- W empik go
Halucynacje - ebook
Halucynacje - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 272 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Podejmując wydawnictwo puścizny Ludwika Stanisława Licińskiego, dajemy na początku tom utworów, objętych przez zmarłego artystę cyklem "Halucynacji". Część ich drukowaną była w warszawskim "Głosie" (za redakcji J. Wł. Dawida) i innych wydawnictwach; reszta – wraz z licznemi pracami, jak to bajki, szkice, studja etnograficzne – pozostała w rękopisach, których poeta już nie zdążył ogłosić drukiem ani w fragmentach, ani w wydaniu książkowym.
Zaskoczyła go śmierć.
W bujną porę, w piękne, wczesne jeszcze lato życia, kiedy inni, odeń mniejsi, siłą czasu, cierpliwości, umiejętnością gospodarzenia na targowisku kupna i sprzedaży słowa, zakładają na piaskach fundamenty pod sławę, rozgłos, uznanie, dobrobyt – zgasł Liciński w sanatorjum dla gruźlicznych w Otwocku pod Warszawą (ur. 17 kwietnia 1874 r. – zmarł 22 kwietnia 1908 r.).
Przyszła ta śmierć jako morał ludzki, kara za odstępstwo od planu życia, nakreślonego dla wyrabiaczy i zjadaczy chleba, jako pomsta bogów podziemnych za dary wyniosłej dumy, temperamentu, upalnej wyobraźni…. nieukładającej się w łatwe formy i kierunki….
Tym rychlej, tym mściwiej ułożyły go moce wraże do mogiły, którą sobie w pierwszej swej książce wyśpiewał ("Z pamiętnika włóczęgi" – Lwów, Altenberg, 1908).
Jeden to chyba jedyny z pośród młodszej gieneracji pisarzy wielki artysta o tak tragicznej bezdoli i jeden to chyba jedyny duch polski, co nie przepiększał męki ludzkiej, zbyt mężny, zbyt dumny, ażeby od realnej, żywej, niekłamanej potęgi zła uciec w "dostojne cisze" aktorów czystego piękna.
Cokolwiek się u nas zowie realizmem, – realizmu Licińskiego nie wyczerpuje.
Nędza, rozpacz, zbrodnia, wyzysk – mocarna, przezuchwała Rzeczy-wi-stość przepływała głębokim, czułym sumieniem artysty, jako napastujące go fermenty zarazy, od których się broni całą mocą swej jasnej natury, ogromem ukochania życia, miłością człowieka, który – nienawidzi nienawiści.
Powstają "Halucynacje" – widmowe przeżycia faktów, nabierających dla twórcy upiorności przez siłę, z jaką się wyobraźni narzucają, siłę pokonania i wyrzutu.
Wizjonerstwo Licińskiego sięga najczystszych źródeł duszy ludzkiej, przetwarzającej pierwszą bezpośrednią rzeczywistość na rzeczywistość wtórną, groźniejszą, jak rozrastająca się gorączka, uwikłaną, jak celna kula, w ścięgna i nerwy i od jedności życia i śmierci już nieodłączną…. Podobne są te "Halucynacje" do snów rannego lub agonizującego człowieka (wizja), do krótkich ocknień (śmiech, szyderstwo), niekiedy do przedśmiertnych krzyków ciała, nad którym operuje człowiek trzeźwy, obojętny ("Życie").
Linją twórczą Licińskiego jest bohaterstwo ducha: – sto niezabliźnionych ran, sto policzków, zadanych żelazną prawicą Arymana, sto śmiertelnych bojów – z Życiem o życie….
Zakapturzony idealista, nawet romantyk, jako każdy twórca, jest Liciński w nowszym piśmiennictwie polskim samotnym bez towarzyszy rycerzem, który w noc głuchą samowtór z mieczem swoim stanął u głównych wrót – Godności i Dumy Człowieka, ściągając na siebie wszystką wściekłość wroga, w czasie, kiedy inni, wzgardziwszy prometejskim trudem, przygrywają zniewieściałym rabom na fletni… w murach bezpiecznych.
Jeżeli się ten pojedynek jednego człowieka z bezmiarem zniszczenia zowie "donkiszoterją", to zwrotną wzajemnością śmiechu spada to słowo na głowy kabotynów sławy zazdrosnych o trwałość – długowieczność – błogostany swoich ocaleń.
