- promocja
Hanna - ebook
Hanna - ebook
Mistrzowski thriller o zniszczonych więziach rodzinnych
Hanna pochodzi z Polski i należy do nielicznych Żydów, którzy przeżyli niedawno zakończoną wojnę. Cudem uniknęła śmierci w Auschwitz, a teraz, dręczona poczuciem winy, usiłuje pogodzić się z tym, że z całej rodziny ocalała tylko ona. Lecz obwinia też znajomego i jest zdeterminowana, by go odnaleźć i się na nim zemścić.
Nie cofnie się przed niczym. Kłamie i manipuluje, by sprawiedliwości stało się zadość. Podszywając się pod inną osobę, obejmuje posadę pielęgniarki opiekującej się mężczyzną, który odebrał jej wszystko. Ale nieoczekiwanie to jej życiu zagraża niebezpieczeństwo.
Kto zostanie ofiarą?
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8289-035-8 |
Rozmiar pliku: | 2,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Prolog
Kraków
Luty 1938
– Hanno, czym jest nasza Sztuka? – zapytał mój ojciec, wymawiając z naciskiem i niesmakiem słowo „Sztuka”. Herr Przybyszewski, jego wydawca, właśnie wyszedł z pokoju tak szybko, że zafalowały firanki, i pozostawił po sobie atmosferę urażonej godności oraz dym z fajki.
– Nasza Sztuka? – powtórzyłam nerwowo. Siedziałam przy końcu jego biurka, na za niskim krześle sekretarki, na poduszce położonej, by wygodniej mi się pracowało.
– Nasza Sztuka. Czym jest to, co robimy? Nigdy się nad tym nie zastanawiałaś? Nie chciałabyś wyjaśnić tego niewtajemniczonym? – Ojciec zerknął na drzwi. Z korytarza dobiegał odgłos kroków Herr Przybyszewskiego, który umykał z wyraźną ulgą, choć gotów stanąć do walki innego dnia.
– Piszemy – powiedziałam i zmrużyłam oczy jak płochliwa mysz. Opuściła mnie już lekkomyślna brawura z czasów ulicznych bójek.
– I? – dociskał ojciec, trzymając okulary w górze, aby sprawdzić soczewki; wytrzeszczał przy tym oczy i wyglądał jak sowa.
– Opowiadamy życie? – Nie wiedziałam, o co mu chodzi, i coraz bardziej się denerwowałam, że go rozczaruję.
– I? – podniósł głos, ale nie ze złości, raczej jak dyrygent zwiększający napięcie batutą.
Pokręciłam ostrożnie głową. Na dworze znów zaczął padać deszcz, bębnił w ściany i dach.
Ojciec zerknął w dół i zdjął kłaczki wełny z gorsu swojej koszuli.
– Hanno, ile masz lat?
– Jedenaście… – odparłam, coraz bardziej pewna, że nie spełniam oczekiwań. Moja odpowiedź spotkała się z milczeniem, dodałam więc z wahaniem: – I pół. – Wierciłam się na poduszce, sukienka drapała mnie w uda.
– Hanno, podaj mi ramię.
– Proszę?
– Ramię – powtórzył, nadstawiając otwartą dłoń.
Ostrożnie odłożyłam wieczne pióro, aby niczego nie poplamiło, i wyciągnęłam rękę. Ojciec wziął mnie za nadgarstek lewą dłonią, a prawą rozpiął dwa guziki z macicy perłowej u mankietu – z drugim guzikiem miał kłopot – i podwinął mi rękaw. Ułożył na biurku moje chude, teraz gołe przedramię, blade i zielonkawe w zimowym świetle, z widocznymi przez skórę żyłami.
Grubymi palcami chwycił odłożone przeze mnie pióro i zrobił stalówką kropkę w zgięciu mojego łokcia. Oddychałam szybko, gdy stalówka wbijała się w skórę, a kropka ciemniała niczym gnijący liść. Kilka centymetrów dalej ojciec zrobił drugą kropkę i połączył je obie linią tak prostą, jakby narysowano ją przy linijce.
– To właśnie robimy, Hanno – powiedział.
Przyglądałam się temu, co zrobił, z otwartymi ustami. Zdumiona i przerażona.
– Teraz rozumiesz?
Miałam mętlik w głowie. Nie, wciąż nie rozumiałam. Czarna linia łącząca dwie kropki pozostała na mojej skórze przez wiele dni. Musiałam ją ukrywać.
– Łączymy rzeczy? – wymamrotałam. Z pewnością ojcu nie chodziło o coś tak prostego.
– Tak, właśnie tak – potwierdził ojciec, a jego zachwyt i uśmiech mnie zaskoczyły. – Mądra dziewczynka.
Ja też się uśmiechnęłam. Z ulgą. I się zarumieniłam.
– Łączymy rzeczy – powtórzył mój ojciec, rozsiadając się wygodnie na krześle i poprawiając muszkę. – Właśnie tak.ROZDZIAŁ 1
1
Sztokholm
Środa, 18 grudnia 1946, ranek
Spadł śnieg. Na tle świeżej, skrzącej się bieli kremowa fasada kamienicy wydaje się szara, a obramiające okna sztukaterie – w ich zagłębieniach i pęknięciach osiadł miejski kurz – są po prostu przybrudzone.
Budynek liczy pięć pięter. Mieszkanie Larssona znajduje się na drugim, najładniejszym, z ozdobnym balkonem z kutego żelaza i wysokimi oknami, większymi niż na piętrach niżej i wyżej. Okna są ciemne, niczego nie zdradzają. To miejsce pełne sekretów w mieście, które ukrywa swój własny wstyd.
Znam ten widok; od kiedy przyjechałam tu w październiku, przyglądałam mu się z drugiej strony ulicy, ilekroć miałam okazję.
Przejeżdża samochód. Nieduży, jakby przygarbiony, skromny, choć nowoczesny samochód spełniający oczekiwania bogacącego się społeczeństwa. Samochód zdaje się mówić: „Nie patrz, nie ma tu nic do oglądania”. Zjeżdża powoli ze wzgórza. Ostatnie minuty przed wejściem do mieszkania także upływają wolno. Potem nie będzie odwrotu.
Ludzie jeżdżą tu bez pośpiechu, „z szacunkiem”; uderzyło mnie to zaraz po przyjeździe. Ale co się stanie, jeśli stanę na drodze temu samochodzikowi? Czy gwałtownie skręci lub zahamuje, czy będzie jechał dalej i tylko na mnie zatrąbi? Jestem w tym mieście od trzech miesięcy, ale do tej pory miałam kontakt tylko z innymi przybyszami i niewiele wiem. Nie rozumiem jego mieszkańców, a po tym, co przeszłam, moja podejrzliwość jeszcze się pogłębiła. Nikomu nie ufam. Trudno nie podejrzewać, że w chwili próby okazałoby się, iż pod powierzchnią skromności i uprzejmości kryje się bezwzględność co najmniej równa tej, jakiej doświadczyłam gdzie indziej.
