­jęt­no­ścią go­spo­da­rze­nia na tar­go­wi­sku kup­na i sprze­da­ży sło­wa, za­kła­da­ją na pia­skach fun­da­men­ty pod sła­wę, roz­głos, uzna­nie, do­bro­byt – zgasł Li­ciń­ski w sa­na­tor­jum dla gruź­licz­nych w Otwoc­ku pod War­sza­wą (ur. 17 kwiet­nia 1874 r. – zmarł 22 kwiet­nia 1908 r.).

Przy­szła ta śmierć jako mo­rał ludz­ki, kara za od­stęp­stwo od pla­nu ży­cia, na­kre­ślo­ne­go dla wy­ra­bia­czy i zja­da­czy chle­ba, jako po­msta bo­gów pod­ziem­nych za dary wy­nio­słej dumy, tem­pe­ra­men­tu, upal­nej wy­obraź­ni…. nie­ukła­da­ją­cej się w ła­twe for­my i kie­run­ki….

Tym ry­chlej, tym mści­wiej uło­ży­ły go moce wra­że do mo­gi­ły, któ­rą so­bie w pierw­szej swej książ­ce wy­śpie­wał ("Z pa­mięt­ni­ka włó­czę­gi" – Lwów, Al­ten­berg, 1908).

Je­den to chy­ba je­dy­ny z po­śród młod­szej gie­ne­ra­cji pi­sa­rzy wiel­ki ar­ty­sta o tak tra­gicz­nej bez­do­li i je­den to chy­ba je­dy­ny duch pol­ski, co nie prze­pięk­szał męki ludz­kiej, zbyt męż­ny, zbyt dum­ny, aże­by od re­al­nej, ży­wej, nie­kła­ma­nej po­tę­gi zła uciec w "do­stoj­ne ci­sze" ak­to­rów czy­ste­go pięk­na.

Co­kol­wiek się u nas zo­wie re­ali­zmem, – re­ali­zmu Li­ciń­skie­go nie wy­czer­pu­je.

Nę­dza, roz­pacz, zbrod­nia, wy­zysk – mo­car­na, prze­zu­chwa­ła Rze­czy-wi-stość prze­pły­wa­ła głę­bo­kim, czu­łym su­mie­niem ar­ty­sty, jako na­pa­stu­ją­ce go fer­men­ty za­ra­zy, od któ­rych się bro­ni całą mocą swej ja­snej na­tu­ry, ogro­mem uko­cha­nia ży­cia, mi­ło­ścią czło­wie­ka, któ­ry – nie­na­wi­dzi nie­na­wi­ści.

Po­wsta­ją "Ha­lu­cy­na­cje" – wid­mo­we prze­ży­cia fak­tów, na­bie­ra­ją­cych dla twór­cy upior­no­ści przez siłę, z jaką się wy­obraź­ni na­rzu­ca­ją, siłę po­ko­na­nia i wy­rzu­tu.

Wi­zjo­ner­stwo Li­ciń­skie­go się­ga naj­czyst­szych źró­deł du­szy ludz­kiej, prze­twa­rza­ją­cej pierw­szą bez­po­śred­nią rze­czy­wi­stość na rze­czy­wi­stość wtór­ną, groź­niej­szą, jak roz­ra­sta­ją­ca się go­rącz­ka, uwi­kła­ną, jak cel­na kula, w ścię­gna i ner­wy i od jed­no­ści ży­cia i śmier­ci już nie­od­łącz­ną…. Po­dob­ne są te "Ha­lu­cy­na­cje" do snów ran­ne­go lub ago­ni­zu­ją­ce­go czło­wie­ka (wi­zja), do krót­kich ock­nień (śmiech, szy­der­stwo), nie­kie­dy do przed­śmiert­nych krzy­ków cia­ła, nad któ­rym ope­ru­je czło­wiek trzeź­wy, obo­jęt­ny ("Ży­cie").

Lin­ją twór­czą Li­ciń­skie­go jest bo­ha­ter­stwo du­cha: – sto nie­za­bliź­nio­nych ran, sto po­licz­ków, za­da­nych że­la­zną pra­wi­cą Ary­ma­na, sto śmier­tel­nych bo­jów – z Ży­ciem o ży­cie….

Za­kap­tu­rzo­ny ide­ali­sta, na­wet ro­man­tyk, jako każ­dy twór­ca, jest Li­ciń­ski w now­szym pi­śmien­nic­twie pol­skim sa­mot­nym bez to­wa­rzy­szy ry­ce­rzem, któ­ry w noc głu­chą sa­mo­wtór z mie­czem swo­im sta­nął u głów­nych wrót – God­no­ści i Dumy Czło­wie­ka, ścią­ga­jąc na sie­bie wszyst­ką wście­kłość wro­ga, w cza­sie, kie­dy inni, wzgar­dziw­szy pro­me­tej­skim tru­dem, przy­gry­wa­ją znie­wie­ścia­łym ra­bom na flet­ni… w mu­rach bez­piecz­nych.

Je­że­li się ten po­je­dy­nek jed­ne­go czło­wie­ka z bez­mia­rem znisz­cze­nia zo­wie "don­ki­szo­ter­ją", to zwrot­ną wza­jem­no­ścią śmie­chu spa­da to sło­wo na gło­wy ka­bo­ty­nów sła­wy za­zdro­snych o trwa­łość – dłu­go­wiecz­ność – bło­go­sta­ny swo­ich oca­leń.

Lu­dwi­ko­wi Li­ciń­skie­mu, co wy­szedł w świat z du­szą czy­stą, won­ną, jak noc wio­sen­na, zaś pra­wem ludz­kim już w trzy­dzie­sto­le­ciu ży­cia po­wra­cał za­tru­ty, sa­mot­niej­szy od do­ży­wot­nich więź­niów celi, – "don­ki­szo­ter­ja" słu­ży jako wiecz­ne do­sto­jeń­stwo dziec­ka za­błą­ka­ne­go mię­dzy ło­try i fał­sze­rze.