Ludwikowi Licińskiemu, co wyszedł w świat z duszą czystą, wonną, jak noc wiosenna, zaś prawem ludzkim już w trzydziestoleciu życia powracał zatruty, samotniejszy od dożywotnich więźniów celi, – "donkiszoterja" służy jako wieczne dostojeństwo dziecka zabłąkanego między łotry i fałszerze.
………………………
Zaniechaliśmy tu życiorysu dat. Lata, spędzone przezeń na tułaczce, uciekają od ścisłej opowieści. Drogi, któremi przebiegał artysta, stoją dla umiejących czytać w pamiętnikach i pochodach ducha – w "Z pamiętnika Włóczęgi" i "Halucynacjach" – otworem.
Nie był zresztą Liciński z tych, którzy się sławy "dorabiają". Duch – "wieczny rewolucjonista" – zajaśniał wysoko i spadł, jak skra w parnej nocy wiosennej, w 34 r. życia.
Bajka
Halucynacje:
GOŚĆ – AJRA – Z PONURYCH NOCY – DZIWNE RZECZY – ZBRODNIA – TŁO I OBRAZ – DYZIO – MOJE OPOWIADANIA – POLICZEK – NA CMENTARZU – PO ŚMIERCI – SZCZURY – MAŁY EPILOG
Sen o bajce
Bajka
Pamiętasz? Była dziewczynka maleńka… Poszepty wiosny spływały po jej ramionach, jak włosy przecudne, a złote włosy biegły za poszeptami wiosny, jak fale, i nie roztrącały się wzajem, lecz łączyły niby w złotopienny potok… Księżyc patrzył cicho i niesłychanie smutno. A dziecko patrzyło ciągle w ten smutny niesłychanie księżyc, i wydało mu się, że życie jest zimne, jak mgła i, jak macocha niedobre. Wyziębi, wystudzi, a ludziom kwiatów potrzeba i słońca. I mała dziewczynka marzyła, że kędyś dla ludzi rosną kwiaty o twarzach anielic, czasem płomienne czerwienią oburzeń, jak pożary, a czasem białe i ciche, jak myśl o najbielszym kochaniu, a czasem tylko półsennej myśli widzialne, jak pocałunek pieśni. Marzyła moce i zjawy przecudne, marzyła rzeczywistości, z potężnej myśli poczęte, marzyła śliczne, pełne czaru. Marzyła duszę bratnią, która ją słyszy, tylko przyjść jeszcze nie może, sadami rozkwitłych czereśni zejdzie, marzyła duszę bratnią.
I nocy onej, gdy księżyc tak cicho gadał i smutno, szedł przez świat młodzieniec. Myślał o ludziach złych i szkodliwych, jak ukąszenie skorpjona. O marnych, lichych i podstępnych myślał ludziach, co się czołgają po ziemi, jak żmije; o ołtarzach z drewna, na których rozparli się handlarze dusz. Myślał, i gniew w nim kipiał. Nagle spojrzał w smutny niesłychanie księżyc i uczuł, jak cichnie w nim dusza. Marzył teraz kwiaty o twarzach anielic; marzył moce i zjawy przecudne; marzył duszę siostrzaną, która go słyszy, tylko przyjść jeszcze nie może, marzył duszę siostrzaną.
Od tej chwili wiele czasu minęło. Dziewczynka stała się kobietą, młodzieniec wyrósł na mężczyznę.
I spotkali się…
Księżyc był cichy i niesłychanie smutny, jak wtedy, a oni przez ten księżyc cichy i niesłychanie smutny spojrzeli na siebie, i nagle oczy rozwarły im się szeroko. W tej chwili przypomnieli sobie inny księżyc, cichy i niesłychanie smutny, jakby przed tysiącem lat, jakby wczoraj dopiero, i poznali coś, czego dotąd nie widzieli, i wszystko, o czym białe noce marzyli.
To był sen może, ale sny długo żyją czasami…
Dnia 18. kwietnia 1908.
HalucynacjeGOŚĆ.