Mam na imię Hanna, lecz teraz nie używam tego imienia. To już przeszłość. Jest za kwadrans dziesiąta. Ta chwila w końcu nadeszła, przechodzę więc przez ulicę i docieram do budynku.
Do wejścia prowadzą kamienne schodki. W szybie podwójnych drzwi widzę swoje odbicie – tani kapelusz wciśnięty na włosy przylizane wokół drobnej, nijakiej twarzy; ciemny płaszcz, za cienki na takie zimno, wełniane pończochy marszczące się wokół kostek i buty o zdartych podeszwach, które wkrótce będą wymagały naprawy, choć przy odrobinie szczęścia dotrę w nich do mety. Tylko na przekroczeniu linii mety muszę się teraz skupić. Potem będzie tak, jakbym nigdy tu nie była.
Drzwi się otwierają. Stoi w nich portier, Gösten. Spodziewał się mnie i wesoło się uśmiecha, lecz na widok moich zmienionych włosów jest zdziwiony. Nie zrozumie, dlaczego je zniszczyłam, bo choć spędziliśmy razem wiele godzin, prawie nic o mnie nie wie. W ostatnich kilku tygodniach pomimo mojej nieszczerości zaprzyjaźniliśmy się – czasami udaje się to nawet samotnym ludziom ze strasznymi sekretami.
Gösten opuszcza swoje stanowisko, prowadzi mnie do małej windy i rozsuwa drzwi. W windzie mogą się zmieścić tylko dwie osoby. Przyciśnięci do siebie słyszymy swoje oddechy. Unikam jego wzroku. Nie musiał mi towarzyszyć, wie jednak, że to dla mnie ważne, nawet jeśli nie zna prawdziwego powodu. Naciska mosiężne guziki. Trzęsąc się i dygocząc, klatka unosi się do góry.
– Lina jest wytarta – mówi Gösten, przerywając ciszę. Tego rana nie zachowujemy się swobodnie. Nie odpowiadam, a on dodaje, jakby konieczne było objaśnienie: – Trzeba ją wymienić, ale mnie nie posłuchają.
Na drugim piętrze Gösten otwiera drzwi, a ja wychodzę. Za moimi plecami blaszane pudło z piskiem rusza w dół.
Zostaję sama z tym, co mam zrobić, a strach – taki, jakbym stała przed plutonem egzekucyjnym – który trzymał się z dala przez cały ranek, powraca. Fale mdłości to nadchodzą, to znikają, a mój oddech, płytki i powolny po przebudzeniu, teraz galopuje.
Nadal istnieje możliwość odwrotu. Mogłabym zbiec schodami, przemknąć przez hol i znaleźć się za oszklonymi drzwiami, na ulicy, zanim Gösten dotrze do portierni. W walizce mam bilet na statek. Jutro byłabym w Hamburgu, a pojutrze z Henrym. Na pewno pomyślałby, że w ogóle nie wyjeżdżałam. Można by o wszystkim zapomnieć. Uznać za głupi błąd młodej kobiety doprowadzonej do ostateczności.
Waham się, czuję się bezbronna, otoczona przez duchy z przeszłości. Opieram się plecami o ścianę. Dopadły mnie z tak daleka i teraz nie pozwolą mi uciec. Wiem, że te omamy to po prostu skutek stresu i zbyt wybujałej wyobraźni, ale nie są przez to ani trochę mniej niepokojące. W gruncie rzeczy świadomość, że to wszystko dzieje się w mojej głowie, tylko pogarsza sytuację.
– Przestańcie – błagam; oczy mam zamknięte, po omacku szukam ręką dzwonka. – Czy nie mówiłam, że zrobię wszystko, jak należy?
Po drugiej stronie drzwi słychać kroki. W drzwiach jest wizjer. Ktoś mnie w milczeniu obserwuje. Kliknięcie, zasuwy zostają odsunięte. „Bezpiecznie jak w szwajcarskim banku”, lubił powtarzać mój stryjek, choć dotyczyło to jego szans na wyścigach konnych.
Drzwi się uchylają, stoi w nich niska kobieta o szczupłej twarzy. Ma na sobie fartuch, w rękach trzyma kij od mopa, którego koniec tkwi pod jej brodą; z wykrochmalonych mankietów wystają muskularne nadgarstki.
– Jestem umówiona z fru¹ Larsson. Nazywam się Elsa Winkell. – Wyjmuję z kieszeni list z zaproszeniem i pokazuję go jak kupon z wygraną. Elsa była córką małżeństwa, u którego pracowałam w Kolonii; już wcześniej pożyczyłam sobie jej nazwisko.
Kobieta z fuknięciem otwiera drzwi szerzej, ale odsuwa się tylko tyle, bym mogła ją wyminąć. Gdy jestem w środku, rygluje drzwi.
Z zaciśniętymi ustami i wysuniętą szpiczastą brodą ogląda mnie od stóp do głów niczym strażnik więzienny.
– Proszę poczekać. Pójdę powiedzieć, że panna przyszła.
Odchodzi zamaszystym krokiem, a mój oddech znów zwalnia. Pozwoliłam, żeby mnie zdenerwowała. Jeśli dzisiejsza rozmowa pójdzie po mojej myśli, będę musiała uważać na tę kobietę.
Pokryte ciemnozieloną tapetą ściany holu oświetla żyrandol, którego żółtawe żarówki w kształcie łez nie rozpraszają mroku. Z holu wchodzi się do dwóch korytarzy, prowadzących na prawo i na lewo.
Odgłos kroków kobiety tłumi chodnik, wokół mnie zapada cisza. W holu unosi się zapach środka odkażającego tak mocny, że zaczyna mi brakować powietrza.
– Fröken² Winkell?
Odwracam się gwałtownie, zaczerwieniona, jakby mnie zdemaskowano, zanim jeszcze zaczęłam.
– Tak, to ja – potwierdzam szybko. – Fru Larsson? – Zupełnie nie słyszałam, że nadchodzi.
Skinienie głową, tak nieznaczne, że niemal niezauważalne.
Przygląda mi się. Zerka na moje suche, świeżo ufarbowane włosy wystające spod kapelusza, na płaszcz z przetartymi mankietami, na stare buty, którym nie pomoże już pastowanie, i robi wydech bardziej podobny do prychnięcia, zapewne z pogardą. A ja oddycham swobodnie. Jestem uosobieniem przeciętności, dziewczyną, jakiej taka elegancka kobieta jak ona po prostu nie zauważa… ani nie pamięta.
– Chodź ze mną – mówi, wzdychając.
Idę za nią korytarzem, mijając kolejne zamknięte drzwi. Fru Larsson ma na sobie drogi, wełniany, perłowoszary kostium; poduszki na ramionach podkreślają jej kształty, talię i biodra. Widziałam ją na ulicy z okna restauracji naprzeciwko, jak wchodziła do domu i z niego wychodziła, zawsze ukryta pod kapeluszem i zimowym płaszczem.
