Hannibal. Po drugiej stroie maski - ebook
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Hannibal. Po drugiej stroie maski - ebook
Zwieńczenie kultowej serii z najbardziej nurtującą postacią w literaturze – Hannibalem Lecterem
Powieść przedstawia młodzieńcze lata geniusza zbrodni, symbolu niewyobrażalnego i wyrafinowanego zła. To tutaj beznamiętne opisy rytuałów morderstw przeplatają się z poetyckimi symbolami i rozpalają wyobraźnię…
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8110-955-0 |
Rozmiar pliku: | 1 000 B |
FRAGMENT KSIĄŻKI
PROLOG
Wrota do pałacu pamięci doktora Hannibala Lectera toną w mrokach jego umysłu i mają zapadkę, którą można odnaleźć jedynie dotykiem. Te osobliwe podwoje prowadzą do ogromnych, dobrze oświetlonych wczesnobarokowych sal, do komnat i korytarzy, które ilością i różnorodnością mogą rywalizować z salami pałacu Topkapi.
Wszędzie są eksponaty, dobrze rozmieszczone i oświetlone, a każdy jest kluczem do wspomnień łączących się w postępie geometrycznym z innymi wspomnieniami.
Ekspozycje w komnatach poświęconych najwcześniejszym latom życia Hannibala Lectera różnią się od pozostałych tym, że są niekompletne. Niektóre przybrały formę statycznych scen, scen fragmentarycznych jak posklejane białym gipsem skorupy malowanych antycznych waz. Inne zaś uwięziły ruch i dźwięk, olbrzymie węże wijące się i zmagające ze sobą w jaskrawych rozbłyskach światła. Z komnat, do których wstępu nie ma nawet sam Hannibal, dochodzą przeraźliwe krzyki i błagania. Lecz w korytarzach panuje cisza i jeśli tylko zechcesz, usłyszysz tam muzykę.
Hannibal zaczął wznosić ten pałac na początku swego studenckiego życia. W latach więziennej izolacji ulepszył go i rozbudował, a jego bogactwa utrzymywały go przy życiu, gdy strażnicy długo odmawiali mu dostępu do książek.
Tu, w gorących ciemnościach jego umysłu, poszukajmy razem ukrytej zapadki. Odnalazłszy ją, poprośmy, żeby w korytarzach zabrzmiała muzyka i nie patrząc w lewo ani w prawo, udajmy się do Sali Prapoczątków, gdzie ekspozycje są najbardziej niekompletne.
Dodamy do nich to, czego dowiedzieliśmy się z innych źródeł, z kronik wojennych, z policyjnych raportów i przesłuchań, z niemych protokołów z sekcji zwłok, z pozy, w jakiej zastygli zmarli. Ostatnio odnalezione listy Roberta Lectera mogą dopomóc nam w ustaleniu najważniejszych informacji na temat Hannibala, który dowolnie zmieniał daty, żeby wprowadzić w błąd zarówno władze, jak i swoich kronikarzy. A wówczas, kto wie, może dzięki naszemu wspólnemu wysiłkowi zobaczymy, jak tkwiący w Hannibalu potwór wypluwa matczyny sutek i na przekór wiatrom wkracza w świat.Rozdział 1
Hannibal Ponury (1365–1428) zbudował zamek w pięć lat, rękami wojów wziętych do niewoli w bitwie pod Żalgirisem. W dniu, gdy na ukończonych basztach załopotały jego proporce, zebrał jeńców w kuchennym ogrodzie i wszedłszy na szafot, żeby do nich przemówić, zgodnie z obietnicą wszystkich uwolnił. Ponieważ dobrze ich karmił, wielu wolało pozostać u niego na służbie.
Pięćset lat później Hannibal Lecter – lat osiem i ósmy Lecter o tym imieniu – stał w tym samym ogrodzie ze swoją siostrzyczką Miszą, rzucając chleb czarnym łabędziom na czarnej wodzie fosy. By nie stracić równowagi, Misza trzymała go za rękę i kilka razy w ogóle nie trafiła do wody. Wielki karp poruszył liśćmi lilii wodnych i spłoszył ważki.
Największy łabędź wyszedł na brzeg i ruszył ku nim na krótkich nogach, groźnie sycząc i przesłaniając skrzydłami część nieba. Znał Hannibala przez całe życie, mimo to wciąż próbował go odpędzić.
– Och, Anniba! – zawołała Misza i schowała się za nogami brata.
Hannibal rozłożył ręce, tak jak uczył go ojciec, wydłużając je dodatkowo gałęziami rosnącej za nimi wierzby płaczącej. Łabędź przystanął, żeby ocenić rozpiętość skrzydeł przeciwnika, i zawrócił do wody.
– Codziennie to samo – powiedział do niego Hannibal. Ale ten dzień nie był zwykłym dniem i chłopiec pomyślał, czy łabędzie zdołają uciec.
Misza była tak podekscytowana, że upuściła chleb na wilgotną ziemię. Kiedy Hannibal schylił się, żeby jej pomóc, rozradowana umazała mu błotem nos. On umazał błotem nos jej i oboje roześmiali się do swego odbicia w fosie.
Poczuli trzy silne wstrząsy i woda zadrżała, rozmywając ich twarze. Przez pola przetoczył się grzmot odległych wybuchów. Hannibal chwycił siostrę za rękę i pobiegli do zamku.
Na dziedzińcu stał wóz myśliwski i zaprzężony do niego wielki koń pociągowy imieniem Cezar. Ubrany w fartuch stajennego Berndt i zarządca Lothar załadowali na wóz trzy małe kufry. Kucharz szedł ku nim z prowiantem.
– Paniczu, madame prosi – powiedział.
Hannibal oddał Miszę niani i wbiegł na wytarte, wklęsłe stopnie schodów.
Uwielbiał pokój matki z jego zapachami, rzeźbionymi twarzami i malowanym sufitem – madame Lecter pochodziła ze Sforzów z jednej strony i z Viscontich z drugiej i całe wyposażenie pokoju przyjechało z nią z Mediolanu.
Była teraz przejęta i w jej brązowych oczach połyskiwały iskierki. Hannibal wziął szkatułkę, ona wcisnęła usta metalowego cherubina i otworzył się schowek. Matka zgarnęła do szkatułki klejnoty i kilka przewiązanych wstążką listów; na wszystkie zabrakło miejsca.
Hannibal pomyślał, że mama jest podobna do swej babki, której oblicze ukazywała płaskorzeźba na kamei, grzechoczącej teraz w szkatułce.
Malowane obłoki na suficie. Jako niemowlę otwierał oczy i widział pierś matki na ich tle. Czuł na twarzy dotyk jej bluzki. A potem mamka, jej złoty krzyżyk, który błyszczał jak słońce między wielkimi chmurami i uwierał w policzek, gdy go trzymała; dotyk jej ręki, gdy rozcierała mu skórę, żeby madame nie zauważyła odcisku.
Ale w drzwiach stał już ojciec z księgami.
– Simonetto, musimy jechać.
Dziecięcą bieliznę zapakowano do miedzianej wanienki Miszy i madame schowała tam szkatułkę. Rozejrzała się po pokoju i ze stojaka na kredensie wzięła mały obraz przedstawiający Wenecję. Myślała przez chwilę i dała go Hannibalowi.
– Przekaż go kucharzowi. Tylko trzymaj za ramę.– Uśmiechnęła się lekko. – Nie pobrudź tyłu.
Lothar zaniósł wanienkę na dziedziniec, gdzie kręciła się zdenerwowana zamieszaniem Misza.
Hannibal podniósł ją, żeby mogła poklepać Cezara po pysku. Misza kilka razy ścisnęła mu chrapy, żeby sprawdzić, czy koń zatrąbi jak klakson samochodu. Hannibal zaczerpnął garść owsa i wypisał nim literę M na ziemi. Nadleciały gołębie i dziobiąc ziarno, utworzyły przed nimi M z żywych ptaków. Czubkiem palca Hannibal napisał tę samą literę na otwartej dłoni siostry – Misza miała prawie trzy lata i bardzo chciała nauczyć się czytać.
– M jak Misza! – wykrzyknął.
Siostra wbiegła ze śmiechem między ptaki, a one zerwały się do lotu, krążąc wokół baszt i dzwonnicy.
Kucharz, wielki, gruby i w białym fartuchu, przyniósł prowiant. Cezar łypał na niego jednym okiem, śledząc go również czujnie nadstawionym uchem. Kiedy był źrebakiem, kucharz wiele razy wypędzał go z warzywnika, krzycząc, przeklinając i trzepiąc go po zadzie miotłą.
– Zostanę, pomogę ci spakować garnki – powiedział pan Jakov.
– Niech pan jedzie z chłopcem – odparł kucharz.
Hrabia Lecter posadził Miszę na wozie i brat otoczył ją ramieniem. Hrabia ujął w dłonie jego twarz. Hannibal poczuł dziwne mrowienie i zaskoczony spojrzał mu w oczy.
– Trzy samoloty zbombardowały stację. Pułkownik Timka mówi, że mamy co najmniej tydzień, jeśli w ogóle tu dotrą, i że potem walki toczyć się będą wzdłuż głównych dróg. W domku będziemy bezpieczni.
Był drugi dzień operacji „Barbarossa”. Po błyskawicznym podboju wschodniej Europy Hitler wkroczył do Rosji.Rozdział 2
Berndt szedł przodem i uważając na łeb Cezara, ścinał szwajcarskim szpontonem zwisające nad ścieżką gałęzie.