………………………

Za­nie­cha­li­śmy tu ży­cio­ry­su dat. Lata, spę­dzo­ne prze­zeń na tu­łacz­ce, ucie­ka­ją od ści­słej opo­wie­ści. Dro­gi, któ­re­mi prze­bie­gał ar­ty­sta, sto­ją dla umie­ją­cych czy­tać w pa­mięt­ni­kach i po­cho­dach du­cha – w "Z pa­mięt­ni­ka Włó­czę­gi" i "Ha­lu­cy­na­cjach" – otwo­rem.

Nie był zresz­tą Li­ciń­ski z tych, któ­rzy się sła­wy "do­ra­bia­ją". Duch – "wiecz­ny re­wo­lu­cjo­ni­sta" – za­ja­śniał wy­so­ko i spadł, jak skra w par­nej nocy wio­sen­nej, w 34 r. ży­cia.

Baj­ka

Ha­lu­cy­na­cje:

GOŚĆ – AJRA – Z PO­NU­RYCH NOCY – DZIW­NE RZE­CZY – ZBROD­NIA – TŁO I OB­RAZ – DYZ­IO – MOJE OPO­WIA­DA­NIA – PO­LI­CZEK – NA CMEN­TA­RZU – PO ŚMIER­CI – SZCZU­RY – MAŁY EPI­LOG

Sen o baj­ce

Baj­ka

Pa­mię­tasz? Była dziew­czyn­ka ma­leń­ka… Po­szep­ty wio­sny spły­wa­ły po jej ra­mio­nach, jak wło­sy prze­cud­ne, a zło­te wło­sy bie­gły za po­szep­ta­mi wio­sny, jak fale, i nie roz­trą­ca­ły się wza­jem, lecz łą­czy­ły niby w zło­to­pien­ny po­tok… Księ­życ pa­trzył ci­cho i nie­sły­cha­nie smut­no. A dziec­ko pa­trzy­ło cią­gle w ten smut­ny nie­sły­cha­nie księ­życ, i wy­da­ło mu się, że ży­cie jest zim­ne, jak mgła i, jak ma­co­cha nie­do­bre. Wy­zię­bi, wy­stu­dzi, a lu­dziom kwia­tów po­trze­ba i słoń­ca. I mała dziew­czyn­ka ma­rzy­ła, że kę­dyś dla lu­dzi ro­sną kwia­ty o twa­rzach anie­lic, cza­sem pło­mien­ne czer­wie­nią obu­rzeń, jak po­ża­ry, a cza­sem bia­łe i ci­che, jak myśl o naj­biel­szym ko­cha­niu, a cza­sem tyl­ko pół­sen­nej my­śli wi­dzial­ne, jak po­ca­łu­nek pie­śni. Ma­rzy­ła moce i zja­wy prze­cud­ne, ma­rzy­ła rze­czy­wi­sto­ści, z po­tęż­nej my­śli po­czę­te, ma­rzy­ła ślicz­ne, peł­ne cza­ru. Ma­rzy­ła du­szę brat­nią, któ­ra ją sły­szy, tyl­ko przyjść jesz­cze nie może, sa­da­mi roz­kwi­tłych cze­re­śni zej­dzie, ma­rzy­ła du­szę brat­nią.

I nocy onej, gdy księ­życ tak ci­cho ga­dał i smut­no, szedł przez świat mło­dzie­niec. My­ślał o lu­dziach złych i szko­dli­wych, jak uką­sze­nie skor­pjo­na. O mar­nych, li­chych i pod­stęp­nych my­ślał lu­dziach, co się czoł­ga­ją po zie­mi, jak żmi­je; o oł­ta­rzach z drew­na, na któ­rych roz­par­li się han­dla­rze dusz. My­ślał, i gniew w nim ki­piał. Na­gle spoj­rzał w smut­ny nie­sły­cha­nie księ­życ i uczuł, jak cich­nie w nim du­sza. Ma­rzył te­raz kwia­ty o twa­rzach anie­lic; ma­rzył moce i zja­wy prze­cud­ne; ma­rzył du­szę sio­strza­ną, któ­ra go sły­szy, tyl­ko przyjść jesz­cze nie może, ma­rzył du­szę sio­strza­ną.

Od tej chwi­li wie­le cza­su mi­nę­ło. Dziew­czyn­ka sta­ła się ko­bie­tą, mło­dzie­niec wy­rósł na męż­czy­znę.

I spo­tka­li się…

Księ­życ był ci­chy i nie­sły­cha­nie smut­ny, jak wte­dy, a oni przez ten księ­życ ci­chy i nie­sły­cha­nie smut­ny spoj­rze­li na sie­bie, i na­gle oczy roz­war­ły im się sze­ro­ko. W tej chwi­li przy­po­mnie­li so­bie inny księ­życ, ci­chy i nie­sły­cha­nie smut­ny, jak­by przed ty­sią­cem lat, jak­by wczo­raj do­pie­ro, i po­zna­li coś, cze­go do­tąd nie wi­dzie­li, i wszyst­ko, o czym bia­łe noce ma­rzy­li.

To był sen może, ale sny dłu­go żyją cza­sa­mi…

Dnia 18. kwiet­nia 1908.

Ha­lu­cy­na­cjeGOŚĆ.

Była to jed­na z tych twa­rzy po­twor­nych, któ­re, cmen­tar­nym ma­ja­kom po­dob­ne, za­wi­sa­ją nad ocza­mi prze­ra­że­niem, jak upio­ry gro­zy. Nie pa­mię­tam ani ko­lo­ru oczu, ani kształ­tów nosa, była to bo­wiem dziw­na twarz bez ry­sun­ku, jak bywa cza­sem we wspo­mnie­niu zdra­da ko­chan­ki. Wy­raz jeno po­zo­sta­nie w du­szy, choć ry­su­nek się za­trze i zblak­nie…

Gość mój wszedł gwał­tow­nie i nie­spo­dzie­wa­nie, jak wcho­dzi do po­ko­ju ar­ty­sty wid­mo gło­du. Król jed­nak ra­czej, niż rze­zi­mie­szek, sza­tan prę­dzej, niż fi­li­ster, wi­sie­lec – niż że­brak – gość mój wszedł pe­łen god­no­ści, po­waż­ny, ma­je­sta­tycz­ny. Nie przed­sta­wiał się, choć był mi nie­zna­jo­my; nie wi­tał się, choć wcho­dził… po co? obaj czu­li­śmy, że tak wła­śnie po­win­no być, nie in­a­czej… Mój gość… ja… są chwi­le, kie­dy się ta­kie rze­czy ro­zu­mie…

Z obo­jęt­nej, per­ga­mi­no­wej twa­rzy padł na mnie prze­lot­ny uśmiech współ­czu­cia na­wpół po­gar­dli­we­go, na­wpół wy­zy­wa­ją­ce­go.