W końcu się zatrzymuje, wyjmuje klucz z kieszeni żakietu, wkłada do zamka i otwiera drzwi do wąskiego pokoju z wysokim sufitem. Pojedyncze okno wychodzi na podwórze – obskurne serce kamienicy. Pomyślałam, że ona wolałaby pokój z oknem wychodzącym na ulicę. Przez okno wpada mało światła, ale po mrocznym holu pokój i tak wydaje się jasny. Okno jest lekko uchylone, panuje zimno.
Fru Larsson podchodzi do biurka, rzuca klucze na podkładkę i siada, wygładzając spódnicę.
– Proszę – mówi i wskazuje mi krzesło naprzeciwko. Starannie poprawia ustawienie dwóch ramek ze zdjęciami, które stoją na biurku tyłem do mnie. – Rozumiem, że usłyszałaś o tej posadzie od naszego wszystkowiedzącego portiera.
Kiwam głową i próbuję się uśmiechnąć.
– A jak wy dwoje się poznaliście?
– Byłam kelnerką w Gyllene Palats, restauracji po drugiej stronie ulicy.
– Kelnerką? – Kobieta wydaje się zaskoczona. – A więc dlaczego interesuje cię ta posada?
– Jestem z wykształcenia pielęgniarką. Odbyłam staż w szpitalu w Hamburgu.
– Jesteś Niemką?
– Tak – potwierdzam. W rzeczywistości nie jestem, ale tak mówi mój paszport, ponieważ bycie Niemką to ważny element ułożonej przeze mnie bajeczki.
– Pomyślałam, że masz dziwny akcent. Dlaczego jesteś w Sztokholmie?
– Przyjechałam, żeby uciec od chaosu w kraju. Miałam zatrzymać się u ciotki, ale nie czuła się na tyle dobrze, żeby mnie przyjąć. – Przygotowując się na tę chwilę, opracowałam kilka wersji mojej opowieści, znacznie bardziej szczegółowych, ostatecznie jednak uznałam, że lepiej trzymać się najprostszej. Nie chcę, żeby ta kobieta próbowała odszukać moją nieistniejącą ciotkę. Może mnie zapytać, jak nauczyłam się mówić po szwedzku, co prawda, niezbyt dobrze. Gdyby tak się stało, powiem, że podczas odwiedzin u ciotki w dzieciństwie. Tak naprawdę nauczyłam się przed przyjazdem z książek i dużo tu ćwiczyłam. Mogę teraz poradzić sobie z rozmowami na różne tematy, takie jak rodzina królewska czy psy, których tak wiele topi się w kanałach, ale w tym pokoju otaczają mnie przedmioty – zwykłe rzeczy, których nazwę zna każde szwedzkie dziecko – czekające, by mnie przyłapać.
Muszę być ostrożna. Starać się nie zwracać na siebie uwagi, a gdy pojawia się coś, co mogłoby mnie zdradzić, muszę prześliznąć się obok jak po gładkiej tafli lodu.
– A więc, Elso, czy mogę zobaczyć twoje referencje?
Podnoszę torbę i wyjmuję pierwszy list z domu opieki w Rotherbaum, miejsca, które codziennie mijałam, gdy mieszkałam z Henrym w Hamburgu.
– Przepraszam, ale listy są po niemiecku. – Mam nadzieję, że nie będzie potrafiła ich przeczytać. To nie jest najważniejsze, ale mogłoby oszczędzić mi kłopotów.
– Nie ma problemu. – Fru Larsson bierze list szczupłymi palcami i najpierw patrzy na dół kartki, na podpis, potem wraca na górę, do daty, i zaczyna czytać.
Wstrzymuję oddech. Napisałam ten list wczoraj na maszynie Göstena. Powiedziałam mu, że piszę do domu.
W skupieniu czyta list, twarz ma napiętą, co uwydatnia drobne zmarszczki wokół jej oczu i ust. Ciemne włosy ma sczesane do tyłu i zwinięte na karku i trzeba by przyjrzeć się bardzo uważnie, aby dostrzec siwe nitki. Prawie nie sposób określić jej wieku. Gdyby nie zmarszczki wokół ust, mogłaby uchodzić za kobietę tuż po czterdziestce, lecz prawdopodobnie jest dziesięć czy piętnaście lat starsza. Ślady jej urody mają w sobie coś przerażającego. W młodości musiała być prawdziwą pięknością, choć zimną, nawet lodowatą.
– A to jest od mojego dawnego pastora. – Wyjmuję drugi list i kładę go obok jej dłoni. Dobry pastor Luthman pisze w nim, że regularnie uczęszczałam do jego kościoła i pomagałam mu wspierać ubogich. Moja pobożność i dobroczynność wydają się przesadzone, nie mogłam jednak pozwolić sobie na pozostawienie czegokolwiek przypadkowi. Mam tylko jedną szansę. W Hamelin rzeczywiście mieszka pastor Luthman. Kiedyś nawet widziałam, jak podczas deszczu walczył poirytowany z parasolem na schodach swego kościoła. Był w wypłowiałej czarnej sutannie i wydał mi się posępnym, nieprzyjaznym osobnikiem. Wątpię, czy ruszyłby palcem, aby pomóc skołatanej duszy takiej jak moja.
Fru Larsson rozprostowuje listy na podkładce i czyta je po raz drugi, wodząc palcem po tekście. Uwaga, jaką poświęca temu zajęciu, zaczyna mnie niepokoić. Miałam nadzieję, że listy nie wzbudzą wątpliwości. Czyżby już wcześniej miała do czynienia ze sfałszowanymi referencjami? Może po prostu język niemiecki sprawia jej trudności, a ona nie chce się do tego przyznać. Nie ma jeszcze powodu, by mi nie dowierzać, a o ile zrozumiałam Göstena, nie może sobie pozwolić na grymaszenie.
– A więc masz dwadzieścia pięć lat – mówi, podnosząc wzrok.
– Tak – potwierdzam, choć nie ma to nic wspólnego z prawdą. Mam dwadzieścia lat, ale musiałam dodać sobie kilka, żeby uwiarygodnić swoje rzekome doświadczenie w pracy. A poza tym, kto zaufałby dwudziestolatce, uznał, że jest odpowiedzialna i zrobi wszystko, jak należy?
Fru Larsson przygląda mi się jeszcze uważniej. Moje rysy nie są wyraziste, a ostatnio przytyłam, co złagodziło ich ostrość, lecz trauma ostatnich czterech lat pozostawiła ślady. Nowe kilogramy wyglądają inaczej niż stare, co sprawia, że wydaję się znękana, przemęczona. Nie prezentuję się kwitnąco. Dodaję więc sobie lat dla fru Larsson i uchodzi mi to na sucho, bo inaczej już by mnie wyrzuciła za drzwi.
– Pastor pisze, że „z zamiłowaniem opiekujesz się innymi”. Dlaczego młoda kobieta, zaledwie dwudziestopięcioletnia, chce się zamknąć z niedołężnym człowiekiem?