Była to jedna z tych twarzy potwornych, które, cmentarnym majakom podobne, zawisają nad oczami przerażeniem, jak upiory grozy. Nie pamiętam ani koloru oczu, ani kształtów nosa, była to bowiem dziwna twarz bez rysunku, jak bywa czasem we wspomnieniu zdrada kochanki. Wyraz jeno pozostanie w duszy, choć rysunek się zatrze i zblaknie…
Gość mój wszedł gwałtownie i niespodziewanie, jak wchodzi do pokoju artysty widmo głodu. Król jednak raczej, niż rzezimieszek, szatan prędzej, niż filister, wisielec – niż żebrak – gość mój wszedł pełen godności, poważny, majestatyczny. Nie przedstawiał się, choć był mi nieznajomy; nie witał się, choć wchodził… po co? obaj czuliśmy, że tak właśnie powinno być, nie inaczej… Mój gość… ja… są chwile, kiedy się takie rzeczy rozumie…
Z obojętnej, pergaminowej twarzy padł na mnie przelotny uśmiech współczucia nawpół pogardliwego, nawpół wyzywającego.
Usiadł przy mnie… Patrzył, ale już nie we mnie – nie wiem: jakby w ziemię, jakby w długie kościste palce, które przesuwał po czole, po twarzy, a później odrywał je niby, odsuwał od siebie, jakby sam chciał się zahypnotyzować, jakby chciał je wydłużyć, wyciągnąć… może odmierzał własną duszę. Długie ciężkie milczenie stało między nami, jak burza gradowa stoi między niebem a ziemią. Czułem, że w życiu moim coś się przełamie i pęknie.
Wstręt i obawa, nienawiść i niepewność, pchały mnie do mego gościa, ostrzyły moją ciekawość.
Cała moja wola leżała pod stopami przybysza, jak dziecię u nóg piastunki.
– Więc niech się już dzieje – myślałem.
– Dramat piszesz? – spytał lodowym głosem.
– Tak – odparłem – dramat piszę.
– Z życia?
– Z życia.
– I długoś dmuchał w serca ludzkie? I umiałeś brać ich pod żeberka tak, wiesz? mądrze?… sprytnie?… żeby to wyśpiewało wszystko… co? hę?… tam… z samego dna?
– Zdaje mi się, żem studjował nietylko rozumem.
– Wiem… wiem… lazłeś w to błotko, w te śmietniki… przykładałeś łapy do tych pudlich serc.
– Nie! tylko płakałem tam, gdzie inni się śmiali, oddawałem hołdy tam, gdzie inni gardzili, kochałem, tuliłem…
– Kochałem, tuliłem… wiem, wiem… Otóż to zasada… ukochać… I naraz z takiego śmietnika bryźnie ludzka łza… prawda? jak djamenty… Dużoś ich uzbierał?…
– Więcej niż starczy życia na odlewanie ich w formy sztuki…
– Jak, jak powiedziałeś? w formy sztuki? A więc dla sztuki?… co?…
– Nie, nie dla sztuki… Oddam je sztuce, ale zbierałem nie dla sztuki…
– To na jedno wychodzi… A zresztą – frazesy… Dumny jestem, że znalazłem artystę, który zajrzał aż tam, w samo podziemie mętu. I nie poparzyłeś sobie estetyki?
– Owszem, poparzyłem serce, że dziś chodzę obolały, jak łza…
– Wiem… wiem… Śledziłem twoje kroki od pierwszego świadomego wyjścia z domu. Widziałem, jak dusza twa padała i podnosiła się, płakała i śmiała się, gardziła i miłowała.
– Tak, aż ukochała bez ograniczeń.
– Widziałem, jak stanąłeś nad ludzkim mrowiskiem, jak zajrzałeś twarzą w twarz obłudzie i podłości, brzydocie i hańbie, aby ukazać pod niemi niebo drzemiących pragnień i czystość lilji białych. Pamiętasz tego rzezimieszka, co nie zdążył jeszcze krwi ze sztyletu otrzeć, a już z cynicznym uśmiechem szedł w objęcia czternastolatek… I pamiętasz jego rozmowę ostatnią?…
– Pamiętam… Jaka to bogata natura… Jakim on czasem umiał być dzieckiem… Jak dobrym, jak zadziwiająco dobrym!
– Widzisz… więc nie był złym?
– Złym? czyż może być człowiek złym? Biednym raczej, zbrukanym, niezaradnym, ale złym? nigdy!…
– I takiemi będą ludzie w twoim dramacie?
