- W empik go
Handlarze jabłek - ebook
Handlarze jabłek - ebook
Co się stało w małym mieście u schyłku II wojny światowej? Kim jest tajemniczy Grom, którego boją się nawet funkcjonariusze milicji w Podcieniach? I ile można zaryzykować, kierując się poczuciem obywatelskiego obowiązku?
Oto intrygująca powieść o losach Polaków z sennego miasteczka, którym trudno skłonić do zeznań jednego z członków bandy i zrozumieć motywy działania urzędników z prokuratury. Znajdziesz tu wiele zaskakujących sytuacji – na czele z przebraniem i transportem rannego w ciężarówce pełnej jabłek.
Jeśli lubisz kryminały sensacyjne osadzone w ponurych i kontrowersyjnych realiach wczesnego PRL-u, ta książka ze znanej serii „Ewa wzywa 07”, wydawanej przez Państwowe Wydawnictwo „Iskry” w latach 1968-1989 pozycją idealną właśnie dla Ciebie.
„W magazynie usłyszeli strzał.
Melancholik dopadł zabitego deskami okna. Zaczął nasłuchiwać, ściągając z dłoni skórkowe rękawiczki. Irka leżała ciągle na rozsypanych jabłkach, jej policzki poznaczone były sinymi pręgami.
Ten z latarką znalazł na jednej z półek duży pilnik. Użył go teraz jako łomu, podważając jedną z desek w zabitym oknie.
– Strzał jakby stamtąd – nasłuchiwał Melancholik – Od strony posterunku…
Płomień?
– Nie mógł wpaść tak głupio!... – rzucił ten z latarką”.
PRL kryminalnie
PRL kryminalnie – seria składająca się z powieści milicyjnych najbardziej poczytnych autorek i autorów czasów PRL.
Maciej Bordowicz (ur. 16 września 1941 w Mińsku Mazowieckim, zm. 6 października 2009 r. w Warszawie) – polski pisarz, aktor, reżyser filmów, sztuk teatralnych, telewizyjnych i słuchowisk. Absolwent Wydziału Aktorskiego i Reżyserskiego PWST w Warszawie. Odznaczony Złotym Krzyżem Zasługi.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-270-3121-7 |
Rozmiar pliku: | 254 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
To był krajobraz, przez który przetoczył się niedawno oddech wojny.
Krajobraz, gdzie bitewne spustoszenie nie zdążyło jeszcze wsiąknąć w glebę, obrosnąć świeżą trawą, zaszyć się w zielsku. Jesień tego roku była ostatnią jesienią wojny. Front parł nieustannie na zachód, zostawiając za sobą ziemię, na której wszystko należało ustanawiać od początku, na której ze zdwojoną siłą wybuchły nowe namiętności. I znowu ta ziemia miała swoje podziemie, tym razem godzące w nią samą. I znowu ludzie sny mieli krótkie, gwałtowne, a dni rozpalone jak żelazo.
Jedna ofiara pociągała za sobą drugą, jeden ogień wspomagał drugi. Zdawało się nieraz, że rozlana na niebie łuna toczy się jak potok i gruchocze po drodze wszystko, co jeszcze z wojennej zawieruchy ocalało. Z pierwszym zmierzchem odzywały się karabiny, pękały granaty, a rozrzucone na ziemi ciała były jak przecinki, które nie mogą zatrzymać rozpędzonego zdania. Zdania w krwawym i sięgającym po ostatnie argumenty dialogu. Racja była jedna, ale żeby ją udowodnić, setki szły w ziemię, setki tych, co już powinni byli przestać ginąć. Przez niejedną wioskę i miasteczko przeciągały pogrzeby zbiorowe, w skleconych naprędce z prostych desek trumnach odchodzili na zawsze... Zostawali inni, ci, co salwą nad grobem czcili ich pamięć, ale i dla nich każdy dzień mógł wynająć stolarza...
Noc była jesienna, pochmurna. Światła ciężarówki wyłapywały z mroku rozlazłe, błotniste kałuże, wyboje, utrącone pnie przydrożnych drzew. Wiatr łomotał o szczelnie zasznurowaną plandekę okrywającą platformę samochodu. Krawczuk, młody chłopak o kędzierzawej czuprynie, przełączył biegi. Ciężarówka wolno zaczęła się wdrapywać na wzniesienie. Silnik prychał, rzęził, zdawało się, że za chwilę stanie.