Pan Jakov jechał za nimi na objuczonej książkami klaczy. Nie umiał jeździć konno i kiedy przejeżdżali pod drzewami, kurczowo obejmował ją za szyję. Czasami, gdy ścieżka była stroma, zsiadał i szedł za Lotharem, Berndtem i hrabią. Gałęzie odskakiwały, zamykały się za nimi i szlak znowu znikał.
Hannibal czuł zapach miażdżonej kołami zieleni i ciepły oddech siedzącej mu na kolanach Miszy. Obserwował niemieckie bombowce wysoko na niebie. Ich smugi kondensacyjne utworzyły pięciolinię i nucił siostrze melodię, którą zapisały na niej czarne obłoczki dymu wybuchających pocisków przeciwlotniczych. Nie była to przyjemna melodia.
– Nie – powiedziała Misza. – Anniba, zaśpiewaj Das Mannlein! – I zaśpiewali razem piosenkę o tajemniczym leśnym ludziku. Przyłączyła się do nich niania, śpiewał nawet pan Jakov, chociaż nie lubił śpiewać po niemiecku.
Ein Mannlein steht im Walde ganz still und stumm,
Es hat von lauter Purpur ein Mantelein um,
Sagt, wer mag das Mannlein sein
Das da steht im Walde allein
Mit dem purporroten Mantelein…
Mały ludzik stoi w lesie całkiem sam,
Purpurowy płaszczyk pokazuje nam.
Zgadnijcie, kim jest leśny ludzik,
Co cicho w lesie stoi sam.
Purpurowy płaszczyk nie podpowie wam¹.
Po dwóch ciężkich godzinach stanęli na polanie pod baldachimem starego lasu.
W ciągu trzystu lat domek myśliwski zmienił się z prymitywnej chaty w wygodne leśne ustronie, dom z muru pruskiego ze stromym dachem, z którego łatwo zsuwał się śnieg. Były tam również mała stajnia dla dwóch koni, przybudówka z kilkoma pryczami i bogato rzeźbiona wiktoriańska wygódka z daszkiem ledwo widocznym za przesłaniającym ją żywopłotem.
W fundamentach domku wciąż widać kamienie z ołtarza wzniesionego w mrokach średniowiecza przez ludzi, którzy czcili zaskrońce.
Kilka z nich uciekło ze swej prastarej kryjówki, gdy Lothar zaczął ścinać pnącza, żeby niania mogła otworzyć okna.
Cezar wypił prawie sześć litrów wody z kubła przy studni. Hrabia pogłaskał go i powiedział:
– Berndt, kiedy dojedziesz, kucharz powinien być już gotowy. Niech Cezar odpocznie przez noc w domu. Wyruszycie o świcie, nie później. Rankiem macie być daleko od zamku.
Vladis Grutas wszedł na dziedziniec i z miłym wyrazem twarzy powiódł wzrokiem po oknach zamku. Pomachał ręką i krzyknął:
– Halo!
Był szczupłym, drobnym szatynem o oczach tak wyblakłych i tak niebieskich, że wyglądały jak dwa kręgi pustego nieba.
– Hej tam, w domu! – zawołał. Nie doczekawszy się odpowiedzi, wszedł do kuchni i zobaczył pudła z zapasami na podłodze. Drzwi do piwnicy były otwarte. Spojrzał w dół długich schodów i zobaczył światło.
Zakaz wchodzenia do legowiska innego stworzenia to jedno z najstarszych tabu. Naruszanie tabu podnieca niektórych zboczeńców, podnieciło więc i jego.
Zszedł na dół i otoczyło go chłodne powietrze niskich, łukowato sklepionych lochów. Popatrzył przed siebie i zobaczył, że żelazna krata, broniąca dostępu do piwnicy z winem, jest otwarta.
Cichy szelest. Butelki, oznaczone półki od podłogi aż po sufit i wielki cień kucharza w świetle dwóch lamp. Na stole do degustacji na środku pomieszczenia leżało kilka kwadratowych pakunków i mały obraz w bogato zdobionej ramie.
Na widok tego sukinsyna, brzuchatego grubasa, Grutas obnażył zęby. Kucharz stał przy stole tyłem do drzwi. Szelest papieru. Znowu.
Grutas przywarł do ściany w cieniu schodów.
Kucharz zawinął obraz w papier i przewiązał go sznurkiem, robiąc kolejny, ostatni już pakunek. Potem podniósł lampę i pociągnął za żelazny żyrandol nad stołem. Coś pstryknęło i jedna z półek na końcu piwnicy odsunęła się od ściany na kilka centymetrów. Kucharz odciągnął ją ze zgrzytliwym piskiem zawiasów. Za półką były drzwi.
Mężczyzna zajrzał do ukrytego za nimi składziku i powiesił lampę. Potem wniósł tam pakunki. Gdy zaczął dociskać półkę do ściany, Grutas wszedł na schody. Usłyszał wystrzał na dziedzińcu i głos z dołu:
– Kto tam?
Kucharz popędził za nim; był szybki jak na takiego grubasa.
– Stój! Tu nie wolno wchodzić!
Grutas przebiegł przez kuchnię, a potem, gwiżdżąc i machając do kogoś ręką, wyszedł na dziedziniec.
Kucharz chwycił kij z kąta i już miał ruszyć za nim, gdy wtem zobaczył w drzwiach sylwetkę w wojskowym hełmie i do kuchni weszło trzech niemieckich spadochroniarzy z pistoletami maszynowymi w rękach. Tuż za nimi szedł Grutas.
– Cześć, grubasku – rzucił Litwin i z pudła na podłodze wziął soloną szynkę.
– Zostaw mięso – rozkazał kapral, celując teraz w niego, chociaż jeszcze przed chwilą mierzył w kucharza. – Idź z nimi na patrol.
Ścieżka trochę opadała, w stronę zamku, wóz był pusty, więc Berndt – lejce w ręku, fajka w zębach – jechał teraz szybciej. Z drzewa na skraju lasu zerwał się wielki bocian albo tak mu się tylko zdawało. Berndt podjechał bliżej i zobaczył, że to nie bocian, tylko łopocząca na wietrze czasza, biały spadochron z przeciętą uprzężą wysoko na drzewie. Przystanął. Wyjął fajkę z ust i zsiadł. Położył rękę na pysku Cezara i szepnął mu coś do ucha. Potem ostrożnie poszedł dalej.
Na najniższej gałęzi wisiał człowiek w porwanym ubraniu. Wisiał na drucie, na drucianej pętli, która wbiła mu się głęboko w szyję. Miał sinoczarną twarz, a jego uwalane błotem buty dyndały trzydzieści centymetrów nad ziemią. Berndt ruszył szybko do wozu, szukając miejsca, gdzie mógłby zawrócić i gdy stąpał po wąskiej, nierównej ścieżce, jego własne buty wydały mu się nagle dziwnie obce.
Wtedy tamci wyszli zza drzew, trzech niemieckich żołnierzy pod dowództwem sierżanta i sześciu cywili. Sierżant zobaczył go i odciągnął zamek pistoletu maszynowego. Berndt rozpoznał jednego z cywili.
– Grutas – powiedział.
– Berndt, grzeczny Berndt, który zawsze odrabia lekcje – odparł tamten. Z przyjaznym uśmiechem podszedł bliżej. – Umie doglądać koni – rzucił do sierżanta.
– Może to twój przyjaciel?
– Raczej nie. – Grutas plunął Berndtowi w twarz. – Powiesiłem tamtego czy nie? Jego też znałem. Po co gdzieś łazić? – I cicho dodał: – Zastrzelę go na zamku, jeśli oddasz mi pistolet.Rozdział 3
Blitzkrieg, błyskawiczna wojna Hitlera, była szybsza, niż ktokolwiek się spodziewał. Na zamku Berndt zastał żołnierzy Waffen-SS, kompanię trupich główek. Nad fosą stały dwa ciężko opancerzone czołgi, niszczyciel czołgów i kilka pojazdów półgąsienicowych.
Ogrodnik Ernst leżał na kuchennym dziedzińcu twarzą do ziemi ze stadem much plujek na głowie.
Berndt widział to z wozu. Na wozie jechali Niemcy. Grutas i pozostali szli z tyłu. Byli tylko Hilfswillige, Hiwisami, miejscowymi, którzy pomagali na ochotnika hitlerowcom.
Na jednej z baszt Berndt zobaczył dwóch Niemców, którzy ściągali proporzec Lectera, żeby umocować tam antenę radiową i powiesić flagę ze swastyką.
Z zamku wyszedł major SS w czarnym mundurze z trupią główką na czapce. Przyjrzał się Cezarowi.
– Bardzo ładny, ale za szeroki – powiedział z żalem; zabrał ze sobą bryczesy i ostrogi do jazdy wierzchem.
Drugi koń jednak się nadał. Z zamku wyszło dwóch spadochroniarzy z kucharzem.
– Gdzie właściciele?
– W Londynie – odparł Berndt. – Mogę przykryć ciało Ernsta?
Major dał znak sierżantowi, który wbił mu lufę schmeissera w gardło.
– A kto przykryje twoje? – spytał Niemiec. – Powąchaj lufę. Jeszcze się dymi. Twój łeb też może rozpirzyć. Gdzie właściciele?
Berndt przełknął ślinę.
– Uciekli do Londynu.
– Jesteś Żydem?
– Nie.