– Tak, takiemi będą, jakiemi są… Niech im pęka serce, niech nad głowami warczą im pioruny, niech los ich spycha na bezdroża nędzy i występku, a oni, jak anieli, niech powstają do promiennych snów.
– A pamiętasz tego anioła powiewnego, co ci wywichnął skrzydła i odciski na duszy wydeptał?
– O nie wspominaj!… przeszło, przebolało… Może i tam drzemały wieszcze struny… Nie poruszyłem, nie umiałem zbudzić.
– A pamiętasz szczekającą tłuszczę tych tam półbogów, co się twojemi sędziami mienili? Hę? hę? co? Pamiętasz? Pamiętasz, jak swojemi lilipuciemi stopami dreptali koło twojego kościoła i szydzili? Co? tylko wieży dosięgnąć nie mogli – drabinki zabrakło. Prawda? A wiesz, gdzie cię zepchnąć chcieli? Czy nieświadomość tylko niemi kierowała? Nie zawiść, nie podłość wrodzona? Nie zapomniałżeś tych kapłanów – rzezimieszków cnót narodowych?
– I to już przeszło… Pogardę im rzuciłem i przeszedłem mimo. Nizcy, marni…
– Aha, widzisz… nizcy, marni… Po miljon kroć nizcy i marni. A ty ich chcesz na pjedestał? Toż wyborowsi z ludzi, a gdzież podziejesz jeszcze marniejszych? Co? Tych naprzykład poczciwców o duszy dorobkiewiczów, co pluli w twoje słońce, bo się mienili krewnemi twego ciała. Czemuś pokazywał im człowieka? Czemuś nie był cnotliwym hultajem?
– Zasłoń przede mną to wspomnienie, bo dotąd czuję rumieniec policzków na twarzy. Kiedym ich wzgardą pożegnał, zaprzysiągłem nie myśleć o nich.
– Czemu dygocesz, jak pojmane ptaszę? Wszak serce ci nie pękło wtedy? I pomyśl zresztą, cześć i miłość ich otacza… Tyż jeden kląć ich będziesz?
– O! niech przeklętą będzie ta trująca cnota poczciwców.
– O tak… niech będzie przeklętą… Źli i marni, głupi i bezwstydni, słabi i bezczelni, świecące łachmany własnych podłości, to są ludzie. Zbyt słabi, by iść samopas, tłumami prą naprzód i wyją, przeklinają, zębami i obuchami miażdżą wszystko, co nie z nich wylęgłe.
– Boże! Boże! Ile miljonów wieków się przetoczy, zanim to wszystko się odrodzi.
– Odrodzi? Ty wierzysz w odrodzenie? Przyjrzej się temu ludzkiemu szczenięciu, jak wzrastało, jak pełzało na czworakach zabobonne, złe, głupie, aby coraz bałamutniejszym zabobonem obalić stary, prostszy. Jak ma się odrodzić to rozbójników plemię?
– Czemu rozdmuchujesz we mnie nienawiść, która już kochać umiała?
– Kochać? ty? Pomyśl! ten kretynizm? Tę brzydotę, która ci napluje w każdą tęczę? Ty ich ukochasz? ty? artysta? Nie potrafiszże się wznieść wyżej nad te barłogi? Nie położyszże swojej myśli na krawędzi tego, skąd się zaczyna Nieskończoność? Gardź nimi, depc, pomiataj!
– Rozbiłeś myśl moją na kawałki, jak szklane naczynie. Druzgi się rozsypały, a ja…
– A ty?… co? mów!…
– Nie wiem… daj mi myśli skupić.
– Czekaj… Ja ci odkryję prawdę. Znasz ją, lecz boisz się przyznać do niej. Natęż dobrze uwagę… Skupić się staraj…
– Mów. wiesz, że zagrasz na mnie, jak zechcesz. Więc graj.
– Nie potrzebuję grać… Ty jesteś muzykiem.
– A ktoś ty?
– Ja?… czekaj! nie dokończyłem. Odkryję ci prawdę. Czyś nigdy nie czuł, że jesteś bogiem? Milczysz?
– Jak to rozumiesz?
– Mocno, mocno myśl natęż…
– Po coś ty przyszedł do mnie?
– Czemu pytanie to nie stanęło wcześniej między nami?
– Bo… było niepotrzebne.
– A teraz?
