- W empik go
Hamish Macbeth i śmierć obcego - ebook
Hamish Macbeth i śmierć obcego - ebook
Najbardziej znienawidzony mieszkaniec najbardziej ponurego miasta Szkocji pływa brzuchem do góry w zbiorniku pełnym skorupiaków. Gdy wszyscy martwią się, żeby na stoły najznakomitszych brytyjskich restauracji trafiły wyłącznie towarzyszące mu homary, na talerzu Hamisha Macbetha ląduje szyta grubymi nićmi afera. Tym razem będzie musiał uporać się z naczelnym inspektorem, który chce zatuszować sprawę morderstwa, z piękną dziewczyną, która usiłuje go uwieść, oraz z mordercą, który już szykuje kolejną ucztę.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9789979645016 |
Rozmiar pliku: | 528 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Tom 1. Hamish Macbeth i śmierć plotkary
Tom 2. Hamish Macbeth i śmierć łajdaka
Tom 3. Hamish Macbeth i śmierć obcego
Tom 4. Hamish Macbeth i śmierć żony idealnej
Tom 5. Hamish Macbeth i śmierć bezwstydnicy
Tom 6. Hamish Macbeth i śmierć bufona
Tom 7. Hamish Macbeth i śmierć żartownisia
Tom 8. Hamish Macbeth i śmierć obżartucha
Tom 9. Hamish Macbeth i śmierć wędrowca
Tom 10. Hamish Macbeth i śmierć uwodzicielaROZDZIAŁ PIERWSZY
Widzisz, szczęśliwy głupcze,
Nic go to nie obchodzi,
Tyle bym dał, by być głupcem,
Mój Boże! A może nim jestem!
Anonim
Posterunkowy Hamish Macbeth siedział w małym wiejskim autobusie, który wywoził go daleko od mieściny Lochdubh — daleko od zachodniego wybrzeża Sutherland i daleko od macierzystego posterunku policji. Jego pies Towser, wielki żółtawy kundel, położył dużą łapę na kolanie swego pana, ale policjant nawet tego nie zauważył. Psisko westchnęło, zajęło siedzenie obok niego i także zaczęło wyglądać przez okno.
Kierowca autobusu był nowy.
— Żadnych psów na siedzeniach — burknął znad ramienia. Był zdecydowany nie dać się zastraszyć mundurowi Hamisha.
Posterunkowy w odpowiedzi posłał mu puste i głupkowate spojrzenie. Kierowca, Szkot z nizin, który uważał wszystkich mieszkańców gór za głupszych z natury, stwierdził, że nie ma sensu drążyć tematu.
Co sprawiło, że Hamish Macbeth wyglądał na otępiałego? Nieszczęście. Wydawało się, że zaledwie chwilę temu siedział szczęśliwy i spokojny na swoim posterunku policji w Lochdubh, aż tu nagle przyszedł rozkaz, by zastąpić sierżanta MacGregora w miasteczku Cnothan, skupisku małych gospodarstw w krainie Sutherland. Na próżno Hamish na poczekaniu wymyślił falę przestępstw w Lochdubh. Odpowiedziano mu, że ochrona okazjonalnie tłuczonych żon oraz aresztowanie pijaczka raz na dwa miesiące nie podnoszą jeszcze poziomu przestępczości. Miał po prostu zamknąć swój posterunek i pojechać do Cnothan autobusem, jako że sierżant MacGregor ponoć zostawił tam dla niego samochód w dobrym stanie.
Hamish nienawidził zmian tak samo, jak nie cierpiał pracy. W Lochdubh, tuż obok posterunku policji, dzierżawił niewielkie gospodarstwo, gdzie trzymał stadko owiec, którym teraz musiał zaopiekować się sąsiad. Macbeth dorabiał na boku całkiem dobrze — z racji swojej małej hodowli, kłusownictwa i nagród pieniężnych, które wygrywał latem na górskich zawodach biegaczy. Wszystko, co zdołał zaoszczędzić, wysyłał do swoich krewnych: matki, ojca, braci i sióstr w Cromarty. W Cnothan posterunkowy nie spodziewał się żadnego łatwego zarobku.