– Cyganem?
– Nie.
Major spojrzał na plik listów, które zabrał z biurka.
– Mam tu pocztę do jakiegoś Jakova? To ty jesteś Żyd Jakov?
– Jakov to korepetytor, już dawno go nie ma.
Niemiec obejrzał mu uszy, żeby sprawdzić, czy nie są przekłute.
– Pokaż sierżantowi kutasa – rzucił. I dodał: – Mam cię zabić czy będziesz pracował?
– Panie majorze, tu się wszyscy znają – zauważył sierżant.
– Tak? To może i się lubią? – Niemiec spojrzał na Grutasa. – Powiedz no, Hiwisie, może bardziej lubisz swoich ziomków niż nas, hę? – Przeniósł wzrok na sierżanta. – Myślicie, że potrzeba nam aż tylu? – Sierżant wycelował w Grutasa i jego towarzyszy.
– Kucharz jest Żydem – powiedział Litwin. – Oto użyteczna wiedza lokalna: każe mu pan coś ugotować i godzinę później umrze pan od żydowskiej trucizny. – Wypchnął z szeregu jednego ze swoich ludzi. – Garkotłuk umie gotować. Jest dobrym zaopatrzeniowcem i żołnierzem.
Przez cały czas na muszce pistoletu maszynowego sierżanta Grutas wyszedł powoli na środek dziedzińca.
– Panie majorze, nosi pan pierścień i szramy Heidelbergu. Tu, w tym miejscu, żyje historia wojen podobna do tej, jaką i wy tworzycie. Oto Kruczy Kamień Hannibala Ponurego. Ginęli na nim najdzielniejsi z krzyżackich rycerzy. Czy nie pora zmyć go żydowską krwią?
Major uniósł brwi.
– Jeśli chcesz służyć w SS, udowodnij, że na to zasługujesz. – Dał znak sierżantowi. Ten wyjął pistolet z kabury. Opróżnił magazynek i zostawiwszy tylko jedną kulę, podał broń Grutasowi. Spadochroniarze zawlekli kucharza na kamień.
Majora bardziej interesował koń. Grutas przystawił lufę pistoletu do głowy kucharza i czekał, aż Niemiec spojrzy w ich stronę. Kucharz na niego splunął.
Na odgłos wystrzału z baszt zerwały się jaskółki.
Berndtowi kazano poprzestawiać meble w oficerskiej kwaterze na piętrze. Idąc, zerknął w dół, żeby sprawdzić, czy zsikał się w spodnie.
Słyszał radiooperatora w małym pokoju pod okapem, głośne trzaski zagłuszające transmisję głosową i piski alfabetu Morse’a. Operator zbiegł na dół z notatnikiem w ręku. Chwilę później wrócił i zaczął rozmontowywać sprzęt. Niemcy ruszali na wschód.
Z okna na górze Berndt widział, jak żołnierze SS wyjmują radio polowe z czołgu i przekazują je małemu oddziałowi, który tu zostawiali. Grutas i jego niechlujni cywile, teraz już uzbrojeni w niemiecką broń, wynosili wszystko z kuchni i wrzucali na skrzynię ciężarówki, gdzie siedziało kilku żołnierzy z kwatermistrzostwa. Hitlerowcy wsiedli do pojazdów. Jednostka ruszyła na wschód, zabierając ze sobą Grutasa i pozostałych Hiwisów. O Berndcie jakby zapomnieli.
W zamku został oddział Panzergrenadierów z karabinem maszynowym i radiostacją. Berndt ukrył się w latrynie w starej baszcie i zaczekał tam do zmroku. Niemcy jedli w kuchni, na dziedzińcu czuwał tylko jeden wartownik. Ci z kuchni znaleźli sznapsa w kredensie. Berndt wyszedł z latryny, ciesząc się, że kamienna posadzka nie skrzypi.
Zajrzał do pokoju z radiostacją. Aparat stał na toaletce madame, a na podłodze walały się buteleczki z perfumami. Berndt popatrzył na radionadajnik. Pomyślał o martwym Ernście na kuchennym podwórzu i o kucharzu, który wraz z ostatnim tchnieniem splunął na Grutasa. Wślizgnął się do środka. Czuł, że to najście, że powinien przeprosić za to madame. Niosąc buty, radiostację i ładowarkę, w samych skarpetkach zszedł na dół schodami dla służby i bocznymi drzwiami wymknął się na dwór. Radio i ręczna ładowarka były ciężkie, ważyły ponad dwadzieścia kilo. Zatargał je do lasu i ukrył. Żałował, że nie może wziąć konia.
Na malowanych belkach domku myśliwskiego tańczyły zmierzch i światło kominka, zmierzch i światło kominka igrały w zakurzonych ślepiach zwierzęcych łbów. Łby były stare, już prawie łyse, bo od pokoleń głaskały je i poklepywały dzieci, które dosięgnąć ich mogły przez balustradę na podeście schodów.
Niania ustawiła miedzianą wanienkę z boku kominka. Dolała gorącej wody z czajnika, naskrobała mydła i posadziła w niej Miszę. Dziewczynka radośnie bawiła się pianą. Niania poszła po ręczniki, żeby ogrzać je przy ogniu. Hannibal zdjął siostrze bransoletkę, zanurzył ją w mydlinach i zaczął puszczać bańki. W bańkach, które wraz z lekkim podmuchem powietrza żeglowały w stronę paleniska, by już po chwili pęknąć nad ogniem, odbijały się uśmiechnięte twarze siedzącej przy kominku rodziny. Misza lubiła je łapać, ale chciała również odzyskać bransoletkę i uspokoiła się dopiero wtedy, gdy ta znalazła się z powrotem na jej rączce.
Matka Hannibala grała barokowy kontrapunkt na małym pianinie.
Delikatna muzyka, zapadająca noc, zasłonięte kocami okna i zamknięte wokół nich czarne skrzydła lasu. Berndt wrócił wyczerpany, muzyka ucichła. Słuchając jego opowieści, hrabia Lecter miał łzy w oczach. Matka Hannibala poklepała służącego po ręku.
Hitlerowcy natychmiast nazwali Litwę Ostlandem, małą kolonią, którą z czasem, po zlikwidowaniu niższych form słowiańskiego życia, zamierzali zasiedlić Aryjczykami. Drogami ciągnęły niemieckie kolumny wojskowe, niemieckie pociągi wiozły na wschód artylerię.
Bombardowały je i ostrzeliwały sowieckie samoloty. Nadlatujące z głębi kraju iliuszyny musiały przedzierać się przez ciężki ogień dział przeciwlotniczych zamontowanych na pociągach.
Czarne łabędzie wzbiły się najwyżej jak tylko mogły; klucz czterech ptaków z wyciągniętymi szyjami lecących o świcie na południe w ryku sunących nad nimi bombowców.
Wybuch pocisku. Prowadzący klucz łabędź zwinął się w kłębek w połowie uderzenia skrzydłami i runął w dół; pozostałe ptaki wołały go, zataczając w powietrzu wielkie kręgi i tracąc wysokość. Ranny łabędź spadł z głuchym stukotem na ziemię i znieruchomiał. Jego towarzyszka wylądowała tuż obok; zaczęła trącać go dziobem, chodzić wokoło, ponaglając go krzykiem.
Łabędź nie reagował. Eksplozja pocisku i zza drzew na skraju łąki wysypała się sowiecka piechota. Niemiecki czołg sforsował rów i wypadł na otwartą przestrzeń, siekąc drzewa pociskami z karabinu maszynowego, pędząc przed siebie. Łabędzica rozpostarła skrzydła i nie ustąpiła, nie opuściła swego towarzysza, chociaż czołg był szerszy niż one i chociaż jego silnik ryczał głośniej, niż biło jej serce – stała tam, syczała i atakowała go ciosami skrzydeł, dopóki czołg, niczego nieświadomy, nie przetoczył się po niej z łoskotem gąsienic, miażdżąc obydwa ptaki na krwawą, upstrzoną piórami papkę.Rozdział 4
Rodzina Lecterów przeżyła w lesie straszne trzy i pół roku hitlerowskiej kampanii wschodniej. Prowadzącą do domku myśliwskiego ścieżkę zimą zasypywał śnieg, wiosną porastały ją chaszcze, moczary zaś były dla czołgów zbyt grząskie nawet latem.
Cukru i mąki wystarczyło im na przeżycie pierwszej zimy, ale co najważniejsze, mieli w domku sól w beczkach. Drugiej zimy natknęli się na zamarzniętego konia. Porąbali go siekierami i zasolili. W soli trzymali również pstrągi i kuropatwy.
Z nocnego lasu wychodzili czasem cisi jak cień ludzie w cywilnych ubraniach. Hrabia Lecter rozmawiał z nimi po litewsku, a raz przynieśli im mężczyznę w przesiąkniętej krwią koszuli, który umarł na sienniku w kącie pokoju, kiedy niania wycierała mu twarz.
Gdy śnieg był za głęboki, żeby iść na poszukiwanie jedzenia, pan Jakov ich uczył. Uczył angielskiego i bardzo kiepskiej francuszczyzny, uczył historii starożytnego Rzymu z naciskiem na oblężenia Jerozolimy, i wszyscy na te lekcje przychodzili. Historyczne dzieje i wydarzenia ze Starego Testamentu przedstawiał w formie dramatycznych opowieści, ubarwiając je czasem i wykraczając poza ramy ścisłej wiedzy.