Na tle ciemnego horyzontu zarysował się wyraźnie masyw lasu.
Ciężarówka ciągle jeszcze pokonywała wzniesienie. Krawczuk wpił się dłońmi w kierownicę, zacisnął zęby. Na jego zazwyczaj łagodnej twarzy pojawiła się teraz zaciętość, tak jak gdyby własne mięśnie sprzągł z mechanizmem ciężko pracującej maszyny. Obok Krawczuka siedział Kołdak. Spokojnie ćmił skręta, jego kudłata ruda głowa bezwolnie chwiała się w rytmie drżenia i kołysania całej ciężarówki.
Przez szybę szoferki coraz wyraźniej widzieli las.
— Ty... Ty w tym lesie to lepiej przyciśnij — mruknął Kołdak.
— Przycisnąć to se możesz — babę do płotu! — warknął Krawczuk i jego dłonie ściskające kierownicę rozwarły się nieco. Mięśnie w nim jak gdyby na chwilę rozluźniły się, ale wiedział, co to znaczy, znał ten moment, nigdy nie wróżył niczego dobrego. Nacisnął wolną od kierownicy ręką czapkę na oczy, też znajomy odruch. Ściągnął czapkę na tył głowy, omal jej nie wyrzucił przez otwarte okienko szoferki.
— A niech cię... A niech cię... — zaczął mamrotać pod nosem.
Usiłował się uspokoić, przemawiać w duchu sam do siebie i kląć.
Zjeżdżali po zboczu. Kołdak milczał przez dłuższą chwilę, skręt zaczął mu parzyć koniuszki palców.
— Jakbyś tak dodał gazu... — mruknął znowu.
— Czego?
— Gazu, mówię.
— Dodaj se — tego, co masz w portkach!
— Mnie daleko do strachu — ciągnął swoje spokojnie Kołdak. — Ale jakbyś tak dodał gazu, to po tych dołach śmigałbyś, że hej!... A tam w lesie trzeba by...
— Pieprzyta, ojciec! — krzyknął Krawczuk. Widać było, że tym krzykiem chce stłamsić wzbierający w nim niepokój.
Metoda, psiakrew, niezawodna metoda — myślał gorączkowo. — Ojciec uczył, ale chyba niewiele nauczył... Pomyśl, że już wszystko przeżyłeś, że już nic do stracenia nie masz... On nie miał, kiedy uczył, a ja?... O kur...! Wścieknij się, myśl, że litr samogonki masz w sobie, że ci wszystko jedno, nic gorszego ani za tobą, ani przed tobą... A każdy ma diabła za skórą na swoją miarę! Kiedy trzeba, wypuszczaj czorta!... Ej, ojciec, ojciec...
Wjechali między pierwsze drzewa.
Las był rozedrgany od wiejącego silnie wiatru, którego ciągłe porywy strącały z gałęzi smugi kropli. Dudniły głucho o napiętą plandekę i dach szoferki. W lesie droga się zwężyła, zdawało się, że jest jakby na siłę upchana między zwarte ściany drzew. Zaciskały się coraz bardziej, i światła reflektorów, kiedy tylko ciężarówką rzuciła jakaś koleina czy wykrot, biły w górę, jak gdyby roztrącając je, wyłamując między nimi coraz szersze przejście. Kałuże pod kołami pryskały wtedy na boki i w cieniu następującym za oświetloną maską samochodu rozlatujące się bryzgi błotnistej wody podobne były do przyczajonych postaci, które wyskakiwały nagle w leśny gąszcz.
Krawczuk, przypięty do kierownicy, mówił nienaturalnie głośno:
— Gazu mu dodaj!... Luz w kierownicy jak jasna cholera, a ten... Bracie, pod prokuraturę mamy zajechać, a nie pod zakład pogrzebowy!
— On nie przeżyje — rzucił spokojnie Kołdak.
