- W empik go
Hamish Macbeth i śmierć wędrowca - ebook
Hamish Macbeth i śmierć wędrowca - ebook
W szkockich górach jest środek lata, ale nad głową Hamisha Macbetha zbierają się chmury. Co prawda dostaje awans, ale jego nowy szef to matoł. Na dodatek pewien złowieszczy cygan i jego dziewczyna zaparkowali swój rdzewiejący wóz na środku wioski. Kłopoty zaczynają się, gdy znikają lekarstwa doktora, a wraz z nimi pieniądze. Sądziedzi nagle przestają służyć sąsiedzką pomocą – nikt nie chce pisnąć ani słówka. Sprytny Hamish musi delikatnie wyciągać z mieszkańców wsi całą prawdę.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9789979645078 |
Rozmiar pliku: | 375 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Tom 1. Hamish Macbeth i śmierć plotkary
Tom 2. Hamish Macbeth i śmierć łajdaka
Tom 3. Hamish Macbeth i śmierć obcego
Tom 4. Hamish Macbeth i śmierć żony idealnej
Tom 5. Hamish Macbeth i śmierć bezwstydnicy
Tom 6. Hamish Macbeth i śmierć snobki
Tom 7. Hamish Macbeth i śmierć żartownisia
Tom 8. Hamish Macbeth i śmierć obżartucha
Tom 9. Hamish Macbeth i śmierć wędrowca
Tom 10. Hamish Macbeth i śmierć uwodzicielaROZDZIAŁ PIERWSZY
Ze swojego siarkowego łoża o dnia świcie
wstaje Diabeł i wyrusza w drogę,
by rozejrzeć się po swoim zacisznym poletku na ziemi i zobaczyć, jak mają się sprawy mu drogie.
Robert Southey
Sierżant policji Hamish Macbeth miał nigdy nie zapomnieć tego pięknego wiosennego dnia.
W tym dniu do Lochdubh przybył diabeł.
Hamish przechadzał się po nabrzeżu niewielkiej wioski w szkockich górach, zadowolony, że może uciec na chwilę od swojego pomagiera, posterunkowego Williego Lamonta. Chociaż jego awans na sierżanta oznaczał lepszą płacę, był jednak równoznaczny z tym, że musiał znosić obecność nadgorliwego policjanta, co zakłóciło jego spokojne życie w domowym zaciszu. Willie był do tego fanatykiem czystości, a Hamish miał dosyć życia wśród przenikliwego zapachu środka dezynfekującego.
Dzień był piękny i ciepły, nietypowy jak na marzec w górach Szkocji. Śnieg mienił się na bliźniaczych szczytach gór, które wznosiły się ponad wioską, a jezioro w porannym słońcu wyglądało spokojnie i łagodnie. Dym z palonego torfu unosił się nad kominami wiejskich domów, a mewy krążyły leniwie po niebie.
I wtedy Hamish zobaczył pojazd zaparkowany przed dawnym Hotelem Lochdubh, wciąż wystawionym na sprzedaż. Był to zdezelowany, stary bus, który zamieniono w podróżny dom. W pewnym momencie swojej kariery bus został pomalowany na psychodeliczne kolory, ale nawet one wyblakły do pastelowych smug pokrywających brązowe ślady rdzy.
Hamish podszedł do niego i zapukał do drzwi. Otworzyły się na oścież. Wysoki mężczyzna uśmiechnął się do Hamisha. Był niesamowicie przystojny. Kruczoczarne włosy formowały wdowi szpic na jego czole. Jego oczy były zielone, trawiastozielone bez ani odrobiny brązu. Twarz i ramiona naznaczone złocistą opalenizną. Miał na sobie koszulę w biało-niebieską kratę i błękitne dżinsy, dopasowane do jego umięśnionych nóg.
— Nie wolno tu parkować — powiedział Hamish, zastanawiając się, dlaczego poczuł tak nagłą i silną niechęć do tego przystojnego mężczyzny.
— Jestem wędrowcem — powiedział mężczyzna wytwornym angielskim. — Nazywam się Sean Gourlay.