Matematyki uczył Hannibala oddzielnie, ponieważ lekcje osiągnęły poziom niedostępny dla pozostałych.
Wśród swoich książek miał oprawiony w skórę egzemplarz Traktatu o świetle Christiaana Huygensa i Hannibal był tą książką zauroczony, zafascynowany drogami, jakimi podążał umysł autora, zmierzając do odkrycia. Kojarzył ją z blaskiem śniegu i tęczowymi zniekształceniami światła w starych szybach. Elegancja myśli Huygensa była jak czyste, proste kontury zimy, jak ukryta pod liśćmi struktura. Jak otwierająca się z cichym kliknięciem szkatułka, jak działająca za każdym razem zasada. Towarzyszył temu niezawodny dreszczyk i Hannibal odczuwał go, odkąd tylko nauczył się czytać.
A czytać umiał od zawsze, tak przynajmniej uważała niania. Kiedy miał dwa lata, czytała mu trochę, często baśnie braci Grimm ilustrowane drzeworytami, na których wszyscy mieli spiczaste paznokcie u nóg. Słuchał tych bajek z głową na jej ramieniu, śledząc wzrokiem drukowane słowa, aż pewnego razu zobaczyła, jak siedzi z książką sam, jak przykłada ją sobie do czoła, jak ją odsuwa i czyta na głos, naśladując jej akcent.
Jego ojcem kierowało jedno znamienne uczucie: ciekawość. Zaciekawiony synem hrabia kazał zarządcy iść do zamkowej biblioteki i zdjąć z półek najgrubsze słowniki. Angielskie, niemieckie, dwadzieścia trzy tomy słownika litewskiego, i od tej pory Hannibal czytał już samodzielnie.
Kiedy miał sześć lat, zdarzyły się trzy ważne rzeczy.
Najpierw odkrył Elementy Euklidesa, stare wydanie z odręcznymi rysunkami. Sunął po nich palcem i przytykał do nich czoło.
Potem, jesienią, dostał w prezencie siostrzyczkę, Miszę. Uważał, że Misza wygląda jak pomarszczona ruda wiewiórka. W głębi serca żałował, że nie jest podobna do matki.
Uzurpując sobie prawo do wszystkich i wszystkiego, często myślał, jak by to było dobrze, gdyby orzeł, który krążył czasami nad zamkiem, zabrał ją i przeniósł ostrożnie do wiejskiej chatki w jakiejś odległej krainie, gdzie wszyscy wyglądali jak rude wiewiórki i gdzie doskonale by pasowała. Jednocześnie stwierdził, że wbrew sobie bardzo ją kocha i kiedy podrosła na tyle, żeby choć trochę myśleć, zaczął pokazywać jej świat, żeby nacieszyła się uczuciem odkrywania.
Tego samego roku hrabia Lecter zobaczył, jak syn próbuje obliczyć wysokość zamkowych baszt na podstawie ich cienia, posługując się, jak mu wyznał, wskazówkami samego Euklidesa. Hrabia postanowił wtedy zatrudnić lepszego nauczyciela i półtora miesiąca później zawitał do nich pan Jakov, ubogi naukowiec z Lipska.
Hrabia przedstawił ich sobie w bibliotece i wyszedł. W ciepłe dni w bibliotece czuć było lekki zapach spalenizny, która wgryzła się w kamienne ściany zamku.
– Ojciec twierdzi, że nauczy mnie pan wielu rzeczy.
– Jeśli zechcesz się ich nauczyć, mogę ci w tym pomóc.
– Mówi, że jest pan wielkim naukowcem.
– Jestem tylko uczniem.
– Powiedział mamie, że wyrzucono pana z uniwersytetu.
– To prawda.
– Dlaczego?
– Bo jestem Żydem, dokładniej mówiąc, Żydem aszkenazyjskim.
– Rozumiem. Jest panu smutno?
– Bo jestem Żydem? Nie, wprost przeciwnie.
– Nie, bo wyrzucono pana z uniwersytetu.
– Cieszę się, że tu przyjechałem.
– Zastanawia się pan, czy jestem wart pańskiego czasu?
– Każdy jest go wart, Hannibalu. Jeśli na pierwszy rzut oka ktoś wyda ci się nieciekawy, zajrzyj do jego wnętrza.
– Dali panu pokój z żelazną kratą w drzwiach?
– Tak.
– Ta krata już się nie zamyka.
– Bardzo się z tego cieszę.
– Więziono tam wuja Elgara – dodał Hannibal, starannie układając ołówki. – W tysiąc osiemset osiemdziesiątym, na długo, zanim się urodziłem. Proszę przyjrzeć się szybie. Jest na niej data wycięta diamentem. To są jego książki.
Całą półkę zajmował rząd opasłych, oprawionych w skórę ksiąg. Ostatnia księga była nadpalona.
– Kiedy pada, cuchnie tu spalenizną. Ściany wyłożono belami siana, żeby nie słychać było jego wypowiedzi.
– Powiedziałeś: „wypowiedzi”?
– Mówił głównie o religii, ale… Czy zna pan znaczenie słowa „sprośny” lub „sprośność”?
– Znam.
– Ja nie za bardzo, ale myślę, że chodzi tu o rzeczy, których nie powiedziałoby się przy mamie.
– Ja też tak to rozumiem – odparł Jakov.
– Jeśli spojrzy pan na datę na szybie, zobaczy pan, że jest to jedyny dzień w roku, kiedy promienie słońca padają prosto na to okno.
– Czekał na słońce.
– Tak, i jest to również dzień, kiedy się tam spalił. Skupił promienie soczewką monokla, którego używał przy pisaniu ksiąg, i podpalił siano na ścianach.
Potem Hannibal oprowadził nauczyciela po zamku. Po drodze musieli przejść przez dziedziniec z wielkim głazem pośrodku. Głaz był płaski, nosił ślady uderzeń toporem i miał kółko do przywiązywania koni.
– Twój ojciec mówi, że zmierzyłeś wysokość baszt.
– Tak.
– Ile mają wysokości?
– Południowa czterdzieści metrów, a ta druga pół metra mniej.
– Czego użyłeś jako gnomonu?
– Tego głazu. Zmierzyłem jego wysokość i wysokość jego cienia, mierząc również wysokość cienia baszt o tej samej godzinie.
– Ale boki głazu nie są idealnie pionowe.
– Jako pionu użyłem jo-jo.
– Udało ci się zrobić obydwa pomiary jednocześnie?
– Nie.
– Skoro więc między jednym i drugim upłynęło trochę czasu, musiałeś to jakoś uwzględnić.
– Ponieważ ziemia się obraca, wziąłem czterostopniową poprawkę kątową. To Kruczy Kamień, tak go nazywają. Albo „kurczykamień”, jak mówi niania. Nie wolno jej mnie na nim sadzać.
– Rozumiem – odparł Jakov. – Rzuca dłuższy cień, niż myślałem.
Często dyskutowali, chodząc. Nowy korepetytor nieraz zapominał, że rozmawia z chłopcem. Odwracając się, mówił w pustkę, ponieważ Hannibal był sporo niższy. Hannibal zastanawiał się, czy nie brakuje mu spacerów i rozmów z kimś w jego wieku.
Ciekawiło go również, jak pan Jakov poradzi sobie z zarządcą Lotharem i stajennym Berndtem. Obydwaj byli dość bystrzy, bezpośredni i dobrzy w swoim fachu. Lecz jakże inaczej działały ich umysły. Szybko spostrzegł, że pan Jakov nie ukrywa swych myśli ani się nimi nie przechwala, ale nigdy nie kieruje ich do nikogo konkretnego.
W wolnym czasie uczył ich robienia pomiarów prowizorycznym teodolitem. Jadał z kucharzem, który – jak okazało się ku zdziwieniu Lecterów – znał trochę jidysz.
W stodole na terenie zamku leżały części średniowiecznej katapulty, którą Hannibal Ponury walczył przeciwko Krzyżakom. Na urodziny Hannibala pan Jakov, Lothar i Berndt zmontowali ją, wymieniając stare ramię, i tak odnowioną machiną wystrzelili beczkę z wodą, która przeleciawszy nad zamkiem, z cudownym hukiem spadła w gejzerze wody na drugim brzegu fosy, budząc popłoch wśród brodzących tam ptaków.
W tym samym tygodniu Hannibala spotkała największa przyjemność jego dzieciństwa. W prezencie urodzinowym pan Jakov zademonstrował mu niematematyczny dowód twierdzenia Pitagorasa, wykorzystując do tego celu płytki ceramiczne i ich odciski na piasku. Hannibal popatrzył na nie, obszedł je dookoła. Pan Jakov zabrał jedną płytkę i uniósł brwi, pytając, czy ma pokazać dowód jeszcze raz. I wtedy Hannibal wszystko zrozumiał. Zrozumiał tak nagle i szybko, jakby wystrzelono go z katapulty.
Pan Jakov rzadko kiedy przynosił na lekcje książki i rzadko do jakiejś nawiązywał. Ośmioletni Hannibal spytał go dlaczego.
– Chciałbyś wszystko pamiętać? – odparł nauczyciel.
– Tak.
– Pamięć i pamiętanie nie zawsze jest darem.
– Ale ja bym chciał.
– W takim razie musisz zbudować w głowie pałac. Pałac pamięci.
– Czy to musi być pałac?
– Rozrośnie się i będzie wielki jak pałac. A skoro tak, równie dobrze może być piękny. Który z pokoi jest twoim zdaniem najpiękniejszy, który najlepiej znasz?