Usiadł przy mnie… Pa­trzył, ale już nie we mnie – nie wiem: jak­by w zie­mię, jak­by w dłu­gie ko­ści­ste pal­ce, któ­re prze­su­wał po czo­le, po twa­rzy, a póź­niej od­ry­wał je niby, od­su­wał od sie­bie, jak­by sam chciał się za­hyp­no­ty­zo­wać, jak­by chciał je wy­dłu­żyć, wy­cią­gnąć… może od­mie­rzał wła­sną du­szę. Dłu­gie cięż­kie mil­cze­nie sta­ło mię­dzy nami, jak bu­rza gra­do­wa stoi mię­dzy nie­bem a zie­mią. Czu­łem, że w ży­ciu moim coś się prze­ła­mie i pęk­nie.

Wstręt i oba­wa, nie­na­wiść i nie­pew­ność, pcha­ły mnie do mego go­ścia, ostrzy­ły moją cie­ka­wość.

Cała moja wola le­ża­ła pod sto­pa­mi przy­by­sza, jak dzie­cię u nóg pia­stun­ki.

– Więc niech się już dzie­je – my­śla­łem.

– Dra­mat pi­szesz? – spy­tał lo­do­wym gło­sem.

– Tak – od­par­łem – dra­mat pi­szę.

– Z ży­cia?

– Z ży­cia.

– I dłu­goś dmu­chał w ser­ca ludz­kie? I umia­łeś brać ich pod że­ber­ka tak, wiesz? mą­drze?… spryt­nie?… żeby to wy­śpie­wa­ło wszyst­ko… co? hę?… tam… z sa­me­go dna?

– Zda­je mi się, żem stu­djo­wał nie­tyl­ko ro­zu­mem.

– Wiem… wiem… la­złeś w to błot­ko, w te śmiet­ni­ki… przy­kła­da­łeś łapy do tych pu­dlich serc.

– Nie! tyl­ko pła­ka­łem tam, gdzie inni się śmia­li, od­da­wa­łem hoł­dy tam, gdzie inni gar­dzi­li, ko­cha­łem, tu­li­łem…

– Ko­cha­łem, tu­li­łem… wiem, wiem… Otóż to za­sa­da… uko­chać… I na­raz z ta­kie­go śmiet­ni­ka bryź­nie ludz­ka łza… praw­da? jak dja­men­ty… Du­żoś ich uzbie­rał?…

– Wię­cej niż star­czy ży­cia na od­le­wa­nie ich w for­my sztu­ki…

– Jak, jak po­wie­dzia­łeś? w for­my sztu­ki? A więc dla sztu­ki?… co?…

– Nie, nie dla sztu­ki… Od­dam je sztu­ce, ale zbie­ra­łem nie dla sztu­ki…

– To na jed­no wy­cho­dzi… A zresz­tą – fra­ze­sy… Dum­ny je­stem, że zna­la­złem ar­ty­stę, któ­ry zaj­rzał aż tam, w samo pod­zie­mie mętu. I nie po­pa­rzy­łeś so­bie es­te­ty­ki?

– Owszem, po­pa­rzy­łem ser­ce, że dziś cho­dzę obo­la­ły, jak łza…

– Wiem… wiem… Śle­dzi­łem two­je kro­ki od pierw­sze­go świa­do­me­go wyj­ścia z domu. Wi­dzia­łem, jak du­sza twa pa­da­ła i pod­no­si­ła się, pła­ka­ła i śmia­ła się, gar­dzi­ła i mi­ło­wa­ła.

– Tak, aż uko­cha­ła bez ogra­ni­czeń.

– Wi­dzia­łem, jak sta­ną­łeś nad ludz­kim mro­wi­skiem, jak zaj­rza­łeś twa­rzą w twarz ob­łu­dzie i pod­ło­ści, brzy­do­cie i hań­bie, aby uka­zać pod nie­mi nie­bo drze­mią­cych pra­gnień i czy­stość lil­ji bia­łych. Pa­mię­tasz tego rze­zi­miesz­ka, co nie zdą­żył jesz­cze krwi ze szty­le­tu otrzeć, a już z cy­nicz­nym uśmie­chem szedł w ob­ję­cia czter­na­sto­la­tek… I pa­mię­tasz jego roz­mo­wę ostat­nią?…

– Pa­mię­tam… Jaka to bo­ga­ta na­tu­ra… Ja­kim on cza­sem umiał być dziec­kiem… Jak do­brym, jak za­dzi­wia­ją­co do­brym!

– Wi­dzisz… więc nie był złym?

– Złym? czyż może być czło­wiek złym? Bied­nym ra­czej, zbru­ka­nym, nie­za­rad­nym, ale złym? nig­dy!…

– I ta­kie­mi będą lu­dzie w two­im dra­ma­cie?

– Tak, ta­kie­mi będą, ja­kie­mi są… Niech im pęka ser­ce, niech nad gło­wa­mi war­czą im pio­ru­ny, niech los ich spy­cha na bez­dro­ża nę­dzy i wy­stęp­ku, a oni, jak anie­li, niech po­wsta­ją do pro­mien­nych snów.

– A pa­mię­tasz tego anio­ła po­wiew­ne­go, co ci wy­wich­nął skrzy­dła i od­ci­ski na du­szy wy­dep­tał?