Twarz Hamisha stężała. Seana nie tak dawno temu nazwano by hipisem, a beatnikiem na długo przedtem. Teraz przynależał do tej niezbyt uroczej ciżby, która eufemistycznie nazywała siebie wędrowcami, wędrownej rasy, nawiedzającej miejsca takie jak Stonehenge razem ze swoimi zdezelowanymi pojazdami, brudem, narkotykami oraz psami. Niektórym przyjaznym duszom, których owce nigdy nie zostały rozszarpane przez psy, a ziemia obrócona w rynsztok, wędrowcy wydawali się pełni romantyzmu, jak Cyganie, których udawali. Żyjąc z zasiłku, podróżowali bez celu z miejsca na miejsce. Powodem, dla którego ci koczowniczy bumelanci nazywali się „wędrowcami” lub czasem „nowymi wędrowcami”, były przywileje i prawa do obozowania, które przyznano Cyganom, uprawnienia często datowane na wieki wstecz. Hamish był tolerancyjny dla Cyganów i znał ich wszystkich. Nie miał za to czasu dla tych tak zwanych wędrowców.
— Nie jesteś Cyganem — powiedział Hamish — dlatego też nie masz żadnych praw. To jest prywatna posiadłość.
Obok Seana wcisnęła się w drzwi dziewczyna. Miała potargane, rozjaśnione przez słońce włosy, drobną, umorusaną twarz i chudą, płaską sylwetkę.
— Spadaj, Świnio1 — powiedziała z gardłowym akcentem pochodzącym z Glasgow.
Hamish zignorował ją. Zwrócił się do Seana.
— Mogę pokierować cię na miejsce na wrzosowiskach, gdzie wolno wam będzie biwakować.
Sean posłał mu oszałamiający uśmiech.
— Ale mnie podoba się ta wioska — powiedział.
— Mnie również — odparował Hamish. — Dlatego właśnie nakazuję wam się stąd zwinąć. Poproszę o prawo jazdy.
Potok niecenzuralnych słów wypłynął z ust dziewczyny. Sean zanurzył dłoń w tylnej kieszeni dżinsów i wyciągnął czyste, nowe prawo jazdy, wydane zaledwie kilka miesięcy temu. Wtedy dziewczyna wyskoczyła z busa. Była bardzo niskiego wzrostu. Podskakiwała przed Hamishem, klnąc i krzycząc, a określenie „Świnia” było najgrzeczniejszym epitetem. W Seanie był jakiś osobliwy, prawie złowieszczy magnetyzm. Nie zwracał uwagi na dziewczynę, więc Hamish poszedł w jego ślady. Przyjrzał się ubezpieczeniu Seana i winiecie na jego busie. Wszystko było w porządku.
Oddał mu dokumenty i powiedział stanowczo:
— A teraz ruszajcie się stąd.
Sean uśmiechnął się od ucha do ucha.
— Oczywiście, panie oficerze.
Dziewczyna znów powiedziała Hamishowi coś bardzo obraźliwego, a potem nagle uciekła z powrotem do busa jak jakieś małe, włochate zwierzątko, pryskające do swojej kryjówki.
— Nie zwracaj uwagi na Cheryl — powiedział Sean od niechcenia. — To raczej nerwowy typ.
— Jak brzmi jej pełne nazwisko? — warknął Hamish.
— Cheryl Higgins, tak jak ten profesor2.
Hamish poczekał, aż Sean zajmie miejsce kierowcy, a bus odjedzie z turkotem. Stał z rękami wspartymi na biodrach i obserwował, jak się oddala. Potem potrząsnął głową. Nie powinien był pozwolić, żeby Sean go zdenerwował. Jeśli zaparkują na wrzosowiskach, nie zostaną tu na długo. Wiedział, że wędrowcy wolą przestawać z ludźmi tego samego pokroju. Rzadko można było spotkać jedynie dwoje z nich i jeden stary bus. Również ta ładna pogoda była nietypowa. Wkrótce będzie tu „owcza śnieżyca”, ostatni narowisty śnieg, który zawsze zjawiał się późną wiosną, żeby nękać pasterzy.
Jego myśli powróciły do kwestii posterunkowego Williego Lamonta. Nie miałby nic przeciwko posiadaniu pomocnika. Wszyscy policjanci, nawet jeśli żyli w okolicy wolnej od przestępstw, byli zasypywani papierkową robotą. Hamish jednak uważał posterunek policji za swój dom, swój własny dom, i wolałby przekonać Williego, ażeby ten zamieszkał gdzie indziej. Kiedy skierował swoje kroki z powrotem na posterunek policji, zobaczył, że jego pies, Towser, znów został uwiązany w ogródku.