– Teraz? Wygrałeś gościu! Także niepotrzebne.
– A reszta?
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– Mówię o twoim pochodzeniu.
– I to wygrałeś, gościu.
– A dramat napiszesz?
– Napiszę…
– Jacyż ludzie w nim będą?
– Mali i brutalni, przebiegli i złośliwi, słabi i bezczelni, przewrotni i rozuzdani. Takiemi ich stworzę, jacy są… Niech pełzają, niech przerażają, niech budzą wstręt i odrazę. Niech szczekają i wyją, niech prą się jedni na drugich, jak szakale, i niech świecą w sztucznych światłach, jak upiory.
– Takżeś ich znienawidził?
– Całą pogardą szyderstwa, całą potęgą mego twórczego "ja".
– I jesteś pewny, że oni trzymają miarę twej pogardy. A jeśliś nie wysłuchał wszystkicli tych dźwięków co się szamocą o ściany serc, jak niejedna boska nuta, co w tobie gra?
– Co?… oni?… te, te błotne żmije?… te niegasnące klątwy?… ha… ha… śmiej się gościu… ha… ha…
– I ty dramat piszesz? ty?
Gość spojrzał na mnie okiem zimnego szyderstwa i powtórzył raz jeszcze:
– I ty dramat chcesz pisać?
Porwałem na stole stojący lichtarz i cisnąłem go w łeb gościowi… W sam łeb! Rozwalić mózgownicę, w której te zimne oczy mieszkają. Lecz lichtarz upadł z hałasem na ziemię, a gość mój wpatrywał się we mnie zimnym, stalowym spojrzeniem, od którego ziębnie myśl.
W oczach jego wygasły już resztki ironji i pozostał tylko niemy spokój, co duszę obraca naokoło.
Nie wiedziałem i dotąd nie wiem, kim on był, ale czułem, że muszę go zamordować, bo w przeciwnym razie on zamorduje mi duszę. Myśl ta utkwiła we mnie jak kula, postanowienie wołało czynu.
Naraz spostrzegłem na stole długi wązki nóż.Ścisnąłem ręką stalowe narzędzie i zamierzyłem się na gościa.
Lecz on powstał wtedy wolno i powoli, powoli, nie usiłując się bronić, ale jakby nie czując niebezpieczeństwa, zmierzał ku drzwiom.
Przy drzwiach przystanął jeszcze na chwilę i, nie oglądając się zupełnie na mnie, strzepnął palcem pyłek z kapelusza i wyszedł.AJRA.
Gruźlica szybkiemi krokami parła naprzód. Z dnia na dzień zabierała mi resztki sił i przytomności. Nocami upały gorączki odpędzały sen i nawoływały ciężkie męczące majaki. Byłem sam – jeden jedyny na całym świecie, bez odrobiny przyjaciela, lub krewniaka.
Wszystkie stosunki z ludźmi pozrywałem jeszcze w zaczątku choroby, resztki węzłów rwały się same przez się, z prawa choroby, ludzkiej wrażliwości i t… d.
Usługująca mi stróżka, nie mogąc w niczym zadowolnić moich kaprysów, najpierw się niecierpliwiła i mamrotała półgłosem, później sarkała i zrzędziła, a wkońcu obsypywała mnie gradem brutalnej niechęci.
– Pan to ni Bogu, ni ludziom – mówiła. – Przyniosę co… niedobre… Mleko – za kwaśne, chleb za suchy. Przecie kupuję tam, gdzie wszyscy. Łóżko prześcielę – źle. Lekarstwo podam – źle. Sam anioł by nie wytrzymał. A o spowiedzi ani dudu. Zara by się polepszyło. O Jezu Marjo! jak to insze ludzie nad grobem stoją, a nie chcą przyjąć, co im Pan Bóg ochwiaruje.
Byłem sam – jeden jedyny na całym świecie, bez odrobiny przyjaciela, lub krewniaka. Postanowiłem się przenieść do szpitala.
Słoneczną szpitalną celkę powitałem z uczuciem rozkoszy i ulgi. Niedaleko za oknem chwiały się i szeleściały liśćmi kasztany. Ta zieleń, której od tak dawna nie widziałem, dziwnie łączyła mnie z życiem. Czułem się zdrowszy, silniejszy.
Całemi godzinami wpatrywałem się w liście i spokojniej zasypiałem.