– Pokój mamy.
– W takim razie tam zaczniemy.
Dwa razy Hannibal i pan Jakov widzieli, jak promienie wiosennego słońca muskają okno wuja Elgara, ale trzeciego roku ukrywali się już w lesie.
Wrota do pałacu pamięci doktora Hannibala Lectera toną w mrokach jego umysłu i mają zapadkę, którą można odnaleźć jedynie dotykiem. Te osobliwe podwoje prowadzą do ogromnych, dobrze oświetlonych wczesnobarokowych sal, do komnat i korytarzy, które ilością i różnorodnością mogą rywalizować z salami pałacu Topkapi.
Wszędzie są eksponaty, dobrze rozmieszczone i oświetlone, a każdy jest kluczem do wspomnień łączących się w postępie geometrycznym z innymi wspomnieniami.
Ekspozycje w komnatach poświęconych najwcześniejszym latom życia Hannibala Lectera różnią się od pozostałych tym, że są niekompletne. Niektóre przybrały formę statycznych scen, scen fragmentarycznych jak posklejane białym gipsem skorupy malowanych antycznych waz. Inne zaś uwięziły ruch i dźwięk, olbrzymie węże wijące się i zmagające ze sobą w jaskrawych rozbłyskach światła. Z komnat, do których wstępu nie ma nawet sam Hannibal, dochodzą przeraźliwe krzyki i błagania. Lecz w korytarzach panuje cisza i jeśli tylko zechcesz, usłyszysz tam muzykę.
Hannibal zaczął wznosić ten pałac na początku swego studenckiego życia. W latach więziennej izolacji ulepszył go i rozbudował, a jego bogactwa utrzymywały go przy życiu, gdy strażnicy długo odmawiali mu dostępu do książek.
Tu, w gorących ciemnościach jego umysłu, poszukajmy razem ukrytej zapadki. Odnalazłszy ją, poprośmy, żeby w korytarzach zabrzmiała muzyka i nie patrząc w lewo ani w prawo, udajmy się do Sali Prapoczątków, gdzie ekspozycje są najbardziej niekompletne.
Dodamy do nich to, czego dowiedzieliśmy się z innych źródeł, z kronik wojennych, z policyjnych raportów i przesłuchań, z niemych protokołów z sekcji zwłok, z pozy, w jakiej zastygli zmarli. Ostatnio odnalezione listy Roberta Lectera mogą dopomóc nam w ustaleniu najważniejszych informacji na temat Hannibala, który dowolnie zmieniał daty, żeby wprowadzić w błąd zarówno władze, jak i swoich kronikarzy. A wówczas, kto wie, może dzięki naszemu wspólnemu wysiłkowi zobaczymy, jak tkwiący w Hannibalu potwór wypluwa matczyny sutek i na przekór wiatrom wkracza w świat.Rozdział 1
Hannibal Ponury (1365–1428) zbudował zamek w pięć lat, rękami wojów wziętych do niewoli w bitwie pod Żalgirisem. W dniu, gdy na ukończonych basztach załopotały jego proporce, zebrał jeńców w kuchennym ogrodzie i wszedłszy na szafot, żeby do nich przemówić, zgodnie z obietnicą wszystkich uwolnił. Ponieważ dobrze ich karmił, wielu wolało pozostać u niego na służbie.
Pięćset lat później Hannibal Lecter – lat osiem i ósmy Lecter o tym imieniu – stał w tym samym ogrodzie ze swoją siostrzyczką Miszą, rzucając chleb czarnym łabędziom na czarnej wodzie fosy. By nie stracić równowagi, Misza trzymała go za rękę i kilka razy w ogóle nie trafiła do wody. Wielki karp poruszył liśćmi lilii wodnych i spłoszył ważki.
Największy łabędź wyszedł na brzeg i ruszył ku nim na krótkich nogach, groźnie sycząc i przesłaniając skrzydłami część nieba. Znał Hannibala przez całe życie, mimo to wciąż próbował go odpędzić.
– Och, Anniba! – zawołała Misza i schowała się za nogami brata.
Hannibal rozłożył ręce, tak jak uczył go ojciec, wydłużając je dodatkowo gałęziami rosnącej za nimi wierzby płaczącej. Łabędź przystanął, żeby ocenić rozpiętość skrzydeł przeciwnika, i zawrócił do wody.
– Codziennie to samo – powiedział do niego Hannibal. Ale ten dzień nie był zwykłym dniem i chłopiec pomyślał, czy łabędzie zdołają uciec.
Misza była tak podekscytowana, że upuściła chleb na wilgotną ziemię. Kiedy Hannibal schylił się, żeby jej pomóc, rozradowana umazała mu błotem nos. On umazał błotem nos jej i oboje roześmiali się do swego odbicia w fosie.
Poczuli trzy silne wstrząsy i woda zadrżała, rozmywając ich twarze. Przez pola przetoczył się grzmot odległych wybuchów. Hannibal chwycił siostrę za rękę i pobiegli do zamku.
Na dziedzińcu stał wóz myśliwski i zaprzężony do niego wielki koń pociągowy imieniem Cezar. Ubrany w fartuch stajennego Berndt i zarządca Lothar załadowali na wóz trzy małe kufry. Kucharz szedł ku nim z prowiantem.
– Paniczu, madame prosi – powiedział.
Hannibal oddał Miszę niani i wbiegł na wytarte, wklęsłe stopnie schodów.
Uwielbiał pokój matki z jego zapachami, rzeźbionymi twarzami i malowanym sufitem – madame Lecter pochodziła ze Sforzów z jednej strony i z Viscontich z drugiej i całe wyposażenie pokoju przyjechało z nią z Mediolanu.
Była teraz przejęta i w jej brązowych oczach połyskiwały iskierki. Hannibal wziął szkatułkę, ona wcisnęła usta metalowego cherubina i otworzył się schowek. Matka zgarnęła do szkatułki klejnoty i kilka przewiązanych wstążką listów; na wszystkie zabrakło miejsca.
Hannibal pomyślał, że mama jest podobna do swej babki, której oblicze ukazywała płaskorzeźba na kamei, grzechoczącej teraz w szkatułce.
Malowane obłoki na suficie. Jako niemowlę otwierał oczy i widział pierś matki na ich tle. Czuł na twarzy dotyk jej bluzki. A potem mamka, jej złoty krzyżyk, który błyszczał jak słońce między wielkimi chmurami i uwierał w policzek, gdy go trzymała; dotyk jej ręki, gdy rozcierała mu skórę, żeby madame nie zauważyła odcisku.
Ale w drzwiach stał już ojciec z księgami.
– Simonetto, musimy jechać.
Dziecięcą bieliznę zapakowano do miedzianej wanienki Miszy i madame schowała tam szkatułkę. Rozejrzała się po pokoju i ze stojaka na kredensie wzięła mały obraz przedstawiający Wenecję. Myślała przez chwilę i dała go Hannibalowi.
– Przekaż go kucharzowi. Tylko trzymaj za ramę.– Uśmiechnęła się lekko. – Nie pobrudź tyłu.
Lothar zaniósł wanienkę na dziedziniec, gdzie kręciła się zdenerwowana zamieszaniem Misza.
Hannibal podniósł ją, żeby mogła poklepać Cezara po pysku. Misza kilka razy ścisnęła mu chrapy, żeby sprawdzić, czy koń zatrąbi jak klakson samochodu. Hannibal zaczerpnął garść owsa i wypisał nim literę M na ziemi. Nadleciały gołębie i dziobiąc ziarno, utworzyły przed nimi M z żywych ptaków. Czubkiem palca Hannibal napisał tę samą literę na otwartej dłoni siostry – Misza miała prawie trzy lata i bardzo chciała nauczyć się czytać.
– M jak Misza! – wykrzyknął.
Siostra wbiegła ze śmiechem między ptaki, a one zerwały się do lotu, krążąc wokół baszt i dzwonnicy.
Kucharz, wielki, gruby i w białym fartuchu, przyniósł prowiant. Cezar łypał na niego jednym okiem, śledząc go również czujnie nadstawionym uchem. Kiedy był źrebakiem, kucharz wiele razy wypędzał go z warzywnika, krzycząc, przeklinając i trzepiąc go po zadzie miotłą.
– Zostanę, pomogę ci spakować garnki – powiedział pan Jakov.
– Niech pan jedzie z chłopcem – odparł kucharz.
Hrabia Lecter posadził Miszę na wozie i brat otoczył ją ramieniem. Hrabia ujął w dłonie jego twarz. Hannibal poczuł dziwne mrowienie i zaskoczony spojrzał mu w oczy.
– Trzy samoloty zbombardowały stację. Pułkownik Timka mówi, że mamy co najmniej tydzień, jeśli w ogóle tu dotrą, i że potem walki toczyć się będą wzdłuż głównych dróg. W domku będziemy bezpieczni.
Był drugi dzień operacji „Barbarossa”. Po błyskawicznym podboju wschodniej Europy Hitler wkroczył do Rosji.Rozdział 2
Berndt szedł przodem i uważając na łeb Cezara, ścinał szwajcarskim szpontonem zwisające nad ścieżką gałęzie.
Pan Jakov jechał za nimi na objuczonej książkami klaczy. Nie umiał jeździć konno i kiedy przejeżdżali pod drzewami, kurczowo obejmował ją za szyję. Czasami, gdy ścieżka była stroma, zsiadał i szedł za Lotharem, Berndtem i hrabią. Gałęzie odskakiwały, zamykały się za nimi i szlak znowu znikał.