Biedny Towser ostatnimi czasy ciągle przebywał na zewnątrz, jak na jakimś wygnaniu — pomyślał Hamish. Willie na pewno szoruje podłogi... po raz kolejny. Postanowił, że pojedzie do hotelu na zamku Tommel, gdzie jego przyjaciółka, Priscilla Halburton-Smythe, pracowała w hotelowym sklepie z pamiątkami. Ojciec Priscilli, pułkownik Halburton-Smythe, zamienił swój dom w hotel, żeby zrekompensować sobie ogromne straty, które poniósł, powierzając swoje pieniądze szalbierzowi. Hotel przynosił zyski, bo okoliczne tereny stwarzały świetną okazję do strzelectwa oraz wędkarstwa, a wysokie ceny podobały się snobom i parweniuszom, którzy na dodatek uważali, że władcze zachowanie pułkownika w stosunku do jego gości stanowiło oznakę dobrego wychowania, a nie mieszankę arogancji i czystej złośliwości, jaką w rzeczywistości było.
Kiedy Hamish uwolnił Towsera i zaprowadził psa do policyjnego land rovera, ze smutkiem zdał sobie sprawę, że obecność Williego na posterunku policji było jak posiadanie zrzędzącej żony. Przypomniał mu się Archie Maclean, rybak, który spędzał większość czasu w pubie albo wysiadując na murku w porcie, aby uciec od nieustających porządków swojej żony.
Nowy sklep z pamiątkami był przyjemnym miejscem, pełnym zaiste najlepszych szkockich dóbr: kryształów z Edynburga, szkła z Caithness, srebrnej biżuterii, wytwornych wełnianych ubrań i mnóstwa tańszych towarów, które turyści zabierali do domu: maślanych herbatników, produkowanych w okolicy krówek, przewodników turystycznych, pocztówek, pamiątkowych długopisów i ołówków oraz pluszowych zabawek.
Priscilla była ubrana w swój nowy turystyczny mundurek, składający się z falbaniastej białej koszuli i krótkiej spódniczki w szkocką kratę. Hamish zastanawiał się, co myśleli o niej turyści; o tej pełnej wdzięku kobiecie o gładkich blond włosach i wspaniałej figurze, która wyglądała, jakby właśnie wyszła ze stron „Vogue’a”.
Zobaczyła Hamisha i uśmiechnęła się.
— Kazałam tu wstawić automat z kawą. Musiałeś coś o tym słyszeć.
— Nie sępię — powiedział Hamish, który prawie zawsze to robił. — Niemniej jednak poproszę kawę.
— Co cię tu sprowadza, sierżancie? — spytała Priscilla, nalewając kawę do dwóch kubków. Zdał sobie sprawę, że na razie w ogóle nie znudziło jej się nazywanie go w kółko sierżantem. Wiedział, że wzięła jego awans za znak tego, że w końcu posłuchał zdrowego rozsądku i postanowił być ambitny.
— Chodzi o Williego — powiedział. — Znów sprząta. Nie mogę nazwać tego domu moim własnym.
— Hamishu, jesteś zbyt wyrozumiały — powiedziała Priscilla zdecydowanie. — Powinieneś postawić na swoim. Znajdź mu coś do roboty.
— Cóż, myślałem o zatelefonowaniu do nadinspektora i zwróceniu uwagi, że nie ma tu pracy dla dwóch ludzi.
— I co się wtedy stanie? — zażądała odpowiedzi Priscilla. — Posterunek policji zostanie zamknięty, a ciebie przeniosą do Strathbane, co prędko znienawidzisz. To znaczy, to nie tak, że chcesz zostać zdegradowany, prawda?
— W zasadzie to by idealnie mi pasowało — powiedział Hamish, którego akcent ze szkockich gór stawał się bardziej zauważalny, kiedy był zdenerwowany. — Miałem udane życie przed ostatnim morderstwem i powinienem pozwolić Blairowi, żeby zgarnął zasługi za rozwiązanie sprawy.
Naczelny inspektor Blair był zmorą Hamisha, który w przeszłości pozwalał mu przypisywać sobie zasługi za rozwiązywanie spraw, nie chcąc, aby awans zakłócił jego spokojne życie. Ale po zakończeniu ostatniej sprawy, podczas której Blair był bardziej nieznośny niż zwykle, Hamish złamał się i powiedział nadinspektorowi, że sam ją rozwiązał, skutkiem czego był awans na sierżanta oraz przyjazd Williego.
— Och, Hamishu, tylko tak mówisz.
— Nie, właśnie, że nie. Miałem świetne życie, zanim dostałem te żałosne pagony. Chcę, żeby Willie i jego szczotki do szorowania zniknęli i nie wiem, jak się do tego zabrać.
Priscilla usiadła na wysokim taborecie za barem i założyła nogę na nogę.