Atoli szczęście moje chwilowe niedługo trwało.
Już czwartego dnia do celki mej zapukała stróżka.
Przyniosła mi jakąś pozostawioną w mieszkaniu drobnostkę, sprzęcik nic nie znaczący.
Przyjście jej niemile mnie dotknęło.
Z przebiegle namaszczonej twarzy wyczytałem jakiś szatański podstęp. Miała przytym w oczach suchy cynizm bogobojności, który mnie zawsze przerażał. Był to wzrok oprawcy, który z litanją na ustach obdziera skórę. Wiedziałem, pewny niemal byłem, że ten puszczyk-stróżka przynosi mi wróżbę nieszczęścia.
Jakoż nie omyliłem się. Po wyjściu jej usłyszałem cichą rozmowę na korytarzu. To ona rozmawiała z siostrą miłosierdzia. Mówiły o mojej zatraconej duszy, której trzeba było co rychlej spowiedzi.
– Jakto? więc nieprawda, moja kobieto? A mówi mi, że się spowiadał tydzień temu.
– O nieprawda, dobrodziejko! nieprawda!… Odtąd zaczęły się inkwizytorskie wizyty siostry miłosierdzia.
Tłumaczyła mi, że nie mogę przecie zdechnąć jak bydlę, że mam rozum i duszę; że jestem bądź co bądź człowiekiem, za którego Syn Boży cierpiał na krzyżu;
tłumaczyła mi zresztą bardzo mądrze i rozumnie według tej dziecinnej logiki, co to boi się "pieruna", że ona czuje się uprawnioną do pojednania mnie z Bogiem i t… d.
Z początku odpowiadałem, później mrużyłem oczy i udawałem śpiącego, ale siostra miłosierdzia wynalazła zemstę, bo gdym dzwonił, potrzebując czegoś, udawała, że nie słyszy. W ten sposób wszystkie prawie moje potrzeby zależne od siostry miłosierdzia były niezaspokojone.
Zaciąłem się – postanowiłem nie żądać nic.
Spragniony wody do picia, lub kawałka cukru, który lubiłem zwilżać w mleku i ssać – oblizywałem zeschłym językiem zeschłe wargi, złorzeczyłem św. inkwizycji, ale nie dzwoniłem, nie żądałem niczego.
Zakonnica zmieniła taktykę – stawała się słodką i uprzedzającą moje chęci, przepraszała za niezależne od niej zwłoki, lub niewygody, co rusz to do mnie zaglądała, na jedną chwilę – ot czy nie potrzeba czego?
A po tych wszystkich słodyczach tym silniejsze żądanie wypełnienia obowiązków chrześcijańskich, tym kategoryczniejsza odmowa i tym ostrzejsza uraza.
Byłem sam – jeden jedyny na całym świecie, bez odrobiny przyjaciela, lub krewniaka. Gruźlica szybkiemi krokami parła naprzód. Z dnia na dzień zabierała mi resztki sił i przytomności.
Tak wlekły mi się długie, długie godziny szpitalne, przesuwając przed oczyma straszne, przerażające halucynacje.
Wtym razu pewnego, najnieoczekiwaniej dla mnie, w celce mojej zjawiła się najprzepyszniejsza kobieta, jaką znałem w życiu, aktorka mojej kilkoletniej miłości, szału, klątw, pragnień.
Kochałem ją i ona wyznawała mi niejednokrotnie swoją miłość, lecz nie wierzyłem jej, byłem zazdrosny, chciałem niepodzielności. W ten sposób nie posiadłem jej nigdy.
Dawniej, dawniej kiedyś, w początku naszej znajomości, objąłem namiętnie jej ramiona i przyciskałem… Ona niby się broniła i, przechylając cudownie główkę, szepnęła "aj… ra… ". Później się dowiedziałem, że miała powiedzieć: "ratujcie"! Nie zdążyła; ustami wpiłem się w jej usta – reszta sylab zamarła… Duży czarny gołąb załopotał w okno, odskoczyliśmy od siebie wylękli… I tak nie posiadłem jej… Odtąd nazywałem ją zawsze "Ajra".
W chorobie zapomina się o wielu rzeczach i osobach. Zapomniałem o Ajrze.
– Ajra! Ajra! – szeptałem teraz w radosnym zdziwieniu, skąd się tu wzięłaś?