– Moja matka, zanim wyszła za mąż, była pielęgniarką. – Zawsze wydaję się bardziej pewna siebie, gdy mówię prawdę lub coś do niej zbliżonego.
– Czyli poszłaś w ślady matki. Czy była z tego zadowolona?
Powinnam zostawić te słowa bez komentarza, ale jej protekcjonalny ton skłania mnie do odpowiedzi.
– Nie wiem, co by pomyślała o czymkolwiek, co robiłam w ostatnich latach.
– Och, a dlaczego?
– Bo ona nie żyje. – Mówię to, a z oczu płyną mi łzy. Mam ochotę przyłożyć tej okropnej kobiecie. Sprawiła, że choć raz powiedziałam prawdę. Ale przeceniłam swoje siły.
Wyjmuję chusteczkę, wycieram twarz, a ponieważ w tym zimnie cieknie mi z nosa, wydmuchuję go. Gdyby teraz objęła mnie ramieniem, jakoś pocieszyła, mogłabym zwątpić w sens tego, co mam tutaj zrobić. Ale tak się nie dzieje. Gdy podnoszę wzrok, ona patrzy na mnie, na moje zapuchnięte oczy z wyraźnym niesmakiem.
Bierze klucz z blatu biurka, otwiera środkową szufladę i wkłada tam moje referencje.
Szokuje mnie zupełny brak empatii u tej kobiety. Zamykam się na wszelkie współczucie dla niej, jakie mogłabym poczuć, i utwierdzam się w przekonaniu, że wypełnię swoje zadanie.
Idę za fru Larsson korytarzem.
– Dostaniesz własny klucz – mówi. – Ale musisz uważać z wyjściami i powrotami i oczywiście oczekuję tylko nienagannego zachowania. Wstajemy wcześnie i nie będę tolerować żadnych zakłóceń.
– Oczywiście.
– To będzie twój pokój – mówi, otwierając drzwi.
Pokój jest mały, niewiele większy od pudełka. Między niedużą komodą a oknem widać metr gołych desek.
Nachylam się nad łóżkiem, by wyjrzeć przez okno. Podobnie jak w gabinecie mojej pracodawczyni, okno wychodzi na tyły sąsiedniej kamienicy – mam widok na schody pożarowe i wąskie rozświetlone okna rozpraszające poranny mrok.
– Przyniosą tu dywan – mówi, rozglądając się dookoła; być może widzi, jaką ponurą dziurą jest to miejsce.
– Będzie bardzo ładnie. – Powiedziałabym to tak czy inaczej, po prostu z grzeczności, ale ten pokój jest lepszy niż wiele tych, jakie musiałam znosić w przeszłości. Poza tym jakie to ma znaczenie? Nie zabawię tu długo. Mam zadanie do wypełnienia i gdy tylko je wykonam, zniknę. Będę tylko cieniem.ROZDZIAŁ 2
2
Sztokholm
Październik 1946
Trzy miesiące wcześniej, nim zamieszkałam u Larssonów, statek, którym płynęłam z Hamburga, wszedł do portu i przybił do kei przy wtórze posępnego wycia syren. Zima się jeszcze nie zaczęła, siąpił jednak lodowaty deszcz. Obserwowałam z górnego pokładu potężną bryłę Pałacu Królewskiego i miękkie kontury zbudowanego z piaskowca gmachu opery, jawiące się w gęstej mgle niczym ogromne mauzolea.
Ta smętna sceneria pasowała do mojego nastroju. Rozstanie z Henrym przed zaledwie pięcioma dniami wciąż bolało. Wydawało się uczciwsze nie obiecywać powrotu, ponieważ było mało prawdopodobne, że dotrzymam słowa. Jeśli mam rację co do tożsamości „mojego Niemca” i zrealizuję swój plan, będę musiała się ukrywać.
Henry początkowo przyjął ze spokojem to, co mu powiedziałam, ale tylko dlatego, że wcześniej dowiedział się o tym od Mike’a i miał szansę się przygotować. Sądził, że zdoła spokojnie odwieść mnie od tego „szaleństwa”. Zobaczył jednak, jak bardzo jestem zdeterminowana, zrozumiał, że się pomylił, i wtedy wpadł w przerażenie, a potem w złość. Po prostu nie rozumiał, dlaczego, nawet jeśli upierałam się przy tej „głupiej eskapadzie”, miało to oznaczać rozstanie. Ponieważ nie mogłam mu zdradzić, co naprawdę zamierzam zrobić, gdy znajdę mojego człowieka, nie mogłam też wyjawić powodu rozstania. W pewnym momencie Henry rzucił o ścianę pudłem z papierami, co wywołało kłótnię z naszymi włoskimi sąsiadami, znanymi z awantur, jakie sami urządzali u siebie. W końcu oboje uciekliśmy z mieszkania, bo żadne z nas nie mogło znieść myśli, że zostanie tam samo, i mimo ostrych słów nie chcieliśmy się rozstawać. Skończyliśmy na ławce w szklarni ogrodu botanicznego – schowaliśmy się tam przed deszczem – trzymając się w objęciach, zapłakani. Deszcz spływał po szybach, a ja odgarniałam mu z oczu pociemniałe od wilgoci włosy, najprawdopodobniej ostatni raz. Pomyślałam, że już więcej nie chcę się z nikim wiązać, a przynajmniej nie chcę być kimś, kto ten związek skończy.
Pierwszą noc w Sztokholmie spędziłam w nędznym hostelu w pobliżu portu. Zatrzymywali się w nim głównie marynarze obcokrajowcy, o czym świadczyła mnogość języków dających się słyszeć przez cienkie ściany. Spałam źle, wciąż budzili mnie pijacy wyrzucani z tawern na nabrzeżu, śpiewający i kłócący się w wąskich uliczkach. Noc była zimna, pościel marna, leżałam zwinięta w kłębek na twardym materacu w butach i płaszczu.
Następnego dnia spacerowałam po mieście. Ranek był chłodny, ale jasny; łuszczące się pastelowe fasady domów odbijały się uroczo w falującej wodzie w kanałach. Było mi lżej na duchu i po raz pierwszy od pożegnania z Henrym na peronie dworca w Norymberdze nie myślałam o tym, co zostawiłam za sobą.