Ma wspaniałe nogi — pomyślał Hamish nie po raz pierwszy, ale nie zamierzał być wystarczająco głupi, żeby znów się w niej zakochać. Miał już dość kłopotów w swoim życiu z Williem.
— Posłuchaj — powiedziała Priscilla — jest coś, co możemy zrobić.
Hamish rozpogodził się na dźwięk tego „my”. Znalazł drugi taboret i usiadł z nią twarzą w twarz po drugiej stronie szklanej lady. Znajdowała się tam buteleczka z próbką zapachu nazwanego „Mgiełka szkockich gór”. Rozpylił nieco na ręku i powąchał. Zapach był bardzo intensywny, bardzo słodki i mdły.
— Fuj — powiedział, pocierając rękę.
— Nie możesz zostawić żadnej darmowej próbki w spokoju? — powiedziała Priscilla. — Będziesz tym pachniał przez całe tygodnie. Uwierz mi, próbowałam tego. Jest odporne na mydło i wodę. A co do Williego, jest kawalerem, prawda?
— Tak i najprawdopodobniej nim zostanie — powiedział Hamish dobitnie. — Która kobieta mogłaby konkurować z całym tym sprzątaniem, polerowaniem i gotowaniem? Poza tym jest okropnie wybredny, jeśli chodzi o jedzenie.
— To nie ma znaczenia. Całe mnóstwo ludzi ma wyszukany gust kulinarny, ale istnieje też wiele kobiet, które byłyby zachwycone, gdyby miały gosposię.
— Do czego zmierzasz?
— Znajdź mu żonę — powiedziała Priscilla. — Jeśli się ożeni, nie będzie miejsca na posterunku dla małżeńskiej pary. Będą musieli znaleźć dla niego nową kwaterę.
Twarz Hamisha się rozpogodziła. Zaraz potem zmarkotniała.
— Czy znajdzie się ktoś, kto chciałby choćby spojrzeć na tę bestię?
— Mamy nową recepcjonistkę w hotelu. Nazywa się Doris Ward. Pedantyczna, małostkowa, zdolna, niezbyt ładna. Zaproś Williego do zamku dziś wieczorem i zjemy wszyscy razem kolację. W każdym razie zacznie spotykać się z kobietami.
— W porządku — powiedział Hamish. — Spróbuję wszystkiego.
Jechał powoli z powrotem przez wioskę, ale zwolnił jeszcze bardziej, kiedy przed Napoli, nową włoską restauracją, ujrzał zjawiskowo piękną postać. Zjawa wytrzepywała ściereczkę do kurzu. Miała staromodną figurę, to znaczy ponętny biust, wąską talię i seksowną, zaokrągloną pupę. Była ubrana w kusą sukienkę, na której był zawiązany falbaniasty fartuch w kratę. Miała trójkątną twarz, mały nos i szerokie, delikatne usta. Jej włosy były istną burzą ciemnych loków. Nosiła bardzo wysokie obcasy i miała silnie umięśnione łydki, takie, jakie widuje się u tancerzy.
To na pewno krewna starego Ferrariego — pomyślał Hamish.
Pan Ferrari był Szkotem o włoskich korzeniach, ponieważ jego ojciec osiedlił się w Szkocji na przełomie wieków. Po swoim ojcu pan Ferrari odziedziczył dobrze prosperującą restaurację w Edynburgu, ale przeszedł na emeryturę i przekazał ją synom i wtedy okazało się, że czas mu się dłuży. Dlatego założył restaurację w Lochdubh i zatrudnił obsługę składającą się z dalszych krewnych z Włoch.
Kiedy Hamish przyjechał na posterunek policji, zastał tam Williego, który był ubrany w mundur i przygotowywał się do wyjścia.
— Gdzie się wybierasz? — spytał Hamish.
— Cyganie są na polu na tyłach plebanii — powiedział Willie.
Hamish zmrużył oczy.
— Stary bus?
— Tak.
— Pójdę z tobą. To nie są Cyganie, ale wędrowcy.
— Komercyjni turyści, proszę pana?
— Nie, opowiem ci o nich po drodze.
Rzeczywiście, na porosłym trawą polu za plebanią stał bus.
Willie podążył za Hamishem, który zapukał do drzwi. Otworzyła je Cheryl.
— Dwie świnie — powiedziała z obrzydzeniem.
— Hej — powiedział Willie — nie ma żadnego, absolutnie żadnego powodu, żeby używać brzydkich słów.