Hannibal czuł zapach miażdżonej kołami zieleni i ciepły oddech siedzącej mu na kolanach Miszy. Obserwował niemieckie bombowce wysoko na niebie. Ich smugi kondensacyjne utworzyły pięciolinię i nucił siostrze melodię, którą zapisały na niej czarne obłoczki dymu wybuchających pocisków przeciwlotniczych. Nie była to przyjemna melodia.
– Nie – powiedziała Misza. – Anniba, zaśpiewaj Das Mannlein! – I zaśpiewali razem piosenkę o tajemniczym leśnym ludziku. Przyłączyła się do nich niania, śpiewał nawet pan Jakov, chociaż nie lubił śpiewać po niemiecku.
Ein Mannlein steht im Walde ganz still und stumm,
Es hat von lauter Purpur ein Mantelein um,
Sagt, wer mag das Mannlein sein
Das da steht im Walde allein
Mit dem purporroten Mantelein…
Mały ludzik stoi w lesie całkiem sam,
Purpurowy płaszczyk pokazuje nam.
Zgadnijcie, kim jest leśny ludzik,
Co cicho w lesie stoi sam.
Purpurowy płaszczyk nie podpowie wam¹.
Po dwóch ciężkich godzinach stanęli na polanie pod baldachimem starego lasu.
W ciągu trzystu lat domek myśliwski zmienił się z prymitywnej chaty w wygodne leśne ustronie, dom z muru pruskiego ze stromym dachem, z którego łatwo zsuwał się śnieg. Były tam również mała stajnia dla dwóch koni, przybudówka z kilkoma pryczami i bogato rzeźbiona wiktoriańska wygódka z daszkiem ledwo widocznym za przesłaniającym ją żywopłotem.
W fundamentach domku wciąż widać kamienie z ołtarza wzniesionego w mrokach średniowiecza przez ludzi, którzy czcili zaskrońce.
Kilka z nich uciekło ze swej prastarej kryjówki, gdy Lothar zaczął ścinać pnącza, żeby niania mogła otworzyć okna.
Cezar wypił prawie sześć litrów wody z kubła przy studni. Hrabia pogłaskał go i powiedział:
– Berndt, kiedy dojedziesz, kucharz powinien być już gotowy. Niech Cezar odpocznie przez noc w domu. Wyruszycie o świcie, nie później. Rankiem macie być daleko od zamku.
Vladis Grutas wszedł na dziedziniec i z miłym wyrazem twarzy powiódł wzrokiem po oknach zamku. Pomachał ręką i krzyknął:
– Halo!
Był szczupłym, drobnym szatynem o oczach tak wyblakłych i tak niebieskich, że wyglądały jak dwa kręgi pustego nieba.
– Hej tam, w domu! – zawołał. Nie doczekawszy się odpowiedzi, wszedł do kuchni i zobaczył pudła z zapasami na podłodze. Drzwi do piwnicy były otwarte. Spojrzał w dół długich schodów i zobaczył światło.
Zakaz wchodzenia do legowiska innego stworzenia to jedno z najstarszych tabu. Naruszanie tabu podnieca niektórych zboczeńców, podnieciło więc i jego.
Zszedł na dół i otoczyło go chłodne powietrze niskich, łukowato sklepionych lochów. Popatrzył przed siebie i zobaczył, że żelazna krata, broniąca dostępu do piwnicy z winem, jest otwarta.
Cichy szelest. Butelki, oznaczone półki od podłogi aż po sufit i wielki cień kucharza w świetle dwóch lamp. Na stole do degustacji na środku pomieszczenia leżało kilka kwadratowych pakunków i mały obraz w bogato zdobionej ramie.
Na widok tego sukinsyna, brzuchatego grubasa, Grutas obnażył zęby. Kucharz stał przy stole tyłem do drzwi. Szelest papieru. Znowu.
Grutas przywarł do ściany w cieniu schodów.
Kucharz zawinął obraz w papier i przewiązał go sznurkiem, robiąc kolejny, ostatni już pakunek. Potem podniósł lampę i pociągnął za żelazny żyrandol nad stołem. Coś pstryknęło i jedna z półek na końcu piwnicy odsunęła się od ściany na kilka centymetrów. Kucharz odciągnął ją ze zgrzytliwym piskiem zawiasów. Za półką były drzwi.
Mężczyzna zajrzał do ukrytego za nimi składziku i powiesił lampę. Potem wniósł tam pakunki. Gdy zaczął dociskać półkę do ściany, Grutas wszedł na schody. Usłyszał wystrzał na dziedzińcu i głos z dołu:
– Kto tam?
Kucharz popędził za nim; był szybki jak na takiego grubasa.
– Stój! Tu nie wolno wchodzić!
Grutas przebiegł przez kuchnię, a potem, gwiżdżąc i machając do kogoś ręką, wyszedł na dziedziniec.
Kucharz chwycił kij z kąta i już miał ruszyć za nim, gdy wtem zobaczył w drzwiach sylwetkę w wojskowym hełmie i do kuchni weszło trzech niemieckich spadochroniarzy z pistoletami maszynowymi w rękach. Tuż za nimi szedł Grutas.
– Cześć, grubasku – rzucił Litwin i z pudła na podłodze wziął soloną szynkę.
– Zostaw mięso – rozkazał kapral, celując teraz w niego, chociaż jeszcze przed chwilą mierzył w kucharza. – Idź z nimi na patrol.
Ścieżka trochę opadała, w stronę zamku, wóz był pusty, więc Berndt – lejce w ręku, fajka w zębach – jechał teraz szybciej. Z drzewa na skraju lasu zerwał się wielki bocian albo tak mu się tylko zdawało. Berndt podjechał bliżej i zobaczył, że to nie bocian, tylko łopocząca na wietrze czasza, biały spadochron z przeciętą uprzężą wysoko na drzewie. Przystanął. Wyjął fajkę z ust i zsiadł. Położył rękę na pysku Cezara i szepnął mu coś do ucha. Potem ostrożnie poszedł dalej.
Na najniższej gałęzi wisiał człowiek w porwanym ubraniu. Wisiał na drucie, na drucianej pętli, która wbiła mu się głęboko w szyję. Miał sinoczarną twarz, a jego uwalane błotem buty dyndały trzydzieści centymetrów nad ziemią. Berndt ruszył szybko do wozu, szukając miejsca, gdzie mógłby zawrócić i gdy stąpał po wąskiej, nierównej ścieżce, jego własne buty wydały mu się nagle dziwnie obce.
Wtedy tamci wyszli zza drzew, trzech niemieckich żołnierzy pod dowództwem sierżanta i sześciu cywili. Sierżant zobaczył go i odciągnął zamek pistoletu maszynowego. Berndt rozpoznał jednego z cywili.
– Grutas – powiedział.
– Berndt, grzeczny Berndt, który zawsze odrabia lekcje – odparł tamten. Z przyjaznym uśmiechem podszedł bliżej. – Umie doglądać koni – rzucił do sierżanta.
– Może to twój przyjaciel?
– Raczej nie. – Grutas plunął Berndtowi w twarz. – Powiesiłem tamtego czy nie? Jego też znałem. Po co gdzieś łazić? – I cicho dodał: – Zastrzelę go na zamku, jeśli oddasz mi pistolet.Rozdział 3
Blitzkrieg, błyskawiczna wojna Hitlera, była szybsza, niż ktokolwiek się spodziewał. Na zamku Berndt zastał żołnierzy Waffen-SS, kompanię trupich główek. Nad fosą stały dwa ciężko opancerzone czołgi, niszczyciel czołgów i kilka pojazdów półgąsienicowych.
Ogrodnik Ernst leżał na kuchennym dziedzińcu twarzą do ziemi ze stadem much plujek na głowie.
Berndt widział to z wozu. Na wozie jechali Niemcy. Grutas i pozostali szli z tyłu. Byli tylko Hilfswillige, Hiwisami, miejscowymi, którzy pomagali na ochotnika hitlerowcom.
Na jednej z baszt Berndt zobaczył dwóch Niemców, którzy ściągali proporzec Lectera, żeby umocować tam antenę radiową i powiesić flagę ze swastyką.
Z zamku wyszedł major SS w czarnym mundurze z trupią główką na czapce. Przyjrzał się Cezarowi.
– Bardzo ładny, ale za szeroki – powiedział z żalem; zabrał ze sobą bryczesy i ostrogi do jazdy wierzchem.
Drugi koń jednak się nadał. Z zamku wyszło dwóch spadochroniarzy z kucharzem.
– Gdzie właściciele?
– W Londynie – odparł Berndt. – Mogę przykryć ciało Ernsta?
Major dał znak sierżantowi, który wbił mu lufę schmeissera w gardło.
– A kto przykryje twoje? – spytał Niemiec. – Powąchaj lufę. Jeszcze się dymi. Twój łeb też może rozpirzyć. Gdzie właściciele?
Berndt przełknął ślinę.
– Uciekli do Londynu.
– Jesteś Żydem?
– Nie.
– Cyganem?
– Nie.
Major spojrzał na plik listów, które zabrał z biurka.
– Mam tu pocztę do jakiegoś Jakova? To ty jesteś Żyd Jakov?
– Jakov to korepetytor, już dawno go nie ma.
Niemiec obejrzał mu uszy, żeby sprawdzić, czy nie są przekłute.