– O nie wspo­mi­naj!… prze­szło, prze­bo­la­ło… Może i tam drze­ma­ły wiesz­cze stru­ny… Nie po­ru­szy­łem, nie umia­łem zbu­dzić.

– A pa­mię­tasz szcze­ka­ją­cą tłusz­czę tych tam pół­bo­gów, co się two­je­mi sę­dzia­mi mie­ni­li? Hę? hę? co? Pa­mię­tasz? Pa­mię­tasz, jak swo­je­mi li­li­pu­cie­mi sto­pa­mi drep­ta­li koło two­je­go ko­ścio­ła i szy­dzi­li? Co? tyl­ko wie­ży do­się­gnąć nie mo­gli – dra­bin­ki za­bra­kło. Praw­da? A wiesz, gdzie cię ze­pchnąć chcie­li? Czy nie­świa­do­mość tyl­ko nie­mi kie­ro­wa­ła? Nie za­wiść, nie pod­łość wro­dzo­na? Nie za­po­mniał­żeś tych ka­pła­nów – rze­zi­miesz­ków cnót na­ro­do­wych?

– I to już prze­szło… Po­gar­dę im rzu­ci­łem i prze­sze­dłem mimo. Niz­cy, mar­ni…

– Aha, wi­dzisz… niz­cy, mar­ni… Po mil­jon kroć niz­cy i mar­ni. A ty ich chcesz na pje­de­stał? Toż wy­bo­row­si z lu­dzi, a gdzież po­dzie­jesz jesz­cze mar­niej­szych? Co? Tych na­przy­kład po­czciw­ców o du­szy do­rob­kie­wi­czów, co plu­li w two­je słoń­ce, bo się mie­ni­li krew­ne­mi twe­go cia­ła. Cze­muś po­ka­zy­wał im czło­wie­ka? Cze­muś nie był cno­tli­wym hul­ta­jem?

– Za­słoń przede mną to wspo­mnie­nie, bo do­tąd czu­ję ru­mie­niec po­licz­ków na twa­rzy. Kie­dym ich wzgar­dą po­że­gnał, za­przy­sią­głem nie my­śleć o nich.

– Cze­mu dy­go­cesz, jak poj­ma­ne pta­szę? Wszak ser­ce ci nie pę­kło wte­dy? I po­myśl zresz­tą, cześć i mi­łość ich ota­cza… Tyż je­den kląć ich bę­dziesz?

– O! niech prze­klę­tą bę­dzie ta tru­ją­ca cno­ta po­czciw­ców.

– O tak… niech bę­dzie prze­klę­tą… Źli i mar­ni, głu­pi i bez­wstyd­ni, sła­bi i bez­czel­ni, świe­cą­ce łach­ma­ny wła­snych pod­ło­ści, to są lu­dzie. Zbyt sła­bi, by iść sa­mo­pas, tłu­ma­mi prą na­przód i wyją, prze­kli­na­ją, zę­ba­mi i obu­cha­mi miaż­dżą wszyst­ko, co nie z nich wy­lę­głe.

– Boże! Boże! Ile mil­jo­nów wie­ków się prze­to­czy, za­nim to wszyst­ko się od­ro­dzi.

– Od­ro­dzi? Ty wie­rzysz w od­ro­dze­nie? Przyj­rzej się temu ludz­kie­mu szcze­nię­ciu, jak wzra­sta­ło, jak peł­za­ło na czwo­ra­kach za­bo­bon­ne, złe, głu­pie, aby co­raz ba­ła­mut­niej­szym za­bo­bo­nem oba­lić sta­ry, prost­szy. Jak ma się od­ro­dzić to roz­bój­ni­ków ple­mię?

– Cze­mu roz­dmu­chu­jesz we mnie nie­na­wiść, któ­ra już ko­chać umia­ła?

– Ko­chać? ty? Po­myśl! ten kre­ty­nizm? Tę brzy­do­tę, któ­ra ci na­plu­je w każ­dą tę­czę? Ty ich uko­chasz? ty? ar­ty­sta? Nie po­tra­fi­szże się wznieść wy­żej nad te bar­ło­gi? Nie po­ło­ży­szże swo­jej my­śli na kra­wę­dzi tego, skąd się za­czy­na Nie­skoń­czo­ność? Gardź nimi, depc, po­mia­taj!

– Roz­bi­łeś myśl moją na ka­wał­ki, jak szkla­ne na­czy­nie. Dru­zgi się roz­sy­pa­ły, a ja…

– A ty?… co? mów!…

– Nie wiem… daj mi my­śli sku­pić.

– Cze­kaj… Ja ci od­kry­ję praw­dę. Znasz ją, lecz bo­isz się przy­znać do niej. Na­tęż do­brze uwa­gę… Sku­pić się sta­raj…

– Mów. wiesz, że za­grasz na mnie, jak ze­chcesz. Więc graj.

– Nie po­trze­bu­ję grać… Ty je­steś mu­zy­kiem.

– A ktoś ty?

– Ja?… cze­kaj! nie do­koń­czy­łem. Od­kry­ję ci praw­dę. Czyś nig­dy nie czuł, że je­steś bo­giem? Mil­czysz?

– Jak to ro­zu­miesz?

– Moc­no, moc­no myśl na­tęż…

– Po coś ty przy­szedł do mnie?

– Cze­mu py­ta­nie to nie sta­nę­ło wcze­śniej mię­dzy nami?

– Bo… było nie­po­trzeb­ne.

– A te­raz?

– Te­raz? Wy­gra­łeś go­ściu! Tak­że nie­po­trzeb­ne.

– A resz­ta?

– Co chcesz przez to po­wie­dzieć?

– Mó­wię o two­im po­cho­dze­niu.

– I to wy­gra­łeś, go­ściu.

– A dra­mat na­pi­szesz?

– Na­pi­szę…

– Ja­cyż lu­dzie w nim będą?