— Wal się — powiedziała Cheryl, a potem nagle zakryła twarz rękoma i zaczęła żałośnie szlochać, mówiąc pomiędzy łkaniem: — Czemu zawsze mnie prześladujecie?
— Sierżancie, co pan sobie wyobraża? — Hamish usłyszał za sobą rozgniewany głos.
Obrócił się. Była to pani Wellington, żona pastora, a za nią stał Sean, kołysząc się lekko na piętach. Jego zielone oczy miały szyderczy wyraz.
— Usuwam stąd tych ludzi — powiedział Hamish.
— Nie ma pan prawa tego robić — powiedziała pani Wellington gniewnie. — Dałam temu młodemu człowiekowi pozwolenie, by zaparkował swojego busa tutaj, więc nie ma o czym mówić. Ci biedni młodzi ludzie są napastowani i przesuwani z miejsca na miejsce przez takich biurokratycznych potworów jak pan, panie Hamishu Macbecie. Powinno się podziwiać tych ludzi drogi za ich styl życia.
— Jeśli udzieliła im pani pozwolenia — powiedział Hamish — to wszystko jest w porządku. Ale z pewnością jeszcze panią odwiedzę.
Kiedy odchodził razem z Williem, usłyszał za sobą lekki, rozbawiony śmiech Seana.
— Pojedź do Strathbane — powiedział Hamish do Williego — i zobacz, czy mają coś w swoich aktach na Seana Gourlaya i Cheryl Higgins.
— Ona miała dość niewyparzony język — stwierdził Willie — ale on wydawał się stosunkowo miły
— Jest równie zły jak ona i mam przeczucie, że może być również niebezpieczny.
— Cóż, proszę pana, jestem na dobrej drodze do stania się badaczem ludzkiej natury — powiedział Willie. — Zacząłem korespondencyjny kurs psychiotrii.
— Korespondencyjny kurs psychiatrii — poprawił go Hamish, który czuł, że jego bitwa z pomyłkami i językowymi lapsusami Williego jest z góry przegrana.
— Czy właśnie tego nie powiedziałem? — spytał rozżalony Willie. — Cóż, rzekłbym z własnego doświadczenia, że Sean Gourlay jest zwyczajnym, normalnym gościem.
— Nieważne. I tak go sprawdź — zarządził Hamish. — Tak przy okazji, jesteśmy zaproszeni przez pannę Halburton-Smythe do zamku na kolację dziś wieczorem.
— Ale nie możemy tam pójść, proszę pana — stwierdził Willie spokojnie. — To by oznaczało, że żaden z nas nie będzie wtedy na służbie.
— Zostawimy na drzwiach posterunku policji wiadomość mówiącą, gdzie jesteśmy — powiedział Hamish, usiłując zachować cierpliwość. — Co może wydarzyć się w Lochdubh? To samo, co przez wszystkie noce od kiedy tu jesteś... kompletnie nic.
— Cóż, przypuszczam, że tak...
Głos Williego zamarł, a jego szczęka opadła. Podjechali przed włoską restaurację, a piękność, którą Hamish widział wcześniej, teraz klęczała, szorując schody do restauracji, a jej pośladki poruszały się prowokująco z każdym ruchem szczotki.
— To coś, czego nie można powiedzieć o dzisiejszych czasach — powiedział Willie, wpatrując się z podziwem.
— O co chodzi? O taki tyłek? — spytał Hamish.
— Nie, o kobietę szorującą podłogę na kolanach. Myślałem, że to gatunek pomarły.
— Piękny dzień — powiedział Hamish donośnie, zdejmując czapkę.
Dziewczyna odwróciła się, spojrzała w górę i wstała, wycierając namydlone ręce w fartuch.
— Dopiero co przyjechałaś?
— Tak. Pan Ferrari posłał po mnie w zeszłym miesiącu.
— Ale już wcześniej znałaś angielski?
— Moja matka pochodzi z Edynburga. Wróciła do wioski, żeby wyjść za mąż. Wioska znajduje się pod Neapolem.
Wyciągnęła drobną, zaczerwienioną od pracy dłoń.
— Jestem sierżant Hamish Macbeth, a to posterunkowy Willie Lamont — powiedział Hamish — a ty nazywasz się...?
— Lucia Livia.
— I co myślisz o Lochdubh, panno Livio?
— Jest... bardzo spokojne — powiedziała, spoglądając ponad nimi w kierunku nieruchomego jeziora.
Przechodząca obok grupa rybaków i pracowników leśnictwa zatrzymała się nagle, a wszyscy wpatrywali się w Lucię w milczącym podziwie.