Około południa znalazłam kamienicę, której szukałam, i zjadłam obiad w skromnej restauracji naprzeciwko, siedząc przy zaparowanym oknie. O drugiej większość gości wyszła. Jeden z nich zostawił gazetę. Szwedzką, ale nagłówek był zrozumiały nawet dla mnie, wciąż próbującej się uporać z tym językiem. Był siedemnasty października, a poprzedniego dnia w Norymberdze zostali straceni przywódcy nazistów. Ribbentrop, Hans Frank i kilku innych musieli pozwolić katu, by założył im stryczek na szyję. Nic dziwnego, wiedziałam, że tak się stanie, i czytając o tym, pomyślałam zupełnie to samo co wówczas, gdy usłyszałam, jakie wyroki otrzymali – że łatwo się wywinęli. Mieli tylko doświadczyć ludzkiego umierania, podczas gdy byli odpowiedzialni za tak wiele milionów nieludzkich śmierci. Naprawdę wstrząsnęło mną tylko to, że poprzedniej nocy Göringowi udało się popełnić samobójstwo w celi. Autor artykułu był zaciekawiony, jak to się mogło stać i kto mu pomógł. Oprócz tekstu w gazecie znalazły się też fotografie skazanych. Zdjęcie Göringa nie zostało zrobione podczas procesu, lecz na przyjęciu w Sztokholmie przed wojną i jak zawsze przedstawiało człowieka dobrze odżywionego i rozbawionego jak dziecko. W artykule nie padła choćby aluzja do winy tych ludzi. Tekst był płytki, gładki, nawet łagodny w tonie, nie opisywał zbrodni, jakby fakty dotyczące zbrodniarzy, którzy zniewolili większość Europy, nie powinny zakłócać czytelnikowi śniadania lub obiadu.
Podszedł właściciel restauracji, musiałam więc odłożyć gazetę.
– Nie jesteś stąd? – zapytał. Posługiwał się prostym językiem, z pewnością nie był Szwedem, wolno wymawiał słowa. Był jak dotąd jedynym człowiekiem, którego rozumiałam bez trudu.
– Właśnie przyjechałam. – Jeszcze nie wymyśliłam do końca, co będę o sobie mówić. Powiedziałam więc tylko tyle, ale on wydawał się zadowolony i pochylony nad szczotką spoglądał na szarą podłogę, którą należało zamieść.
Pół godziny później nadal wpatrywałam się w drzwi domu naprzeciwko. Przy krawężniku zaparkowała furgonetka dostawcza rzeźnika. Portier wpuścił chłopaka, pozostał na schodkach i wystawił twarz do słońca. Niebo było bezchmurne, ale powietrze ostre.
Właściciel restauracji znów do mnie podszedł i też obserwował ulicę. Wyszli już wszyscy goście oprócz mnie.
– Masz gdzie mieszkać?
Podniosłam wzrok.
– Nie – odparłam. Pokój w hostelu raczej nie wchodził w rachubę.
– Potrzebujesz pracy?
– Jaka to praca?
– Kelnerowanie i… trochę sprzątania… – Nie patrzył na mnie, niedomówienia wisiały w powietrzu. Nic dziwnego, musiał być ostrożny, a jednocześnie nie mógł przepuścić takiej okazji. – Jest pokój.
– Pokaż mi.
Poprowadził mnie przez wąską kuchnię. Na czarnej kuchence stały przypalone garnki, blat roboczy zajmowały sterty talerzy z obiadu i prawdopodobnie też z poprzedniego wieczoru. Podeszwy butów przyklejały mi się do linoleum na podłodze. Za kuchnią znajdował się korytarz, a dalej kręte drewniane schody. Wspięłam się po nich za właścicielem.
Na górze był niski podest. Mężczyzna otworzył drzwi, weszłam do małego pokoju zastawionego wysokimi ciemnymi meblami zasłaniającymi światło. Przecisnęłam się do okna i wyjrzałam na ulicę. Furgonetka właśnie odjeżdżała. Portier obserwował ją przez chwilę z chodnika, a potem wyrzucił niedopałek papierosa do rynsztoka i wrócił do środka.
– Wezmę to – wymamrotałam.
– Co to jest? – Schylił się, wszedł do pokoju i rozglądał się, jakby pierwszy raz w życiu widział taki nieporządek. – To wszystko będzie sprzątnięte – obiecał bez przekonania, machnąwszy owłosioną, muskularną ręką.
– Biorę to.
– Bierzesz tę pracę! – Nie ukrywał niedowierzania. Nie powiedział mi nawet, ile będę zarabiała ani ile godzin mam pracować.
– Tak, tę pracę – potwierdziłam, obserwując, jak twarz mu się rozjaśnia. Już oceniał stopień mojej desperacji i obliczał, ile pracy i dodatkowych usług będzie mógł na mnie wymusić.
Zabrałam swoje rzeczy z hostelu i już wieczorem zaczęłam pracę.
Właściciel przyszedł popatrzeć, jak sprzątam kuchnię. Stał w drzwiach, palił papierosy i wrzucał niedopałki do zlewu.
– Jak mam cię nazywać? – zapytał. Dziwne, że dopiero teraz o tym pomyślał.
Przez moment czułam niemal przemożną pokusę, aby być sobą, Hanną.
– Elsa. – Elsa Winkell była córką właściciela fabryki w Polsce, gdzie pracowałam na początku 1943 roku; później byłam służącą w domu Winkllów w Kolonii. Elsa mogłaby znaleźć się na moim miejscu i wykonywać tę brudną robotę.
Chrząknięcie.
– A jak mam zwracać się ciebie?
– Hasan.
O dziesiątej opuściłam kuchnię i poszłam na górę do swojego pokoju. Nic się w nim nie zmieniło, ale też niczego innego się nie spodziewałam. Łóżko było wciśnięte za połamany parawan, dostałam się na nie, przechodząc nad oparciem krzesła. Wciąż ubrana wśliznęłam się pod kołdrę. W pokoju słychać było tylko dudnienie i zgrzytanie ostatnich tego dnia tramwajów, poza tym panowała cisza. Zasnęłam prawie natychmiast.
Następnego dnia rano zastałam Hasana przy stoliku w restauracji. Gdy usiadłam naprzeciwko niego, zgasił papierosa w maselniczce. Miał na sobie tylko kamizelkę i szorty. Na jego policzkach już było widać świeży ciemny zarost.
– Do wieczora musisz zrobić porządek w moim pokoju.
Zesztywniał.
– Jestem właścicielem…
– Albo zabieram się stąd. – Brzmiało to przekonująco, choć nie chciałam spełnić tej groźby.
Wydawał się zmieszany.
– Oczywiście. Zrobię tak, żeby było ładnie.
Stało się tak, jak przypuszczałam – zobaczył mnie wczoraj przy pracy i uznał, że tylko głupiec przepuściłby taką okazję.
– I chcę, żebyś nauczył mnie szwedzkiego.
– Nauczył! – Ze zdziwienia nie zamknął ust, z których buchnął na mnie zapach papierosów.
– Nie bój się – powiedziałam ucieszona, że wygrywam. – Szybko się uczę.
Teraz przyszła kolej na Hasana i pertraktacje w sprawie pieniędzy i godzin pracy. Tych pierwszych było mało, tych drugich – dużo, tak jak przewidywałam. Hasan zażądał, bym pokazała mu paszport. Nie po to, by dopełnić formalności, lecz by zaznaczyć swój nieco nadwerężony autorytet i by w razie jakiejś nieprawidłowości wykorzystać to. W paszporcie figurowałam jako Elsa Winkell, obywatelka niemiecka – prawdą było tylko to, że istniała taka osoba.