Gospodarze lub farmerzy z nizin zawsze potrzebowali dodatkowego zajęcia. Ich gospodarstwa rolne lub dzierżawione pola były zazwyczaj zbyt małe, by zapewnić im pełne utrzymanie. Rolnicy byli więc zarazem listonoszami, leśniczymi, sklepikarzami i w rzadkich przypadkach — takich jak Hamisha Macbetha — policjantami.
Nastał już koniec stycznia, a północ Szkocji wciąż spowita była niekończącą się nocą. Słońce wschodziło krótko po dziewiątej, chmurzyło się na horyzoncie przez kilka godzin i zachodziło około drugiej po południu. Pola były brązowe i postrzępione, wrzosowiska posępne, a przemoczone deszczem pustkowia i upiorne kłęby mgły otaczały zbocza wysokich gór.
Autobusem jechała zaledwie garstka pasażerów. Siostry Currie, Jessie i Nessie, dwie stare panny, mieszkanki Lochdubh, rozmawiały wysokimi, piskliwymi głosami.
— Czy nie mówię ci właśnie o tym, Nessie? — niósł się głos Jessie. — W zeszłym tygodniu poszłam do Towarzystwa Królewskiego Zapobiegania Okrucieństwom wobec Zwierząt w Strathbane i powiedziałam temu człowiekowi:
— Potrzebuję humanitarnej pułapki, żeby złapać tchórzofretkę, która atakuje nasze kaczki.
On daje mi ją i mówi:
— Weź tę humanitarną pułapkę i humanitarnie złap swoją tchórzofretkę, a potem, jeśli chcesz znać moje zdanie, humanitarnie zatłucz tego małego drania na śmierć.
— Co to się wyrabia! I to on powinien być przeciw okrucieństwu. Napisałam do naszego posła parlamentu z wyrazami największej skargi.
— Opowiadałaś mi to już ze sto razy — narzekała Nessie. — Może on miał rację. Jedyne, co złapało się do tej humanitarnej pułapki, to kot pastora. Czemu nie opowiesz o tym panu Macbethowi?
— Jemu?! — zaskrzeczała Jessie. — Posterunkowy sam jest kłusownikiem i zapewne ta tchórzofretka należała do niego.
Autobus gwałtownie stanął i wciąż kłócące się siostry wysiadły.
Trzy miesiące w Cnothan ~ rozmyślał Hamish, bezmyślnie drapiąc Towsera za uchem. Mówi się, że Lochdubh jest spokojne, ale w Cnothan to już w ogóle nic nigdy się nie dzieje i dziać nie będzie. A czy przypadkiem właśnie w Lochdubh nie miałem niedawno dwóch morderstw?
Pomyślał o zabójstwie, które zdarzyło się ostatniego lata. Jak się okazało, zbliżyło go to do miłości jego życia — Priscilli Halburton-Smythe, córki miejscowego posiadacza ziemskiego. Potem jednak, tuż przed świętami Bożego Narodzenia, Priscilla wyjechała do Londynu, by tam znaleźć pracę. Ale przecież nigdy nie przebywała poza Lochdubh zbyt długo. Być może właśnie teraz jedzie na północ, by wrócić i dowiedzieć się, że on akurat wyjechał.
— I pewnie nie przejmie się tym ani trochę! — powiedział nagle na głos Hamish.
Kierowca autobusu pogratulował sobie decyzji, by zostawić tego szalonego gliniarza w spokoju.
Posterunkowy znał miasteczko Cnothan i uważał, że musi to być najnudniejsze miejsce na świecie. Chociaż posiadało status miasta, było rozmiarów malutkiej angielskiej wioski. Pamiętał, że jego mieszkańcy stanowili zamkniętą w sobie, nieufną i religijną gromadę, która uważała wszystkich z zewnątrz za intruzów.
W końcu został jedynym pasażerem autobusu. Pojazd trząsł się i trzeszczał na ostrych zakrętach. Wreszcie opuścił cień rzucany przez wysokie wieże gór, by wjechać w dolinę, gdzie leżało Cnothan.