– Skąd? czyż to dziwne? Czemu nie zawiadomiłeś, żeś chory?
– Daruj – odparłem ironicznie – ale nawet o mym pogrzebie nie będę nikogo zawiadamiał.
Ciepłą wonną dłonią zamknęła mi usta.
– Ja chcę, żebyś żył – szepnęła.
– Bo widzisz, mnie ogromnie źle… nikogo… – poskarżyłem się.
– Wiem… wiem…
I temi kolorowemi ustami przywarła do mego czoła.
– Więc kocha! – myślałem… – Przychodzi do takiego zdechlaka, do tego wszystkiego, co tak wstrętne, nieestetyczne. I całuje!… Jakże musi być silnym uczucie takiej kobiety… I naraz litość mnie wzięła nad samym sobą, żem tak niebacznie wyzbył się mego szczęścia… czyniłem sobie wyrzuty, że byłem niesprawiedliwy dla niej. Klękałem w myśli przed nią i błagałem ją o przebaczenie. – O boska! święta Ajro! – wołałem… i korzyłem się… błogosławiłem jej przyjście.
A ona odtąd codzień już przychodziła.
Lekkiemi motylemi krokami wpływała jak srebrny sen, cicho zbliżała się na paluszkach, bacząc, aby mnie nie rozbudzić, na wypadek, gdybym spał. Nie mogłem nigdy widzieć jej przyjścia, bo leżałem zwrócony głową do okna, lecz poznawałem ją po szeleście sukni i zapachu fijołków.
– Ajra! – szeptałem – ty?
– Ja – odpowiadała i owiewając mnie zapachem fijołków i tym rozkosznym ciepłem włosów, właściwym tylko brunetkom, całowała w czoło…
A później kładła dłonie na mojej wychudzonej twarzy i, mimowolnie zniżając głos do mego suchotniczego szeptu, opowiadała dziwne, przedziwne powieści…
Opowiadała, jak łabędź pływający po jeziorze, zakochał się w wiejskiej dziewczynie i został później zabity przez inne łabędzie… Mówiła, jak raz za jej dzieciństwa przyszła stara cyganka i z ręki jej wróżyła i rozpłakała się i nic powiedzieć nie chciała, tylko ją
Ajrą nazwała… Więc kiedy ja ją po raz pierwszy Ajrą nazwałem, wylękła się tego imienia, bo zdało się jej, że czego cyganka odwagi dopowiedzieć nie miała, to ja jej teraz odkryję… Opowiadała, jak raz dziecięciem w wigilję św. Jana, przez całą noc stała i rączki wyciągała, bo niania ją zapewniła, że gwiazdki do dzieci dobrych wtedy przychodzą… I wiele, wiele innych rzeczy opowiadała…
– Ajra! kto ciebie tak pięknie mówić nauczył? – pytałem.
Ona robiła wtedy ślicznego, rozkapryszonego aniołka i głosem dziecka szeptała:
– Ajra siama naucila… tu… tu… z główki…
I w sercu suchotnika grały te cudne powieści coraz rzewniej, wstawały jak piękne wizje, które przyszły ostatnie moje chwile melodja napełnić i słońcem je owiać. Ajra, bosko-piękna Ajra, o przepysznych ramionach, zatracała dla mnie coraz bardziej pierwiastek materjalny, przestawałem ją pojmować zmysłami, nie mogłem sobie dokładnie zdać sprawy, kto ona jest właściwie? kochanka? siostra? matka?… córka może? Stawała się dla mnie raczej czymś abstrakcyjnym, jakby widomym symbolem czegoś, co nie urodziło się jeszcze we mnie, ale było już poza mną; czymś, co trwało już przed ziemi narodzeniem i przetrwa jej śmierć, ale we mnie ma nastąpić dopiero… kiedyś, kiedyś… może już wkrótce. Czułem się szczęśliwym bez miary smutnym, skupionym szczęściem uśmiechniętej rezygnacji.
Jedna tylko jeszcze fatalna trwoga przychodziła do mnie i, gdy Ajry nie było przy mnie, kładła się u mego wezgłowia jak potwór.
Był to szalony, dziki niemal strach przed św. inkwizycją. A nuż zakonnica znajdzie drogę do Ajry i nauczy ją przeciw mnie spiskować.