Hasan uważnie przyjrzał się mojemu zdjęciu, które zrobiłam w sklepie w Norymberdze. Udało mi się ukryć na nim niepewność dzięki lekkiemu zmarszczeniu brwi.
Skinął głową i zwrócił mi paszport, ale gdy wkładałam go do kieszeni, trzymał wyciągniętą w moim kierunku spoconą dłoń, dopóki się nie zorientowałam i nie podałam mu swojej. Uścisnęliśmy sobie ręce, aby przypieczętować umowę.
Dni się dłużyły, byłam jednak przyzwyczajona do ciężkiej pracy, a z restauracji mogłam obserwować kamienicę i nie zamierzałam z tego zrezygnować. Poza tym ta sytuacja nie miała trwać długo. Niekoszerne jedzenie nie stanowiło dla mnie problemu. W moim domu nie miało to znaczenia; ojciec uważał wszystkie religie za przeżytek, a zwłaszcza tę, w której się urodził, a ja stosowałam się do ograniczeń tylko wtedy, gdy musiałam mieszkać u stryjostwa. Ja sama uważałam, że jeżeli istnieje wszechmocny Bóg, który obiecał zapewnić bezpieczeństwo swojemu wybranemu narodowi, to nie dotrzymał obietnicy i nie może liczyć na cześć z mojej strony.
Nauka języka odbywała się między szczytem w porze obiadu a wieczornym natłokiem gości; mogłam wtedy przyprzeć Hasana do muru przed jego popołudniową drzemką. Początkowo był nastawiony niechętnie, jednak wkrótce zaczął dobrze się bawić, zwłaszcza gdy mógł pozwolić sobie na protekcjonalność i delektować się, że znalazł kogoś niższego w porządku dziobania, nad kim mógł górować.
– Och tak, nie denerwuj się, Hasan – mawiał, gdy popełniłam błąd. – Ja bystra i szybka uczennica, Hasan. – I przyglądał mi się przez kłęby dymu z papierosa, by się przekonać, czy dam się sprowokować. Gdy uznał, że to się nie uda, klepał mnie mocno po ramieniu albo przyciskał moją dłoń do lepkiego blatu stołu. Uwielbiał kontakt fizyczny z ludźmi i ochoczo pokazywał, jak bardzo jest silny, choć więcej miał tłuszczu niż mięśni. – Nie bój się, mówił. – Hasan tylko żartuje.
Nauczyłam się trzymać dystans.
Tak naprawdę lekcje z Hasanem niewiele mi dawały. Mój nauczyciel miał obcą wymowę, a we mnie rosły podejrzenia co do poprawności jego gramatyki. Gdy mu to powiedziałam, z lekceważeniem machnął ręką.
– A czego się spodziewałaś? – rzucił. – Ja szef kuchni z Turcji, a ty kelnereczka, zdzira z pieprzonych Niemiec, która musi brać, co dają.
Uczyłam się więc od gości restauracji. Zaczęłam od wymiany uprzejmości podczas przyjmowania zamówień, potem coraz częściej rozmawiałam o codziennych wydarzeniach, a w końcu mogłam już konwersować o pogodzie i tutejszej polityce. Pomagała mi znajomość niemieckiego – zawdzięczałam ją ojcu – ponieważ wiele słów niemieckich i szwedzkich ma podobny źródłosłów.
Najlepsi byli goście samotni. Traktowałam ich szczególnie uprzejmie, sprawiałam, że czuli się wyjątkowi, więc mnie polubili.
Gdy pytali mnie o moje losy, o to, skąd jestem, opowiadałam bajki o swoim dzieciństwie, o jeździe konnej latem, o nartach w górach zimą, o wszystkich tych rzeczach, którymi mogłabym się cieszyć, gdyby nie wojna. Ci ludzie przychodzili tu, by uciec od samych siebie, a ja serwowałam im szwedzki stół z marzeniami o szczęściu i przygodzie.
Hasan przyglądał się temu podejrzliwie i z zazdrością. Był gburowaty, nie miał daru konwersacji, a swoje tłuste dania podawał z lekceważeniem. Nie mógł się jednak oprzeć pokusie przyczłapania do mnie i przerywania rozmów, aby mi przypomnieć, że jest praca do wykonania.
Niektórzy goście rozmawiali o wojnie. Szwecja nie brała w niej udziału, lecz mówiąc wprost, jak to wtedy rozumiałam, współpracowała z nazistami, aby uniknąć okupacji – dostarczała im surowce na potrzeby wojska. Sprawa była oczywiście złożona i gdyby Polska miała podobną możliwość stania z boku, moje życie nie zostałoby roztrzaskane na kawałki.
Tak czy inaczej, wiara w to, że jestem Niemką, wiązała się dla niektórych z oczekiwaniem, że poczuję się współwinna i że ich zrozumiem. Byli też tacy, którzy sądzili, że mogą przy mnie pozwolić sobie na słowa, których nie odważyliby się wypowiedzieć przy rodakach.
– Ci Żydzi… – wymamrotał któregoś wieczoru starszy mężczyzna, patrząc mi prosto w oczy. – To, co tam się stało, cóż mogę powiedzieć… To musiało zostać zrobione.
Cofnęłam się, omal nie wylewając mu zupy na kolana, i schowałam się w kuchni, aby dojść do siebie.
Ten człowiek nie zauważył jednak mojego przerażenia i zaczął regularnie bywać w restauracji; przywoływał mnie zakrzywionym paluchem i obdarzał najserdeczniejszym, najbardziej łaskawym, bezzębnym starczym uśmiechem. Co do mnie, zawsze pilnowałam, by przed podaniem mu zupy… napluć do talerza tyle śliny, ile się dało.
Coraz lepiej radziłam sobie z językiem, restauracja Hasana też prosperowała nieco lepiej, a on sam nauczył się nie zniechęcać mnie do pracy. Zamiast tego przychodził do kuchni, by mi oznajmić, że przyszedł jeden z moich „specjalnych” gości i mam ruszyć dupę i przyjąć zamówienie, zanim ten gość pójdzie gdzie indziej. Czy ja myślę, że restauracja może sobie pozwolić na taktowanie gości jak psie gówno?
Od czasu do czasu wpadał do nas młody mężczyzna z gęstą jasną brodą. Przychodził punktualnie o szóstej i zjadał duszone mięso ze słonymi ziemniakami, trzymając w dużych dłoniach książkę z biblioteki, zawsze coś o inżynierii.
Próbowałam wymieniać z nim zwyczajowe grzeczności, a on podnosił głowę i patrzył na mnie zdekoncentrowany. Potem się rumienił i spuszczał wzrok.