Krawczuk na chwilę oderwał oczy od drogi. Wczepił się spojrzeniem w twarz tamtego. Jednocześnie ciężarówka jakby poderwała się, zwiększyła szybkość.
— Musi — powiedział przez zęby. — Musi, skurczybyk!...
Kołdak uderzył ręką w szybę.
Przed nimi, jakieś sto, sto pięćdziesiąt metrów zamajaczyła sylwetka człowieka. Stał na wąskiej drodze, rozkrzyżował ręce. Światła reflektorów już go dosięgały. Krawczuk machinalnie zaczął wyhamowywać. Kołdak odwrócił się szybko, zastukał w okienko z tyłu, wpatrzył się w ciemne wnętrze.
Platforma ciężarówki była wypełniona po brzegi jabłkami. W rogu zrobiono coś w rodzaju barłogu, który również otaczała sterta jabłek. Spod koców wystawała nieprzytomna, przeżarta gorączką twarz. Obok tego posłania siedział doktor Sarnicki. Wpatrywał się w tę twarz z takim natężeniem, jakby liczył każdą kroplę potu, którą rozbłyskiwało czoło tamtego.
Marian przypadł do okienka. Był to młody mężczyzna, ostra, skupiona twarz dziwnie kontrastowała z miękkim spojrzeniem jasnoniebieskich oczu. Cywilne, przypadkowe ubranie leżało na nim wyjątkowo źle.
Po drugiej stronie okienka przerażone spojrzenie Krawczuka. Marian zorientował się, że ciężarówka zwalnia bieg. Zrobił gwałtowny ruch ręką. Sarnicki zrozumiał, o co mu chodzi. Nieprzytomną, wystającą spod koców twarz nakrył wiklinowym koszem i zaczął zgarniać nań jabłka. Potem całą resztę posłania pokrył szybko warstwą owoców.
Marian usłyszał przez szybę stłumiony krzyk Krawczuka:
— Zatrzymać?...
— Jedź! — rzucił wściekle.
— Kiedy nie schodzi, nie schodzi... Żeby go jasna cholera!...
Sylwetka stojącego na drodze człowieka przybliżała się coraz bardziej. Krzyczał coś, wymachiwał rękami. Światła reflektorów jak ostrza wycinały z mroku jego wykrzywioną od krzyku twarz.
To wszystko trwało sekundy... Krawczuk docisnął gazu, powieki zadrgały mu, zamknął oczy jak ktoś, kto czuje, że za chwilę nieuchronnie zwali się w przepaść. Kołdak spokojnie zapalał następnego skręta. Krawczuk nie wytrzymał, ciężarówka znów zwolniła.
Usłyszał bębnienie w okienko i krzyk Mariana:
— Jedź! Jedź!... Utłukę, pod sąd oddam!... Jedź, psia twoja...
— O Chryste, Chryste Panie — wymamrotał Krawczuk.
Człowiek stojący na drodze już nie krzyczał. Opuścił ramiona, cały objęty światłem.
Parę godzin wcześniej...
Jest jeden z tych jesiennych dni, kiedy zmierzch następuje szybko i trwa tak krótko, że nie wiadomo kiedy stapia się z nocą. Czasem chmury jeszcze nie całkiem wetrą się w niebo, bo podświetlone jakąś łuną przypominają nasiąkające krwią tampony, którymi naprędce zatyka się ranę. Potem, nagle, gdy uderzy deszcz, rozmywa się to wszystko, rozprasza po niebie, zrównuje je z jednolitą ciemnością, niemal czarną skorupą, przez którą od czasu do czasu wciska się trochę księżycowego światła. Zaraz później noc napada znienacka, długa, ale tak samo dręcząca jak bezsenność.
Posterunek milicji w Podcieniach, małym miasteczku, oszczędzonym przez wojnę. Nie miały go jednak oszczędzić dni, które nastąpiły zaraz potem, kiedy ostatnie oddziały przeciągnęły jego uliczkami i zdawało się, że jeśli rozlegną się jeszcze jakieś wystrzały, to te na wiwat.