– Pokaż sierżantowi kutasa – rzucił. I dodał: – Mam cię zabić czy będziesz pracował?
– Panie majorze, tu się wszyscy znają – zauważył sierżant.
– Tak? To może i się lubią? – Niemiec spojrzał na Grutasa. – Powiedz no, Hiwisie, może bardziej lubisz swoich ziomków niż nas, hę? – Przeniósł wzrok na sierżanta. – Myślicie, że potrzeba nam aż tylu? – Sierżant wycelował w Grutasa i jego towarzyszy.
– Kucharz jest Żydem – powiedział Litwin. – Oto użyteczna wiedza lokalna: każe mu pan coś ugotować i godzinę później umrze pan od żydowskiej trucizny. – Wypchnął z szeregu jednego ze swoich ludzi. – Garkotłuk umie gotować. Jest dobrym zaopatrzeniowcem i żołnierzem.
Przez cały czas na muszce pistoletu maszynowego sierżanta Grutas wyszedł powoli na środek dziedzińca.
– Panie majorze, nosi pan pierścień i szramy Heidelbergu. Tu, w tym miejscu, żyje historia wojen podobna do tej, jaką i wy tworzycie. Oto Kruczy Kamień Hannibala Ponurego. Ginęli na nim najdzielniejsi z krzyżackich rycerzy. Czy nie pora zmyć go żydowską krwią?
Major uniósł brwi.
– Jeśli chcesz służyć w SS, udowodnij, że na to zasługujesz. – Dał znak sierżantowi. Ten wyjął pistolet z kabury. Opróżnił magazynek i zostawiwszy tylko jedną kulę, podał broń Grutasowi. Spadochroniarze zawlekli kucharza na kamień.
Majora bardziej interesował koń. Grutas przystawił lufę pistoletu do głowy kucharza i czekał, aż Niemiec spojrzy w ich stronę. Kucharz na niego splunął.
Na odgłos wystrzału z baszt zerwały się jaskółki.
Berndtowi kazano poprzestawiać meble w oficerskiej kwaterze na piętrze. Idąc, zerknął w dół, żeby sprawdzić, czy zsikał się w spodnie.
Słyszał radiooperatora w małym pokoju pod okapem, głośne trzaski zagłuszające transmisję głosową i piski alfabetu Morse’a. Operator zbiegł na dół z notatnikiem w ręku. Chwilę później wrócił i zaczął rozmontowywać sprzęt. Niemcy ruszali na wschód.
Z okna na górze Berndt widział, jak żołnierze SS wyjmują radio polowe z czołgu i przekazują je małemu oddziałowi, który tu zostawiali. Grutas i jego niechlujni cywile, teraz już uzbrojeni w niemiecką broń, wynosili wszystko z kuchni i wrzucali na skrzynię ciężarówki, gdzie siedziało kilku żołnierzy z kwatermistrzostwa. Hitlerowcy wsiedli do pojazdów. Jednostka ruszyła na wschód, zabierając ze sobą Grutasa i pozostałych Hiwisów. O Berndcie jakby zapomnieli.
W zamku został oddział Panzergrenadierów z karabinem maszynowym i radiostacją. Berndt ukrył się w latrynie w starej baszcie i zaczekał tam do zmroku. Niemcy jedli w kuchni, na dziedzińcu czuwał tylko jeden wartownik. Ci z kuchni znaleźli sznapsa w kredensie. Berndt wyszedł z latryny, ciesząc się, że kamienna posadzka nie skrzypi.
Zajrzał do pokoju z radiostacją. Aparat stał na toaletce madame, a na podłodze walały się buteleczki z perfumami. Berndt popatrzył na radionadajnik. Pomyślał o martwym Ernście na kuchennym podwórzu i o kucharzu, który wraz z ostatnim tchnieniem splunął na Grutasa. Wślizgnął się do środka. Czuł, że to najście, że powinien przeprosić za to madame. Niosąc buty, radiostację i ładowarkę, w samych skarpetkach zszedł na dół schodami dla służby i bocznymi drzwiami wymknął się na dwór. Radio i ręczna ładowarka były ciężkie, ważyły ponad dwadzieścia kilo. Zatargał je do lasu i ukrył. Żałował, że nie może wziąć konia.
Na malowanych belkach domku myśliwskiego tańczyły zmierzch i światło kominka, zmierzch i światło kominka igrały w zakurzonych ślepiach zwierzęcych łbów. Łby były stare, już prawie łyse, bo od pokoleń głaskały je i poklepywały dzieci, które dosięgnąć ich mogły przez balustradę na podeście schodów.
Niania ustawiła miedzianą wanienkę z boku kominka. Dolała gorącej wody z czajnika, naskrobała mydła i posadziła w niej Miszę. Dziewczynka radośnie bawiła się pianą. Niania poszła po ręczniki, żeby ogrzać je przy ogniu. Hannibal zdjął siostrze bransoletkę, zanurzył ją w mydlinach i zaczął puszczać bańki. W bańkach, które wraz z lekkim podmuchem powietrza żeglowały w stronę paleniska, by już po chwili pęknąć nad ogniem, odbijały się uśmiechnięte twarze siedzącej przy kominku rodziny. Misza lubiła je łapać, ale chciała również odzyskać bransoletkę i uspokoiła się dopiero wtedy, gdy ta znalazła się z powrotem na jej rączce.
Matka Hannibala grała barokowy kontrapunkt na małym pianinie.
Delikatna muzyka, zapadająca noc, zasłonięte kocami okna i zamknięte wokół nich czarne skrzydła lasu. Berndt wrócił wyczerpany, muzyka ucichła. Słuchając jego opowieści, hrabia Lecter miał łzy w oczach. Matka Hannibala poklepała służącego po ręku.
Hitlerowcy natychmiast nazwali Litwę Ostlandem, małą kolonią, którą z czasem, po zlikwidowaniu niższych form słowiańskiego życia, zamierzali zasiedlić Aryjczykami. Drogami ciągnęły niemieckie kolumny wojskowe, niemieckie pociągi wiozły na wschód artylerię.
Bombardowały je i ostrzeliwały sowieckie samoloty. Nadlatujące z głębi kraju iliuszyny musiały przedzierać się przez ciężki ogień dział przeciwlotniczych zamontowanych na pociągach.
Czarne łabędzie wzbiły się najwyżej jak tylko mogły; klucz czterech ptaków z wyciągniętymi szyjami lecących o świcie na południe w ryku sunących nad nimi bombowców.
Wybuch pocisku. Prowadzący klucz łabędź zwinął się w kłębek w połowie uderzenia skrzydłami i runął w dół; pozostałe ptaki wołały go, zataczając w powietrzu wielkie kręgi i tracąc wysokość. Ranny łabędź spadł z głuchym stukotem na ziemię i znieruchomiał. Jego towarzyszka wylądowała tuż obok; zaczęła trącać go dziobem, chodzić wokoło, ponaglając go krzykiem.
Łabędź nie reagował. Eksplozja pocisku i zza drzew na skraju łąki wysypała się sowiecka piechota. Niemiecki czołg sforsował rów i wypadł na otwartą przestrzeń, siekąc drzewa pociskami z karabinu maszynowego, pędząc przed siebie. Łabędzica rozpostarła skrzydła i nie ustąpiła, nie opuściła swego towarzysza, chociaż czołg był szerszy niż one i chociaż jego silnik ryczał głośniej, niż biło jej serce – stała tam, syczała i atakowała go ciosami skrzydeł, dopóki czołg, niczego nieświadomy, nie przetoczył się po niej z łoskotem gąsienic, miażdżąc obydwa ptaki na krwawą, upstrzoną piórami papkę.Rozdział 4
Rodzina Lecterów przeżyła w lesie straszne trzy i pół roku hitlerowskiej kampanii wschodniej. Prowadzącą do domku myśliwskiego ścieżkę zimą zasypywał śnieg, wiosną porastały ją chaszcze, moczary zaś były dla czołgów zbyt grząskie nawet latem.
Cukru i mąki wystarczyło im na przeżycie pierwszej zimy, ale co najważniejsze, mieli w domku sól w beczkach. Drugiej zimy natknęli się na zamarzniętego konia. Porąbali go siekierami i zasolili. W soli trzymali również pstrągi i kuropatwy.
Z nocnego lasu wychodzili czasem cisi jak cień ludzie w cywilnych ubraniach. Hrabia Lecter rozmawiał z nimi po litewsku, a raz przynieśli im mężczyznę w przesiąkniętej krwią koszuli, który umarł na sienniku w kącie pokoju, kiedy niania wycierała mu twarz.
Gdy śnieg był za głęboki, żeby iść na poszukiwanie jedzenia, pan Jakov ich uczył. Uczył angielskiego i bardzo kiepskiej francuszczyzny, uczył historii starożytnego Rzymu z naciskiem na oblężenia Jerozolimy, i wszyscy na te lekcje przychodzili. Historyczne dzieje i wydarzenia ze Starego Testamentu przedstawiał w formie dramatycznych opowieści, ubarwiając je czasem i wykraczając poza ramy ścisłej wiedzy.
Matematyki uczył Hannibala oddzielnie, ponieważ lekcje osiągnęły poziom niedostępny dla pozostałych.