– Mali i bru­tal­ni, prze­bie­gli i zło­śli­wi, sła­bi i bez­czel­ni, prze­wrot­ni i ro­zuz­da­ni. Ta­kie­mi ich stwo­rzę, jacy są… Niech peł­za­ją, niech prze­ra­ża­ją, niech bu­dzą wstręt i od­ra­zę. Niech szcze­ka­ją i wyją, niech prą się jed­ni na dru­gich, jak sza­ka­le, i niech świe­cą w sztucz­nych świa­tłach, jak upio­ry.

– Tak­żeś ich znie­na­wi­dził?

– Całą po­gar­dą szy­der­stwa, całą po­tę­gą mego twór­cze­go "ja".

– I je­steś pew­ny, że oni trzy­ma­ją mia­rę twej po­gar­dy. A je­śliś nie wy­słu­chał wszyst­kic­li tych dźwię­ków co się sza­mo­cą o ścia­ny serc, jak nie­jed­na bo­ska nuta, co w to­bie gra?

– Co?… oni?… te, te błot­ne żmi­je?… te nie­ga­sną­ce klą­twy?… ha… ha… śmiej się go­ściu… ha… ha…

– I ty dra­mat pi­szesz? ty?

Gość spoj­rzał na mnie okiem zim­ne­go szy­der­stwa i po­wtó­rzył raz jesz­cze:

– I ty dra­mat chcesz pi­sać?

Po­rwa­łem na sto­le sto­ją­cy lich­tarz i ci­sną­łem go w łeb go­ścio­wi… W sam łeb! Roz­wa­lić mó­zgow­ni­cę, w któ­rej te zim­ne oczy miesz­ka­ją. Lecz lich­tarz upadł z ha­ła­sem na zie­mię, a gość mój wpa­try­wał się we mnie zim­nym, sta­lo­wym spoj­rze­niem, od któ­re­go zięb­nie myśl.

W oczach jego wy­ga­sły już reszt­ki iron­ji i po­zo­stał tyl­ko nie­my spo­kój, co du­szę ob­ra­ca na­oko­ło.

Nie wie­dzia­łem i do­tąd nie wiem, kim on był, ale czu­łem, że mu­szę go za­mor­do­wać, bo w prze­ciw­nym ra­zie on za­mor­du­je mi du­szę. Myśl ta utkwi­ła we mnie jak kula, po­sta­no­wie­nie wo­ła­ło czy­nu.

Na­raz spo­strze­głem na sto­le dłu­gi wąz­ki nóż.Ści­sną­łem ręką sta­lo­we na­rzę­dzie i za­mie­rzy­łem się na go­ścia.

Lecz on po­wstał wte­dy wol­no i po­wo­li, po­wo­li, nie usi­łu­jąc się bro­nić, ale jak­by nie czu­jąc nie­bez­pie­czeń­stwa, zmie­rzał ku drzwiom.

Przy drzwiach przy­sta­nął jesz­cze na chwi­lę i, nie oglą­da­jąc się zu­peł­nie na mnie, strzep­nął pal­cem py­łek z ka­pe­lu­sza i wy­szedł.AJRA.

Gruź­li­ca szyb­kie­mi kro­ka­mi par­ła na­przód. Z dnia na dzień za­bie­ra­ła mi reszt­ki sił i przy­tom­no­ści. No­ca­mi upa­ły go­rącz­ki od­pę­dza­ły sen i na­wo­ły­wa­ły cięż­kie mę­czą­ce ma­ja­ki. By­łem sam – je­den je­dy­ny na ca­łym świe­cie, bez odro­bi­ny przy­ja­cie­la, lub krew­nia­ka.

Wszyst­kie sto­sun­ki z ludź­mi po­zry­wa­łem jesz­cze w za­cząt­ku cho­ro­by, reszt­ki wę­złów rwa­ły się same przez się, z pra­wa cho­ro­by, ludz­kiej wraż­li­wo­ści i t… d.

Usłu­gu­ją­ca mi stróż­ka, nie mo­gąc w ni­czym za­do­wol­nić mo­ich ka­pry­sów, naj­pierw się nie­cier­pli­wi­ła i mam­ro­ta­ła pół­gło­sem, póź­niej sar­ka­ła i zrzę­dzi­ła, a wkoń­cu ob­sy­py­wa­ła mnie gra­dem bru­tal­nej nie­chę­ci.

– Pan to ni Bogu, ni lu­dziom – mó­wi­ła. – Przy­nio­sę co… nie­do­bre… Mle­ko – za kwa­śne, chleb za su­chy. Prze­cie ku­pu­ję tam, gdzie wszy­scy. Łóż­ko prze­ście­lę – źle. Le­kar­stwo po­dam – źle. Sam anioł by nie wy­trzy­mał. A o spo­wie­dzi ani dudu. Zara by się po­lep­szy­ło. O Jezu Mar­jo! jak to in­sze lu­dzie nad gro­bem sto­ją, a nie chcą przy­jąć, co im Pan Bóg ochwia­ru­je.

By­łem sam – je­den je­dy­ny na ca­łym świe­cie, bez odro­bi­ny przy­ja­cie­la, lub krew­nia­ka. Po­sta­no­wi­łem się prze­nieść do szpi­ta­la.

Sło­necz­ną szpi­tal­ną cel­kę po­wi­ta­łem z uczu­ciem roz­ko­szy i ulgi. Nie­da­le­ko za oknem chwia­ły się i sze­le­ścia­ły li­ść­mi kasz­ta­ny. Ta zie­leń, któ­rej od tak daw­na nie wi­dzia­łem, dziw­nie łą­czy­ła mnie z ży­ciem. Czu­łem się zdrow­szy, sil­niej­szy.

Ca­łe­mi go­dzi­na­mi wpa­try­wa­łem się w li­ście i spo­koj­niej za­sy­pia­łem.

Ato­li szczę­ście moje chwi­lo­we nie­dłu­go trwa­ło.

Już czwar­te­go dnia do cel­ki mej za­pu­ka­ła stróż­ka.

Przy­nio­sła mi ja­kąś po­zo­sta­wio­ną w miesz­ka­niu drob­nost­kę, sprzę­cik nic nie zna­czą­cy.