A zatem zmierzchało się... We wnętrzu dużego i jak gdyby stale wstrząsanego podmuchami wiatru pomieszczenia majaczyło kilka sylwetek. Nieruchomych, zastygłych w oczekiwaniu. Wszystko zresztą w tym momencie zdawało się natarczywie wyczekiwać — odrapane ściany, rozlepione na nich propagandowe afisze, sfatygowane krzesła, stół, rozbabrane na nim papiery i polowy telefon. Nawet wiatr, który grasował na zewnątrz, wydawał się nerwową tkanką opinać znieruchomiałych w napięciu ludzi.
Spod okna podniósł się Kołdak, ma na sobie mundur milicyjny, wytarty, łatany na łokciach innym materiałem. Na rozkudłanej głowie zwyczajna cyklistówka z orzełkiem. Marian rozpiął pod szyją mundur. Na naramiennikach błyszczą dwie gwiazdki. Kołdak sięgnął po lampę naftową. Marian zbliżył się do okna, otworzył je, wiatr uderzył go w twarz, opiął na nim drelich munduru.
— Psiakrew, co mi tak duszno!... — otarł chusteczką spocone czoło, odwrócił się od okna, zobaczył, że Kołdak chce zapalić lampę: — Nie zapalaj!
Po chwili dodał:
— Tak będzie lepiej.
Kołdak zgasił zapałkę. Ich sylwetki znowu ugrzęzły w półmroku.
Usłyszeli kroki zbliżające się ku nim z sąsiednich pomieszczeń. Obite blachą drzwi otworzyły się, ukazała się twarz Krawczuka.
— Wprowadzić? — Krawczuk spojrzał w stronę Mariana.
— Za chwilę — powiedział Jeżewski.
Krawczuk zamknął drzwi, Jeżewski podszedł do Mariana. Nie ogolony, w wytartym garniturze i przybrudzonej koszuli, zza okularów wydobywa się zmęczone, ciężkie spojrzenie. Twarz, w której się czyta, że ten człowiek dużo zniósł i dużo przeszedł. Nie można natomiast rozpoznać niczego, co by mowiło o jego przeszłości. Wszystko myli... Ten na pozór wyglądający jak kasjer mężczyzna brał już udział w takich wydarzeniach, które zazwyczaj wieńczy się pomnikiem. Zawsze szukał dla siebie miejsca wśród spraw istotnych, konkretnych, doraźnych...
— Marian...
— Tak.
— Daj... — Jeżewski przeciągnął dłonią po rzadkich, posiwiałych włosach. — Daj... ja z nim spróbuję.
Marian roześmiał się nerwowo:
— Spokojnie i rzeczowo, co? Wyższa szkoła jazdy!... Dobra! Nie boisz się, że im się w głowach może poprzewracać? Jak się dowiedzą, że tu taki anioł ich spowiada, papierosami częstuje, pyta, czy jedli, jak spali i o mały włos dziewczynek im nie wpycha do wyrka, to sami na kolanach zaczną do nas przychodzić!... Przyjdą ci całymi watahami, może jeszcze po rękach zaczną, sukinkoty, całować, brać ziemię, do której teraz naszych chłopaków posyłają... Tak? A kiedy im wreszcie powiesz, co zrobili, zaczną bić się w piersi, że to wszystko nieporozumienie...
— Bo i tak być może! — krzyknął Jeżewski.
— Dobra, przebaczajmy, tylko nie od zaraz! Za „dobrą“ robotę należy się uczciwa zapłata!
— O czym myślisz?
— Jest taka frontowa zasadan... Oszczędzisz wroga, ale nie myśl, że on cię oszczędzi!
— Za daleko się posuwasz, Marian!
— Posuń się dalej, naucz „Wertepa“ naszych... kilku przykazań i odeślij go do nich wolno!
Jeżewski pobladł.
W rogu pokoju ktoś zachichotał. To Listwa. Wysoki, żylasty, w za małym dla niego mundurze. Pepesza zwisa mu na piersiach i jakby ciągnie ku ziemi całą długą postać. W oczach uczciwość miesza się z uporem, zawziętością. Można by powiedzieć — taki Sienkiewiczowski Podbipięta, ale wyostrzony w tym, co robi, bo i miał czym swój charakter ostrzyć.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.