Wśród swoich książek miał oprawiony w skórę egzemplarz Traktatu o świetle Christiaana Huygensa i Hannibal był tą książką zauroczony, zafascynowany drogami, jakimi podążał umysł autora, zmierzając do odkrycia. Kojarzył ją z blaskiem śniegu i tęczowymi zniekształceniami światła w starych szybach. Elegancja myśli Huygensa była jak czyste, proste kontury zimy, jak ukryta pod liśćmi struktura. Jak otwierająca się z cichym kliknięciem szkatułka, jak działająca za każdym razem zasada. Towarzyszył temu niezawodny dreszczyk i Hannibal odczuwał go, odkąd tylko nauczył się czytać.
A czytać umiał od zawsze, tak przynajmniej uważała niania. Kiedy miał dwa lata, czytała mu trochę, często baśnie braci Grimm ilustrowane drzeworytami, na których wszyscy mieli spiczaste paznokcie u nóg. Słuchał tych bajek z głową na jej ramieniu, śledząc wzrokiem drukowane słowa, aż pewnego razu zobaczyła, jak siedzi z książką sam, jak przykłada ją sobie do czoła, jak ją odsuwa i czyta na głos, naśladując jej akcent.
Jego ojcem kierowało jedno znamienne uczucie: ciekawość. Zaciekawiony synem hrabia kazał zarządcy iść do zamkowej biblioteki i zdjąć z półek najgrubsze słowniki. Angielskie, niemieckie, dwadzieścia trzy tomy słownika litewskiego, i od tej pory Hannibal czytał już samodzielnie.
Kiedy miał sześć lat, zdarzyły się trzy ważne rzeczy.
Najpierw odkrył Elementy Euklidesa, stare wydanie z odręcznymi rysunkami. Sunął po nich palcem i przytykał do nich czoło.
Potem, jesienią, dostał w prezencie siostrzyczkę, Miszę. Uważał, że Misza wygląda jak pomarszczona ruda wiewiórka. W głębi serca żałował, że nie jest podobna do matki.
Uzurpując sobie prawo do wszystkich i wszystkiego, często myślał, jak by to było dobrze, gdyby orzeł, który krążył czasami nad zamkiem, zabrał ją i przeniósł ostrożnie do wiejskiej chatki w jakiejś odległej krainie, gdzie wszyscy wyglądali jak rude wiewiórki i gdzie doskonale by pasowała. Jednocześnie stwierdził, że wbrew sobie bardzo ją kocha i kiedy podrosła na tyle, żeby choć trochę myśleć, zaczął pokazywać jej świat, żeby nacieszyła się uczuciem odkrywania.
Tego samego roku hrabia Lecter zobaczył, jak syn próbuje obliczyć wysokość zamkowych baszt na podstawie ich cienia, posługując się, jak mu wyznał, wskazówkami samego Euklidesa. Hrabia postanowił wtedy zatrudnić lepszego nauczyciela i półtora miesiąca później zawitał do nich pan Jakov, ubogi naukowiec z Lipska.
Hrabia przedstawił ich sobie w bibliotece i wyszedł. W ciepłe dni w bibliotece czuć było lekki zapach spalenizny, która wgryzła się w kamienne ściany zamku.
– Ojciec twierdzi, że nauczy mnie pan wielu rzeczy.
– Jeśli zechcesz się ich nauczyć, mogę ci w tym pomóc.
– Mówi, że jest pan wielkim naukowcem.
– Jestem tylko uczniem.
– Powiedział mamie, że wyrzucono pana z uniwersytetu.
– To prawda.
– Dlaczego?
– Bo jestem Żydem, dokładniej mówiąc, Żydem aszkenazyjskim.
– Rozumiem. Jest panu smutno?
– Bo jestem Żydem? Nie, wprost przeciwnie.
– Nie, bo wyrzucono pana z uniwersytetu.
– Cieszę się, że tu przyjechałem.
– Zastanawia się pan, czy jestem wart pańskiego czasu?
– Każdy jest go wart, Hannibalu. Jeśli na pierwszy rzut oka ktoś wyda ci się nieciekawy, zajrzyj do jego wnętrza.
– Dali panu pokój z żelazną kratą w drzwiach?
– Tak.
– Ta krata już się nie zamyka.
– Bardzo się z tego cieszę.
– Więziono tam wuja Elgara – dodał Hannibal, starannie układając ołówki. – W tysiąc osiemset osiemdziesiątym, na długo, zanim się urodziłem. Proszę przyjrzeć się szybie. Jest na niej data wycięta diamentem. To są jego książki.
Całą półkę zajmował rząd opasłych, oprawionych w skórę ksiąg. Ostatnia księga była nadpalona.
– Kiedy pada, cuchnie tu spalenizną. Ściany wyłożono belami siana, żeby nie słychać było jego wypowiedzi.
– Powiedziałeś: „wypowiedzi”?
– Mówił głównie o religii, ale… Czy zna pan znaczenie słowa „sprośny” lub „sprośność”?
– Znam.
– Ja nie za bardzo, ale myślę, że chodzi tu o rzeczy, których nie powiedziałoby się przy mamie.
– Ja też tak to rozumiem – odparł Jakov.
– Jeśli spojrzy pan na datę na szybie, zobaczy pan, że jest to jedyny dzień w roku, kiedy promienie słońca padają prosto na to okno.
– Czekał na słońce.
– Tak, i jest to również dzień, kiedy się tam spalił. Skupił promienie soczewką monokla, którego używał przy pisaniu ksiąg, i podpalił siano na ścianach.
Potem Hannibal oprowadził nauczyciela po zamku. Po drodze musieli przejść przez dziedziniec z wielkim głazem pośrodku. Głaz był płaski, nosił ślady uderzeń toporem i miał kółko do przywiązywania koni.
– Twój ojciec mówi, że zmierzyłeś wysokość baszt.
– Tak.
– Ile mają wysokości?
– Południowa czterdzieści metrów, a ta druga pół metra mniej.
– Czego użyłeś jako gnomonu?
– Tego głazu. Zmierzyłem jego wysokość i wysokość jego cienia, mierząc również wysokość cienia baszt o tej samej godzinie.
– Ale boki głazu nie są idealnie pionowe.
– Jako pionu użyłem jo-jo.
– Udało ci się zrobić obydwa pomiary jednocześnie?
– Nie.
– Skoro więc między jednym i drugim upłynęło trochę czasu, musiałeś to jakoś uwzględnić.
– Ponieważ ziemia się obraca, wziąłem czterostopniową poprawkę kątową. To Kruczy Kamień, tak go nazywają. Albo „kurczykamień”, jak mówi niania. Nie wolno jej mnie na nim sadzać.
– Rozumiem – odparł Jakov. – Rzuca dłuższy cień, niż myślałem.
Często dyskutowali, chodząc. Nowy korepetytor nieraz zapominał, że rozmawia z chłopcem. Odwracając się, mówił w pustkę, ponieważ Hannibal był sporo niższy. Hannibal zastanawiał się, czy nie brakuje mu spacerów i rozmów z kimś w jego wieku.
Ciekawiło go również, jak pan Jakov poradzi sobie z zarządcą Lotharem i stajennym Berndtem. Obydwaj byli dość bystrzy, bezpośredni i dobrzy w swoim fachu. Lecz jakże inaczej działały ich umysły. Szybko spostrzegł, że pan Jakov nie ukrywa swych myśli ani się nimi nie przechwala, ale nigdy nie kieruje ich do nikogo konkretnego.
W wolnym czasie uczył ich robienia pomiarów prowizorycznym teodolitem. Jadał z kucharzem, który – jak okazało się ku zdziwieniu Lecterów – znał trochę jidysz.
W stodole na terenie zamku leżały części średniowiecznej katapulty, którą Hannibal Ponury walczył przeciwko Krzyżakom. Na urodziny Hannibala pan Jakov, Lothar i Berndt zmontowali ją, wymieniając stare ramię, i tak odnowioną machiną wystrzelili beczkę z wodą, która przeleciawszy nad zamkiem, z cudownym hukiem spadła w gejzerze wody na drugim brzegu fosy, budząc popłoch wśród brodzących tam ptaków.
W tym samym tygodniu Hannibala spotkała największa przyjemność jego dzieciństwa. W prezencie urodzinowym pan Jakov zademonstrował mu niematematyczny dowód twierdzenia Pitagorasa, wykorzystując do tego celu płytki ceramiczne i ich odciski na piasku. Hannibal popatrzył na nie, obszedł je dookoła. Pan Jakov zabrał jedną płytkę i uniósł brwi, pytając, czy ma pokazać dowód jeszcze raz. I wtedy Hannibal wszystko zrozumiał. Zrozumiał tak nagle i szybko, jakby wystrzelono go z katapulty.
Pan Jakov rzadko kiedy przynosił na lekcje książki i rzadko do jakiejś nawiązywał. Ośmioletni Hannibal spytał go dlaczego.
– Chciałbyś wszystko pamiętać? – odparł nauczyciel.
– Tak.
– Pamięć i pamiętanie nie zawsze jest darem.
– Ale ja bym chciał.
– W takim razie musisz zbudować w głowie pałac. Pałac pamięci.
– Czy to musi być pałac?
– Rozrośnie się i będzie wielki jak pałac. A skoro tak, równie dobrze może być piękny. Który z pokoi jest twoim zdaniem najpiękniejszy, który najlepiej znasz?
– Pokój mamy.
– W takim razie tam zaczniemy.
Dwa razy Hannibal i pan Jakov widzieli, jak promienie wiosennego słońca muskają okno wuja Elgara, ale trzeciego roku ukrywali się już w lesie.
więcej..