Miał na imię Victor i pierś szeroką jak wiking. Stał się dla mnie swego rodzaju wyzwaniem. Sposób, w jaki trzymał łyżkę w krótkich palcach, przypominał mi Karola, mojego przyjaciela i opiekuna w fabryce. Gdybym musiała oprzeć się na kimś w razie potrzeby, on byłby odpowiednim mężczyzną, o dostatecznie silnych ramionach, by zapewnić ochronę, i niekoniecznie potrzebnym do reszty – tu wchodziły w grę inne czynniki – ale z pewnością do ochrony, która nigdy nie zawiedzie. Victor pomógł mi również przestać myśleć o Henrym.
Przychodziła do nas także kotka z kamienicy na tyłach.
Po raz pierwszy zauważyłam ją, jak obserwowała mnie z murku, gdy wynosiłam śmieci, a pewnego wieczoru odważyła się pójść za mną. Nakarmiłam ją resztkami jedzenia, a ona stała się moim kolejnym gościem. Pojawiała się krótko po zamknięciu restauracji, ponieważ wiedziała, że będę wyrzucała resztki do kubła. Nasza znajomość rozwijała się wolno, bo kotka była płochliwa, nie lubiła, żeby ją dotykać, a z pewnością nie w czasie jedzenia. Dopiero gdy się najadła i ułożyła w cieple stygnącej kuchenki, tolerowała pieszczoty, ale nawet wtedy pokazywała zęby, jeśli uznała, że ma już dość. To ona dyktowała warunki, lecz zawsze gdy wychodziła, owijała biały koniec ogona wokół mojej nogi, aby okazać wdzięczność i zadowolenie. Miałyśmy więcej ze sobą wspólnego, niż byłam gotowa przyznać.
Pewnego wieczoru w listopadzie, gdy myłam ostatnie naczynia, do kuchni wszedł Hasan z prawie pustą butelką fińskiej wódki. Był pijany, uderzył kolanem o szafkę i zaczął kląć, używając wszystkich odpowiedników słowa „pierdolić”, które już słyszałam od żołnierzy; wymyślił też jeszcze kilka nowych. Kopnął kuchenkę, zrobił kolejne wgniecenie w drzwiach, po czym oparł się plecami o suszarkę i zapatrzył się z ponurą miną w podłogę.
– Twój chłopak siedział tu cały wieczór i zajmował bardzo potrzebne miejsce – wymamrotał w końcu, zdecydowany wyładować zły humor na mnie.
– To nie jest mój chłopak – odparłam i walnęłam żelazną patelnią koło jego ręki. Spodziewałam się, że Hasan będzie zadowolony, iż mi dokuczył, ale się nie odezwał.
Zerknęłam na niego. Patrzył na nasze odbicie w lustrze z tyłu – w zaparowanej tafli nasze głowy zlewały się w jedną. Ups, pomyślałam, szybko się okaże, że jestem tu za długo.
Gdy nie pracowałam w kuchni ani nie obsługiwałam gości, siadałam przy oknie i obserwowałam ulicę. Stopniowo poznawałam zwyczaje mieszkańców kamienicy naprzeciwko – wiedziałam, w jakie dni przyjeżdżają dostawcy, o której godzinie ludzie wychodzą do pracy i wracają, ile dzieci wybiega co rano do szkoły. Zauważyłam też, że portier wykorzystuje każdą okazję, by postać na schodkach przed powrotem do mrocznego holu. Fru Larsson zobaczyłam po raz pierwszy, gdy pojawiła się w przytrzymywanych przez portiera drzwiach, a potem zeszła po schodkach i ruszyła przed siebie ulicą. Pierwszy raz dotarło do mnie, z kim będę miała do czynienia. Wysoki wzrost i elegancja tej kobiety sprawiły, że poczułam się mała. Jeszcze nawet nie zaczęłam, a już miałam problem. Później usilnie się starałam poznać jej zwyczaje, oswoić się z nią, aby gdy dojdzie do spotkania, nie wpaść w przerażenie. Ale jedyną osobą, której ani razu nie widziałam, był poszukiwany przeze mnie mężczyzna.
Za zaparowanym oknem restauracji byłam niewidoczna, zbliżała się jednak zima, musiałam więc wychodzić na zewnątrz z miotłą, by zmieść z chodnika opadłe liście i gałązki.
Wkrótce wymieniałam z portierem ukłony. Gdy przerywałam na chwilę pracę, on wyjmował papierosa z ust i z śmiechem mi salutował.
Zastanawiałam się, jak nawiązać z nim znajomość, lecz ostatecznie problem rozwiązał się sam.
Pewnego listopadowego wieczoru miasto spowiła mgła; patrzyłam na nią przez szybę i nagle zauważyłam, że kotka z białym końcem ogona, ta, którą karmiłam, wybiega zza śmietników na środek ulicy. Przysiadła tam, wydawała się zdezorientowana, jakby nie wiedziała, gdzie jest. Może zagubiła się w tej mgle.
Tramwaj pokonał zakręt i toczył się ulicą, a kotka, zamiast uciec, skuliła się sparaliżowana przednimi światłami pojazdu. Wypadłam na ulicę, przebiegłam przez chodnik na jezdnię, kotka, cokolwiek jej dolegało, rzuciła się na mój widok do ucieczki, a ja zaczepiłam butem o szynę i upadłam na twarz.
Podczas gdy wykorzystywałam jedno z pozostałych mi jeszcze żyć, tramwaj zatrzymał się z piskiem pół metra od mojej głowy. Motorniczy wychylił się przez okienko i wrzeszczał na mnie rozwścieczony, jakby to on omal nie stracił życia.
Moją stopę uwolnił i postawił mnie na nogi portier z naprzeciwka. Pomógł mi przejść przez jezdnię i wejść po schodkach do kamienicy, posadził mnie na swoim krześle za kontuarem i masował mi kostkę.
– Przepraszam – powiedziałam wciąż oszołomiona, a jednocześnie bardzo zadowolona, że dopięłam swego. Rozglądałam się dookoła po holu, przecież widziałam go po raz pierwszy, zauważyłam windę i rząd skrzynek pocztowych z numerami i nazwiskami na ścianie.
– Nie trzeba przepraszać, fröken. Jestem Gösten, przyjaciel wszystkich.
Wróciłam do restauracji po godzinie, kuśtykając.
– Gdzie byłaś? – zapytał Hasan ostrym tonem. – Jesteśmy otwarci od godziny. Miałem urwanie głowy.
Dwa kłamstwa, oba grube jak on. Restauracja właśnie została otwarta i był tu tylko jeden klient.
– Upadłam na ulicy, zraniłam się w kostkę.
Hasan spojrzał w dół i być może rozczarowany, że nie widać żadnego złamania, oddalił się.
W przeciwieństwie do Hasana Gösten był człowiekiem otwartym, interesował się ludźmi i tym, co się dzieje dookoła.
Zaczęłam wychodzić z restauracji na popołudniową przerwę. Przechodziłam przez ulicę w grudniowym śniegu, wycierałam śnieżną breję z butów o krawędź schodka i wkraczałam do holu, mojego schronienia.