Przyj­ście jej nie­mi­le mnie do­tknę­ło.

Z prze­bie­gle na­masz­czo­nej twa­rzy wy­czy­ta­łem ja­kiś sza­tań­ski pod­stęp. Mia­ła przy­tym w oczach su­chy cy­nizm bo­go­boj­no­ści, któ­ry mnie za­wsze prze­ra­żał. Był to wzrok opraw­cy, któ­ry z li­tan­ją na ustach ob­dzie­ra skó­rę. Wie­dzia­łem, pew­ny nie­mal by­łem, że ten pusz­czyk-stróż­ka przy­no­si mi wróż­bę nie­szczę­ścia.

Ja­koż nie omy­li­łem się. Po wyj­ściu jej usły­sza­łem ci­chą roz­mo­wę na ko­ry­ta­rzu. To ona roz­ma­wia­ła z sio­strą mi­ło­sier­dzia. Mó­wi­ły o mo­jej za­tra­co­nej du­szy, któ­rej trze­ba było co ry­chlej spo­wie­dzi.

– Jak­to? więc nie­praw­da, moja ko­bie­to? A mówi mi, że się spo­wia­dał ty­dzień temu.

– O nie­praw­da, do­bro­dziej­ko! nie­praw­da!… Od­tąd za­czę­ły się in­kwi­zy­tor­skie wi­zy­ty sio­stry mi­ło­sier­dzia.

Tłu­ma­czy­ła mi, że nie mogę prze­cie zdech­nąć jak by­dlę, że mam ro­zum i du­szę; że je­stem bądź co bądź czło­wie­kiem, za któ­re­go Syn Boży cier­piał na krzy­żu;

tłu­ma­czy­ła mi zresz­tą bar­dzo mą­drze i ro­zum­nie we­dług tej dzie­cin­nej lo­gi­ki, co to boi się "pie­ru­na", że ona czu­je się upraw­nio­ną do po­jed­na­nia mnie z Bo­giem i t… d.

Z po­cząt­ku od­po­wia­da­łem, póź­niej mru­ży­łem oczy i uda­wa­łem śpią­ce­go, ale sio­stra mi­ło­sier­dzia wy­na­la­zła ze­mstę, bo gdym dzwo­nił, po­trze­bu­jąc cze­goś, uda­wa­ła, że nie sły­szy. W ten spo­sób wszyst­kie pra­wie moje po­trze­by za­leż­ne od sio­stry mi­ło­sier­dzia były nie­za­spo­ko­jo­ne.

Za­cią­łem się – po­sta­no­wi­łem nie żą­dać nic.

Spra­gnio­ny wody do pi­cia, lub ka­wał­ka cu­kru, któ­ry lu­bi­łem zwil­żać w mle­ku i ssać – ob­li­zy­wa­łem ze­schłym ję­zy­kiem ze­schłe war­gi, zło­rze­czy­łem św. in­kwi­zy­cji, ale nie dzwo­ni­łem, nie żą­da­łem ni­cze­go.

Za­kon­ni­ca zmie­ni­ła tak­ty­kę – sta­wa­ła się słod­ką i uprze­dza­ją­cą moje chę­ci, prze­pra­sza­ła za nie­za­leż­ne od niej zwło­ki, lub nie­wy­go­dy, co rusz to do mnie za­glą­da­ła, na jed­ną chwi­lę – ot czy nie po­trze­ba cze­go?

A po tych wszyst­kich sło­dy­czach tym sil­niej­sze żą­da­nie wy­peł­nie­nia obo­wiąz­ków chrze­ści­jań­skich, tym ka­te­go­rycz­niej­sza od­mo­wa i tym ostrzej­sza ura­za.

By­łem sam – je­den je­dy­ny na ca­łym świe­cie, bez odro­bi­ny przy­ja­cie­la, lub krew­nia­ka. Gruź­li­ca szyb­kie­mi kro­ka­mi par­ła na­przód. Z dnia na dzień za­bie­ra­ła mi reszt­ki sił i przy­tom­no­ści.

Tak wle­kły mi się dłu­gie, dłu­gie go­dzi­ny szpi­tal­ne, prze­su­wa­jąc przed oczy­ma strasz­ne, prze­ra­ża­ją­ce ha­lu­cy­na­cje.

Wtym razu pew­ne­go, naj­nie­ocze­ki­wa­niej dla mnie, w cel­ce mo­jej zja­wi­ła się naj­prze­pysz­niej­sza ko­bie­ta, jaką zna­łem w ży­ciu, ak­tor­ka mo­jej kil­ko­let­niej mi­ło­ści, sza­łu, klątw, pra­gnień.

Ko­cha­łem ją i ona wy­zna­wa­ła mi nie­jed­no­krot­nie swo­ją mi­łość, lecz nie wie­rzy­łem jej, by­łem za­zdro­sny, chcia­łem nie­po­dziel­no­ści. W ten spo­sób nie po­sia­dłem jej nig­dy.

Daw­niej, daw­niej kie­dyś, w po­cząt­ku na­szej zna­jo­mo­ści, ob­ją­łem na­mięt­nie jej ra­mio­na i przy­ci­ska­łem… Ona niby się bro­ni­ła i, prze­chy­la­jąc cu­dow­nie głów­kę, szep­nę­ła "aj… ra… ". Póź­niej się do­wie­dzia­łem, że mia­ła po­wie­dzieć: "ra­tuj­cie"! Nie zdą­ży­ła; usta­mi wpi­łem się w jej usta – resz­ta sy­lab za­mar­ła… Duży czar­ny go­łąb za­ło­po­tał w okno, od­sko­czy­li­śmy od sie­bie wy­lę­kli… I tak nie po­sia­dłem jej… Od­tąd na­zy­wa­łem ją za­wsze "Ajra".

W cho­ro­bie za­po­mi­na się o wie­lu rze­czach i oso­bach. Za­po­mnia­łem o Aj­rze.