– Dołamią, dołamią do reszty – myślałem. Przeczucie moje miało się wkrótce urzeczywistnić.
Na korytarzu usłyszałem cichą rozmowę zakonnicy z Ajrą… Zupełnie tak jak wtedy… takie same szepty, które umierający tylko dosłyszy…
– Na miłość Boską! niechże pani wpłynie… przecie to tydzień, dwa najwyżej.
– Wszystkiemi siłami, siostro!…
Zatkałem sobie uszy palcami, bo nie chciałem słuchać dalej tej potwornej rozmowy.
Tak mnie zastała Ajra… Nie słyszałem nawet jej wejścia…
– Spisek uknuty? – przesyczałem na przywitanie. Przybladła… oniemiała…
– No ten… z zakonnicą – szeptałem – będziecie mnie obie męczyły?
Ajra uśmiechnęła się naraz i mówiła!
– Cóż to mi szkodziło przyrzec rozfanatyzowanej dewotce? Będąc pewną, że ja za nią spełnię tę misję, przestanie cię sama męczyć… Czy źle zrobiłam?
I przymilając się, powtarzała z uśmiechem:
– Cóż źle?… źle?
– A ty naprawdę nie myślisz o tym? – wyszeptałem z lękiem…
Nigdy… ani jednym słowem…
Uspokoiłem się do reszty.
– O jakaś ty dobra – rechotałem resztkami urywanego szeptu, który coraz trudniej odrywałem od gardła.
– Dobra? naprawdę dobra? – pytała. – A tybyś był również dobry?
– Ja?!… pytasz?…
Naraz Ajra ogarnęła mnie zimnym, kupieckim spojrzeniem rzeźnika. Zdało mi się, że w mózgu jej ważyła się w tej chwili jakaś zbrodnia. Ot, jakby mnie za gardło porwać miała i udusić… Czułem niemal, jak łeb mi się trzęsie i język na brodę wyskoczył… Cofnąłem mimowoli oczy od niej i przykryłem je rzęsami. Trwało to jednak tylko chwilę. Twarz Ajry łagodniała i piękniała, w oczach zagrała cicha, głęboka zaduma.
– Co ci jest Ajro? – pytałem.
– Jestżem dziś inną, niż zawsze?
– Wydajesz mi się nieczytelną… Nosisz myśl jakąś, której odkryć się boisz.
– A jeżeli ją odkryję?… – rzekła powoli.
I zaraz oczy rękami zasłoniła, jakby bojąc się, że sam wyszarpię z niej to, co z takim wysiłkiem woli powiedzieć miała.
– Ajro! Ajro! Patrz… oto i ja zasłaniam oczy, abyśmy naszych myśli widzieć nie mogli,.. Mów, co masz powiedzieć.
– Dobrze… powiem. Ale daj mi słowo, że spełnisz to, o co poproszę.
– Moia najsłodsza! Czyż ja mam jeszcze tyle mocy, aby cokolwiek na ziemi spełnić… Patrz! trup z odrobiną życia… Zero… Kawałek zepsutego ciała… Ja mam co spełniać?… Ajro! szalona jesteś…
– A jednak gdybyś mógł… Czyż wahałbyś się dla twojej Ajry?…
– Gdybym mógł… Droga! ty sama wiesz, czyni jesteś dla mnie. Wynajdź rzecz w granicach mojej możności, a spełnię ją dla ciebie, by umrzeć spokojniej.
– Więc spełnisz? Przysięgnij, że spełnisz…
– Dobrze, Ajro! Przysięgam… wszystko uczynię, czego zażądasz odemnie, a uczynić będę w możności… Przysięgam, że spełnię przed śmiercią wszystko, wszystko, – bez ograniczeń – co mi podyktujesz, prócz tego, co żądała ode mnie zakonnica.
– Bo… bo… widzisz – mówiła z uśmiechem – ja przecie wszystko dla ciebie uczyniłabym.
– Wiem… Ty jedna taka… Ale mów już… – nalegałem.
– Dobrze! zaraz… – mówiła z pewnym drżeniem w głosie – ale zakryj oczy, tak jak dotąd.
Przymknąłem oczy i osłoniłem je dłonią. Ona mówiła cicho i trwożnie, ale szeptem zbyt wyraźnym, abym mógł uronić choć jedno słówko.