Z holu prowadziły drzwi na brukowane podwórze, serce kamienicy, na które wychodziły okna wszystkich mieszkań. Któregoś dnia, gdy przyszłam, Gösten tam zamiatał; dołączyłam do niego. W powietrzu czuć było wilgoć, podwórze oświetlały tylko światła z okien. Na najniższym stopniu schodów pożarowych stały w rzędzie trzy ceramiczne donice z bezlistnymi, uschniętymi krzewami.
– To mój tajemniczy ogród – powiedział Gösten z ironicznym uśmiechem. – Chodź, Elso, tu jest zimno, wejdźmy do środka. – Spodziewał się mnie, na małej kuchence w głębi portierni bulgotała w garnuszku gorąca czekolada.
Pomagałam Göstenowi sortować popołudniową pocztę i wkładałam listy do skrzynek, a on siedział na krześle i mnie obserwował. Miałam teraz okazję zapytać o mieszkańców, a zwłaszcza o Larssonów.
– Bardzo źle u nich – odparł. – Syn jest chory.
– Chory?
– Gruźlica, stan jest bardzo poważny.
– Gruźlica? – Czegoś takiego nie przewidziałam. Gruźlica była chorobą śmiertelną. Wiedziałam o tym, ponieważ chorowała na nią dziewczynka z mojej szkoły. Często źle się czuła i miała długie przerwy w nauce; z jednej już nie wróciła. Mówiono, że wysłano ją do Szwajcarii na leczenie w sanatorium wysoko w górach, ale później dyrektorka poinformowała nas, że nasza koleżanka umarła.
– Tak, stan jest bardzo poważny – powtórzył Gösten. – On może nie przeżyć zimy.
– Czy zawsze chorował? – Próbowałam brzmieć współczująco, a jednocześnie zastanawiałam się, jak to zmienia sytuację. Czy to oznacza, że nie mógł być to człowiek, którego szukałam?
Gösten wzruszył ramionami.
– Możliwe, ale jest z nim źle dopiero od zeszłego roku.
– Coś się do tego przyczyniło?
Gösten znów wzruszył ramionami i spojrzał pod nogi. Zaczynałam się uczyć, jak mocno mogę go naciskać. Gdy nie chciał być ciągnięty za język, odwracał wzrok i zmieniał temat.
– Proszę – powiedział. – To jest dla ciebie. – Otworzył papierową torbę z dwoma ciastkami szafranowymi i jedno położył koło mojego łokcia.
– Długo tu pracujesz? – zapytałam, nie chcąc, by mnie zdekoncentrował.
– Od zawsze, słowo.
– A rodzina Larssonów zawsze tu mieszkała?
– O, tak, też od zawsze. – Zgniótł torbę po ciastkach i wrzucił do kosza.
– Jaki on jest, ten syn?
– Dlaczego pytasz?
– Nie wiem. – Teraz była moja kolej na wymijającą odpowiedź. – Po prostu przykro słyszeć, że ktoś jest chory.
– No tak. – Gösten zerknął za siebie, jakby się bał, że ktoś może nas podsłuchać, i zamknął nogą drzwi do holu. – Pielęgniarki nigdy nie zostają długo. – Rozparł się na krześle, zachichotał, ramiona mu się trzęsły, poczerwieniał na twarzy.
– Dlaczego?
– Powiedzmy, że on czasami nie jest łatwy. Ta ostatnia… – przerwał.
– Dlaczego, co stało się z tą ostatnią?
Gösten pokręcił głową, patrząc na swoje kolana. Nieustannie toczyła się w nim walka między dyskrecją wymaganą w pracy a chęcią poplotkowania.
– Czy on ma teraz pielęgniarkę?
– Nie, od wielu dni nie ma.
– Czyli jest wolne miejsce. Gdybym była zainteresowana, czy mógłbyś wspomnieć im o mnie?
– Jasne. A ty jesteś pielęgniarką?
Skinęłam głową. Zmyśliłam to na poczekaniu, ale to był jedyny sposób, aby przejść przez te drzwi, a poza tym jak trudne może być tak naprawdę pielęgniarstwo?
Śnieg padał coraz częściej, na wystawach domów towarowych pojawiły się świąteczne dekoracje, a sprawy przybrały nowy obrót. Moja częsta nieobecność nie uszła uwadze Hasana, a im lepiej mi było w kamienicy naprzeciwko, tym gorzej działo się w restauracji. Słyszałam zjadliwe komentarze, widziałam posępne spojrzenia.
– Jebiesz się ze swoim chłopakiem? – wymamrotał któregoś popołudnia po moim powrocie, wydłubując ości sardynki z zębów zbyt długim paznokciem. Hasan zawsze używał tego określenia na seks, bo wierzył, że jest ono bardziej obraźliwe, a poza tym prawie już wyczerpał potencjał słowa „pierdolić”.
Tego wieczoru poszłam na górę wcześnie, zostawiając zmywanie naczyń na rano. Miałam powód do zadowolenia, moje przygotowania dobiegały już końca. Gösten podał moje nazwisko fru Larsson, następnego dnia miałam mieć rozmowę o pracę. Jeśli mi się powiedzie, zostanę pielęgniarką – to dla mnie kolejna rola do odegrania. W ramach przygotowań poszłam do biblioteki, wyszukałam pozycje o leczeniu gruźlicy i wyniosłam pod płaszczem mały, ale wyczerpujący informator medyczny. Wykorzystałam też maszynę do pisania w portierni Göstena, aby napisać referencje i potwierdzić swoją nową tożsamość. Udawałam, że piszę listy do mojej nieistniejącej rodziny.
Na koniec w małej łazience naprzeciwko mojego pokoju zmieniłam wygląd. Bałam się, że jasne włosy mogą sprawić, iż on mnie rozpozna. To była w gruncie rzeczy moja jedyna cecha charakterystyczna, która zapadała w pamięć. Po półgodzinie potrząsania głową nad miską spojrzałam w górę i zobaczyłam matową, brązową aureolę, która mimo długiego szczotkowania nie dawała się gładko ułożyć. Zastanawiałam się, czy obciąć włosy, ale moje nożyczki były małe i tępe, a jeśli przycięłabym włosy za krótko, to tylko bym przyciągnęła uwagę do ich okropnego koloru. Gdybym pomyślała o tym wcześniej, poszłabym do fryzjera.
Po powrocie do zimnego pokoju powtarzałam sobie rolę, którą miałam odegrać następnego dnia. Leżąc pod kołdrą z informatorem z biblioteki opartym na poduszce, uczyłam się, że głównymi objawami gruźlicy są bóle w piersi, płytki oddech, dreszcze i poty, silny i wyczerpujący kaszel połączony z pluciem krwią oraz utrata apetytu prowadząca do wychudzenia. Dlatego dawniej powszechnie nazywano tę chorobę „suchotami”. Wokół mnie rozlegały się odgłosy dezaprobaty, ponieważ nikt nie lubi kłamców – belki stropowe trzeszczały, schody skrzypiały, a wiatr stukał kościstymi palcami po dachówkach.