– Ajra! Ajra! – szep­ta­łem te­raz w ra­do­snym zdzi­wie­niu, skąd się tu wzię­łaś?

– Skąd? czyż to dziw­ne? Cze­mu nie za­wia­do­mi­łeś, żeś cho­ry?

– Da­ruj – od­par­łem iro­nicz­nie – ale na­wet o mym po­grze­bie nie będę ni­ko­go za­wia­da­miał.

Cie­płą won­ną dło­nią za­mknę­ła mi usta.

– Ja chcę, że­byś żył – szep­nę­ła.

– Bo wi­dzisz, mnie ogrom­nie źle… ni­ko­go… – po­skar­ży­łem się.

– Wiem… wiem…

I temi ko­lo­ro­we­mi usta­mi przy­war­ła do mego czo­ła.

– Więc ko­cha! – my­śla­łem… – Przy­cho­dzi do ta­kie­go zde­chla­ka, do tego wszyst­kie­go, co tak wstręt­ne, nie­este­tycz­ne. I ca­łu­je!… Jak­że musi być sil­nym uczu­cie ta­kiej ko­bie­ty… I na­raz li­tość mnie wzię­ła nad sa­mym sobą, żem tak nie­bacz­nie wy­zbył się mego szczę­ścia… czy­ni­łem so­bie wy­rzu­ty, że by­łem nie­spra­wie­dli­wy dla niej. Klę­ka­łem w my­śli przed nią i bła­ga­łem ją o prze­ba­cze­nie. – O bo­ska! świę­ta Ajro! – wo­ła­łem… i ko­rzy­łem się… bło­go­sła­wi­łem jej przyj­ście.

A ona od­tąd co­dzień już przy­cho­dzi­ła.

Lek­kie­mi mo­ty­le­mi kro­ka­mi wpły­wa­ła jak srebr­ny sen, ci­cho zbli­ża­ła się na pa­lusz­kach, ba­cząc, aby mnie nie roz­bu­dzić, na wy­pa­dek, gdy­bym spał. Nie mo­głem nig­dy wi­dzieć jej przyj­ścia, bo le­ża­łem zwró­co­ny gło­wą do okna, lecz po­zna­wa­łem ją po sze­le­ście suk­ni i za­pa­chu fi­joł­ków.

– Ajra! – szep­ta­łem – ty?

– Ja – od­po­wia­da­ła i owie­wa­jąc mnie za­pa­chem fi­joł­ków i tym roz­kosz­nym cie­płem wło­sów, wła­ści­wym tyl­ko bru­net­kom, ca­ło­wa­ła w czo­ło…

A póź­niej kła­dła dło­nie na mo­jej wy­chu­dzo­nej twa­rzy i, mi­mo­wol­nie zni­ża­jąc głos do mego su­chot­ni­cze­go szep­tu, opo­wia­da­ła dziw­ne, prze­dziw­ne po­wie­ści…

Opo­wia­da­ła, jak ła­będź pły­wa­ją­cy po je­zio­rze, za­ko­chał się w wiej­skiej dziew­czy­nie i zo­stał póź­niej za­bi­ty przez inne ła­bę­dzie… Mó­wi­ła, jak raz za jej dzie­ciń­stwa przy­szła sta­ra cy­gan­ka i z ręki jej wró­ży­ła i roz­pła­ka­ła się i nic po­wie­dzieć nie chcia­ła, tyl­ko ją

Ajrą na­zwa­ła… Więc kie­dy ja ją po raz pierw­szy Ajrą na­zwa­łem, wy­lę­kła się tego imie­nia, bo zda­ło się jej, że cze­go cy­gan­ka od­wa­gi do­po­wie­dzieć nie mia­ła, to ja jej te­raz od­kry­ję… Opo­wia­da­ła, jak raz dzie­cię­ciem w wi­gil­ję św. Jana, przez całą noc sta­ła i rącz­ki wy­cią­ga­ła, bo nia­nia ją za­pew­ni­ła, że gwiazd­ki do dzie­ci do­brych wte­dy przy­cho­dzą… I wie­le, wie­le in­nych rze­czy opo­wia­da­ła…

– Ajra! kto cie­bie tak pięk­nie mó­wić na­uczył? – py­ta­łem.

Ona ro­bi­ła wte­dy ślicz­ne­go, roz­ka­pry­szo­ne­go anioł­ka i gło­sem dziec­ka szep­ta­ła:

– Ajra sia­ma na­uci­la… tu… tu… z głów­ki…

I w ser­cu su­chot­ni­ka gra­ły te cud­ne po­wie­ści co­raz rzew­niej, wsta­wa­ły jak pięk­ne wi­zje, któ­re przy­szły ostat­nie moje chwi­le me­lo­dja na­peł­nić i słoń­cem je owiać. Ajra, bo­sko-pięk­na Ajra, o prze­pysz­nych ra­mio­nach, za­tra­ca­ła dla mnie co­raz bar­dziej pier­wia­stek ma­ter­jal­ny, prze­sta­wa­łem ją poj­mo­wać zmy­sła­mi, nie mo­głem so­bie do­kład­nie zdać spra­wy, kto ona jest wła­ści­wie? ko­chan­ka? sio­stra? mat­ka?… cór­ka może? Sta­wa­ła się dla mnie ra­czej czymś abs­trak­cyj­nym, jak­by wi­do­mym sym­bo­lem cze­goś, co nie uro­dzi­ło się jesz­cze we mnie, ale było już poza mną; czymś, co trwa­ło już przed zie­mi na­ro­dze­niem i prze­trwa jej śmierć, ale we mnie ma na­stą­pić do­pie­ro… kie­dyś, kie­dyś… może już wkrót­ce. Czu­łem się szczę­śli­wym bez mia­ry smut­nym, sku­pio­nym szczę­ściem uśmiech­nię­tej re­zy­gna­cji.

Jed­na tyl­ko jesz­cze fa­tal­na trwo­ga przy­cho­dzi­ła do mnie i, gdy Ajry nie było przy mnie, kła­dła się u mego wez­gło­wia jak po­twór.