Hamish ociężale zebrał swoje rzeczy, które zmieścił w chlebaku oraz starej skórzanej walizce, i wysiadł. Autobus odjechał z rykiem, a policjant wcisnął swoją czapkę z daszkiem na ogniste włosy i rozejrzał się dookoła.
— W samo południe w Cnothan — wymamrotał.
Trafił akurat na porę lunchu, co oznaczało, że wszystkie sklepy były zamknięte, a ulice wyludnione. Dął silny wiatr, ale nawet świstek papieru nie fruwał w powietrzu. Miasteczko miało jałowy, szary i sterylny wygląd.
Cnothan położone było na skraju sztucznego jeziora utworzonego przy jednej z najbrzydszych hydroelektrowni, jakie Hamish kiedykolwiek widział. Nie było tu uroczych uliczek czy zakrętów. Jedyna główna ulica biegła w dół do jeziora. Znajdowały się przy niej cztery sklepy spożywcze, które oferowały mniej więcej taki sam towar, sklep z narzędziami i artykułami dla rzemieślników, hotel, budka serwująca rybę z frytkami, sklep mięsny, pub oraz ogromny kościół. Dotowane przez rząd mieszkania komunalne wybudowano po drugiej stronie jeziora. Były oddzielone od prywatnych domów własnościowych, które jednak — małe, szare i nijakie — wyglądały dokładnie tak samo, jak te rządowe.
Miasto było do tego stopnia jałowe i puste, że przypominało Hamishowi sceny z filmu science fiction, który kiedyś oglądał.
A jednak posterunkowy wciąż miał świadomość obserwujących go spojrzeń. Oczu ukrytych za szczelnie zasłoniętymi koronkowymi zasłonami...
Otworzył furtkę do ogrodu najbliższego parterowego domu, nazwanego Zielone Pastwiska. Podszedł i uderzył w mosiężny dzwon okrętowy, który wisiał nad drzwiami. Cisza. Gipsowy krasnal stojący w ogrodzie wpatrywał się w niego, a wiatr zawodził niemiłosiernie.
Katalog zamawiany pocztą sterczał z kosza na śmieci stojącego przy drzwiach. Hamish obrócił głowę i przeczytał nazwisko. Pani A. MacNeill. W końcu usłyszał zbliżające się kroki. Drzwi uchyliły się na szerokość kilkucalowego łańcucha i twarz kobiety wyjrzała przez szczelinę. Było to oblicze w tym żółtawym, hiszpańskim typie, który napotkać można w górach Szkocji.
— Kto tam? — zażądała odpowiedzi.
W tym momencie Hamish zorientował się, że ta kobieta dokładnie wie, kim był. Zachowywała się bowiem zbyt spokojnie.
W stosunkowo wolnej od przestępstw okolicy, pojawienie się przed wejściem policjanta zazwyczaj wywoływało przerażenie, ponieważ oznaczało wiadomość o zgonie lub wypadku.
— Posterunkowy Macbeth — powiedział miło Hamish. — Przyjechałem, by zastąpić pana MacGregora, który wyjeżdża na wakacje. Gdzie znajduje się posterunek policji?
— Sama nie wiem — powiedziała kobieta. — Może na wzgórzu.
— Na końcu głównej ulicy? — dopytywał.
Miał świadomość, że kobieta doskonale wie, gdzie jest policyjny posterunek, ale Hamish był przybyszem, a w Cnothan nigdy nie mówi się obcym niczego, co mogłoby im pomóc.
— Być może, ale lepiej spytaj kogoś innego — powiedziała twarz ukryta za drzwiami.
Hamish oparł się o framugę i przyjrzał niebu.
— Tak, ale zawierucha — powiedział swoim miękkim, góralskim głosem, który stawał się bardziej świszczący, kiedy jego posiadacz robił się zły lub zaniepokojony. — Pan MacGregor rusza na Florydę, by odwiedzić swojego brata Roya. O tej porze roku będzie tam bardzo gorąco.
— O tak, będzie — potwierdziła kobieta.
— Przyszło mi właśnie do głowy, że ma siostrę w Kanadzie.
Łańcuch spadł, a drzwi otworzyły się na kolejnych kilka cali.
— To Bessie — wyjaśniła gospodyni. — Mieszka w Albercie.
— Racja — zgodził się Hamish. — A pani musi być panią MacNeill?
— A ty skąd to wiesz? — spytała, otwierając drzwi na oścież.
— Och, czyż wszyscy nie słyszeli o pani MacNeill? — uśmiechnął się. — Dlatego właśnie tu zadzwoniłem. Ludzie niechętnie wskazują drogę, ale powiedziałem sobie, że pani MacNeill, będąc osobą tak obytą w świecie, na pewno mi pomoże, jeśli tylko będzie mogła.
Kobieta wykrzywiła twarz w okropnym uśmiechu.
— Pytałeś o posterunek policji. Tak jak mówiłam, jest na końcu głównej drogi, po lewej stronie. Oni tam są już spakowani i gotowi do drogi.
— Dziękuję. — Hamish musnął swoją czapkę i powoli odszedł.
— Stara, kłótliwa jędza — wymamrotał do Towsera — ale nie ma sensu pytać kogoś innego, jako że — jak przypuszczam — oni wszyscy są tacy sami.
Na końcu głównej ulicy stał podłużny, niski, szary budynek z niebieskim policyjnym kogutem nad dobudówką z boku. Mały, wściekły sierżant biegał w górę i w dół.
— Co cię tak długo zatrzymało? — warknął.
A potem, zanim Hamish zdążył otworzyć usta, ciągnął:
— Wejdź. Wejdź. Ale zostaw psa na zewnątrz. Na tyłach jest stara buda. Może tam spać. Żadnych psów w domu.
Hamish kazał Towserowi zostać i podążył za sierżantem do domu. Mężczyzna prowadził go w kierunku dobudówki.
— Tu jest biurko, tylko nie zrób bałaganu w moich papierach. A tu jest klucz do celi. Będziesz mieć kłopoty z pewnym bohaterem sobotniego meczu. Załatw ten koszmar szybko i sprawnie.
— Jeśli gość ma majaki alkoholowe, to może lepiej będzie zawieźć go do szpitala? — spytał Hamish łagodnie.
— Strata publicznych funduszy. Po prostu przywiąż go do łóżka i niech sobie majaczy do rana. Wejdź do środka, poznaj moją żonę.
Hamish pobiegł za energicznym policjantem.
— Jest w salonie — powiedział sierżant MacGregor. Pani MacGregor wstała, by wyjść im naprzeciw.
Była smukłą, szczupłą kobietą z jasnymi oczami i wielkimi czerwonymi dłońmi. Przerwała wymianę uprzejmości.
— Lubię utrzymywać to miejsce w porządku — powiedziała. — Nie chcę wrócić z Florydy i zobaczyć, że jest jak w chlewie.
Hamish stał z czapką, którą trzymał pod pachą, a jego orzechowe oczy rozszerzały się ze zdziwienia. Duży pokój, który przez państwa MacGregorów został podniesiony do rangi salonu, był podłużnym, niskim pomieszczeniem z różowymi, poszarpanymi zasłonami w oknach. Łososiowy zestaw składający się z kanapy i dwóch foteli, który wyglądał, jakby został dostarczony tego samego dnia, odwzajemniał spojrzenie Hamisha całym swoim nadmiarem nylonowego obicia. Ściany ozdobione były jaskrawymi, kolorowymi religijnymi obrazami. Niebieskooki i blondwłosy Jezus zachęcał, by przyszły do niego małe dzieci, wszystkie ubrane w stylu lat trzydziestych i wszystkie o nadzwyczaj anglosaskim wyglądzie. Dywan, zrobiony z jednego z bardziej rażących szkockich tartanów, wołał z podłogi o pomstę do nieba. Przed sofą stał szklany stolik kawowy z nogami z kutego żelaza, a w rogu znajdował się szklany barek również z elementami kutego żelaza Jego półki podświetlały od spodu różowe jarzeniowe świetlówki. W równych rządkach ustawiono tam — jak się wydawało — wszystkie zabawnie wyglądające butelki, które kiedykolwiek wymyślono. Grzejnik elektryczny wraz ze sztucznymi kłodami ulokowano w miejscu kominka. We wnękach pomieszczenia znajdowały się szklane półki mieszczące zaskakujący przekrój ozdób z porcelany. Stały tam wściekle zielone dzbanki w kształcie ryby, małe figurki dziewcząt w pastelowych sukniach, których rąbek trzymały uniesiony ku górze, porcelanowe miski w kształcie owoców, kotów i psów z uśmiechami rodem z Disneya na ich mocno szklistych pyskach. Były tam też rzędy miniaturowych przedmiotów rzeźbionych w szkle, z rodzaju tych, które zobaczyć można w wesołym miasteczku. Na stoliku leżała duża wiktoriańska Biblia, otwarta na stronie, gdzie znajdował się miedzioryt przedstawiający zniewieściałego anioła ze skrzydłami z łusek, strącającego zrozpaczonych ludzi — odzianych tylko w przepaski na biodra — do ognistych czeluści.
Następnie pani MacGregor poprowadziła Hamisha z jednej nadmiernie zdobnie umeblowanej sypialni do drugiej. Dom mógł poszczycić się takimi pięcioma.
— A gdzie znajduje się kuchnia? — spytał posterunkowy, odzyskując mowę.
Kobieta obróciła się dziarsko i ruszyła w dół, jakby była na służbie.
— Tutaj — powiedziała.
Hamish odetchnął z ulgą. Kuchnia była funkcjonalna i miała każde wymarzone urządzenie wyręczające w pracy. Podłogę wyłożono kafelkami, a na środku stał sporej wielkości stół. Posterunkowy zdecydował, że tu właśnie odgrodzi się od koszmarnego salonu.
— Macie telewizor? — spytał.
Pani MacGregor spojrzała na wysokiego, tyczkowatego policjanta o ogniście rudych włosach i orzechowych oczach.
— Nie, nie wierzymy w telewizję — powiedziała ostro, jakby debatowała nad istnieniem małych zielonych ludzików na Marsie.
— Ale widzę, że jest centralne ogrzewanie — zauważył Hamish.
— Tak, ale mamy również podwójne szyby w oknach, więc prawie w ogóle nie będziesz go potrzebował. Jest ustawione na czasowy wyłącznik. Dwie godziny grzania rano i dwie wieczorem, to wystarczy każdemu.
— Cóż, jeśli mógłbym zamienić słówko z twoim uprzejmym mężem... — zaczął Hamish, rozglądając się wokół za sierżantem, który przepadł gdzieś podczas oprowadzania po domu.
— Ale nie ma czasu do stracenia, nie ma czasu — powiedziała, chwytając wypchaną torebkę z kuchennego blatu.
— Geordie czeka w taksówce.
Hamish spojrzał na nią zdumiony. Chciał zapytać MacGregora o obowiązki, o to, gdzie trzymał kluczyki do samochodu, o to, jak daleko rozciągał się teren, który miał patrolować, oraz o miejscowych bandziorów. Ale zyskiwał pewność, że na MacGregorach ciążyła klątwa, którą szybko zidentyfikował jako właściwą miasteczku Cnothan: Nikomu nie mów ani słowa.
Odprowadził żonę sierżanta do taksówki.
— Więc nie będzie was przez trzy miesiące? — spytał, pochylając się nad taksówką po stronie, gdzie siedział MacGregor.
Sierżant patrzył wprost przed siebie.
— Jeśli zejdzie pan z drogi, panie posterunkowy — powiedział — to być może zdążymy na pociąg.
— Zaczekaj chwilę — zaprotestował Hamish.
— Gdzie są kluczyki do samochodu?
— W środku auta — warknął MacGregor.
Kiwnął na taksówkarza i wóz odjechał.
— Krzyżyk na drogę — zagrzmiał Hamish.
Skinął głową na psa, który poszedł za nim do kuchni. Posterunkowy wyłączył licznik czasu w centralnym ogrzewaniu, podkręcił termostat tak bardzo, jak tylko się dało, i zaczął przeszukiwać zawartość kuchennych szafek w poszukiwaniu kawy. Ale szafki były puste, nie było w nich nawet szczypty soli.
— Wiesz co, Towser — powiedział Hamish Macbeth. — Mam nadzieję, że oni zostaną porwani na Kubę.
Przeszedł przez biuro i zaczął przeglądać kartoteki zgromadzone w stojącej w rogu szafce na akta. Segregatory były pełne papierów dotyczących odrobaczania owiec. Niekąpanie ich w środkach owadobójczych najwyraźniej uchodziło tutaj za poważną zbrodnię. Nagle Hamish usłyszał huk i stukot dobiegające z kuchni. Pobiegł tam. Towser trzymał swój wielki łeb w jednej z dolnych szafek i przetrząsał naczynia kuchenne.
— Wynocha stąd, tępy zwierzaku — krzyknął. — Wychodzę do sklepu, spróbuję załatwić nam coś do jedzenia.
Szukał, aż udało mu się znaleźć miskę i nalał do niej wody dla psa. Potem spacerem wyszedł z domu i ruszył główną ulicą. Przerwa obiadowa się skończyła i sklepy znów były otwarte. Ludzie, plotkując, stali w małych grupkach, ale kiedy przechodził obok nich, przestawali rozmawiać i wpatrywali się w niego z zaciekawieniem, a zarazem dość nieprzyjaźnie.
Hamish kupił dwie torby żywności i skierował swoje kroki do garażu, w którym sprzedawano artykuły gospodarstwa domowego. Spytał, czy mógłby wypożyczyć telewizor, a niski mężczyzna, którego twarz miała wyraz nieustającego oburzenia, krótko odpowiedział mu, że nie. Ku irytacji sprzedawcy Hamish nie odszedł, ale wciąż głupkowato ponawiał swoje pytanie, równocześnie rozglądając się po innych klientach.
Niska, szczupła, przypominająca ptaszynę kobieta o ostrych rysach twarzy podeszła do niego.
— Ty musisz być zastępcą pana MacGregora — powiedziała żwawo. — Nazywam się Struthers, jestem żoną pastora. Czy możemy spodziewać się ciebie w niedzielę w kościele?
— Och, tak — powiedział Hamish przyjaźnie.
— Nazywam się Macbeth. Sam jestem członkiem Wolnego Kościoła. — Uważnie odnotował w pamięci nazwę głównego kościoła w Cnothan. Nie był członkiem Wolnego Kościoła. W rzeczywistości nie należał do żadnego.
— Cóż, to wspaniale! — krzyknęła pani Struthers.
— Słyszałam, że pytałeś o telewizor. Mamy jeden zbędny czarno-biały odbiornik, który zamierzamy wystawić na wielkanocną loterię. Moglibyśmy ci go pożyczyć.
— To bardzo miło z pani strony — powiedział Hamish, uśmiechając się do niej.
Ten uśmiech zmienił wyraz jego twarzy. Był to uśmiech pełen słodyczy, zachowywanej na szczególne okazje.
W mgnieniu oka Hamish siedział na plebanii z nogami wspartymi na podnóżku, częstowany herbatą i bułeczkami.
— Tak sobie myślę, pani Struthers — mówił — że będzie mi tu trochę trudno. W Cnothan nigdy nie lubiano przybyszów.
— Cóż... — powiedziała pani Struthers, podchodząc do okna i upewniając się, że nic nie wskazuje na powrót jej męża z obchodu po okolicy, jako że poprzedniej niedzieli wygłosił on kazanie o nikczemności plotki. — Ludzie tu są bardzo mili, kiedy już się ich pozna. Potrzeba jedynie kilku lat.
— Nie mam tyle czasu — stwierdził Hamish.
— Będę tutaj tylko przez trzy miesiące.
— Przyjdą do pana wcześniej — zapewniła — ponieważ wszyscy są zjednoczeni przeciwko jednemu naprawdę paskudnemu przybyszowi.
Rozejrzała się wokół i zniżyła głos do szeptu.
— To Anglik.
— O rany — powiedział Hamish zachęcająco.
— Nie lubią tu Anglików?
— To nie tak — odpowiedziała żona pastora. — Chodzi po prostu o to, że on jest strasznym mądralą. Wszystko wokół to wspólnota pomniejszych gospodarstw. Ludzie nie lubią, gdy mówi im się, co mają robić, szczególnie gdy upomina ich ktoś obcy. A pan Mainwaring, bo tak się nazywa, ciągle im mówi, co robią źle. Oczywiście, nie w złośliwy sposób. Ale tak, jakby się z nich naśmiewał. A jego biedna żona... Nie pozwala jej prowadzić domu. Nadzoruje to, jak gotuje. On nawet wybiera dla niej ubrania!
— Potwór! — zakrzyknął Hamish, okazując największe zszokowanie, czym wysoce zadowolił żonę pastora, która od lat nie miała tak wdzięcznego słuchacza.
— Niech pan skosztuje jeszcze jednej bułeczki, panie posterunkowy. Tak, ona jest członkinią koła gospodyń wiejskich. Pewnego razu dała nam bardzo pożyteczną lekcję o tym, jak suszyć i układać kwiaty. To było inspirujące. Radziła sobie świetnie, póki on nie wszedł w trakcie zadawania pytań i zaczął ją maglować — ją, swoją własną żonę!
— Coś niebywałego!
— Tak. A ona zaczerwieniła się jak burak i zaczęła jąkać. To było podłe. I...
Dźwięk samochodu chrzęszczącego na żwirowym podjeździe sprawił, że pani Struthers sama zaczerwieniła się jak burak.
— Lepiej już pójdę — powiedział Hamish, woląc nie marnować czasu na rozmowę z pastorem.
Ale kiedy policjant wstał, właśnie wszedł pan Struthers, pastor. Miał bladą twarz, jasnoniebieskie oczy i wąskie usta. Jego jasne włosy były starannie przygładzone. Pani Struthers, lekko podenerwowana, przedstawiła ich sobie.
— Jak sądzę, właśnie sobie plotkowaliście — powiedział surowo pastor.
— Przeciwnie — powiedział Hamish. — Twoja uprzejma żona właśnie zachęcała mnie, żebym zaszedł do kościoła w niedzielę. Opowiadała mi o przekonujących kazaniach wielebnego.
Wymienił uścisk dłoni z pastorem, zabrał mały odbiornik telewizyjny i pożegnał się. Żona pastora podeszła do okna i odprowadziła wzrokiem oddalającą się wysoką postać posterunkowego z rozmarzonym uśmiechem na twarzy.
— Taki porządny człowiek — powiedziała półgłosem.
Hamish ruszył główną ulicą, przyjemnie nasycony herbatą i własnoręcznie pieczonymi bułeczkami z dżemem. Na górze, naprzeciwko posterunku policji, zauważył stary domek wiejski położony w pewnej odległości od drogi, z wywieszonym za zewnątrz szyldem: „Obrazy na sprzedaż”.
Była tam również, jak się wydawało, nastoletnia dziewczyna przekopująca ogródek. Jakby świadoma tego, że jest obserwowana, obróciła się, zobaczyła posterunkowego i podeszła do bramy ogrodu. Jej sylwetka była szczupła i dziewczęca, ale Hamish szacował, że musi być w tym samym wieku co on — około trzydziestki. Miała twarz elfa, szeroki uśmiech i burzę czarnych loków.
— Jenny Lovelace — powiedziała, wyciągając drobną, ubrudzoną ziemią dłoń.
— Hamish Macbeth — powiedział Hamish, uśmiechając się do niej. — Czy to amerykański akcent?
— Nie, kanadyjski.
— Co sprowadza cię do dziczy Sutherland, panno Lovelace? — spytał posterunkowy, odkładając telewizor i dwie torby z zakupami na ziemię i ściskając jej dłoń, zanim oparł się wygodnie o bramę.
— Potrzebowałam ciszy i spokoju. Przyjechałam na wakacje i zostałam. Jestem tutaj od czterech lat.
— I podoba ci się? Przypuszczam, że nie przepadają tu za nowymi.
— Och, całkiem dobrze daję sobie radę. Lubię być sama.
— Tak sobie myślę, że życie stało się dla przybyszów lżejsze, odkąd pewien pan Mainwaring tu przyjechał. Wydaje się, że to on jest dla miejscowych prawdziwym wrzodem na tyłku.
Twarz Jenny zastygła.
— Pan Mainwaring jest chyba jedyną cywilizowaną osobą w tym całym mieście — odpowiedziała ostro.
— Zawsze wtykam nos w nie swoje sprawy — westchnął Hamish smętnie. — To przez to, że nie przywykłem do rozmawiania ze ślicznymi dziewczętami. Mój umysł w takich sytuacjach staje się ociężały.
Jenny zachichotała.
— Wszystko w porządku z twoją głową — powiedziała. — Na Boga! Co to za okropne ujadanie z policyjnego posterunku?
— To mój pies Towser. Chce dostać swoje jedzenie, a kiedy go pragnie, to się o nie upomina. Lepiej już pójdę.
— Wpadnij na kawę — powiedziała Jenny, odwracając się, kiedy Hamish przystanął, by zabrać swoje rzeczy.
— Kiedy? — zawołał za nią Hamish.
— Kiedy tylko będziesz miał ochotę.
— Wpadnę rano — krzyknął Hamish, nagle czując się szczęśliwy.
Ujadanie Towsera ucichło, kiedy zobaczył swojego pana. Położył się na kuchennej podłodze i wpatrywał w Hamisha zasmuconymi oczyma.
— Mam dla ciebie wątróbkę — wymamrotał posterunkowy, wlewając olej na patelnię. — Zobacz, olej bez cholesterolu, dobry dla twojego tłustego serca.
Nagle przenikliwy dźwięk dzwonka dobiegał z przybudówki posterunku. Hamish ruszył, by otworzyć. Towser znów zaczął szczekać.
Na progu stał mężczyzna w średnim wieku. Był wysoki, dobrze zbudowany i miał dużą, okrągłą głowę oraz grzeczny, ale surowy wyraz twarzy, małe, okrągłe oczy, zadarty nos i wąskie usta. Chociaż musiał mieć około sześćdziesiątki, nosił burzę sztywnych, brązowych włosów, z tyłu nieco dłuższych, opadających na kołnierzyk. Miał na sobie woskowany płaszcz ze sztruksowym kołnierzem, gabardynowe bryczesy, zielono-żółte skarpety, skórzane buty i czerwony pulower. Anglik — pomyślał Hamish. — Oni wszyscy kochają te czerwone pulowerki.
— Wejdź, proszę, zaraz do ciebie przyjdę — wybełkotał, podczas gdy wycie Towsera osiągało apogeum.
Hamish popędził do kuchni, gdzie wrzucił wątróbkę na patelnię. Kiedy była gotowa, pociął ją na małe kawałeczki, włożył do naczynia i podsunął psu pod nos.
— Więc zamieniliśmy jednego głupiego policjanta na drugiego takiego samego — powiedział sarkastycznie głos z akcentem z wyższych sfer, dochodzący z wejścia do kuchni. — Pozwól sobie powiedzieć, panie posterunkowy, że zamierzam napisać do twoich przełożonych i donieść im, że karmienie rozpuszczonego kundla porządnym mięsem od rzeźnika bierze górę nad rozwiązywaniem przestępstw w tym, co ostało się w twojej głowie.
— Niech pan usiądzie, panie Mainwaring — powiedział Hamish. — Zaraz pana przyjmę. Nie miałem ani chwili, żeby złapać oddech, odkąd przyjechałem.
— Skąd wiesz, jak się nazywam?
— Twoja reputacja cię wyprzedza — odparł posterunkowy. — Teraz możemy albo sterczeć tu i wymieniać się uszczypliwościami, albo przejść do sedna. Co to za przestępstwo?
William Mainwaring odsunął kuchenne krzesło, usiadł na nim i spojrzał w górę na wysokiego policjanta. Wyjął fajkę i zapalił ją dokładnym, nieco nerwowym ruchem. Hamish czekał cierpliwie.
— Pytasz mnie, co to za przestępstwo? — powiedział w końcu Mainwaring. — Cóż, odpowiem jednym słowem:
— Czary.