— Wydaje mi się, że do obowiązków policji należy opieka nad przybyszami w wiosce — stwierdził nagle Willie. — Może pozwoliłabyś, żebym oprowadził cię po okolicy, panno Livio?
— Nie jestem pewna — odpowiedziała z rezerwą. — Musiałabym spytać pana Ferrariego. Pracuję każdego wieczora.
— Ach tak, cóż, zapytaj go więc — powiedział Willie. — Zostawiłaś brud w kącikach schodów. To nie tak się robi. Poczekaj, pokażę ci.
— Na litość boską — wymamrotał Hamish, a jego akcent ze szkockich gór stał się bardziej śpiewny.
Ale Willie był już na kolanach, szorując skrzętnie schodek.
— Miłego dnia, panno Livio — powiedział Hamish sztywno. — Niektórzy z nas mają do wykonania pracę przeznaczoną dla policji.
Willie dalej szorował, nie zważając na nic.
Hamish poszedł ponuro z powrotem na posterunek policji. W niewielkiej kuchni wszystko lśniło i błyszczało, a powietrze pachniało intensywnie wybielaczem i środkiem dezynfekującym. Zrobił sobie filiżankę kawy, zaniósł ją na posterunek i usiadł za biurkiem. Zadzwonił do Strathbane i porozmawiał z detektywem Jimmym Andersonem, podając mu nazwiska Cheryl i Seana. Adres na prawie jazdy Seana był z Glasgow i Hamish pamiętał go wyraźnie. Lokal B, 189, Lombard Crescent. Anderson powiedział, że to sprawdzi i oddzwoni do niego tak szybko, jak to będzie możliwe.
Potem Hamish znów wyszedł i skierował się w stronę plebanii. Pastor siedział sam w swoim gabinecie.
— Och, Hamishu — powiedział, odsuwając kazanie, nad którym pracował — co cię tu sprowadza?
— Chodzi o tych obiboków i ich busa.
— Oni nie robią nikomu krzywdy, Hamishu. Pole nie jest używane w żadnym innym celu. To mała grzęda zachwaszczonej trawy i pokrzyw. Dlaczego ci młodzi ludzie nie mieliby z tego skorzystać?
— Jest w nich coś, co mi się nie podoba. Poza tym zaskoczył mnie pan, panie Wellington, zachęcając do takiego nieróbstwa.
— Wiesz, Hamishu — powiedział łagodnie pastor — że pracy prawie nie ma.
— Dlaczego więc nie udadzą się gdzieś, gdzie jest praca? — zażądał odpowiedzi rozdrażniony Hamish.
Pastor w roztargnieniu przygryzł koniec ołówka, a potem go odłożył.
— Jest coś pociągającego w ich sposobie życia — powiedział. — Czasem myślę sobie, że byłoby wspaniale po prostu wyjechać i podróżować bez żadnych zobowiązań.
— A kto wtedy płaciłby podatki?
— Oboje są młodzi — powiedział spokojnie pan Wellington. — Mają jeszcze czas, żeby dorosnąć i stać się odpowiedzialni.
— Sean Gourlay ma na oko prawie trzydzieści lat — zauważył Hamish — a język tej dziewczyny to rynsztok.
— Co ty opowiadasz? Dla mnie była czarująca.
— Cóż, przeczuwam, że was naciągają — powiedział Hamish. — Proszę potem nie mówić, że pana nie ostrzegałem!
* * *
Wieczorem Hamish i Willie pojechali do hotelu na zamku Tommel. Hamish wysiadł z land rovera i z przyjemnością zaczerpnął świeżego powietrza. Łagodne wieczory powróciły. Długa, ciemna zima minęła. Lekki wietrzyk wiał z wrzosowisk, niosąc zapach macierzanki. Nagle jeden z samochodów z zamku, który prowadziła młoda kobieta, podjechał i zaczął się cofać, żeby zaparkować obok policyjnego land rovera.
— Poczekaj chwilę! — krzyknął Willie, wychylając się do przodu. — Nie robisz tego tak jak trzeba. Ostro w lewo. Teraz wyprostuj! Prostuj. Dobry Boże, dziewczyno, jakim cudem w ogóle zdałaś egzamin? Nie wiesz, jak wyprostować koła?
Purpurowa na twarzy, z mieszanką wściekłości i upokorzenia, kobieta zaparkowała pod kątem, potem wysiadła i trzasnęła drzwiami samochodu.
Willie potrząsnął głową.
— Kobieta za kierownicą — powiedział. — Następnym razem musisz się bardziej postarać.
Posłała mu gniewne spojrzenie i bez słowa poszła do hotelu.
— Przestań być panem Wszystkowiedzącym — powiedział Hamish. — Prawdopodobnie świetnie dałaby sobie radę, gdybyś zostawił ją w spokoju. Teraz zapomnij, że jesteś policjantem i spróbuj być uroczy.
Niespodziewanie podenerwowany Willie szarpnął za krawat.
— Czy wyglądam w porządku, proszę pana?
— Tak, tak, uważaj tylko na to, co mówisz.
Priscilla powitała ich w wejściowym holu.
— Doris czeka na nas w barze — powiedziała. — Poradziłam jej, żeby zamówiła sobie drinka i uspokoiła się. Jakiś palant próbował jej powiedzieć, jak ma zaparkować.
Hamish jęknął w duchu. Doris Ward była przeciętną młodą kobietą w grubych okularach i z nieco zajęczą wargą. Miała na sobie bluzkę i spódniczkę oraz kamizelkę w szkocką kratę. Wymieniła uścisk dłoni z Williem i Hamishem, a potem powiedziała do Williego:
— Powinnam była się domyśleć, że jesteś policjantem.
— Przepraszam za tamto — powiedział Willie niezręcznie po kuksańcu w żebra, którego odebrał od Hamisha. — Zapomniałem, że jestem po służbie.
— Jestem pewna, że masz lepsze rzeczy do roboty, kiedy jesteś na służbie, od tyranizowania kobiety za kierownicą — powiedziała Doris.
— Jesteś Angielką, czyż nie? — zapytał Hamish, zdeterminowany, żeby zmienić temat konwersacji. — Dziękuję, Priscillo, napiję się czegokolwiek bezalkoholowego, ale Willie napije się whisky.
— Tak, jestem Angielką — powiedziała Doris. — Jesteśmy dosyć daleko, prawda?
Wszyscy zgodzili się, że tak, to duża odległość, a potem zapadła martwa cisza.
— Willie pochodzi z miasta, z Strathbane — powiedział w końcu Hamish. — Ciężko mu odnaleźć się w wiejskiej rzeczywistości.
— Masz wielu przyjaciół w wiosce? — spytała uprzejmie Doris.
— Nie, nie w Lochdubh — powiedział Willie — ale mam cliché przyjaciół w Strathbane.
— Klikę — jęknął Hamish pod nosem.
— Powinnaś wiedzieć — powiedział Willie, stając się wylewny — że zawsze chciałem podróżować. Mam ciocię w Ameryce, którą mógłbym odwiedzić.
— W której części Ameryki? — spytała Doris.
— Mieszka w kondomie3 w San Francisco.
Doris zachichotała.
— Cóż, w obecnych czasach zagrożenia AIDS to bardzo bezpieczne miejsce do życia.
Willie spojrzał na nią zmieszany, a potem jego oblicze się rozjaśniło.
— Ach, tak, te kondomy są wyposażone w kamery, strażników i tym podobne.
— Czy ty również chcesz podróżować, Doris? — spytał Hamish.
— Och, nie wiem.
Posłała mu zalotne spojrzenie znad grubych szkieł okularów..
— Może się ustatkuję i wyjdę za mąż.
— Racja — powiedział Willie ochoczo. — Muszę powiedzieć, że to pokrzepiające, spotkać w obecnych czasach kobietę, która nie angażuje się w te fenimistyczne bzdury.
— Chcesz powiedzieć feministyczne — poprawiła go Doris. — Jeśli zamierzasz coś krytykować, przynajmniej wymawiaj to poprawnie. Masz na myśli, że wszystkie kobiety powinny wyjść za mąż i mieć dzieci?
— Dlaczego nie? — spytał Willie, posyłając jej pobłażliwy uśmiech. — Do tego zostały stworzone.
— Jakby cię wyjęto ze średniowiecza — powiedziała spokojnie Priscilla. — Kolacja powinna być już gotowa. Zabierzcie ze sobą drinki.
— Spraw, żeby zaczęła mówić o sobie — szepnął Hamish Williemu do ucha, kiedy szli do jadalni.
Ale gdy tylko usiedli i oczekiwali na podanie pierwszego dania, Doris wyciągnęła papierosa z paczki i go zapaliła.
— Wiesz, że rujnujesz sobie płuca? — spytał ostro Willie. — Ta substancja to zabójca i źle działa na skórę. Już widać, że masz...
— Co będzie na kolację? — powiedział Hamish, a jego głos nagle stał się głośny i nienaturalny.
— Na początek szkocki rosół — powiedziała Priscilla a później stek. Mamy nowego kucharza. Musieliśmy pozbyć się starego — powiedziała do Doris — po tutejszym morderstwie, tym, o którym ci opowiadałam.
Doris spojrzała na Hamisha z podziwem.
— Słyszałam, że rozwiązałeś tę sprawę — powiedziała. — Opowiedz mi o tym.
Hamish był zazwyczaj zbyt nieśmiały, by dużo mówić o sobie, teraz jednak bał się gaf Williego, więc opowiedział jej o sprawie bardzo szczegółowo. Priscilla dostrzegła ku swej irytacji, że Doris była zachwycona Hamishem i prawie nie spuszczała go z oczu.
Wieczór ze złego zmienił się w jeszcze gorszy. Hamish nigdy wcześniej nie widział, żeby Willie pił cokolwiek mocniejszego od herbaty lub kawy. Whisky przed obiadem, wino do obiadu i brandy po posiłku uderzyły mu do głowy. Gdy tylko Hamish skończył mówić, Willie zaczął opowiadać o swoich sprawach, co brzmiało niczym ponury katalog publicznego molestowania. Wydawał się geniuszem w wynajdywaniu samochodów z łysymi oponami, wozów z przedawnionymi winietami, aut z różnymi innymi defektami i każdego możliwego naruszenia przepisów parkowania pod słońcem. Opowiadał to, co najwyraźniej uważał za zabawne historie ludzi, którzy wściekali się na niego i co też w tych sytuacjach powiedzieli. Śmiał się tak bardzo, że łzy spłynęły mu po policzkach. Willie nigdy nie bawił się tak znakomicie. Czuł, że jest duszą towarzystwa i królem tego przyjęcia.
Hamish w końcu zaprowadził uśmiechającego się sennie Williego do land rovera.
— Narobiłeś niezłego bałaganu, Willie — powiedział, kiedy jechali do Lochdubh przez wrzosową ciemność.
Ale nie było żadnej odpowiedzi. Willie zasnął.
Na Boga, co ja mam z nim zrobić? — pomyślał Hamish ze znużeniem.
Na polu za plebanią w zasłoniętych oknach busa paliły się światła. Nie spodobał mu się ten widok. Nie lubił poczucia tej obcej i niebezpiecznej obecności w Lochdubh.
Potem pocieszał sam siebie myślą, że wkrótce się znudzą i stąd wyjadą. „Wędrowcy” lubią podróżować w taborze. Dziwne, że tych dwoje nie miało towarzystwa.
Obudził Williego przed posterunkiem policji i ostro rozkazał mu wejść do środka i położyć się do łóżka. Potem zadzwonił do Strathbane. Jimmy Anderson miał nocny dyżur i odebrał telefon. Powiedział, że nie znalazł nic na Cheryl i Seana Gourlaya w policji w Glasgow, z wyjątkiem informacji, że Sean podchodził ostatnio do egzaminu na prawo jazdy w Glasgow, stąd nowy dokument.
— Spróbuj w Scotland Yardzie — ponaglił go Hamish. — Sprawdź, czy oni coś mają.
— Co? Już i tak mają tam za dużo pracy — skarżył się Anderson. — Co zrobił ten Sean?
— Nic... jak do tej pory — powiedział Hamish. — Słuchaj, po prostu ich sprawdź.
— Sam ich sprawdź — powiedział Anderson. — Mamy tu wystarczająco dużo roboty. Moim zdaniem przesadzasz z tym Seanem. Poczekaj, aż coś zrobi.
Hamish odłożył słuchawkę. Czuł, że zachowywał się odrobinę niemądrze. Nie było potrzeby, żeby dzwonić do Scotland Yardu.
Poza tym, co mógłby powiedzieć w Scotland Yardzie? Że miał złe przeczucie, intuicję?
Sean zniknie najpóźniej do przyszłego tygodnia. I z tą pocieszającą myślą Hamish położył się spać.
------------------------------------------------------------------------
1 Nazwanie policjanta „świnią” jest w Wielkiej Brytanii obraźliwe, podobnie jak w Polsce obraźliwym określeniem w stosunku do funkcjonariusza policji jest „pies”.
2 Profesor Higgins — postać z dramatu Pigmalion George’a Bernarda Shawa. W sztuce założył się o to, że zdoła wprowadzić ubogą kwiaciarkę Elizę na salony, co zresztą mu się udało.
3 Gra słów, chodzi nie o „kondom” (ang. condom), ale o „apartamentowiec” (ang. condo).