Był to sza­lo­ny, dzi­ki nie­mal strach przed św. in­kwi­zy­cją. A nuż za­kon­ni­ca znaj­dzie dro­gę do Ajry i na­uczy ją prze­ciw mnie spi­sko­wać.

– Do­ła­mią, do­ła­mią do resz­ty – my­śla­łem. Prze­czu­cie moje mia­ło się wkrót­ce urze­czy­wist­nić.

Na ko­ry­ta­rzu usły­sza­łem ci­chą roz­mo­wę za­kon­ni­cy z Ajrą… Zu­peł­nie tak jak wte­dy… ta­kie same szep­ty, któ­re umie­ra­ją­cy tyl­ko do­sły­szy…

– Na mi­łość Bo­ską! nie­chże pani wpły­nie… prze­cie to ty­dzień, dwa naj­wy­żej.

– Wszyst­kie­mi si­ła­mi, sio­stro!…

Za­tka­łem so­bie uszy pal­ca­mi, bo nie chcia­łem słu­chać da­lej tej po­twor­nej roz­mo­wy.

Tak mnie za­sta­ła Ajra… Nie sły­sza­łem na­wet jej wej­ścia…

– Spi­sek uknu­ty? – prze­sy­cza­łem na przy­wi­ta­nie. Przy­bla­dła… onie­mia­ła…

– No ten… z za­kon­ni­cą – szep­ta­łem – bę­dzie­cie mnie obie mę­czy­ły?

Ajra uśmiech­nę­ła się na­raz i mó­wi­ła!

– Cóż to mi szko­dzi­ło przy­rzec roz­fa­na­ty­zo­wa­nej de­wot­ce? Bę­dąc pew­ną, że ja za nią speł­nię tę mi­sję, prze­sta­nie cię sama mę­czyć… Czy źle zro­bi­łam?

I przy­mi­la­jąc się, po­wta­rza­ła z uśmie­chem:

– Cóż źle?… źle?

– A ty na­praw­dę nie my­ślisz o tym? – wy­szep­ta­łem z lę­kiem…

Nig­dy… ani jed­nym sło­wem…

Uspo­ko­iłem się do resz­ty.

– O ja­kaś ty do­bra – re­cho­ta­łem reszt­ka­mi ury­wa­ne­go szep­tu, któ­ry co­raz trud­niej od­ry­wa­łem od gar­dła.

– Do­bra? na­praw­dę do­bra? – py­ta­ła. – A ty­byś był rów­nież do­bry?

– Ja?!… py­tasz?…

Na­raz Ajra ogar­nę­ła mnie zim­nym, ku­piec­kim spoj­rze­niem rzeź­ni­ka. Zda­ło mi się, że w mó­zgu jej wa­ży­ła się w tej chwi­li ja­kaś zbrod­nia. Ot, jak­by mnie za gar­dło po­rwać mia­ła i udu­sić… Czu­łem nie­mal, jak łeb mi się trzę­sie i ję­zyk na bro­dę wy­sko­czył… Cof­ną­łem mi­mo­wo­li oczy od niej i przy­kry­łem je rzę­sa­mi. Trwa­ło to jed­nak tyl­ko chwi­lę. Twarz Ajry ła­god­nia­ła i pięk­nia­ła, w oczach za­gra­ła ci­cha, głę­bo­ka za­du­ma.

– Co ci jest Ajro? – py­ta­łem.

– Je­st­żem dziś inną, niż za­wsze?

– Wy­da­jesz mi się nie­czy­tel­ną… No­sisz myśl ja­kąś, któ­rej od­kryć się bo­isz.

– A je­że­li ją od­kry­ję?… – rze­kła po­wo­li.

I za­raz oczy rę­ka­mi za­sło­ni­ła, jak­by bo­jąc się, że sam wy­szar­pię z niej to, co z ta­kim wy­sił­kiem woli po­wie­dzieć mia­ła.

– Ajro! Ajro! Patrz… oto i ja za­sła­niam oczy, aby­śmy na­szych my­śli wi­dzieć nie mo­gli,.. Mów, co masz po­wie­dzieć.

– Do­brze… po­wiem. Ale daj mi sło­wo, że speł­nisz to, o co po­pro­szę.

– Moia naj­słod­sza! Czyż ja mam jesz­cze tyle mocy, aby co­kol­wiek na zie­mi speł­nić… Patrz! trup z odro­bi­ną ży­cia… Zero… Ka­wa­łek ze­psu­te­go cia­ła… Ja mam co speł­niać?… Ajro! sza­lo­na je­steś…

– A jed­nak gdy­byś mógł… Czyż wa­hał­byś się dla two­jej Ajry?…

– Gdy­bym mógł… Dro­ga! ty sama wiesz, czy­ni je­steś dla mnie. Wy­najdź rzecz w gra­ni­cach mo­jej moż­no­ści, a speł­nię ją dla cie­bie, by umrzeć spo­koj­niej.

– Więc speł­nisz? Przy­się­gnij, że speł­nisz…

– Do­brze, Ajro! Przy­się­gam… wszyst­ko uczy­nię, cze­go za­żą­dasz ode­mnie, a uczy­nić będę w moż­no­ści… Przy­się­gam, że speł­nię przed śmier­cią wszyst­ko, wszyst­ko, – bez ogra­ni­czeń – co mi po­dyk­tu­jesz, prócz tego, co żą­da­ła ode mnie za­kon­ni­ca.

– Bo… bo… wi­dzisz – mó­wi­ła z uśmie­chem – ja prze­cie wszyst­ko dla cie­bie uczy­ni­ła­bym.

– Wiem… Ty jed­na taka… Ale mów już… – na­le­ga­łem.

– Do­brze! za­raz… – mó­wi­ła z pew­nym drże­niem w gło­sie – ale za­kryj oczy, tak jak do­tąd.

Przy­mkną­łem oczy i osło­ni­łem je dło­nią. Ona mó­wi­ła ci­cho i trwoż­nie, ale szep­tem zbyt wy­raź­nym, abym mógł uro­nić choć jed­no słów­ko.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: